Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

wtorek, 4 stycznia 2022

Amado! Lencastre! Transition Zone! Cirera! Erades! Neverending Sextet! Zabelka! Mirror Unit! The January Round-up as a good begining!


Stary, zatęchły rok 2021 upuścił ten ziemski padół ledwie kilka dni temu, zatem jego muzyczne echa będą nam jeszcze towarzyszyć przez wiele kolejnych tygodni. Jak zwykle garść płyt spóźni się na nasz recenzencki schedule wydawniczy, kilka innych albumów zginie w potoku świeżynek roku jak najbardziej nowego. Ale pisać trzeba, bo skoro grają, a niektórzy także kupują …

Ów stary rok zakończyliśmy zdecydowanie po portugalsku, zatem nic nie stoi na przeszkodzie, by w podobnych klimatach przestrzennych rozpocząć nowe dwanaście miesięcy! Zaczniemy z wysokiego C, dalece … norweskim kwartetem Rodrigo Amado, potem czeka na nas iberyjski oktet João Lencastre’a i trio z udziałem kolejnych dwóch Portugalczyków, wsparte na silnym wiośle amerykańskim. Po portugalskiej części, przyjdzie czas na urywek kataloński i dwie całkiem nowe, bystre improwizacje, z których pierwsza powstała … w Portugalii. Po tych szaleństwach definitywnie opuścimy już Iberię i polecimy do Skandynawii, potem do Wiednia (ale z kanadyjskim międzylądowaniem), a naszą dzisiejszą marszrutę zakończymy w braterskich Niemczech! W ujęciu gatunkowym zaczniemy od ognia free jazzu, potem będziemy zmieniać stylistyki jak rękawiczki, a ów trip sfinalizujemy bystrą sonorystyką na dwa saksofony altowe. Welcome!

 


Rodrigo Amado Northern Liberties  We Are Electric (Not Two Records, 2021)

Pierwszą zbiorówkę recenzji w 2022 roku nie sposób nie zacząć w pięknej Lizbonie! Lato roku 2017, ważne miejsce na kulturalnej mapie miasta, czyli Ze dos Bois i kwartet muzyków: Rodrigo Amado – saksofon tenorowy, Thomas Johansson – trąbka, Jon Rune Strøm – kontrabas oraz Gard Nilssen – perkusja. Panowie mają dla nas przygotowane cztery soczyste, free jazzowe improwizacje, które trwają łącznie niespełna 48 minut.

Muzycy zaczynają swój występ na raz - z piękną, szorstką, post-colemanowską melodyką, z posadowionymi na flankach dęciakami w stanie permanentnej wymiany poglądów i dziarską sekcją rytmu, która od startu szyje bardzo gęstym ściegiem. Tempo, emocje, niestygnący zew krwi toczą narrację, która błyskotliwie dzieli się na fazy ekscesów solowych, prowadzonych zawsze z akompaniamentem pozostałych uczestników eskapady. Zaczyna trąbka na niezłej dynamice, potem tenor na delikatnym spowolnieniu, wreszcie kontrabasowy smyczek. Potem znów trąbka, i znów ognisty tenor, wreszcie kontrabas w trybie pizzicato. A ostatnie dźwięki pierwszej, najdłuższej części, to zmysłowy duet trąbki i saksofonu. Druga opowieść zaczyna się niemal kameralnie - smyczkiem i perkusyjnymi szczoteczkami. Piękna, rozhuśtana ballada łapie oczywiście bakcyla dynamiki, ale tym razem podkręcanie tempa nie wydaje się być naczelnym celem muzyków. Finałowe depnięcie całego kwartetu ma wszakże moc artyleryjskiego wystrzału!

Trzecia historia rodzi się w klimatach niemal cool jazzowych, w tle pracują smyczek i perkusyjne talerze. Muzycy biorą się za bardziej energiczne działania dopiero po upływie pięciu minut. Tym razem płyną bystrym, marszowym krokiem z posmakiem bluesa. Kolejne świetne ekspozycje solowe ze strony dętych wynoszą wskaźniki jakości całego przedsięwzięcia na niebotyczny poziom. A samych muzyków znów jednoczy tempo, bowiem w galopie Północni Wyzwoliciele realizują się najpełniej. Czwartą improwizację otwiera samotny smyczek. Reszta łapie się na akcję po kilkudziesięciu sekundach. Rozśpiewani, wręcz rozwrzeszczani gnają po swoje, aż ciepła krew leje się ze ścian, a ogień emocji wrze! Doskonałe nagranie!

 


João Lencastre's Communion  Unlimited Dreams (Clean Feed Records, 2021)

Jazzowa Wspólnota perkusisty i kompozytora João Lencastre’a przybiera różne formy, na ogół są to mniejsze składy, ale na najnowszej płycie rozrasta się aż do rozmiarów oktetu! Poza bezdyskusyjnym liderem w jego składzie pomieścili się następujący muzycy: Albert Cirera – saksofon sopranowy i tenorowy, Ricardo Toscano – saksofon altowy, Benny Lackner - piano i elektronika, André Fernandes oraz Pedro Branco – gitary elektryczne, João Hasselberg – bas elektryczny i elektronika oraz Nelson Cascais – kontrabas. Nagrania powstały w maju ubiegłego roku, w miejscu zwanym Estúdios Atlântico Blue. Sześć kompozycji trwa 39 minut z sekundami.

Słowo się rzekło, skoro jazzowe kompozycje, to i narracja Nielimitowanych Snów kreślona jest wedle dość precyzyjnego scenariusza – są zatem zwarte i dobrze skrojone tematy, ale też duża przestrzeń dla improwizacji, częściej kolektywnych niż solowych. Sporo ciekawego dzieje się niemal w każdym utworze na etapie introdukcji, które są swobodne, rozimprowizowane i stylowe. Zresztą w wielu momentach oktet Lencastre’a pokazuje, iż całkiem dobrze radziłby sobie bez kompozycyjnych ram.

Otwarcie płyty klei się z niemal kameralnych fraz, a narracja budowana jest z pewnym suspensem, podkreślanym łagodnym posmakiem elektroniki. Saksofony prychają, gitary skrycie się uśmiechają, a gdy do gry wejdzie rozbudowana sekcja rytmu (z podwójnym basowym oprzyrządowaniem), opowieść zdecydowanie brnie już do przodu, pełna atrybutów bystrego fussion jazzu. Druga historia zdaje się być szczególnie udana. Taneczny i rozśpiewany temat szybko ucieka w swobodne, kolektywne, ale kontrolowane improwizacje. Rytm, dynamika i spore pokłady ekspresji decydują tu o jakości kompozycji. Jeśli trzecia opowieść początkowo zbyt chyli się ku balladzie, to w dalszej części elektryczna moc oktetu pcha ją w ramiona niemal psychodelicznego post-fussion. Dużo dobrego idzie tu z klawiatury piana, a całość zdobi saksofonowe solo. W kolejnej części do zestawu sił i środków już zastosowanych dodać możemy kameralny smyczek i całkiem rockowe emocje na ostatniej prostej. Z kolei piąta odsłona ścieli się mocno jazzowymi frazami, ale połamana rytmika i rosnące z każdą peltą emocje wynoszą artystów niemal na free jazzowy szczyt. Końcowa kompozycja nie stroni od łagodnych fraz piana, zdaje się być wyjątkowo precyzyjnie zaplanowana, zdobią ją zaś niemal symultanicznie prowadzone improwizacje obu gitar.

 


Fred Lonberg-Holm/ Abdul Moimeme/ Carlos Santos  Transition Zone (Creative Sources, CD 2021)

Jazzowe, tudzież free jazzowe emocje porzucamy na dłuższą chwilę. Przed nami swobodnie improwizujące trio: Fred Lonberg-Holm – wiolonczela i elektronika, Abdul Moimême – dwie gitary elektryczne (grające symultanicznie!) i obiekty oraz Carlos Santos – komputer, syntezator. Jesteśmy w Lizbonie, w studiach Naumoche, jest początek maja roku 2018. Pięć improwizacji, ponad 72 minuty.

Amerykanin i dwóch Portugalczyków zapraszają nas na kosztowanie gęstej potrawy, budowanej na ostrych relacjach, w jakie wchodzą dźwięki żywej wiolonczeli, dwóch gitar, które tylko incydentalnie brzmią jak gitary i aktywnej, chwilami odrobinę inwazyjnej elektroniki. Spektakl tej trójki bardzo często przeradza się w zmysłową paradę fake sounds, w trakcie której jedynie niektóre dźwięki możemy z dużym prawdopodobieństwem przypisać wiolonczeli. Reszta jest tu zagadką, dodajmy na ogół niezwykle intrygującą.

Od startu muzycy kreślą obszar estetyczny, jakie pozostanie w ich zainteresowaniu przez całą sesję nagraniową. Budują czerstwą, dalece post-industrialną magmę dźwięków, która raz za razem zaskakuje, a za każdą pętlą narracyjną zdaje się czaić nowy pomysł. Opowieść incydentalnie przyobleka szaty post-chamber, zanurzone wszakże w bezmiarze nieschematycznej elektroniki, czy przestrzeniach dalece post-akustycznych. Jądrem prawdziwej tajemnicy są tu gitary, które potrafią budować niebywałe tło, pełne ambientu, metalicznego frazowania i tysiąca zagadek. Opowieść często przypomina najlepsze fragmenty starych nagrań AMM, tych z przełomu lat 60. i 70. ubiegłego stulecia. Takie skojarzenia szczególnie towarzyszą nam w trakcie drugiej i czwartej części. Z kolei zakończenie drugiej, to mały spektakl post-kameralnych jęków, które generowane są zapewne głównie przez wiolonczelę. Trzecia opowieść wystawia tenże instrument na atak syntetycznych dźwięków z wielu źródeł. Narracja wydaje się być bardzo nerwowa, pełna preparowanych fraz, ma wszakże swoją bystrą dynamikę, którą kreśli także gitara, brzmiąca tu przez moment niemal folk-rockowo. Szczególnie udana wydaje się być ostatnia improwizacja. Zaczyna ją krótkimi, zabrudzonymi frazami cello. Gitara buduje tu zmysłowe, dubowe echo, a sama elektronika oddycha wyjątkowo delikatnie. Z czasem ta ostatnia bierze na swoje barki kształtowanie meta rytmiki, dzięki czemu gitary i cello paść mogą sobie w objęcia i płynąć w kompulsywnym tańcu dzikiej swobody. Narracja skąpana w post-industrialnej poświacie na sam koniec zdaje się powracać do dziewiczych, niemal akustycznych fraz, głęboko oddychać i szukać ukojenia w bardziej kameralnych splotach dźwiękowych.

 


Albert Cirera & MuMu  Âmago (bandcamp’ self-released, DL/CD 2021)

Wbrew tytułowi wykonawczemu, zapraszamy na odsłuch solowej płyty katalońskiego saksofonisty! W ramach narzędzi pracy dwa saksofony – sopranowy i tenorowy oraz tzw. działania post-produkcyjne, które Albert Cirera określa mianem kompozycji MuMu. Nagrania powstały w Igreja do Espírito Santo, Caldas da Rainha, w trakcie dwóch majowych dni ubiegłego roku. Dziewięć utworów trwa niespełna 35 minut.

Wydana cztery lata temu płyta Lisboa’ Works, wyniosła Alberta Cirerę do rangi jednego z najważniejszych współczesnych eksperymentatorów w zakresie preparowania saksofonu. Muzyk postawił poprzeczkę niebywale wysoko i po prawdzie przez miniony okres nikt, nawet sam Katalończyk, do tego typu narracji w ujęciu solowym nawet się nie zbliżył. Dziś powraca on do formuły samotnej improwizacji, ale odnajduje siebie i swoją kreatywność w ogromnym oddaleniu od ówczesnych, lizbońskich eksperymentów. Zdaje się, że nade wszystko stawia na prostotę swojego improwizowanego przekazu, pokazując, iż etykieta wielkiego emancypatora saksofonowych dekonstrukcji nie powinna być mu przypisana na stałe.

Nagranie Âmago składa się z dwóch części. Cztery utwory (dwa pierwsze i dwa ostatnie), to rozbudowane improwizacje, których dźwiękowa dokumentacja dociera do nas w stanie nienaruszonym pod względem akustycznym. Pozostałe pięć utworów, to enigmatyczne, na ogół nie dłuższe niż minuta, przetworzenia dźwięków nagranych wcześniej. W tej pierwszej, zasadniczej grupie improwizacji Cirera korzysta na ogół z saksofonu sopranowego i kreśli zmysłowe, definitywnie cyrkulacyjne przebiegi, którym niezwykle blisko do dokonań mistrza w tej materii, czyli Evana Parkera. Pierwsza z nich, po szumiącym wstępie, ucieka w meta rytmiczną, swobodną narrację. Improwizacja płynie do nas szerokim strumieniem, od czasu do czasu stać ją wszakże na chwilę bystrej zadumy lub radosne tańce wokół własnej osi. Druga część brzmi delikatniej, prowadzona jest jednak na dużej dynamice, z niemal folkowym zaśpiewem. W połowie flow intrygująco gaśnie, dźwięki zdają się tonąć w mroku, ale po chwili następuje efektowny restart. Przedostatnia improwizacja początkowo szuka echa, repetuje, by po kilku nawrotach wpaść w cyrkulacyjny wir i mknąć w nieznane, znów z delikatnym, folkowym posmakiem. Finałowa część płyty skupia się na drobnych, cichych, preparowanych dźwiękach. Wiele wskakuje na to, iż to improwizacja grana na saksofonie tenorowym. Narracja wpada po pewnym czasie w sidła ekspresji, skacze ku górze, wiruje, czyniąc ów moment bodaj najlepszym momentem całego nagrania.

Pięć środkowych, post-produkcyjnych prac zwanych kompozycjami MuMu, to m.in. poszukiwania elektroakustycznej poświaty dla dronowych plam dźwiękowych, ale nade wszystko niebanalna zabawa w saksofonową polifonię. Muzyk nakłada na siebie warstwy narracji i buduje całkiem efektowne piramidy. Najciekawsza brzmieniowo wydaje się być część piąta, w której Cirera dekonstruuje frazy saksofonu tenorowego.

 


Luis Erades/ Pol Padrós/ Diego Caicedo/ Javi Garrabella/ Joni Sigil  Nocturna Discordia #265 (Discordian Records, DL 2021)

Teraz już zdecydowanie lądujemy w Barcelonie! Koncertowa seria Nocturna Discordia w klubie Soda Acústic i ubiegłoroczny, późnopaździernikowy wieczór. Na scenie piątka artystów: Luis Erades – saksofon altowy i barytonowy, Pol Padrós – trąbka, Diego Caicedo – gitara elektryczna, Javi Garrabella – bas elektryczny oraz Joni Sigil – instrumenty perkusyjne. Sześć niepredefiniowanych improwizacji trwa prawie 42 minuty.

Na małej scenie klubowej odnajdujemy niemal samych znajomych, za wyjątkiem saksofonisty, który stanowi dla nas pewną zagadkę. Scena barcelońskiej free impro nie jest zbyt rozległa, ale i tak domniemujemy, iż w tym zestawie personalnym muzycy grają ze sobą po raz pierwszy. Sama idea tej konfiguracji zdaje się być bardziej niż intrygująca. Dwa dęciaki sugerują kierunek free jazzowy, gitara i bas z prądem mogą tu zarówno szukać jazz-rockowych koncepcji, jak i pójść w ciemny zaułek świata i hałasować. Ale na to wszystko nakłada się zestaw instrumentów perkusyjnych i bystra myśl, by smugami preparowanych fraz na talerzach i cierpkim werblu budować zmysłowy no drumming percussion i powodować, iż cała kwintetowa ekspozycja unikać będzie rytmicznych uproszczeń, raczej cedzić dźwięki w stanie stand by, tudzież uroczo broczyć po kolana w chwilami gęstej, niemal post-industrialnej magmie swobodnej improwizacji! I tak właśnie dzieje się przez owe niepełne trzy kwadranse!

Początek koncertu to gra na małe pola, urywane, rozpoznawcze frazy ze strony niemal każdego muzyka. Niemal, bo gitarzysta na dobre włącza się do gry dopiero po pewnym czasie i ciągnie kwintet w otchłań odrobinę hałaśliwych fraz. Niedźwiedzie free chamber (ach ten baryton!) nabiera tu po raz pierwszy cech dźwięków post-przemysłowych. Tempo stabilne, by nie rzec wolne, daje okazję do celebrowania prawie każdej frazy, a szczególnie efektów jak zwykle doskonałej roboty gitarzysty. Ten ostatni ma tu swoje kilka chwil, ale warto też odnotować zmysłowy duet saksofonu i trąbki. Druga część rodzi się na gryfie gitary i perkusyjnych talerzach, przesycona zaś jest sonorystycznymi wycieczkami obu instrumentów dętych. Z kolei trzecia historia (prawie kwadrans!) zdaje się zawierać wiele dysonujących ze sobą fragmentów. Szuka dynamiki, ale – jak wiemy ze wstępu – raczej bezskutecznie, intrygująco się pętli, często rezonuje całym zestawem instrumentalnym, a każdy z artystów ma kilka chwil niemal wyłącznie dla siebie. Kończy się zaś w oparach zmysłowego, jakże mrocznego ambientu. Czwarta improwizacja, to mniej niż trzy minuty skoncentrowane wokół perkusjonalii i wnętrza gitary, która frazuje dalece zaskakującymi dźwiękami. No i jeszcze parę preparowanych, dętych zdobień w ramach wisienki na torcie. Wreszcie finałowa, prawie dziesięciominutowa narracja. Wlecze się jak żółw po pustyni, cedzi frazy, narasta z woli saksofonu i gaśnie wobec braku reakcji pozostałej części załogi. Na zakończenie muzycy uroczo lamentują i gaszą płomień narracji, pozostając w mentalnej symbiozie.

 


Joel and the Neverending Sextet  Pouring Textures (Motvind Records, LP 2021)

Czas na obiecaną Skandynawię! Sekstet pod wodzą tytularną i kompozytorską szwedzkiego wiolonczelisty Joela Ringa zwie się Niekończącym, a w jego składzie odnajdujemy innych muzyków z tej części świata, głównie Norwegów. Są to: Heida Mobeck – tuba, Anton Jonsson i Tomas Sandström – obaj perkusje, Milton Öhrström – piano oraz Karl Hjalmar Nyberg – saksofon tenorowy i klarnet. Pięć kompozycji, które zaczynają się w obszarze głównego nurtu jazzu, a kończą w swobodnej, chwilami niezwykle efektownej, kameralnej improwizacji, trwa tu 35 minut. Muzyka powstała w miejscu zwanym Flerbruket, w lutym 2020 roku.

Pierwszy temat pachnie zdrowym bebopem na sto kilometrów! Opowieść ma jednak pewien kameralny suspens, a po ekspozycji zamysłu kompozytorskiego cudownie rozjeżdża się na boki pijanym pianem i zmysłowo burczącą tubą. Drugi epizod zdaje się mieć niemal rockowy drive! Dwie perkusje robią tu swoje! Śpiewny saksofon na czele czeredy tancerzy, ale i kameralny smyczek, który wynosi fazę improwizacji na poziom niemal call & responce! Po powrocie dynamiki narracja staje się uroczo pokrętna, prawdziwie zawadiacka (znów ta tuba!), a ku zamglonemu niebu ciągnie ją chytry saksofon.

Dwie kolejne kompozycje pokazują, iż pomysły Ringa lubią pozostawiać w artystycznej relacji z estetyką Henry Threadgilla. Precyzja, nadymająca się tuba i nieskończona lekkość, powabność na poły melodyjnych fraz. Pierwszą z tych powinowactw, po wywołaniu rytmu (one, two, three, four!), otwiera perkusja, a urodę dalszej jej części budują smyczkowe inkrustacje wiolonczeli. Po prezentacji tematu narracja rozlewa się niczym lawa w strugi wyjątkowo zmysłowych improwizacji, tak kolektywnych, jak i separatywnych. Pod odzyskaniu dynamiki flow nabiera ognia. Kolejny utwór, to już prawdziwa symfonia drums and percussion, dwie maszyny improwizują, potem biją rytm i wzywają na żer! Reszta wraca do gry w połowie trzeciej minuty, a narrację zdobi improwizacja piana na tle lekkiego drummingu. Wreszcie ostatnia kompozycja – zaczyna się nudnym, balladowym tematem, ale po jego prezentacji sekstet odpływa w otchłań smakowicie preparowanych dźwięków. Zabawa toczy się w pobliżu ciszy i eksploduje jakością. Free chamber with tuba taste trwać mógłby jeszcze wiele minut, ale dyktat kompozytorski każe wrócić do tematu, co okazuje się procesem dość bolesnym. Szczęśliwie koda kompozycji, swym smutnym rozśpiewaniem, ratuje finałową fazę nagrania.

 


Mia Zabelka/ Glen Hall  The Quantum Violin (FMR Records, CD 2021)

Sytuacja czasoprzestrzenna jest tu następująca: na przełomie lat 2020/2021 w Wiedniu pracowała Mia Zabelka (skrzypce, także elektryczne, głos, różne hałasy, elektronika i samotne obiekty), w Toronto zaś Glen Hall (oscylator kwantowy, urządzenia zwane OMax i CataRT oraz dużo kreatywnych eksperymentów na etapie miksu). Okazjonalnie te dwójkę wspierał wokalnie, zapewne wprost z Japonii – Kenji Siratori. Po prawdzie nie wiemy, w jakiej kolejności powstały poszczególne dźwięki, który z muzyków był tym pierwszym, który zaś wcielał się w rolę artysty muzykującego na bazie czegoś, co powstało wcześniej. Dodajmy jedynie, iż na okładce płyty przy nazwisku Hall pojawia się określenie kompozycje, a przy danych Austriaczki widnieje napis kompozycje na żywo. Całość przedsięwzięcia artystycznego składa się z czternastu części, a odsłuch całości zajmuje godzinę zegarową z sekundami.

Długa opowieść o Kwantowych Skrzypcach ma definitywnie kilka faz, zdaje się przeplatać wątki z dominującym soundem skrzypiec z wątkami całkowicie oddanymi w ręce elektroniki, będącej jednak efektem działań obu muzyków. Początek, to gęste, elektroniczne intro, w magmie którego możemy doszukać się brzmienia elektrycznych skrzypiec. Kompozycje (improwizacje) od drugiej do piątej stawiają w centrum uwagi skrzypce. Elektronika ma tu wiele zadań, ale głównie koncertuje się na zdobieniach, narracyjnych kontrapunktach, tudzież na polifonizacji strumienia dźwiękowego żywego instrumentu. Mia gra bardzo ekspresyjnie, jak zawsze fantastycznie frazuje, potrafi być rozśpiewana i taneczna, ale także kąsać ostrym brzmieniem i efektownie preparować dźwięki swojego instrumentu. Kompozycje od szóstej do ósmej, to spory challange nawet dla osłuchanego odbiorcy. Dominuje elektronika, która choć ma tysiące intrygujących twarzy, zdaje się silnie pracować na umęczeniem naszych uszy. Dodajmy, iż w utworze ósmym pojawia się głos ludzki, oczywiście poddany rożnym dekonstrukcjom.

Utwory od dziewiątego do jedenastego śmiało możemy określić mianem najlepszych momentów tej szalonej płyty. Skrzypce grają i śpiewają, i preparują, a elektronika (post-produkcja) buduje na ich bazie wielowątkową narrację. Całość zdaje się być równie urokliwa, jaki i nieco schizofreniczna. Mamy wrażenie, że nasza percepcja może tu wszystkiego nie ogarnąć. Już w jedenastej części elektronika zaczyna powoli przejmować stery, by w dwóch kolejnych utworach, nie bez aktywnego udziału skrzypiec, zbudować niemal noise’ową ścianę dźwięku! Oszołomieni poziomem decybeli z radością lądujemy w ostatniej części (dedykowanej Pauline Oliveros), gdzie nasze zszargane nerwy koi syntetyczny ambient, równie mroczny, jak i zmysłowy, w strugach którego z radością odnajdujemy dźwięki żywych skrzypiec!

 


MirroR Unit  Sonic Rivers (FMR Records, 2021)

Zabawa w lustrzane odbicia, to spotkanie dwóch saksofonów altowych i idea permanentnego preparowania ich dźwięków. Panowie Georg Wissel oraz Tim O’Dwyer spotkali się pierwszego dnia lipca 2019 roku w Kolonii. Jak piszą, był straszny upał, a w pomieszczeniu, w którym rejestrowali nagranie, nie działała klimatyzacja (Kinosaal Alte Feuerwache). Efekty dźwiękowe ich potu podzielone zostały na płycie na pięć improwizacji, które trwają łącznie 47 minut z sekundami.

Dwa czysto brzmiące saksofony altowe odnajdujemy w dość rozległej przestrzeni kina, w której nie brakuje pogłosu, a zapowiadany upał zdaje się dopiero nadciągać. Początek jest minimalistyczny - dysze niczym perkusyjne pałeczki zaczynają kreślić szlak improwizacji. Muzycy dbają o drobiazgi, są bardzo wyczuleni na niuanse, ale w tej części nagrania nade wszystko szukają punktów wspólnych i wydają się stosować niemal bliźniacze metody artykulacji. Szumią, szeleszczą, rzężą i chichoczą. W kolejnej opowieści prezentują nam hydrauliczne możliwości swoich dętych powierników. Lekko brudzą brzmienie, być może w tubach pojawiają się obce ciała. Płyną spokojnie w poszukiwaniu tanecznego kroku, tudzież utraconej wieki temu melodyki. Niczym Marcel Proust cedzą słowa i kręcą się wokół własnych myśli. W trzeciej odsłonie upał zaczyna chyba doskwierać, albowiem saksofony pracują niczym małe wentylatory. Znów frazują głównie imitacyjnie, incydentalnie łapiąc drobne ochłapy rezonansu. Tempo nieznacznie rośnie, a akcje muzyków nabierają intrygującej intensywności.

Wejście w czwartą improwizację stawia słuchacza w bardziej komfortowej pozycji, albowiem muzycy kreują tu coś dalece ciekawszego niż dotychczas. Mruczą jak koty, szczerzą kły, choć są blisko ciszy, wydają się być agresywni i skorzy do figli. Wreszcie pojawia się pewien dysonans dramaturgiczny - lewa flanka śpiewa sprośne piosenki, prawa rytmicznie rechocze. W kolejnym epizodzie mamy wrażenie, że muzycy i ich saksofony łączą się w jeden byt. Ustniki stają się ustami, korpus dęciaka spoconym ciałem artysty. Muzycy łapią kolejną porcję humoru, przedrzeźniają się i śpiewają. Na zakończenie spotkania toną w ciszy, zasłuchają się w kroplach potu, który kapie na podłogę. Płyną wysoko, ale na wyjątkowo nisko ugiętych kolanach. Wzdychają z przekąsem, marząc o dużych porcjach napojów chłodzących.

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz