Stary, zatęchły rok 2021 upuścił ten ziemski padół ledwie kilka dni temu, zatem jego muzyczne echa będą nam jeszcze towarzyszyć przez wiele kolejnych tygodni. Jak zwykle garść płyt spóźni się na nasz recenzencki schedule wydawniczy, kilka innych albumów zginie w potoku świeżynek roku jak najbardziej nowego. Ale pisać trzeba, bo skoro grają, a niektórzy także kupują …
Ów stary rok zakończyliśmy zdecydowanie po portugalsku,
zatem nic nie stoi na przeszkodzie, by w podobnych klimatach przestrzennych rozpocząć
nowe dwanaście miesięcy! Zaczniemy z wysokiego C, dalece … norweskim kwartetem Rodrigo Amado, potem czeka na nas iberyjski
oktet João Lencastre’a i trio z udziałem kolejnych dwóch Portugalczyków, wsparte
na silnym wiośle amerykańskim. Po
portugalskiej części, przyjdzie czas na urywek kataloński i dwie całkiem nowe,
bystre improwizacje, z których pierwsza powstała … w Portugalii. Po tych szaleństwach
definitywnie opuścimy już Iberię i polecimy do Skandynawii, potem do Wiednia
(ale z kanadyjskim międzylądowaniem), a naszą dzisiejszą marszrutę zakończymy w
braterskich Niemczech! W ujęciu gatunkowym zaczniemy od ognia free jazzu, potem
będziemy zmieniać stylistyki jak rękawiczki, a ów trip sfinalizujemy bystrą sonorystyką na dwa saksofony altowe. Welcome!
Rodrigo Amado Northern Liberties We Are Electric (Not Two Records,
2021)
Pierwszą zbiorówkę recenzji w 2022 roku nie sposób nie
zacząć w pięknej Lizbonie! Lato roku 2017, ważne miejsce na kulturalnej mapie
miasta, czyli Ze dos Bois i kwartet
muzyków: Rodrigo Amado – saksofon tenorowy, Thomas Johansson – trąbka, Jon Rune
Strøm – kontrabas oraz Gard Nilssen – perkusja. Panowie mają dla nas przygotowane
cztery soczyste, free jazzowe improwizacje, które trwają łącznie niespełna 48
minut.
Muzycy zaczynają swój występ na raz - z piękną, szorstką,
post-colemanowską melodyką, z posadowionymi na flankach dęciakami w stanie permanentnej wymiany poglądów i dziarską sekcją
rytmu, która od startu szyje bardzo gęstym ściegiem. Tempo, emocje, niestygnący
zew krwi toczą narrację, która błyskotliwie dzieli się na fazy ekscesów
solowych, prowadzonych zawsze z akompaniamentem pozostałych uczestników eskapady.
Zaczyna trąbka na niezłej dynamice, potem tenor na delikatnym spowolnieniu,
wreszcie kontrabasowy smyczek. Potem znów trąbka, i znów ognisty tenor,
wreszcie kontrabas w trybie pizzicato.
A ostatnie dźwięki pierwszej, najdłuższej części, to zmysłowy duet trąbki i saksofonu.
Druga opowieść zaczyna się niemal kameralnie - smyczkiem i perkusyjnymi szczoteczkami.
Piękna, rozhuśtana ballada łapie oczywiście bakcyla dynamiki, ale tym razem
podkręcanie tempa nie wydaje się być naczelnym celem muzyków. Finałowe depnięcie
całego kwartetu ma wszakże moc artyleryjskiego wystrzału!
Trzecia historia rodzi się w klimatach niemal cool jazzowych, w tle pracują smyczek i
perkusyjne talerze. Muzycy biorą się za bardziej energiczne działania dopiero
po upływie pięciu minut. Tym razem płyną bystrym, marszowym krokiem z posmakiem
bluesa. Kolejne świetne ekspozycje solowe ze strony dętych wynoszą wskaźniki
jakości całego przedsięwzięcia na niebotyczny poziom. A samych muzyków znów jednoczy
tempo, bowiem w galopie Północni Wyzwoliciele
realizują się najpełniej. Czwartą improwizację otwiera samotny smyczek. Reszta
łapie się na akcję po kilkudziesięciu sekundach. Rozśpiewani, wręcz rozwrzeszczani
gnają po swoje, aż ciepła krew leje się ze ścian, a ogień emocji wrze!
Doskonałe nagranie!
João Lencastre's Communion Unlimited Dreams (Clean Feed
Records, 2021)
Jazzowa Wspólnota
perkusisty i kompozytora João Lencastre’a przybiera różne formy, na ogół są to
mniejsze składy, ale na najnowszej płycie rozrasta się aż do rozmiarów oktetu! Poza
bezdyskusyjnym liderem w jego składzie pomieścili się następujący muzycy: Albert
Cirera – saksofon sopranowy i tenorowy, Ricardo Toscano – saksofon altowy, Benny
Lackner - piano i elektronika, André Fernandes oraz Pedro Branco – gitary
elektryczne, João Hasselberg – bas elektryczny i elektronika oraz Nelson
Cascais – kontrabas. Nagrania powstały w maju ubiegłego roku, w miejscu zwanym Estúdios Atlântico Blue. Sześć kompozycji
trwa 39 minut z sekundami.
Słowo się rzekło, skoro jazzowe kompozycje, to i narracja Nielimitowanych Snów kreślona jest wedle
dość precyzyjnego scenariusza – są zatem zwarte i dobrze skrojone tematy, ale też
duża przestrzeń dla improwizacji, częściej kolektywnych niż solowych. Sporo
ciekawego dzieje się niemal w każdym utworze na etapie introdukcji, które są
swobodne, rozimprowizowane i stylowe. Zresztą w wielu momentach oktet
Lencastre’a pokazuje, iż całkiem dobrze radziłby sobie bez kompozycyjnych ram.
Otwarcie płyty klei się z niemal kameralnych fraz, a narracja
budowana jest z pewnym suspensem, podkreślanym łagodnym posmakiem elektroniki.
Saksofony prychają, gitary skrycie się uśmiechają, a gdy do gry wejdzie
rozbudowana sekcja rytmu (z podwójnym basowym oprzyrządowaniem), opowieść zdecydowanie
brnie już do przodu, pełna atrybutów bystrego fussion jazzu. Druga historia zdaje się być szczególnie udana. Taneczny
i rozśpiewany temat szybko ucieka w swobodne, kolektywne, ale kontrolowane
improwizacje. Rytm, dynamika i spore pokłady ekspresji decydują tu o jakości kompozycji.
Jeśli trzecia opowieść początkowo zbyt chyli się ku balladzie, to w dalszej
części elektryczna moc oktetu pcha ją w ramiona niemal psychodelicznego post-fussion. Dużo dobrego idzie tu z
klawiatury piana, a całość zdobi saksofonowe solo. W kolejnej części do zestawu
sił i środków już zastosowanych dodać możemy kameralny smyczek i całkiem rockowe
emocje na ostatniej prostej. Z kolei piąta odsłona ścieli się mocno jazzowymi
frazami, ale połamana rytmika i rosnące z każdą peltą emocje wynoszą artystów
niemal na free jazzowy szczyt. Końcowa kompozycja nie stroni od łagodnych fraz piana,
zdaje się być wyjątkowo precyzyjnie zaplanowana, zdobią ją zaś niemal
symultanicznie prowadzone improwizacje obu gitar.
Fred Lonberg-Holm/ Abdul Moimeme/ Carlos Santos Transition Zone (Creative Sources,
CD 2021)
Jazzowe, tudzież free jazzowe emocje porzucamy na dłuższą
chwilę. Przed nami swobodnie improwizujące trio: Fred Lonberg-Holm –
wiolonczela i elektronika, Abdul Moimême – dwie gitary elektryczne (grające
symultanicznie!) i obiekty oraz Carlos Santos – komputer, syntezator. Jesteśmy
w Lizbonie, w studiach Naumoche, jest
początek maja roku 2018. Pięć improwizacji, ponad 72 minuty.
Amerykanin i dwóch Portugalczyków zapraszają nas na kosztowanie
gęstej potrawy, budowanej na ostrych relacjach, w jakie wchodzą dźwięki żywej
wiolonczeli, dwóch gitar, które tylko incydentalnie brzmią jak gitary i
aktywnej, chwilami odrobinę inwazyjnej elektroniki. Spektakl tej trójki bardzo
często przeradza się w zmysłową paradę fake
sounds, w trakcie której jedynie niektóre dźwięki możemy z dużym prawdopodobieństwem
przypisać wiolonczeli. Reszta jest tu zagadką, dodajmy na ogół niezwykle intrygującą.
Od startu muzycy kreślą obszar estetyczny, jakie pozostanie
w ich zainteresowaniu przez całą sesję nagraniową. Budują czerstwą, dalece
post-industrialną magmę dźwięków, która raz za razem zaskakuje, a za każdą pętlą
narracyjną zdaje się czaić nowy pomysł. Opowieść incydentalnie przyobleka szaty
post-chamber, zanurzone wszakże w bezmiarze
nieschematycznej elektroniki, czy przestrzeniach dalece post-akustycznych.
Jądrem prawdziwej tajemnicy są tu gitary, które potrafią budować niebywałe tło,
pełne ambientu, metalicznego frazowania i tysiąca zagadek. Opowieść często
przypomina najlepsze fragmenty starych nagrań AMM, tych z przełomu lat 60. i
70. ubiegłego stulecia. Takie skojarzenia szczególnie towarzyszą nam w trakcie
drugiej i czwartej części. Z kolei zakończenie drugiej, to mały spektakl
post-kameralnych jęków, które generowane są zapewne głównie przez wiolonczelę.
Trzecia opowieść wystawia tenże instrument na atak syntetycznych dźwięków z
wielu źródeł. Narracja wydaje się być bardzo nerwowa, pełna preparowanych fraz,
ma wszakże swoją bystrą dynamikę, którą kreśli także gitara, brzmiąca tu przez
moment niemal folk-rockowo. Szczególnie udana wydaje się być ostatnia
improwizacja. Zaczyna ją krótkimi, zabrudzonymi frazami cello. Gitara buduje tu zmysłowe, dubowe echo, a sama elektronika oddycha
wyjątkowo delikatnie. Z czasem ta ostatnia bierze na swoje barki kształtowanie meta rytmiki, dzięki czemu gitary i cello paść mogą sobie w objęcia i płynąć
w kompulsywnym tańcu dzikiej swobody. Narracja skąpana w post-industrialnej poświacie
na sam koniec zdaje się powracać do dziewiczych, niemal akustycznych fraz,
głęboko oddychać i szukać ukojenia w bardziej kameralnych splotach dźwiękowych.
Albert Cirera & MuMu
Âmago (bandcamp’ self-released, DL/CD 2021)
Wbrew tytułowi wykonawczemu, zapraszamy na odsłuch solowej płyty
katalońskiego saksofonisty! W ramach narzędzi pracy dwa saksofony – sopranowy i
tenorowy oraz tzw. działania post-produkcyjne, które Albert Cirera określa mianem
kompozycji MuMu. Nagrania powstały w Igreja do Espírito Santo, Caldas da
Rainha, w trakcie dwóch majowych dni ubiegłego roku. Dziewięć utworów trwa
niespełna 35 minut.
Wydana cztery lata temu płyta Lisboa’ Works, wyniosła Alberta Cirerę do rangi jednego z
najważniejszych współczesnych eksperymentatorów w zakresie preparowania saksofonu.
Muzyk postawił poprzeczkę niebywale wysoko i po prawdzie przez miniony okres
nikt, nawet sam Katalończyk, do tego typu narracji w ujęciu solowym nawet się
nie zbliżył. Dziś powraca on do formuły samotnej improwizacji, ale odnajduje siebie
i swoją kreatywność w ogromnym oddaleniu od ówczesnych, lizbońskich eksperymentów.
Zdaje się, że nade wszystko stawia na prostotę swojego improwizowanego przekazu,
pokazując, iż etykieta wielkiego emancypatora saksofonowych dekonstrukcji nie
powinna być mu przypisana na stałe.
Nagranie Âmago składa
się z dwóch części. Cztery utwory (dwa pierwsze i dwa ostatnie), to rozbudowane
improwizacje, których dźwiękowa dokumentacja dociera do nas w stanie nienaruszonym
pod względem akustycznym. Pozostałe pięć utworów, to enigmatyczne, na ogół nie dłuższe
niż minuta, przetworzenia dźwięków nagranych wcześniej. W tej pierwszej, zasadniczej
grupie improwizacji Cirera korzysta na ogół z saksofonu sopranowego i kreśli
zmysłowe, definitywnie cyrkulacyjne przebiegi, którym niezwykle blisko do dokonań
mistrza w tej materii, czyli Evana Parkera. Pierwsza z nich, po szumiącym wstępie,
ucieka w meta rytmiczną, swobodną narrację.
Improwizacja płynie do nas szerokim strumieniem, od czasu do czasu stać ją wszakże
na chwilę bystrej zadumy lub radosne tańce wokół własnej osi. Druga część brzmi
delikatniej, prowadzona jest jednak na dużej dynamice, z niemal folkowym zaśpiewem.
W połowie flow intrygująco gaśnie, dźwięki
zdają się tonąć w mroku, ale po chwili następuje efektowny restart. Przedostatnia
improwizacja początkowo szuka echa, repetuje, by po kilku nawrotach wpaść w
cyrkulacyjny wir i mknąć w nieznane, znów z delikatnym, folkowym posmakiem.
Finałowa część płyty skupia się na drobnych, cichych, preparowanych dźwiękach.
Wiele wskakuje na to, iż to improwizacja grana na saksofonie tenorowym. Narracja
wpada po pewnym czasie w sidła ekspresji, skacze ku górze, wiruje, czyniąc ów
moment bodaj najlepszym momentem całego nagrania.
Pięć środkowych, post-produkcyjnych prac zwanych
kompozycjami MuMu, to m.in. poszukiwania
elektroakustycznej poświaty dla dronowych plam dźwiękowych, ale nade wszystko niebanalna
zabawa w saksofonową polifonię. Muzyk nakłada na siebie warstwy narracji i buduje
całkiem efektowne piramidy. Najciekawsza brzmieniowo wydaje się być część piąta,
w której Cirera dekonstruuje frazy saksofonu tenorowego.
Luis Erades/ Pol Padrós/ Diego Caicedo/ Javi Garrabella/
Joni Sigil Nocturna Discordia #265
(Discordian Records, DL 2021)
Teraz już zdecydowanie lądujemy w Barcelonie! Koncertowa
seria Nocturna Discordia w klubie Soda Acústic i ubiegłoroczny,
późnopaździernikowy wieczór. Na scenie piątka artystów: Luis Erades – saksofon
altowy i barytonowy, Pol Padrós – trąbka, Diego Caicedo – gitara elektryczna,
Javi Garrabella – bas elektryczny oraz Joni Sigil – instrumenty perkusyjne.
Sześć niepredefiniowanych improwizacji trwa prawie 42 minuty.
Na małej scenie klubowej odnajdujemy niemal samych
znajomych, za wyjątkiem saksofonisty, który stanowi dla nas pewną zagadkę.
Scena barcelońskiej free impro nie jest zbyt rozległa, ale i tak domniemujemy,
iż w tym zestawie personalnym muzycy grają ze sobą po raz pierwszy. Sama idea tej
konfiguracji zdaje się być bardziej niż intrygująca. Dwa dęciaki sugerują kierunek free jazzowy, gitara i bas z prądem mogą
tu zarówno szukać jazz-rockowych koncepcji, jak i pójść w ciemny zaułek świata
i hałasować. Ale na to wszystko nakłada się zestaw instrumentów perkusyjnych i
bystra myśl, by smugami preparowanych fraz na talerzach i cierpkim werblu
budować zmysłowy no drumming percussion
i powodować, iż cała kwintetowa ekspozycja unikać będzie rytmicznych
uproszczeń, raczej cedzić dźwięki w stanie stand
by, tudzież uroczo broczyć po kolana w chwilami gęstej, niemal
post-industrialnej magmie swobodnej improwizacji! I tak właśnie dzieje się
przez owe niepełne trzy kwadranse!
Początek koncertu to gra na małe pola, urywane, rozpoznawcze
frazy ze strony niemal każdego muzyka. Niemal, bo gitarzysta na dobre włącza
się do gry dopiero po pewnym czasie i ciągnie kwintet w otchłań odrobinę hałaśliwych
fraz. Niedźwiedzie free chamber (ach
ten baryton!) nabiera tu po raz pierwszy cech dźwięków post-przemysłowych. Tempo stabilne, by nie rzec wolne, daje okazję
do celebrowania prawie każdej frazy, a szczególnie efektów jak zwykle doskonałej
roboty gitarzysty. Ten ostatni ma tu swoje kilka chwil, ale warto też odnotować
zmysłowy duet saksofonu i trąbki. Druga część rodzi się na gryfie gitary i
perkusyjnych talerzach, przesycona zaś jest sonorystycznymi wycieczkami obu
instrumentów dętych. Z kolei trzecia historia (prawie kwadrans!) zdaje się
zawierać wiele dysonujących ze sobą fragmentów. Szuka dynamiki, ale – jak wiemy
ze wstępu – raczej bezskutecznie, intrygująco się pętli, często rezonuje całym
zestawem instrumentalnym, a każdy z artystów ma kilka chwil niemal wyłącznie
dla siebie. Kończy się zaś w oparach zmysłowego, jakże mrocznego ambientu.
Czwarta improwizacja, to mniej niż trzy minuty skoncentrowane wokół perkusjonalii
i wnętrza gitary, która frazuje dalece zaskakującymi dźwiękami. No i jeszcze
parę preparowanych, dętych zdobień w ramach wisienki na torcie. Wreszcie finałowa,
prawie dziesięciominutowa narracja. Wlecze się jak żółw po pustyni, cedzi
frazy, narasta z woli saksofonu i gaśnie wobec braku reakcji pozostałej części
załogi. Na zakończenie muzycy uroczo lamentują i gaszą płomień narracji,
pozostając w mentalnej symbiozie.
Joel and the Neverending Sextet Pouring Textures (Motvind Records,
LP 2021)
Czas na obiecaną Skandynawię! Sekstet pod wodzą tytularną i kompozytorską
szwedzkiego wiolonczelisty Joela Ringa zwie się Niekończącym, a w jego składzie odnajdujemy innych muzyków z tej
części świata, głównie Norwegów. Są to: Heida Mobeck – tuba, Anton Jonsson i
Tomas Sandström – obaj perkusje, Milton Öhrström – piano oraz Karl Hjalmar
Nyberg – saksofon tenorowy i klarnet. Pięć kompozycji, które zaczynają się w obszarze
głównego nurtu jazzu, a kończą w swobodnej, chwilami niezwykle efektownej, kameralnej
improwizacji, trwa tu 35 minut. Muzyka powstała w miejscu zwanym Flerbruket, w
lutym 2020 roku.
Pierwszy temat pachnie zdrowym bebopem na sto kilometrów! Opowieść ma jednak pewien kameralny suspens,
a po ekspozycji zamysłu kompozytorskiego cudownie rozjeżdża się na boki pijanym
pianem i zmysłowo burczącą tubą. Drugi epizod zdaje się mieć niemal rockowy drive! Dwie perkusje robią tu swoje! Śpiewny
saksofon na czele czeredy tancerzy, ale i kameralny smyczek, który wynosi fazę
improwizacji na poziom niemal call &
responce! Po powrocie dynamiki narracja staje się uroczo pokrętna, prawdziwie
zawadiacka (znów ta tuba!), a ku zamglonemu niebu ciągnie ją chytry saksofon.
Dwie kolejne kompozycje pokazują, iż pomysły Ringa lubią pozostawiać
w artystycznej relacji z estetyką Henry Threadgilla. Precyzja, nadymająca się tuba
i nieskończona lekkość, powabność na poły melodyjnych fraz. Pierwszą z tych
powinowactw, po wywołaniu rytmu (one, two,
three, four!), otwiera perkusja, a urodę dalszej jej części budują
smyczkowe inkrustacje wiolonczeli. Po prezentacji tematu narracja rozlewa się
niczym lawa w strugi wyjątkowo zmysłowych improwizacji, tak kolektywnych, jak i
separatywnych. Pod odzyskaniu dynamiki flow
nabiera ognia. Kolejny utwór, to już prawdziwa symfonia drums and percussion, dwie maszyny improwizują, potem biją rytm i wzywają
na żer! Reszta wraca do gry w połowie trzeciej minuty, a narrację zdobi improwizacja
piana na tle lekkiego drummingu.
Wreszcie ostatnia kompozycja – zaczyna się nudnym, balladowym tematem, ale po
jego prezentacji sekstet odpływa w otchłań smakowicie preparowanych dźwięków.
Zabawa toczy się w pobliżu ciszy i eksploduje jakością. Free chamber with tuba taste trwać mógłby jeszcze wiele minut, ale
dyktat kompozytorski każe wrócić do tematu, co okazuje się procesem dość
bolesnym. Szczęśliwie koda kompozycji, swym smutnym rozśpiewaniem, ratuje
finałową fazę nagrania.
Mia Zabelka/ Glen Hall The Quantum Violin (FMR Records, CD
2021)
Sytuacja czasoprzestrzenna jest tu następująca: na przełomie
lat 2020/2021 w Wiedniu pracowała Mia Zabelka (skrzypce, także elektryczne, głos,
różne hałasy, elektronika i samotne obiekty), w Toronto zaś Glen
Hall (oscylator kwantowy, urządzenia zwane OMax
i CataRT oraz dużo kreatywnych
eksperymentów na etapie miksu). Okazjonalnie te dwójkę wspierał wokalnie,
zapewne wprost z Japonii – Kenji Siratori. Po prawdzie nie wiemy, w jakiej
kolejności powstały poszczególne dźwięki, który z muzyków był tym pierwszym,
który zaś wcielał się w rolę artysty muzykującego na bazie czegoś, co powstało
wcześniej. Dodajmy jedynie, iż na okładce płyty przy nazwisku Hall pojawia się
określenie kompozycje, a przy danych
Austriaczki widnieje napis kompozycje na
żywo. Całość przedsięwzięcia artystycznego składa się z czternastu części,
a odsłuch całości zajmuje godzinę zegarową z sekundami.
Długa opowieść o Kwantowych
Skrzypcach ma definitywnie kilka faz, zdaje się przeplatać wątki z dominującym
soundem skrzypiec z wątkami całkowicie
oddanymi w ręce elektroniki, będącej jednak efektem działań obu muzyków. Początek,
to gęste, elektroniczne intro, w magmie którego możemy doszukać się brzmienia
elektrycznych skrzypiec. Kompozycje (improwizacje) od drugiej do piątej stawiają
w centrum uwagi skrzypce. Elektronika ma tu wiele zadań, ale głównie koncertuje
się na zdobieniach, narracyjnych kontrapunktach, tudzież na polifonizacji strumienia
dźwiękowego żywego instrumentu. Mia gra bardzo ekspresyjnie, jak zawsze fantastycznie
frazuje, potrafi być rozśpiewana i taneczna, ale także kąsać ostrym brzmieniem
i efektownie preparować dźwięki swojego instrumentu. Kompozycje od szóstej do
ósmej, to spory challange nawet dla osłuchanego
odbiorcy. Dominuje elektronika, która choć ma tysiące intrygujących twarzy,
zdaje się silnie pracować na umęczeniem naszych uszy. Dodajmy, iż w utworze
ósmym pojawia się głos ludzki, oczywiście poddany rożnym dekonstrukcjom.
Utwory od dziewiątego do jedenastego śmiało możemy określić mianem
najlepszych momentów tej szalonej płyty. Skrzypce grają i śpiewają, i preparują,
a elektronika (post-produkcja) buduje na ich bazie wielowątkową narrację.
Całość zdaje się być równie urokliwa, jaki i nieco schizofreniczna. Mamy wrażenie,
że nasza percepcja może tu wszystkiego nie ogarnąć. Już w jedenastej części elektronika
zaczyna powoli przejmować stery, by w dwóch kolejnych utworach, nie bez
aktywnego udziału skrzypiec, zbudować niemal noise’ową ścianę dźwięku! Oszołomieni poziomem decybeli z radością
lądujemy w ostatniej części (dedykowanej Pauline Oliveros), gdzie nasze
zszargane nerwy koi syntetyczny ambient, równie mroczny, jak i zmysłowy, w
strugach którego z radością odnajdujemy dźwięki żywych skrzypiec!
MirroR Unit Sonic
Rivers (FMR Records, 2021)
Zabawa w lustrzane odbicia, to spotkanie dwóch saksofonów
altowych i idea permanentnego preparowania ich dźwięków. Panowie Georg Wissel
oraz Tim O’Dwyer spotkali się pierwszego dnia lipca 2019 roku w Kolonii. Jak
piszą, był straszny upał, a w pomieszczeniu, w którym rejestrowali nagranie,
nie działała klimatyzacja (Kinosaal Alte
Feuerwache). Efekty dźwiękowe ich potu podzielone zostały na płycie na pięć
improwizacji, które trwają łącznie 47 minut z sekundami.
Dwa czysto brzmiące saksofony altowe odnajdujemy w dość
rozległej przestrzeni kina, w której nie brakuje pogłosu, a zapowiadany upał
zdaje się dopiero nadciągać. Początek jest minimalistyczny - dysze niczym perkusyjne
pałeczki zaczynają kreślić szlak improwizacji. Muzycy dbają o drobiazgi, są
bardzo wyczuleni na niuanse, ale w tej części nagrania nade wszystko szukają
punktów wspólnych i wydają się stosować niemal bliźniacze metody artykulacji.
Szumią, szeleszczą, rzężą i chichoczą. W kolejnej opowieści prezentują nam
hydrauliczne możliwości swoich dętych powierników. Lekko brudzą brzmienie, być może
w tubach pojawiają się obce ciała. Płyną spokojnie w poszukiwaniu tanecznego
kroku, tudzież utraconej wieki temu melodyki. Niczym Marcel Proust cedzą słowa
i kręcą się wokół własnych myśli. W trzeciej odsłonie upał zaczyna chyba
doskwierać, albowiem saksofony pracują niczym małe wentylatory. Znów frazują głównie
imitacyjnie, incydentalnie łapiąc drobne ochłapy rezonansu. Tempo nieznacznie rośnie,
a akcje muzyków nabierają intrygującej intensywności.
Wejście w czwartą improwizację stawia słuchacza w bardziej komfortowej
pozycji, albowiem muzycy kreują tu coś dalece ciekawszego niż dotychczas.
Mruczą jak koty, szczerzą kły, choć są blisko ciszy, wydają się być agresywni i
skorzy do figli. Wreszcie pojawia się pewien dysonans dramaturgiczny - lewa
flanka śpiewa sprośne piosenki, prawa rytmicznie rechocze. W kolejnym epizodzie
mamy wrażenie, że muzycy i ich saksofony łączą się w jeden byt. Ustniki stają
się ustami, korpus dęciaka spoconym ciałem artysty. Muzycy łapią kolejną porcję
humoru, przedrzeźniają się i śpiewają. Na zakończenie spotkania toną w ciszy, zasłuchają
się w kroplach potu, który kapie na podłogę. Płyną wysoko, ale na wyjątkowo
nisko ugiętych kolanach. Wzdychają z przekąsem, marząc o dużych porcjach
napojów chłodzących.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz