wtorek, 31 sierpnia 2021

Superimpose with John Butcher, Sofia Jernberg & Nate Wooley!


Nagrania niemieckiego puzonisty Matthiasa Müllera śledzimy na łamach Trybuny na bieżąco, zatem świetnie są nam znane także jego wspólne nagrania z perkusistą Christianem Marienem, które pod szyldem Superimpose muzycy realizują już piętnaście lat! W tym czasie grali ze sobą więcej niż sto razy, ale płyt dokumentujących te spotkania nie ukazało się zbyt wiele, bo do końca roku ubiegłego raptem trzy.

Jubileuszowy rok 2021 zdaje się zmieniać ten obraz sytuacji. Najpierw Müller i Marien zaprezentowali frapujące trio z udziałem francuskiej pianistki Eve Risser (na tę okoliczność przyjęli nazwę Cranes), a tegoż lata ich dyskografia uzupełniła się o fantastyczny trójpak, który zawiera trzy ekskluzywne nagrania Superimpose z udziałem gości – Johna Butchera, Nate’a Wooleya, a także Sofii Jernberg.

Nim wszakże przejdziemy do szczegółowego omówienia tego wydawnictwa, jeszcze jedna wspaniała wiadomość: Superimpose swoje 15-lecie świętować będzie w poznańskim Dragonie, dokładnie 3 października 2021 roku, na zakończenie piątej edycji Spontaneous Music Festival!

 


Dźwięki zamieszczone w boxie Superimpose With powstały w roku 2018 roku. Na początku drugiej dekady stycznia muzycy zaplanowali sobie weekend z gwiazdami w berlińskim Studioboerne45. W ciągu dnia improwizowali bez udziału publiczności, wieczorem grali koncerty, w trakcie których najpierw zaproszony gość występował solo, potem zaś artyści muzykowali we trójkę. Pierwszego dnia gościem Superimpose był amerykański trębacz Nate Wooley, dzień później zaś angielski saksofonista John Butcher. Zaproszona na to samo wydarzenie szwedzka wokalistka Sofia Jernberg niestety nie dojechała. Co się wszakże odwlecze, to nie uciecze … Dwa miesiące później na festiwalu Sound Disobedience w Ljubljanie spotkanie z Sofią doszło już do skutku. Zarejestrowało wówczas niedługi koncert, który także trafił na omawiany dziś trójpak. Efektownie wyedytowany box dostarcza słoweński label Inexhaustible Editions. Trzy płyty w formacie CD trwają łącznie prawie 125 minut. Nagrań słuchamy w kolejności, jakiej ukazały się na płytach, nie zaś wedle chronologii samych koncertów.

 

With John Butcher (sześć części, 47:21)

Muzycy zaczynają bardzo spokojnie, pełni wzajemnego respektu, wszak to dla nich pierwsze spotkanie w takiej konfiguracji personalnej. Saksofon tenorowy prycha, puzon trenuje kompulsywne przedechy, a mały drumming buduje wyważone tło. Improwizacja snuje się dość leniwie, ale podszyta jest dramaturgicznym niepokojem. Saksofon szumi, puzon szuka tanecznego kroku i zdaje się być na tym etapie spotkania wyjątkowo rozbawiony, zaś o ład i porządek dba perkusja, kreśląc skupioną narrację, która predestynuje do bycia sercem tego przedsięwzięcia. Po niedługim czasie posadowione na flankach saksofon i puzon zaczynają eskalować swoje poczynania, a trio wpada w bystrą kipiel. Tuż po wyhamowaniu następuje efektowana faza ambientowo-dronowa, zdobiona sopranowymi zaśpiewami, po tym jak Anglik niemal niezauważenie zmienia instrument. Druga improwizacja rodzi się w pobliżu ciszy, stawia na szum i akustyczne zniekształcenia fonii – mały zakład wulkanizacyjny dęciaków i perkusyjny taniec, bardzo mechaniczny, jakby talerz ugniatany był rytmicznie na werblu. Muzycy bez trudu łapią ekspresję i fundują nam naprawdę efektowne zakończenie.

Trzeci epizod buduje czyste brzmienie perkusji i dęte drony. Bardziej dźwięczne frazy pojawiają się na scenie jakby mimochodem. Narracja pęcznieje i zaczyna smakować free jazzem. Flow gaśnie jednak dość szybko, a nowy wątek kreują same drobiazgowe frazy – saksofonowe cmokanie, perkusyjne delikatności i przeciągnięte oddechy puzonu. Perkusista nie wykazuje się nadmierną cierpliwością i bez zbędnej zwłoki zaprasza całą czeredę improwizatorów do tanga! Taki oto, dość zrównoważany post-free jazz ściele nam się dość gęstą strukturą dźwięków, nie bez imitacyjnych zachowań dęciaków, ze świetnym, urozmaiconym, ale lekkim drummingiem. Opowieść gaśnie w błyskotliwym rezonansie uroczo preparowanych dźwięków. Czwarta improwizacja kontynuuje pochód dźwięków, która wzajemnie rezonują. Ciche zabawy w podgrupach - pomruki puzonu i rytmiczne chrząkania saksofonu napotykają na cierpliwe frazy perkusjonalii. Zaraz potem dęciaki znów szukają dronów, którym bardzo po drodze z efektownym deep drummingiem. Opowieść nabiera mocy, potem efektownie rezonuje, ale wszystko zdaje się tu dziać pod pełną kontrolą artystów. Jakby na przekór słowom recenzenta finał improwizacji, to szczypta zmysłowego hałasu, który powstaje nawet na etapie, gdy muzycy już wyłącznie szumią!

Piątą część otwiera saksofon sopranowy, który szuka rezonansu, ale i syczy złowieszczo. Z kolei puzon chrząka. Nawet perkusja stara się tu wydawać całkiem ludzkie odgłosy. Muzycy szumią i śpiewają, kołyszą się na wietrze i skaczą do samego nieba. Jakby niepostrzeżenie lądujemy już w finałowej improwizacji. Ta zdaje się mieć na początku pewną myśl przewodnią. Muzycy budują błyskotliwy flow, korzystając z drobnych interwałów ciszy. Tym, który dyktuje warunki jest perkusista. Improwizacja wydaje się być ciekawie rozkołysana, nieco rozwydrzona, dając dużo emocji, ale i specyficznego ukojenia. W drugiej części opowieści muzycy powracają do estetyki dronowej, ale nadają swym dźwiękom dużo wewnętrznej melodyki. Delikatny drumming świetnie się w tej roli odnajduje. Emocje rosną - taniec, śpiew i masywne westchnienia puzonu. Improwizacja gaśnie suchym ambientem szumiących instrumentów.

 

With Sofia Jernberg (dwie części, 33:13)

Zasadnicza część koncertu trwa prawie pół godziny i jest – nie ukrywajmy – nieustającym pasmem akustycznych cudowności! Muzycy zaczynają swój występ jakby tkwili w zupełnych ciemnościach, szukają się po omacku, grają z ciszą, budują pierwszy wątek zarówno z rwanych, jak i rozbudowanych fraz (choćby piękne wokalizy w estetyce sustained piece). Pewne nostalgiczne rozkołysanie, ale i skupienie godne wyjątkowo skrupulatnej narracji, to parametry tej części improwizacji. Najpierw szybko osiągnięty peak emocji, potem równie szybkie wyhamowanie. Z ust wokalistki płyną zmysłowe preparacje, z tuby puzonu przeciągłe westchnienia, z powierzchni zaś werbla i tomów drobne, perkusjonalne zdobienia, jak zawsze u Christiana, podszyte wewnętrzną tkanką rytmiczną. Po niedługim czasie nowe emocje idą nade wszystko z gardła Sofii – rżenia, pokrzykiwania, lamenty i niemowlęce kwilenia. Te akcje mogą liczyć na stylowe reakcje puzonu Matthiasa, który wie, że jego instrument także ma gardło, przełyk i może wydać dowolny dźwięk! Jeśli dodamy do tego kilka rezonujących fraz perkusyjnych, obraz wspaniałości pierwszej części seta wydaje się być pełny.

Spokojne nasłuchiwanie, subtelność wzajemnych reakcji i duża cierpliwość budują tu podwaliny pod bardziej dynamiczne ekspozycje, które pojawiają się nieco częściej w drugiej połowie seta. Efektowny krzyk Szwedki, a także krótki, ale dosadny popis solowy stawiają Niemców w sytuacji bez wyjścia – też muszą uderzyć w najlepsze dźwięki! Powrót do formuły tria zdaje się być jeszcze efektowniejszy – niemal ambientowa ekspozycja, po części realizowana w duecie, która wystawia na poklask publiczności szczególnie garść perkusjonalnych perełek. Opowieść rozpada się na mniejsze fragmenty, akustyczne drobiazgi, które szukają obecności ciszy i bez trudu ją odnajdują. Na moment muzycy tkwią w efektownym suspensie, który zdobiony jest jedynie rezonującymi talerzami, a po ułamku sekundy także nanodźwiękami z gardła i tuby blaszaka. Po 20 minucie następuje czas na decydującą rozgrywkę! Sofia wypuszcza z cierpiącego gardła feerię melodyjnych brzmień, perkusjonalia wciąż skupiają się na metalicznych zaletach talerzy, a puzon z mikroskopijnych dźwięków tworzy niemal epicki dramat. Końcowe fragmenty koncertu, to śpiew dobywany z każdego przedmiotu na scenie i ust wokalistki, a ostatnia prosta, to samotny puzon, który tyka jak zegar.

Kilkuminutowy encore, to efektowne podsumowanie całego spektaklu. Budowany kolektywnie, bogaty w foniczne wydarzenia - puzonowe zaśpiewy i zmysłowe parsknięcia, gardłowe piski i skomlenia, krzyki i wrzaski, wreszcie plejady perkusjonalnych ornamentów. Dodatkowo wszystko zdaje się tu wchodzić w imitacyjne relacje. Znów z samych drobiazgów muzycy kleją emocjonalny szczyt, po osiągnięciu którego wpadają wprost w objęcia burzliwych oklasków.

 

With Nate Wooley (cztery części, 43:26)

Spektakl dwóch instrumentów dętych blaszanych i bystrych perkusjonalii zaczyna się niczym inicjacyjny rytuał. Wybrzmiewający gong szyje strumień dźwiękowy, który narasta samotnie niemal prze dwie i pół minuty. Pozostałe instrumenty wchodzą do tej gry stojąc na palcach – puzon podsyła drony, trąbka swobodne parsknięcia. Od początku artyści snują preparowane, uroczo pokomplikowane dźwięki. Przez moment słyszymy nawet jakiś dźwięk elektryczny, ale nie wiemy, kto stoi za tym incydentem. Pierwsza improwizacja, choć toczona w medytacyjnym tempie, systematycznie narasta i dociera na całkiem efektowny szczyt. Kolejną część otwierają blaszane całusy, którym towarzyszy mały drumming. W przeciwieństwie wszakże do improwizacji otwarcia, ta ekspozycja ma swoją dynamikę, jest dalece żwawsza. Po kilku pętlach całkiem niedaleko jej do ekspresji free jazzu, głównie za sprawą masywnie brzmiącego werbla. W połowie nagrania następuje drobne interludium solowe perkusji, po czym opowieść nabiera intrygującej śpiewności i taneczności, kończąc swój żywot pikantnie skonstruowanym zakończeniem.

Dwie kolejne części są znacznie dłuższe od dwóch pierwszych, trwają ponad 13 minut każda. Najpierw spokojne, znów na poły medytacyjne otwarcie – podmuchy dźwięcznego powietrza leżakują na podłożu perkusjonalnych obcierek. Klimat robi się całkiem molowy, zatem zejście w ciszę wydaje się być spodziewanym wyborem muzyków. Narracja staje w miejscu i czeka na sygnał do budowania czegoś nowego. Perkusja nie pozostaje w tej sytuacji bierna, a pomaga jej trąbka, która przez moment wyje niczym syrena alarmowa. Puzon w drobnej opozycji, daje kilka chwil na samotną ekspozycję trąbce, po czym staje w szranki duetowej, lamentującej rywalizacji. Perkusja wraca i zabiera zwaśnione strony na pierwszy szczyt. Dalece kontrolowana akcja przechodzi w fazę szumów i głębokich oddechów, tym razem toczącą się pod dyktando puzonu. Trąbka przypomina tu silnik niskoprężny, tuż przed wydaniem z siebie ostatniego dźwięku. Preparowane percussion tym razem w roli wisienki na torcie. Zakończenie stawia tu zatem na intensywność dźwięków, nie tempo samej ekspozycji.

Ostatnia improwizacja budowana jest bardzo kolektywnie, na początku znów zdaje się przypominać drogę w nieznane. Trąbka śpiewa, puzon charczy, a perkusja nawet incydentalnie hałasuje! Zaraz potem czeka nas niedługa zabawa z urywane frazy, zdobiona głosem samego trębacza. Muzycy kreują opowieść z samych detali, preparują, szeleszczą i burczą. Akcenty rytmu nie zmieniają sytuacji scenicznej – flow płynie tuż obok wszechogarniającej ciszy! Po 8 minucie czas na nowy wątek – najpierw odrobina rezonansu i dronowych pasaży, potem improwizacja dostaje się w sidła rytmu, tym razem wprost z tuby puzonu i mocy, tym razem z trębackich wentyli. Brass dance & percussion preparations, tak moglibyśmy określić tę fazę spektaklu. Finałowa dynamika tym razem płynie do muzyków wprost z perkusyjnych akcesoriów. Już bez jakiejkolwiek kontroli improwizacja wpada w niemal ognistą powłokę i zostaje po niedługim czasie bardzo efektownie wygaszona.

 

 

 

piątek, 27 sierpnia 2021

Tejero, Serrato & Diaz as Sputnik Trio ask What The Hate!


Trójka dziarskich Iberyjczyków zaprasza nas do pięknej Sevilli na spektakl szczególnych, jakże swobodnie improwizowanych dźwięków, uroczo posplatanych w pajęczynę akcji i reakcji. Całe oceany dramaturgicznych splotów okoliczności, burzliwych koincydencji, tudzież jakże konkretnych konsekwencji wskazujących na to, iż ich ciężka studyjna praca winna w ostatecznym efekcie trafić na niejedno roczne podsumowanie sceny wolnej muzyki. Poczyniony onegdaj przez artystów żmudny wysiłek improwizatorski moglibyśmy śmiało nazwać czymś na kształt modelowego free post-jazzu, czegoś, co winno wytyczać kierunki gatunku, a nade wszystko budzić pokorę i samoświadomość zarówno muzyków, jak i odbiorców. What The Hate? - pytają, ale wcale nie szukają odpowiedzi. Gadają dźwiękami, zawsze na temat i nigdy nie nadużywają bezokoliczników.

 


Zaczynają nerwowo, krótkimi, urywanymi frazami, które budują brudny, mięsisty flow, klejony burknięciami basu i szelestem głęboko oddychającej tuby saksofonu altowego, upstrzonej perkusjonalnymi detalami. Ich dźwięki od startu wydają się być adekwatnie kompatybilne, dramaturgicznie zwarte, dobrze do siebie pasujące, być może odrobinę mosiężne, ale zdolne bez trudu wpadać w taniec pijanego u progu wieczornej mgły. Trzy instrumenty tyczą tu sobie szlak bez specjalnych drogowskazów, choć przyznać trzeba, iż na czele orszaku w pierwszej improwizacji na ogół staje kontrabasowe pizzicato.

Druga opowieść, to emocjonalny przystanek - szumiące, preparowane frazy dęte, burczące odgłosy basowe, wreszcie drżące perkusjonalia. Dźwięki ścielą się gęsto, ale dużo powietrza rozpycha się pomiędzy nimi, tworząc rozległe przestrzenie, które stymulują kreatywność i dają miejsce na niejedną dźwiękową komplikację. Muzycy znów wolą krótkie frazy, niż przeciągłe westchnienia, reagują na siebie, jak zwinne sroczki, nic tu bowiem nie umknie niczyjej uwadze. Pojawia się smyczek, który śpiewa niskim głosem, szumią perkusyjne szczoteczki, a odgłosy tuby saksofonu przypominają wielką dmuchawę lodowatego powietrza. Zdaje się, że każdy instrument śpiewa nieco zachrypniętym głosem, ale i skacze całkiem wysoko, gdy sytuacja dramaturgiczna wymaga tego typu reakcji. Wszystko tu do siebie pasuje – nie ma zbędnych dźwięków, opowieść syci się ekspresją, ale elementem ją konstytuującym jest przede wszystko precyzja wykonania. Na finał tej story piękny, jednooddechowy, dźwiękowy szmer saksofonu kreuje niemal perfekcyjne zakończenie improwizacji.

Trzecia historia to tylko zajawka. Krótka, zwinna riposta, rodzaj odautorskiego komentarza. Śpiewny saksofon zaprasza do szybkiej gry w short-cuts. Twarda sekcja rytmu, kreowana dynamicznym pizzicato wchodzi w to, jak w masło.

Po swobodnym free dance czas na garść zmysłowych preparacji! Precyzja i trzymana w ryzach ekspresja, to znów naczelne hasła tej rewolucji. Opowieść toczy się na delikatnie zaciągniętym hamulcu ręcznym. To sprzyja skupieniu! Niemal pojedyncze frazy, które plotą bystrą, bardzo efektowną sieć dźwiękowych powiazań. Triumwirat pizzicato, perkusyjnych szczoteczek i saksofonowych preparacji toczy się w konwencji very slow motion, ale podszyty jest nerwem niepokoju, niemal egzystencjalnej trwogi. Po kilku pętlach saksofon zaczyna krzyczeć, w tle pojękuje samotny smyczek, a rozrastające się percussion zaczynają smakować post-industrialnie. Kontrabas szyje niemal post-barokową powłokę, która niczym wisienka na torcie, prowadzi nas na skraj tej drogi. Nim zgaśnie ostatni dźwięk, muzycy puszczają jeszcze do nas oko zmysłowymi imitacjami smyczka i saksofonu.

Czas na last dance! Szumiąca tuba i smyczkowy dron, to dalece groźna sytuacja wyjściowa! Perkusjonalia rezonują metalem i szkłem, a całość tej introdukcji pachnie niczym gęsta krew ciepłego jeszcze trupa. Owo jakże mroczne pożegnanie trwać będzie cały kwadrans! Bogaty, ale szorstki flow zaskakujących dźwięków, lepionych w wielosmakowe pajęczyny. Opowieść pęcznieje aż do momentu, w którym każdy wydawany dźwięk zaczyna śpiewać swoją post-melodyjną historię krewkim, niemal majestatycznym rezonansem. Perkusjonalne dzwonki czynią ceremoniał zakończenia, które zdaje się trwać w nieskończoność. W ostatecznym rozrachunku finalne zdanie należy do dronowej ekspozycji kontrabasowego smyczka, wyjątkowo nisko posadowionego, niemal przy samej podłodze.

 

Sputnik Trio  What The Hate (Raw Tonk Records, CD 2021). Ricardo Tejero – saksofon altowy, Marco Serrato – kontrabas, Borja Díaz – instrumenty perkusyjne. Nagrane w La Mina Estudios, Sevilla, 28 lutego 2020. Pięć improwizacji, 47 minut.



wtorek, 24 sierpnia 2021

Chamber 4! Dawn to Dusk!


Zapraszamy do portugalskiej Coimbry na koncert będący częścią ubiegłorocznej edycji Festiwalu Jazz ao Centro. Rzecz działa się w październiku, w trakcie drugiej fali pandemii, zatem nie mamy pewności, czy muzykom na scenie towarzyszyła jakakolwiek żywa publiczność. Wydawca nam tej niewiedzy nie koryguje, albowiem nagranie pozbawione zostało w trakcie edycji oklasków, o ile takowe miały miejsce.

Sami artyści zasłużyli w każdym razie na całe morze gromkich oklasków, z pewnością nawet na emocjonalne standing ovation. Tworzą bowiem jedną z najważniejszych formacji współczesnej muzyki improwizowanej, który bazuje na rozwiązaniach bliskich estetyce swobodnej kameralistyki, co sugeruje jej jakże adekwatna nazwa – Chamber 4! Swoim trzecim wydawnictwem płytowym zdają się ów status intensywnie podkreślać.

Przed nami, być może także przed obliczem publiczności zgromadzonej w obiekcie sakralnym Antiga Igreja do Convento S. Francisco, pojawia się czterech doskonale nam znanych muzyków z Francji i Portugalii: Théo Ceccaldi na skrzypcach, Luís Vicente na trąbce, Valentin Ceccaldi na wiolonczeli oraz Marcelo dos Reis na gitarze akustycznej. Trzy swobodne improwizacje w procesie edycji przybrały postać dźwiękową, która trwa łącznie niespełna 41 minut. Krążek w wygodnym formacie CD dostarcza JACC Records, a zwie się on Dawn to Dusk.

 


Pierwsza improwizacja trwa prawie 25 minut, muzycy zdają się zatem mieć mnóstwo czasu na budowanie narracji. Budzą się do życia bardzo leniwymi, delikatnymi, jakże drobnymi, post-balladowymi frazami. Skrzypce i wiolonczela spokojnie łkają, trąbka melodyjnie zawodzi, a gitara powtarza pojedynczy akord budując pierwszą meta dynamikę tego wieczoru. Portugalskie saudade z francuskim posmakiem wydaje się idealnie komponować z naszymi oczekiwaniami, co do początkowej fazy kameralnego koncertu, prowadzonego – póki co! – w bardzo wolnym tempie. Garść pierwszych trębackich preparacji, kilka żwawszych ruchów cello, wszystko wszakże podane z rzewnym, smutnym zaśpiewem, pełnym melancholijnego ukołysania. Z czasem opowieść nabiera intensywności dzięki niebanalnym frazom trąbki, post-rockowemu drylowi gitary i gęstniejącemu chamber Francuzów, z których jeden gra pizzicato, a drugi arco. W efekcie, w okolicach 12 minuty, flow osiąga stan względnego galopu, po czym efektownie traci moc i spływa do koryta smutku po upływie kwadransa. Kolejne fragmenty improwizacji, to zwinny, bardzo minimalistyczny duet skrzypiec i gitary, potem zaś kolektywne poszukiwanie nieco bardziej zadziornych fraz - swoista wymiana poglądów, coś na kształt real-time' call and responce. Dużo piękna, ale i emocji dodają w tym właśnie fragmencie skrzypce. Nim ta rozbudowana opowieść wygaśnie, dostajemy jeszcze krótkie duo trąbki i gitary, niezwłocznie wsparte agresywnymi riffami cello. Finałowa dynamika zmysłowo resumuje opowieść i stylowo ginie w ciszy.

Druga improwizacja, dla odmiany, trwa niespełna sześć minut. Jest zwarta, nerwowa, jakby muzycy czegoś się obawiali, jakby niecierpliwie spoglądali w niebo. Najpierw gitara, potem drżąca wiolonczela, wreszcie bystre short-cuts trąbki i skrzypiec. Muzycy szukają tu dynamiki, ale niespodziewanie gubią jej parametry i zaczynają błąkać się w melancholii iberyjskiego zaniechania. Pięknie śpiewa trąbka, akompaniują jej cello i skrzypce, a gitara frazuje post-klasycznie. Całość dogorywa bardzo subtelnie.

Finałowa improwizacja, blisko dwunastominutowa, rodzi się w jakże kameralnych, znów delikatnie portugalskich klimatach. Melodyjny smutek, przeciągle frazy i … gitarowa dyscyplina chwili. Łagodne dźwięki zdają się podprowadzać narrację pod zmysłowy głos … Teresy Salgueiro! Muzycy nie każą sobie jednak czekać na rozwój madredeusowych skojarzeń. Pierwsze oznaki fermentacji strumienia dźwiękowego docierają do nas ze strony cello, które brudzi swoje brzmienie. W sukurs idą prychające frazy trąbki. Każdy z muzyków dokłada coś od siebie, zarówno w zakresie emocji, jak i kreatywności. Nie brakuje zwinnych, kocich ruchów. Post-Madredeus wystawia swój rockowy pazur i akcja nabiera rumieńców! Dynamika idzie znów od strony gitary, ale także od bojowo nastawionych skrzypiec. Muzycy nie potrzebują dużo czasu, by osiągnąć fazę galopu z fajerwerkami. Gitara frazuje kwaśnym Velvet Underground, co dodatkowo wzmaga emocje na scenie. Narracja zaczyna umierać mniej więcej dwie minuty przed końcem nagrania. Mistrzowska dramaturgia - przeciągnięte frazy, repetytywne riffy gitary i improwizacja gasnąca niemal do poziomu pojedynczych dźwięków. 

 

 

sobota, 21 sierpnia 2021

Colonna, Miranda & Spera in their N-EST! *)


Trójka włoskich improwizatorów, odpowiedzialnych za album N-EST, zdaje się, że nie stawiała sobie zbyt wygórowanych celów, jeśli chodzi o poziom innowacyjności, czy też przekraczanie kolejnej nieprzekraczalnej bariery w zakresie technik rozszerzonych, ale pojawiła się w rzymskim studiu nagraniowym Abbey Rocchi, w maju dwa lata temu, chyba głównie po to, by czerpać ogromne pokłady radości ze wspólnego improwizowania. Muzycy, siedząc jedną nogą w open jazzie, drugą zaś w swobodnej kameralistyce, postawili też na różnorodność narracyjną i bogate instrumentarium. Efekt jest dalece frapujący i dający także nam, odbiorcom, dużą radość z odsłuchu. Wszak nie potrzeba przekraczać granic i skakać do samego nieba, by sprawiać przyjemność – sobie i publiczności.

Marco Colonna zabrał na sesję nagraniową klarnet, klarnet basowy, saksofon altowy i flet, a jego partnerzy skupili się na pojedynczych instrumentach – Dario Miranda na kontrabasie, zaś Fabrizio Spera na perkusji. Co do wspomnianej zaś wcześniej różnorodności, muzycy proponują nam aż jedenaście dość krótkich i zwartych dramaturgicznie form dźwiękowych, których odsłuch zajmie nam niespełna 51 minut.

 


Włosi zaczynają swoją opowieść bardzo kolektywnie i bez zbędnych introdukcji przystępują do dzieła. Swobodny, taneczny open jazz z frywolnym klarnetem basowym, drobnym, ale stylowym circle drumming i burczącym basem. Muzycy dobrze trzymają tempo, choć donikąd się nie śpieszą. W kolejnej części pojawia się saksofon altowy, który stawia na medytację, podczas gdy perkusja i bas wyznaczają sobie bardziej dynamiczne cele. Za raz potem Colonna prezentuje nam klarnet i znów szuka pewnej zwiewnej taneczności w formule panowie proszą panów i serwuje nam kilka fraz, które już tu pachną Steve’em Lacy, choć wedle opisu płyty jego kompozycja winna być piąta na płycie. Na następne dwa utwory na scenę wkracza flet i buduje wraz z kontrabasowym smyczkiem dużo ciekawych, tajemniczych fraz. Duże emocje towarzyszące spacerowi bosą stopą po wilgotnej łące. Jako piąty ów Lacy, tu grany na wdechu, szczoteczkami i niebanalnym fletem. Stawiamy przy nim duży stempel jakości.

Szósty numer, mimo barokowej introdukcji smyczka, stawia na emocje, świetnie buduje dynamikę (dobra praca perkusji!), a do roli rozrusznika wyznacza klarnet basowy! Trzeba wszakże zaznaczyć, iż artyści wyjątkowo skutecznie trzymają ekspresję w ryzach szyku dramaturgicznego i biją w dzwony tylko wtedy, gdy uznają, iż jest na to właściwy moment. Dodajmy, iż rzadko dochodzą do takich konkluzji. W siódmej improwizacji smyczek wciąż tęskni do baroku, a koledzy nie mają ochoty wytrącać go z tego stanu ducha. Collona sprawia wrażenie, że na alcie i dopiero po kilku pętlach słyszymy, iż ma w dłoniach jednak klarnet basowy, ale wyjątkowo wysoko podwieszony. Dużo zadumy i czerstwa powolność, to kolejne cechy tej części G-niazda. Ósma część stawia sobie za cel wyrwanie nas z narracyjnego letargu. Czyni to perfekcyjnie! Nerwy, zazębiające się frazy – rozśpiewany klarnet basowy, stymulujące tempo pizzicato kontrabasu z krótkim expose solowym i perkusyjne szczoteczki, tu podawane być może w charakterze rekontry.

W dziewiątej części powraca flet. W tle szeleszczące perkusjonalia i smykowe igraszki. Całość pachnie orientem, powolnym oddechem i chęcią niezadawania zbędnych pytań. Trochę gry na małe pola i garść melodyjności na dokładkę. W przedostatniej części powraca mocny klarnet i kontrabasowe pizzicato. Muzycy szukają korzeni jazzu, a przy okazji znajdują małą przestrzeń na perkusyjne solo. Finał płyty, która nie goni za salwami ekspresji nie może nie być nostalgiczny i wyciszony – rezonujące talerze, posuwiste frazy fletu i wyjątkowo leniwe szarpanie za struny kontrabasu. Trochę tajemnicze, bardzo powolne, ale i zaskakująco zmysłowe.

 

*) recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana całkiem niedawno temu



 

wtorek, 17 sierpnia 2021

MOVE in Moers! *)


Miasteczko Moers, położone w zachodniej części Niemiec, pozostawałoby zapewne do końca doczesnego świata jednym z wielu małych miejscowości mało atrakcyjnego turystycznie Zagłębia Ruhry, gdyby nie fakt, iż od kilkudziesięciu lat odbywa się tam bodaj najbardziej znany w tej części świata festiwal muzyki jazzowej i improwizowanej.

Szyld jazzowego Woodstock zdaje się być niemal zawsze gwarantem jakości, a przynajmniej emocji, jakie towarzyszą nam, gdy w dłoniach ląduje płyta, którą zdobi nazwa Live in Moers. Znamy ich setki, a te z podobizną Anthony’ego Braxtona kochamy najszczególniej.

Jeśli zatem do naszego odtwarzacza trafia płyta zatytułowana Move In Moers nie możemy przejść obok niej obojętnie. Jest jeszcze jeden powód, dla którego nie powinniśmy tego robić – to po prostu wyśmienite nagranie!

Na kolejnej edycji Festiwalu Moers meldujemy się dokładnie 8 czerwca 2019 roku. Na scenie międzynarodowy, wielopokoleniowy kwintet Move w składzie: Achim Kaufmann – fortepian, Adam Pultz Melbye – kontrabas, Dag Magnus Narvesen – perkusja, Emilio Gordoa – wibrafon oraz last, but not least, Harri Sjöström – saksofon sopranowy i sopranino. Panowie będę swobodnie improwizować (być może przy wsparciu werbalnych predefinicji, poczynionych przed koncertem) przez 42 minuty ze sekundami, ani przez moment nie przerywając strumienia dźwiękowego. Nagranie dostarcza krajowa Fundacja Słuchaj! na jakże poręcznym dysku kompaktowym.



Koncert zaczyna się bardzo kolektywną wymianą uprzejmości – delikatnie, z wyczuciem, z posmakiem lepszej wersji estetyki kojarzonej z monachijskim ECM. Swobodnie roztańczony, mały saksofon, kontrabas traktowany smyczkiem, zwinna, drobna perkusja i garść fake sounds płynących z terytorium opanowanego przez wibrafon. Open jazz in the front of improvisation! Jest i nerw kameralistyki, zaplątanej w zwoje bardzo swobodnych akcji i pełnych niuansów reakcji. Brzmienie instrumentów na ogół czyste, a jeśli preparowane, to w dalece ograniczonym zakresie. Piano płynie z klawiatury, saksofon snuje melodyjne frazy, wszystko wszakże dzieje się pod dyktatem dyscypliny i odpowiedzialności za każdy dźwięk. Intensywność gry oczywiście faluje, co pewien czas muzycy docierają na mały szczyt, ale równie szybko schodzą z niego wprost w objęcia małych wspaniałości post-jazzu.

W dalszej części koncert raz za razem dostarcza nam momentów, które koniecznie należy odnotować w kajecie recenzenta. Po 10 minucie, to bystry dialog fortepianu i wibrafonu, potem solo tego pierwszego wsparte perkusjonaliami, fajerwerki rezonujących talerzy, wreszcie faza błyskotliwych short-cuts ze świetnymi akcjami face to face. Tuż przed upływem 25 minuty koncertu ciekawy kontrapunkt proponuje kontrabasista, który na moment intrygująco brudzi swój sound. Tuż obok wibrafon i perkusjonalia budują wspólny front zdarzeń, a w tle zaczyna pobrzmiewać coś na kształt melodiki (nie wiemy za czyją przyczyną). W ramach kolejnych atrakcji muzycy fundują nam duet saksofonu i wibrafonu, świetnie kontrapunktowany przez pianistę, który nie gra tu wiele, ale zawsze idealnie wkleja się w kontekst dramaturgiczny. Tuż przed upływem drugiego kwadransa znów kontrabas mąci spokój narracji - pracując w trybie pizzicato podrywa kwintet do niemal free jazzowego lotu. Proces wybrzmiewania skrzy się plejadą rezonujących dźwięków, generowanych prawdopodobnie przez wszystkich uczestników spektaklu.

Bez zbędnej zwłoki muzycy przechodzą teraz do krótkiej fazy preparacji. Każdy dokłada tu swoje, nawet saksofonista zdaje się coś energicznie ugniatać tuż przed mikrofonem odsłuchowym. Zaraz potem artyści serwują kilka definitywnie czystych fraz, których aurę znów mąci na powrót brudny sound kontrabasu. Nim muzycy postanowią szyć ostatnią pętlę narracji dostajemy jeszcze bystry duet fortepianu i saksofonu. Na zakończenie dynamika koncertu rośnie - cały kwintet efektownie pnie się ku górze, wieńcząc koncert eksplozją z fajerwerkami. Burzliwe oklaski po ostatnim dźwięku wydają się zatem dalece uzasadnione.

 

*) recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana, u progu tegorocznego lata

 

sobota, 14 sierpnia 2021

Cecil Taylor Quintet shows how to Lifting The Bandstand! *)


Amerykański pianista Cecil Taylor, w opinii wielu najważniejszy muzyk tego instrumentu w historii free jazzu, stał się artystą europejskim bodaj w roku 1988. Wtedy to, na zaproszenie FMP Production, spędził w Berlinie okrągły miesiąc i nagrał pewnie tuzin płyt z muzykami europejskimi. Dobrze się czuł w Europie, a że od początku miał tu status półboga, jego współpraca z muzykami europejskimi kwitła także w kolejnych latach. W dekadzie lat 90. miał po tej stronie Atlantyku nawet swoje working bandy, a przynajmniej jeden, ten, który spotykamy na najnowszej płycie Taylora, wydanej całkiem niedawno przez krajową Fundację Słuchaj!, która w kręgach anglojęzycznych bywa już nazywana skrótowo FSR Records.

W bardzo demokratycznym kwintecie, którego sam Taylor nazywał ponoć Bandem, spotykamy dwóch Niemców (Tristana Honsingera - wiolonczela i Paula Lovensa - perkusja) oraz dwóch Finów (Harri Sjöströma – saksofon sopranowy i Teppo Hauta-Aho – kontrabas). Każdy z tych muzyków jest dziś – na różnym poziomie intensywności – legendą gatunku, zatem premierowa prezentacja pewnego koncertu tegoż kwintetu z końca lat 90. ubiegłego stulecia musi stanowić prawdziwy rarytas pośród free jazzowych publikacji początku 2021 roku.

Muzyków zastajemy w przedostatni dzień października 1998 roku na fińskim zlocie jazz fanów, zwanym Tampere Jazz Happening. Płyta Lifting The Bandstand (tytuł, to cytat z wypowiedzi Steve’a Lacy, zachwyconego jakością kooperacji w ramach tegoż składu) jest pełnym zapisem koncertu – wstępnych, niemal slapstickowych zabaw głosowych, części zasadniczej koncertu, pierwszej burzy oklasków, dwuminutowego encore i wyciszonej, drugiej burzy oklasków. Całość podana w jednym traku trwa blisko 76 minut.

 


Kabaretowa zabawa na pięć głosów męskich i przypadkowe dźwięki percussion trwa tu niemal sześć pełnych minut. Wtedy to z uroczego chaosu sytuacyjnego wyłania się wiolonczela, która zaczyna urokliwie piłować struny. Reszta muzyków pozostaje jeszcze przez moment w stanie wybudzania. Wejście w fazę formowania narracji właściwej ogłaszają czarne klawisze piana, a zaraz potem pierwsze dźwięki saksofonu sopranowego. Od lewej słyszymy zatem: fortepian, wiolonczelę, perkusję, kontrabas i saksofon! Kwintet ludowej demokracji pod światłym przewodnictwem pianisty rozpoczyna swoje free jazzowe życie estradowe! Free Cecil Dance with Good Companies płynie szerokim strumieniem, do którego każdy z muzyków dokłada symboliczne 120% mocy i kreatywności!

Wraz z wybiciem 20 minuty mamy pierwsze, ledwie dostrzegalne wystudzenie emocji i zejście w okolice free chamber, głównie za sprawą wyjątkowo aktywnej, wręcz nadpobudliwej wiolonczeli. Przez moment ów post-barokowy flow tłumi nawet temperament Cecila! Ten ostatni wznosi jednak okrzyk i zawraca kwintet na jedynie słuszną drogę free jazzowej galopady. Odnotujmy także pierwszych kilka chwil bez saksofonu (muzyk będzie tak czynił from time to time, z dużą wszakże konsekwencją). Pod koniec trzeciej dziesiątki minut pióro recenzenta nie może nie odnotować masywnego expo Lovensa, czynionego w trakcie gry pełnym składem, zatem naprawdę ekspresyjnego. Po kolejnym zdjęciu nogi z gazu muzycy serwują nam przecudny moment w duecie – piano i perkusja. W ułamku sekundy dołącza do nich kontrabas, być może pracuje też cello, ale w tumulcie emocji nie jesteśmy tego pewni. Po chwili wraca też saksofon i efektownie śpiewa, mimo dość głośnego akompaniamentu pozostałych kolegów.

W 40 minucie tym, który gasi ekspresyjną narrację jest sam pianista. Kilka masywnych uderzeń i flow schodzi na kolanach niemal do poziomu samotnej wiolonczeli. Znów świetny moment odnotowuje Lovens, a barwa brzmienia saksofonu intrygująco zbliża się do tego, czym zwykł nas zachwycać sam Steve Lacy. Po kolejnych kilku minutach, znów na zaciągniętym ręcznym, bodaj najpiękniejszy fragment koncertu – wystudzone piano płynie swobodnie na podkładzie dwóch strunowców traktowanych arco i pizzicato. Powrót saksofonu, to moment na równie efektowne duo dęciaka z wiolonczelą. Kameralny nastrój nie trwa jednak zbyt długo, mistrz Cecil jest bowiem niezwykle czujny pod względem dramaturgicznym.

Czarno-białe piano wrzuca tryb gęstej galopady, a nam pozostaje jedynie nadstawiać uszu. Kwintet na szóstym biegu dobrze łechta nasze zmysły, ale można odnieść wrażenie, iż muzycy grają wciąż to samo. Rotują poziomem intensywności, nie zaś metodami pracy. Ale cóż, nie można mieć wszystkiego, wszak egzystujemy tu w ramach stuprocentowego free jazzu! Opowieść, która odnotowuje coraz krótsze momenty spowolnienia (w trakcie jednego z nich kontrabas gra smyczkiem!) prowadzi nas autostradą emocji do 63 minuty, gdy narracja gaśnie znów niemal do poziomu gołej wiolonczeli. Pojawia się głos pianisty, który zalotnie pokrzykuje, a w rolę akompaniatora dobrze wkleja się Lovens, tu na wyjątkowo delikatnym percussion. Muzycy zaczynają fazę drobnych, urywanych fraz dodawanych przez kolejne instrumenty, zaczynają się też delikatnie przedrzeźniać, by wraz z wybiciem 70 minuty śmiało przejść do kabaretowych igraszek, które znamy z początku koncertu. Muzyka gaśnie niemal równocześnie z nastaniem burzliwych oklasków. Na dwuminutowe encore wraca tylko Taylor i Lovens, w sumie … tylko Taylor. Piętnaście sekund po wybiciu 75 minuty koncert kończy się definitywnie.

 

*) recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana, onegdaj, minionej wiosny

 

 

 

środa, 11 sierpnia 2021

Alexander Hawkins and his Togetherness Music! *)


Artyści obchodzący w czasach pandemii okrągłe urodziny zdają się mieć podwójnie trudne życie. Raz pandemia, dwa – brak okazji, by zacne urodziny uczcić jakimś spektakularnym koncertem, trasą koncertową, czy nagraniem studyjnym.

Kataloński saksofonista Albert Cirera planował w roku ubiegłym zagrać 40 solowych koncertów, by uczcić swoje 40 urodziny. Polski pianista Witold Oleszak z okazji 50 urodzin planował wyjątkowy koncert z udziałem Johna Edwardsa i Marka Sandersa. Takie przykłady możnaby mnożyć w nieskończoność.

Brytyjski pianista Alexander Hawkins, rówieśnik Cirery, miał odrobinę więcej szczęścia. Latem ubiegłego roku (30 lipca, Challow Park Studios, Oxfordshire), w momencie mniejszej intensywności zarazy, zdołał zebrać w studiu nagraniowym aż szesnastu muzyków, którzy w błyskotliwy sposób wykonali jego sześć kompozycji. Przedsięwzięcie efektowne, dodatkowo ciekawie wpisujące się w proces zacieśniania relacji pomiędzy muzykami improwizującymi, a tym, którzy żyją i czerpią radość z wykonywania muzyki klasycznej, pod dyktatem precyzyjnych zapisów notyfikacyjnych. W roli tych drugich Riot Ensemble pod kierunkiem dyrygenta Aarona Holloway-Nahuma, w roli zaś artystów z naszej strony mocy, same niemal perły brytyjskiej swobodnej improwizacji, z magiem naczelnym, Evanem Parkerem. Pełną listę uczestników nagrania, które Hawkins zatytułował jakże adekwatnie Wspólna Muzyka, znajdziecie w innym miejscu tego tekstu. Dysk dostarcza zacny Intakt Records (2021), a rzeczonych sześć kompozycji pianisty trwa 52 minuty.

 


Indistinguishable From Magic. Ceremonia otwarcia spektaklu nie mogła nie zostać oddana w ręce Evana Parkera. Jego saksofon sopranowy zmysłowo śpiewa meta melodię, którą muzyk wspiera swoim nieprzerywanym, długim oddechem. Z czasem tembr instrumentu zdaje się być pogłaśniany echem delikatnej elektroniki. Orkiestra mocą swoich płuc i strun wchodzi do gry w połowie czwartej minuty i molowym sustained piece okrywa sopran, niczym płaszcz czarnoksiężnika. Ów nerwowy dysonans pogłębia się z czasem, gdy strumień orkiestry zaczyna przekształcać się w pojedyncze ogniska zapalne. Mroczna filharmonia opanowuje scenę, a Parker milknie.

Sea No Shore. Tu w rolę introduktora wciela się perkusista, który także pracuje z elektronicznym pogłosem, a do pomocy dostaje ciepło brzmiącą trąbkę. Pozostali muzycy wchodzą w tę post-jazzową magmę stopniowo – najpierw strunowce budują klimat, potem dęciaki smażą lekko przesłodzone ciasto wprost z partytury. Szczęśliwie prowodyrzy całego zajścia do końca dbają o nasze emocje.

Ensemble Equals Together. Ta opowieść zostaje oddana w ręce mrocznych i niepokojących strings. Orkiestrowy kontrapunkt, taplający się w niemal post-romantycznych klimatach i grany unisono, znów studzi entuzjazm recenzenta, ale powracający sopran Parkera wiele tu rekompensuje. Melodie i tonowana ekspresja zdają się ginąć z każdą minutą, dzięki czemu finał utworu skrzy się bystrą, żywiołową tyradą całego niemal składu.

Leaving the Classroom of a Beloved Teacher. W tej kompozycji Hawkins stawia na jazz i swoje dynamiczne piano. Do pomocy bierze kontrabas, który swinguje i czuć od niego wczorajszym bluesem. Podsekcja strunowa dodaje klimatu, a sopran Parkera – jakości. I znów, w drugiej części utworu, kompozytor pozwala muzykom na dużo improwizatorskiej swobody i nie krępuje ich temperamentu zapisami na pięciolinii.

Ecstatic Boababs. Przedostatnia opowieść tonie w post-barokowej poświacie instrumentów strunowych. Łagodna piosenka, pełna wszakże niepokoju, smutku, niemal egzystencjalnej trwogi. Swoje dokłada elektroniczna mgławica drobnych fonii. Całość gaśnie wyjątkowo zmysłowo.

Optimism of the Will. Prowodyrem intryg narracyjnych finałowej kompozycji jest kontrabas, a może nawet dwa kontrabasy. Oklejone perkusjonalną pajęczyną żywych i syntetycznych brzmień zapraszają kolejne instrumenty do zabawy – pojawiają się trąbka i piano, a sytuacja sceniczna nabiera open jazzowego charakteru. Raz za razem podłączają się kolejni artyści, a cała orkiestra rozkwita niczym bukiet świeżych kwiatów. W roli dbającego o tempo - bystry perkusista! Swoje udane chwile ma trąbka, a zaraz potem saksofon sopranowy. W poprzek tych improwizacji płyną frazy grane unisono, ale dajemy im rozgrzeszenie. Na samo zakończenie zostają już tylko Hawkins i Parker, bezwzględnie najważniejsi aktorzy tego delikatnie przeładowanego pomysłami spektaklu.

 

Togetherness Music. For Sixteen Musicians. Feat. Evan Parker & Riot Ensemble. Hannah Marshall i Louise McMonagle – wiolonczele, Marianne Schofield i Neil Charles – kontrabasy, Mark Sanders – perkusja, instrumenty perkusyjne, Matthew Wright – elektronika, Evan Parker – saksofon sopranowy, James Arben – flet, klarnet basowy, Rachel Musson – flet, saksofon tenorowy, Percy Pursglove – trąbka, Benedict Taylor i Stephen Upshaw – altówki, Mandhira De Saram i Marie Schreer – skrzypce oraz Aaron Holloway-Nahum – dyrygentura i Alexander Hawkins – fortepian, kompozycje.


*) recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została opublikowana, dość dawno temu

  

czwartek, 5 sierpnia 2021

Vicente & Trilla! Made of Mist!


Muzycy i wydawcy gonią z nowościami do utraty tchu! Doprawdy chwilami ciężko nadążyć! I to nawet w odniesieniu do artystów, którzy na Trybunie Muzyki Spontanicznej mają stałą miejscówkę.

Ledwie kilka tygodni temu pisaliśmy o dwóch nowych nagraniach Luisa Vicente, chwilę wcześniej o kolejnych kilku Vasco Trilli (a i tak pewne trio mamy jeszcze do nadrobienia). Dziś portugalski trębacz i katalońsko-portugalski perkusista i perkusjonalista dostarczają nam swoją drugą już płytę nagraną w duecie. Wydawcą jest amerykański, zacny label ze wschodniego wybrzeża, 577 Records (bardzo w tym roku aktywny, mocno postawił na europejskich artystów, i bardzo dobrze!).

Nowa płyta naszych ulubionych Iberyjczyków zwie się Made of Mist, składa się z sześciu dość mocno rozbudowanych czasowo improwizacji (całość przekracza godzinę zegarową), a powstała w efekcie wizyty muzyków w lizbońskim Scratch Built Studios we wrześniu 2019 roku. Dodajmy, iż oficjalna premiera albumu w formacie CD przypada na 24 września br.

 


Ceremonię otwarcia bierze na swoje barki Trilla i buduje typowy dla siebie, post-ambientowy, metalicznie rezonujący no drumming percussion. Sucha trąbka Vicente także frazuje pociągłymi ruchami pędzla. Oto pewien rodzaj rytualnej inicjacji, kreowany meta śpiewem blaszaka i bolesną melodyką martwej perkusji. Pojawiają się gongi i pierwsze preparowane dźwięki trąbki. Klimat onirycznego niepokoju, trwoga szeleszczących, chwilami dość mrocznych dźwięków. I w tej pokrętnej perspektywie, znający się jak syjamskie kocięta muzycy pięknie imitują nawzajem swoje dźwięki. Druga improwizacja kontynuuje zadany porządek strukturalny i dramaturgiczny. Zimny, metaliczny rezonans (raczej nie z talerzy) i ciepła, bardzo matowa trąbka budują pewien kolorystyczny dysonans, jakby połączenie mroku i światła. Na werblu wykluwają się elektryczne robaczki, które miarowo chroboczą, a zaraz potem metaliczny dźwięk małych talerzy i miseczek. Vasco idzie na całość – zaczyna kreować w pełni akustyczną ścianę dźwięków! Flow gęstnieje, pęcznieje, pulsuje, drży i jednocześnie tańczy trębacką melodyką. Muzycy pozostają konsekwentni w swych wyborach teksturalnych aż po całkowite wygaśnięcie narracji.

Trzecia odsłona tego niebywałego i wciąż zaskakującego spektaklu stawia na pierwszy tego dnia zwrot estetyczno-stylistyczny. Trąbka prycha, śle pocałunki i całe plejady fake sounds. Perkusja czyni pierwsze jakże drummingowe ekspozycje. Rysuje pętle, którymi oplata trębackie preparacje. Luis zdaje się podążyć na pierwszy emocjonalny szczyt, a Vasco buduje narrację coraz szerszą paletą instrumentów i tajemniczych brzmień. Improwizacja - przebogata w dźwięki, zaskakujące frazy i małe zwroty dramaturgiczne - zaczyna podążać w kierunku swojego pierwszego dziś freejazzowego wzniesienia. Trąbka wciąż jednak szuka dodatkowych akcentów, snuje swoje post-melodyjne didaskalia, powodując, iż opowieść nie skacze ostatecznie w ogień szalejących emocji. Oto fragment większej całości, który fantastycznie uwypukla klasę obu muzyków. Bezwzględnie światową! Czwarta improwizacja trzyma kosmiczny poziom narracji. Rozpoczynają ją falujące talerze, które podłączone pod niekończące się echo produkują cały arsenał fake sounds. Trąbka wchodzi w grę dronami budowanymi na wdechu, z tubą obudowaną nieprzemakalną wystawą gumy. Vicente burczy, niczym brzuchomówca. Trilla dodaje kolejne elementy definitywnie perkusyjne, kreujące rytm i wewnętrzną dynamikę. Przez moment trąbka jest sama na scenie. Perkusja powraca narracją jeszcze bogatszą i bardziej skomplikowaną. Kolejne argumenty mistrza ceremonii budują flow, który zdaje się składać z tak wielu elementów, iż dwoje uszu odbiorcy mogą ich wszystkich nie ogarnąć. Ale muzyk w pewnym momencie zaczyna się samoograniczać, stawiać na jakość, a nie ilość dźwięków. Po niedługiej chwili rysuje nowy wątek, bardziej repetytywny, jeszcze lepiej uwypuklający pracę trębacza, który śpiewa, rechocze, a czasami nawet krzyczy. Opowieść pęcznieje, staje u stóp kolejnej freejazzowej gorączki. Po krótkim spiętrzeniu improwizacja przygasa pod ciężarem trębackich powiewów suchego powietrza.

Piąta odsłona i kolejne nowe elementy tej szalonej układanki! Vasco dmucha w plastikową rurę, której zakończenie przykłada do glazury werbla. Luis pracuje gołym blaszakiem, ale efekty dźwiękowe wydają się być niemal identyczne. Stajemy u podnóża preparowanego szczytu. Trąbka rży jak koń, perkusjonalia szeleszczą i popiskują niczym małe kocięta. Gdy blaszak zaczyna pyskować, perkusja reaguje drummingowymi zasiekami. Znów garść stylowych fake sounds sieje dramaturgiczny ferment. Ta akurat improwizacja wydaje się być niezwykle nerwowa, pełna emocji, zadziornych fraz i świetnych interakcji. Feeria talerzy i trębackie chichoty, to kolejna faza, która stawia pióro recenzenta w pozycji uniesionego ku górze kciuka zachwytu. Pojawiają się małe dzwonki, jakby muzycy nagle postanowili odwiedzić sklep zegarmistrzowski. Trąbka też przechodzi na delikatne frazy i miękko, wyjątkowo spokojnie kończy tę jakże niespokojną opowieść. Na początku finałowej improwizacji Trilla sięga po swoje pozaperkusyjne atuty. Buduje ambient, szeleści i ugniata tajemnicze przedmioty na werblu, czyniąc wszystko zanurzony w poświacie kosmicznego echa. Vicente skomle i piszczy u jego stóp. Muzycy stawiają na dalece bezdźwięczne frazy – szeleści powietrze, wachlują płaskie powierzchnie. Opowieść kreowana na wdechu, wybiera minimalizm i rezonans. Przez moment Vasco zostaje sam. Jego one man orchestra rośnie w oczach, ale stawia na delikatne frazy – ritual of spiritual! Po chwili ma już nad sobą chmurę czystego rezonansu. Luis powraca półgębkowymi frazami i zaczyna cedzić dźwięki przez zęby. Perkusja trzeszczy i mości się jak królik w sianie. Muzycy tłumią swój temperament, choć kreatywność wylewa im się każdym otworem w ciele. Ostatnia prosta, to trębacki skowyt, który klei się do metafizyki dogasających perkusjonalii. Po końcowym dźwięku zostajemy sami z niewyczerpalnymi pokładami szumu i echa. Być może brzmiącymi już tylko w naszych uszach.

 

 

wtorek, 3 sierpnia 2021

Larsen, Lisle & Webster! Their Problem of Absolute Generality!


Dokonania artystyczne Brytyjczyków Colina Webstera i Andrew Lisle’a śledzimy na tych łamach z zapartym tchem i opisujemy każdorazowo złotymi literami. Ich jednokrotną, jak dotąd, współpracę z norweskim gitarzystą Stianem Larsem (Zeal And Perseverance, CD 2019) także skwitowaliśmy tu burzą oklasków.

Dziś rzeczone trio powraca ze swoją drugą płytą, ale trudno powiedzieć - z nowym materiałem. Krążek, tym razem winylowy, zatytułowany Problem of Absolute Generality zawiera bowiem nagrania z tej samej sesji, jak ich pierwsza płyta – z londyńskiego Soup Studios, z połowy lutego 2019 roku. Tym razem trafia do nas pięć swobodnych improwizacji, które trwają 37 minut. Dla ładu informacyjnego dodajmy, iż Larsen gra na gitarze elektrycznej, Webster na saksofonie altowym, a Lisle na perkusji.

 


Muzycy zaczynają swój energetyczny performance na raz, jak za skinieniem niewidzialnej batuty. Gitowe, post-elektryczne kropelkowanie, zalotny półśpiew altu i mały drumming z drżącym tamburynem, bezwładnie skaczącym po perkusyjnym werblu. To trio zdaje się mieć rytm zaszyty w genach, akcja toczy się zatem od początku z pewną dynamiką, jakkolwiek, to na razie walka w kategorii wagowej lekkopółśredniej. Flow gęsto jest usiany dźwiękami, niepozbawiony rockowych emocji. Po spowolnieniu muzycy frazują drobiazgami, ale nie tracą wewnętrznej energii kinetycznej. Dba o to nade wszystko perkusista, bo koledzy na flankach bawią się w małe gierki i lenią się sowicie. Na moment mamy tu niemal molekularne solo altu, a powrót do formuły tria znów znamionuje wzrost dynamiki, sączącej się wprost spod perkusyjnych pałeczek. Kończą najdłuższą improwizację (ponad 12 minut), tak jak zaczynali – na raz!

Kolejny etap tej podróży zaczyna się kłębowiskiem szumów – pracują dysze saksofonu, gitarowe przetworniki, a po krótkiej zwłoce także perkusyjne szczoteczki. Narracja rodzi się powoli, ale w efekcie dość zdecydowanych ruchów – pierwszych zasieków, kanciastych fraz i rosnącej dynamiki, ale pozbawionej znamion hałasu i działań nadekspresyjnych. Co więcej, po kilku pętlach muzycy zwalniają, szukają ciekawych brzmień i zawijasów dramaturgicznych. Zdają się jechać na delikatnie zaciągniętym hamulcu ręcznym, taplają się w rezonansie, aż ostatecznie giną w ciszy.

Trzecią opowieść zaczyna solowa ekspozycja perkusja, która od razu stawia na dynamikę i stosowne emocje. Wejście gitary i saksofonu świetnie się w ów model narracyjny wpisuje. Perkusja kreuje progresywny step, gitara frazuje meta rockowo, a alt śpiewa i pokrzykuje. Znów wszakże nie tempo, a intensywność przekazu wydaje się być głównym celem muzyków. Tuż potem czwarta odsłona i kolejne intro Lisle’a, tym razem z wykorzystaniem tamburynu. Alt i gitara budzą się dość szybko i kreują niemal imitacyjne dźwięki. Faza rozruchu jest średniodynamiczna, ale nerw mocy czai się u podnóża pierwszego wzniesienia. W międzyczasie flow nabiera jakby post-bluesowego rozchełstania, koszula wystaje mu ze spodni w dużym nieładzie, ale sama opowieść połyka kolejne kilometry. Alt i perkusja brną ku ekspresyjnym rozwiązaniom, ale gitara staje w roli hamulcowego, slajsuje i nie może wyzbyć się bluesowych naleciałości. Co więcej, to ostatnia stawia na swoim, a improwizacja tonie w jesiennej szarudze zachodzącego dnia.

Finałowa opowieść proponuje konwencję taneczną. Zmysłowe podrygi, walczyk z cyklu panie proszą panów, stylowe westchnienia. Kolektywnie i dość wszakże gęsto, z perkusją w roli przewodnika stada. Dynamiczna akcja ze śpiewem na ustach! Na flankach coraz brudniejsze frazy, po środku czysty tembr prostego zestawu perkusyjnego. Końcowe frazy emanują jakością, zdają się być najpiękniejszym momentem tej opowieści. Post-rockowe ornamenty gitary, polirytmia perkusji, wreszcie saksofon w roli tego, który zdolny jest zagrać wszystko – tu zmyślnie imituje frazy gitarzysty. Sól kreacji, piękno improwizacji!