Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

piątek, 25 lutego 2022

Unintentional Noir! Reviriego! Trilla! Clara Lai! Tàlveg! Fernández & Clotet! The Barcelona’ Taste Makes The World Go Round!


Trybuna Muzyki Spontanicznej zrodziła się z potrzeby niesienia kaganka wiedzy o nowej muzyce improwizowanej, która powstaje w każdym niemal zakątku naszego świata, niekoniecznie tylko w Londynie, czy Nowym Yorku. A może na przykład w Barcelonie? Tak, stolica jak zawsze wolnej Katalonii, jest takim wspaniałym miejscem. Od pierwszych sekund życia tych łamów (niedawno stuknęły im szóste urodziny!) muzyka z tej części Półwyspu Iberyjskiego jest naszym gościem nad wyraz częstym i po prawdzie ukochanym!

Barcelona i jej kreatywna scena muzyczna ma się jak zawsze wyśmienicie! Dziś sześć szybkich dowodów w sprawie. Same nowości, prawie wszystkie datowane już na rok 2022. Na piorunujący początek kwartet z istotnym udziałem naszego ulubionego kontrabasisty z BCN, czyli Àlexa Reviriego, a zaraz potem solowa płyta tegoż artysty, ale na gitarę i elektronikę. W dalszej kolejności czekają - solowe niesamowitości w jakże wyjątkowym wykonaniu Vasco Trilli, kwartet pod dowództwem pianistki Clary Lai z udziałem kolejnych bogów katalońskiej impro sceny, świetnie nam znane trio Tàlveg z drugą małą porcją swoich ujawnień koncertowych, a na sam koniec prawdziwa petarda – duetowa płyta Agustí Fernándeza poczyniona w towarzystwie pewnej szalonej, młodej gitarzystki. Wszyscy artyści i prawie wszystkie nagrania ściśle związane z Barceloną lub jej najbliższym sąsiedztwem. Yes, The Barcelona’ Sound Rules! Welcome!



Pablo Volt/ Luciano Bagnasco/ Àlex Reviriego/ Enric Ponsa  Unintentional Noir (Discordian Records, DL 2022)

Naszą podróż po Barcelonie i okolicach zaczynamy od studia nagraniowego Golden Apple. We wrześniu ubiegłego roku spotykamy tam czwórkę muzyków. Oto oni: Pablo Volt (czasami ukrywający się pod pseudonimem Pope) – trąbka, Luciano Bagnasco – gitara elektryczna, Àlex Reviriego – kontrabas oraz Enric Ponsa – perkusja. Muzycy przygotowali dla nas osiem pikantnych improwizacji, które trwają ponad 48 minut.

Początek nagrania, to jakże charakterystyczne dla sceny BCN zabawy w fałszywe dźwięki. Cztery instrumenty produkują tu frazy, których nie da się jednoznacznie przypisać każdemu z nich. Preparacje, drżenia, szumy i skomlenia, z których wykluwa się, mocą kontrabasowego pizzicato, bystra, post-jazzowa narracja. Jej pewna przewidywalność kończy się w momencie, gdy na gryfie kontrabasu pojawia się smyczek. Efektowne rozwidlenie narracyjne upiększa także zmysłowa gitara, która zgłasza koneksje post-psychodeliczne. Druga i trzecia improwizacja także mają w sobie zaszyty pewien jazzowy nerw, ale obie skrzą się całymi plejadami intrygujących dźwięków. Znów wiele daje tu z siebie smyczek, który pod dłońmi Reviriego potrafi piszczeć i rżeć niczym stado wygłodniałych klaczy. Dużo ciekawego dzieje się także na gitarowych pick-upach. Z kolei trąbka chętnie buduje tu ciepły, jazzowy kontrapunkt, choć równie często tonie w powodzi efektownych preparacji.

W czwartej części akustyczne dewastacje nisko zawieszonego smyczka zaczynają stanowić tu prawa! Pozostali uczestnicy zdają się czerpać z tych incydentów wiele zaskakujących inspiracji, dzięki czemu jakość improwizacji rośnie niemal z każdą pętlą narracyjną. Część piąta płynie dłuższymi frazami, pojawiają się akcenty post-fussion ze strony gitary, ale natychmiast kontrastowane są one mrocznymi preparacjami kontrabasu i trąbki. Muzycy stawiają na emocje, ale równie dobrze czują się w okolicach ciszy. Część szósta niesie ze sobą trochę rockowych emocji dzięki pulsacji kontrabasu, z kolei część siódma skupia się na drobiazgach – gitarowych plamach, które brzmią niczym gong, perkusjonalnych dzwonkach i smyczku, który żłobi dno gęstymi bruzdami. Strefa mroku zdaje się tu dopadać wszystkich. Finałowa improwizacja pięknie reasumuje wkład kontrabasisty w ostateczny kształt dzieła. Duży strunowiec piszczy, wyje, pomrukuje. Świetnie u jego boku zachowuje się czujna na detale brzmieniowe gitara, w tym akurat momencie łapiąca piękny, ambientowy flow. Ostatnia faza improwizacji z jednej strony szuka ciszy, z drugiej nerwowo podryguje, jakby nie do końca pewna, czy to odpowiedni moment na klarowne zakończenie.




Àlex Reviriego  Dorothea (Finis Africae Colectivo, Kaseta/ DL 2022)

Kataloński kontrabasista, który tak konsekwentnie upiększał nam poprzednią płytę, zostaje z nami i zaprasza na swoje solowe improwizacje, tym razem jednak wyprodukowane przy pomocy innych twórczych narzędzi. Muzyk gra tu na akustycznej gitarze, której dźwięki kąpie w soczystych, elektronicznych plamach, a albumowe credits określają je jako feedback & electronic devices. Nagrania powstały wiosną i latem ubiegłego roku, zapewne w domowym zaciszu. Całość składa się z czterech części pieśni tytułowej, przy czym ostatnia ma podtytuł Demo. Ich odsłuch zajmuje około 36 minut z sekundami.

Ideą tej niebanalnej zabawy w dźwięki jest łączenie brzmienia minimalistycznie frazującej gitary akustycznej z elektroniką, która w trakcie niedługiego nagrania potrafi przyjmować bardzo różnorodne formy. Na samym starcie słyszymy odgłosy otoczenia za oknem i pojedyncze dźwięki gitary, które udanie szukają echa. Muzyk konsekwentnie powtarza frazy, budując spokojną, spójną, niemal relaksacyjną narrację. Elektronika, póki co, przysypia za rogiem. Nadciąga jednak systematycznie, zdaje się mieć coś z letniej burzy, która płynie z oddali i może w niedalekiej przyszłości wyrządzić wiele szkód. Druga część zaczyna się już w obecności syntetycznych dźwięków. Coś skwierczy, coś formuje się w zwarty i nieco rytmiczny szereg zdarzeń. Gitara pojawia się po pewnym czasie i frazuje z coraz większym echem. Jej ambient ściele się na skwierczącej, chropowatej powierzchni electronic devises. W połowie utworu gitarze udaje się wydostać na powierzchnię narracji i kalać nasze uszy czystymi, gitarowymi frazami. Elektronika tymczasem przeformatowuje się w dron, brzmiący początkowo niczym syrena alarmowa, po chwili jednak rozlewający się w metaliczny strumień leniwej fonii. Trzecia część, dość krótka, to połączenie gitarowych, niezdeformowanych akordów z elektroakustycznym backgroundem, który brzmi niczym zapętlone tysiąckrotnie dźwięki strunowe.

Ostatnia, demowa część, to kilkunastominutowa opowieść, którą rozpoczyna gitara, produkująca jednocześnie kilka strumieni dźwiękowych. Brzmi czysto, za tło mając ambientowe plamy, zapewne także powstałe na gitarowych strunach. Warstwa ściele się tu na warstwie, a w tle zaczyna pracować delikatnie skwiercząca elektronika. Gdy wydaje się już, że finał opowieści jest bliski, w okolicach 10 minuty muzyk przypuszcza atak zmutowanej, niemal siarczyście brzmiącej elektroniki. Zakończenie albumu zostawia nas ze znakami zapytania, ale i ochotą na ciąg dalszy tej nowej, muzycznej przygody Katalończyka.



 

Vasco Trilla  Acoustic Masks (577 Records, CD 2022)

Czas na drugą solową płytę w dzisiejszej zbiorówce. Nasz kolejny ulubieniec, perkusista i perkusjonalista Vasco Trilla nagrał siedem nowych utworów, w każdym z nich używając innych akcesoriów zdolnych wydawać dźwięki. Korzystał z różnych elementów szeroko rozumianego zestawu perkusyjnego, tudzież generował fonie wykorzystując do tego nie tylko muzyczne przedmioty. Muzyk szukał nade wszystko intrygujących barw i brzmień. Nie sposób nie zauważyć, iż tym akurat dźwiękom zdaje się być bliżej do konceptualnej muzyki współczesnej niż typowej dla Trilli swobodnej improwizacji. Dylemat ów rozstrzygnie każdy samodzielnie, nam pozostaje przyjemność opisania cudów fonicznych, jakie artysta spreparował w lutym ubiegłego roku, w trakcie dwudniowej sesji nagraniowej w Golden Apple Studios. Dodajmy jedynie, iż jego Akustyczne Maski trwają 35 minut z sekundami.

W podtytule pierwszej opowieści pojawia się określenie for aquaspring. Wita nas mroczny, metaliczny dźwięk czegoś, co przypomina gong, ale nim nie jest. Ważnym elementem kompozycji jest tu także cisza i echo. Inny dźwięk faluje, niczym wprawiana w ruch cienka blacha. Efekt całości ma definitywnie gęstą teksturę. W kolejnej części muzyk wykorzystuje trójkąty alikwotowe. Brzmienie jest tu inne, bardziej delikatne, ale struktura narracji bardzo podobna. Trochę pulsacji i szumiące tło budują intrygujący suspens. Oto Trilla, niczym obleczony w czerń prestidigitator, prowadzi nas do krainy cieni. W trzeciej opowieści pracują trzy metronomy, a sam muzyk koncertuje się na dmuchaniu w plastikową (?) rurę. Efekt po niedługiej chwili zdaje się być bardzo hałaśliwy, niemal fizycznie dotkliwy. W czwartej kompozycji/ improwizacji muzyka używa floor toma i wahadełka zegara, ale my słyszymy dźwięki … strunowe. Rytuał tajemnicy zdaje się tu świecić kolejne triumfy. Oniryczne echo faluje, a muzyk uderza pałeczkami po powierzchni czegoś, co brzmi … jak struny. Fantastyczny efekt brzmieniowy potęguje nasilający się rezonans.

Piątą część kreują, zgodnie z tytułem, małe gongi i tu zaskoczeń jest chyba najmniej. Muzyk koncertuje się na small drummingu, a post-metaliczne brzmienie wypełnia nasze uszy delikatnym łaskotaniem. W kolejnej opowieści pojawia się werbel i zegarowe dzwonki. Sakralne echo wzmaga poczucie przebywania w środowisku fake sounds! Recenzent znów słyszy … struny, a jego zdolności percepcyjne zdają się znacząco słabnąć z każdą chwilą tej urokliwej podróży. Muzyk kładzie warstwę na warstwie, a klimat robi się intrygująco post-industrialny. Wreszcie ostatnia, najdłuższa opowieść, w której muzyk wykorzystuje strojone, rosyjskie płaskie dzwony. Na scenie króluje czysty, wysoko podwieszony rezonans. Pracuje echo, grzmi cisza pomiędzy dźwiękami. Muzyk najpierw delikatnie pociera krawędzie dzwonów, potem uderza je pałeczkami. Najpiękniejsze w tej ekspozycji jest niekończące się wybrzmiewanie każdego dźwięku. Ritual spirits rules!

 


Clara Lai  Creciente (UnderPool Records, CD 2022)

Kolejna płyta w dzisiejszym zestawieniu podpisana jest przez pianistkę Clarę Lai, która odpowiada tu także za kompozycje. Na okładce pojawiają się również nazwiska współtowarzyszy jej podróży po bezdrożach improwizowanego post-jazzu: saksofonisty Alberta Cirery, trębacza Ivána Gonzáleza i perkusisty Joana Molla, co zdaje się podkreślać demokratyczny charakter całego kwartetu. Dodajmy, iż album zawiera siedem utworów, z których trzy, to krótkie, swobodnie improwizowane duety Clary i Alberta, pozostałe zaś cztery, to rozbudowane kompo-improwizacje, realizowane w kwartecie. Nagranie powstało na żywo w miejscu zwanym Teatre de l'Aurora, w podbarcelońskim mieście Igualada, w czerwcu ubiegłego roku. Odsłuch całości zajmuje niepełne trzy kwadranse.

Pierwsze dwa utwory, to wspomniane wcześniej skromne czasowo duety. Oba stanowią, zgodnie z tytułami, rodzaj wprowadzenia do bardziej rozległych form narracyjnych. Pianistka pracuje trybem short-cuts, jej frazy są dość tajemnicze, ale łagodne, przy okazji budują intrygującą, nieco pokraczną rytmikę albo toną w poświacie pudła rezonansowego. Z kolei saksofonista od startu efektownie preparuje dźwięki, nie stroniąc od umieszczania w tubie dziwnych przedmiotów. Trzecia część ma swój temat, a zaczyna się od rozbudowanej ekspozycji saksofonu i trąbki. Dopiero po zaprezentowaniu owego tematu, do gry wchodzą piano i perkusja, kreśląc bystry, post-jazzowy flow. Solo pianistki pachnie tu klasyką, z kolei solo trębacza stawia na swobodne skojarzenia. Pomiędzy tymi zdarzeniami kwartet udanie ogrywa nutki zadekretowane przez kompozytorkę. Zakończenie jest długie i dość abstrakcyjne w formie. Czwarty utwór budzi spore ambiwalencje recenzenta. Pierwsza jego część, budowana preparacjami dętych, mrocznym klimatem inside piano zdaje się być najlepszym fragmentem albumu. W połowie jednak nagrania narracja zdominowana zostaje przez main-streamową ekspozycję saksofonu, czyniąc ów epizod mniej ciekawym odcinkiem płyty. Piąta opowieść kontynuuje jazzowy flow, ale jest zmyślnie pokomplikowana, zarówno w warstwie brzmieniowej, jak i narracyjnej, na zakończenie osiągając niemal free jazzowy poziom emocji.

Szósty epizod, to kolejny swobodnie improwizowany duet. Delikatne inside piano i stylowe, wyważone preparacje saksofonu dość sprawnie przenoszą nas do finałowej kompozycji. Rozpoczyna ją solowa ekspozycja pianistki, która szyje flow post-klasycznym abstrakcjonizmem. Oba dęciaki wchodzą do gry stając na palcach, ledwie dotykają dźwięków. Post-jazzowa narracja snuje się bardzo leniwie, a zdobią ją nade wszystko dość głośne frazy fortepianowych klawiszy. Opowieść siłą improwizacji efektownie gęstnieje, czerpiąc moc zarówno z fermentujących fraz saksofonu, jak i ciepłych komentarzy trąbki. Samo zakończenie toczy się znów w dość spokojnym tempie, muzycy zdają się trzymać dłonie na zaciągniętym hamulcu ręcznym, ale wszystko, co czynią ma swoją jakość.



Tàlveg  Live Series II (Bandcamp’ self-released, DL 2022)

Jedyny dziś raz opuszczamy Katalonię i na 17 minut z sekundami przenosimy się do Mediolanu (Milano Jazz Club during JAZZ I AM, początek listopada 2020 roku). Na scenie trio w świetnie nam znanym składzie: Marcel·lí Bayer – saksofon barytonowy, Ferran Fages – gitara elektryczna oraz Oriol Roca – perkusja. Muzycy z wyżej wspomnianego koncertu wybrali dla nas trzy niedługie improwizacje.

Strategia marketingowa tria Tàlveg zdaje się być niezwykle przebiegła. Artyści dawkują nam swoje produkcje naprawdę małymi porcjami, za każdym razem rozbudzając apetyt na coś więcej. Były ep-ki studyjne, teraz mamy serię krótkich albumów koncertowych. Część druga tej serii doskonale reasumuje to, co ma nam do zaproponowania katalońska trójka. Swobodna improwizacja grana na statutowo wolnych obrotach, sycąca się post-jazzowymi klimatami saksofonu i perkusji, ewidentnie zaś zdobiona ponadgatunkową gitarą, jedyną w swoim rodzaju, zarówno w zakresie brzmienia, jak i struktury frazowania, bo i Fages jest taką właśnie postacią – the one and only!

Pierwszy fragment toczy się z oddechem ciszy na plecach. Narracja w formule stand-by, z leniwymi dronami saksofonu, szelestem perkusyjnych talerzy i gitarowymi flażoletami, brzmiącymi bardzo metalicznie, zapewne w efekcie specjalnego strojenia gitary. Druga opowieść składa się z dwóch części. Najpierw duet saksofonu i perkusji, próbujący wybudzić improwizację z letargu. Tłumiona dynamika zdaje się skrywać tysiące niemal free jazzowych emocji, których ujawnienie nie jest jednak celem artystów. W połowie nagrania ster przejmuje samotna gitara, która zaprogowymi frazami wypełnia martwą przestrzeń sali koncertowej. Trzeci wycinek mediolańskiego koncertu trwa najdłużej i jest grany pełnym triem. Początek zdaje się być kontynuacją gitarowych fraz z poprzedniego fragmentu. Obok szeleszczą perkusyjne szczoteczki, a z tuby dęciaka wyłania się syczenie, jakby nad uchem artysty przelatywała mucha. Misterium zaniechania budowane jest tu w perfekcyjny sposób. Dead ballad z mikro melodią saksofonu i szklistą barwą gitary snuje się po podłodze, mając za tło rezonans nielicznych talerzy perkusyjnych. Po mniej więcej pięciu minutach narracja dostaje delikatnego wiatru w żagle. Staje się nerwowa, pełna niepokoju, jakby muzycy szykowali się do skoku w meandry ekspresji. Ten jednak nigdy nie nastąpi, przynajmniej nie za życia tego Tàlvega.



 

Agustí Fernández & Amidea Clotet  Spontaneous Combustions (Sirulita Records, CD 2021)

Dzisiejszy spacer po Barcelonie obfitował, jak dotąd, w wiele umiarkowanie spokojnych epizodów muzycznych. Na finał podróży trzeba wszakże uderzyć w dzwon! O niezbędną porcję agresji, hałasu i nieprzerwanego potoku preparowanych dźwięków fortepianu i gitary elektrycznej zadbają: pianista Agustí Fernández i gitarzystka Amidea Clotet. Na trwającą prawie 58 minut płytę składa się osiem swobodnych improwizacji. Pierwsza z nich, to nagranie koncertowe z maja ubiegłego roku, z Festiwalu MMI, siedem pozostałych to ekspozycje studyjne, powstałe pomiędzy grudniem 2020, a kwietniem 2021 roku (Estudi Les Orenetes, Sant Pere de Vilamajor).

Od pierwszej sekundy tego nagrania wiemy chyba wszystko o intencjach muzyków! Chcą nas zmiażdżyć mocą swych dźwięków i energią swojej kreatywności! Szybkie, hałaśliwie przebiegi po strunach. Agusti zanurzony w pudle rezonansowym, Amidea ze smyczkiem, którym piłuje metalowe struny. Piano skrzeczy, gitara trzeszczy - siarczyste strugi fonii skrzą się ze zmienną intensywnością. Całość zdaje się mieć dziką, rytualną dynamikę. Raz za razem muzycy serwują nam kilkudziesięciosekundowe spowolnienia, definitywnie stanowiące ciszę przed kolejną burzą. Po ich rychłym końcu nieustannie prześcigają się w szorowaniu i piłowaniu strun, w basowych burknięciach, ale także w mrocznych zaśpiewach i poszukiwaniu drobnych, okazjonalnie czysto brzmiących fraz. Druga, już studyjna improwizacja, kontynuuje dzieło zniszczenia! Oba instrumenty pracują trybem perkusyjnym, systematycznie uderzając po strunach. Mimo użytej siły i zapalczywości każdy z muzyków znajduje tu ułamki sekundy na zaimponowanie nam drobną, urokliwą frazą. Trzecia i czwarta improwizacja dają wszystkim jakże oczekiwane chwile wytchnienia! Muzycy szukają echa i rezonansu, pracują trybem oszczędnym, uroczo mruczą w akustycznym dark ambiencie. Jeśli w tej fazie albumu decydują się na bardziej agresywne dźwięki, to otulają je grubymi plastrami ciszy. Wreszcie osiągają niemal pełną symbiozę foniczną - rwane struny piana brzmią bliźniaczo do miażdżonych strun gitary.

Piąta improwizacja przywraca nam nerw strachu! Piano tnie jak skalpel, gitarowy smyczek kołuje z piskiem opon! To pierwsze przypomina stado koni w galopie, ta druga industrial machine head! Zwinne palce i twarda głowa, to najważniejsze atrybuty obojga artystów. No i bystry zmysł sytuacyjny, albowiem z dużej chmury hałasu zejść do pojedynczego dźwięku, to sztuczka niemal cyrkowa. Szósta opowieść przypomina ściskanie strun i ugniatanie ich zwłok na porowatej powierzchni. Pianista tańczy na strunach, gitarzystka ślizga się po cienkim lodzie i wesoło podskakuje. Następna porcja dźwięków wydaje się jeszcze gęstsza. Kanciaste fonie podawane z mozolną dynamiką. Kolejna lekcja z mechaniki tarcia i piłowania! Słychać nawet odgłosy pojedynczych strun. Na początku ostatniej improwizacji słyszymy przemysłowe suwnice, hałaśliwą symfonie żeliwnych strun. Po kilku pętlach muzycy odpuszczają i przenoszą nas do krainy wiecznego rezonansu. Tymczasem narracja, zdaje się, że całkiem niespodziewanie, zaczyna efektownie narastać, niczym wielkie crescendo, ostatni oddech, aż po pisk udręczonych strun obu instrumentów.

 

 


wtorek, 22 lutego 2022

Evan Parker, John Edwards & Tony Marsh plays Medway Blues!


Kontynuujemy, zapoczątkowaną w ubiegłym tygodniu, prezentację nowych płyt legend brytyjskiego free jazz/free impro, ponownie sięgając po nagranie, które na ujawnienie swojej albumowej odsłony potrzebowało wielu lat, w tym przypadku dokładnie dwunastu.

Na bliżej nam nieznanej, piwnicznej scenie w angielskim Chatham, jesienią 2009 roku, spotykamy nie jedną, a trzy legendy gatunku! Czytelnicy tych łamów o saksofoniście Evanie Parkerze i kontrabasiście Johnie Edwardsie wiedzą na pewno wszystko, w przypadku zaś dokonań perkusisty Tony ‘go Marsha sytuacja kształtować się może nieco inaczej. Tu, przy okazji tej płyty, zauważmy jedynie, iż historia brytyjskiego jazzu i free jazzu (dokładnie w takiej kolejności) byłaby niepomiernie uboższa, gdyby nie postać tego ruchliwego, filigranowego i niezwykle temperamentnego drummera. Niestety już od prawie dekady Tony koncertuje w innej rzeczywistości czaso-przestrzennej.

Bez zbędnej zatem zwłoki przenosimy się do małego pomieszczenia, w którym obok muzyków odnajdujemy także liczną, i incydentalnie dość hałaśliwą, publiczność. Po stołach leje się piwo, na scenie zaś huczy krwisty, rasowy free jazz. Bywa, że niektórym starcza to za całe szczęśliwe życie.

 


Panowie ruszają w swoją efektowną podróż kolektywnym splotem bystrych, gęstych i akustycznie bardzo soczystych brzmień (mimo utrudnień akustycznych, wynikających z rozmiarów pomieszczenia i rozgadanej publiki). Tenor Parkera jaki znamy i kochamy od tysiącleci, zwinny i niepowtarzalny tryb pracy Edwardsa (czasami jego pizzicato tak silnie splata się z arco, że trudno to sobie wyobrazić, nie będąc na koncercie), wreszcie Marsh, który szyje bardzo bogatą narrację perkusyjną, wplata w nią mnóstwo detali, intrygujących szczegółów, aczkolwiek nade wszystko koncentruje się na budowaniu free jazzowego groove, niemal idealnego dla tria, które nie ma zamiaru brać jeńców! Wielobarwnej narracji towarzyszą rytmiczne pomruki któregoś z muzyków (chyba Johna), a może to jednak dzieło jednego z tych bardziej już podchmielonych przedstawicieli publiczności. Improwizacja prowadzona jest w bystrym, ale póki co, umiarkowanym tempie.  Z czasem dynamika wszakże rośnie, co jest efektem pracy nie tylko ogniście usposobionego saksofonu, ale także żywych turbulencji na gryfie kontrabasu oraz werblu i tomach drummerskich. Publika dodaje swoje, a muzycy niczym zwinne, wielopalczaste, przebiegłe kocury, łapią nas za gardło i wiodą na zatracenie.

Po 10 minucie pojawiają się pierwsze oznaki zmiany. Najpierw garść szybszych przebiegów kontrabasu, potem zejście ze sceny saksofonisty, które daje sygnał dla efektownych, acz niedługich, solowych ekspozycji kontrabasisty i stymulowanego kolejnym piskiem publiki drummera. Parker powraca w połowie 18 minuty i na kilka pętli przekształca free jazzowego potwora w łagodne, balladowe zwierzątko do głaskania. Taki stan rzeczy nie trwa jednak długo. Tym razem w rolę wichrzyciela prawa i porządku wciela się Edwards i riffując po rockowemu, nadaje improwizacji nową, nieskazitelną moc. Saksofon Parkera aż parska z emocji, zaś Marsh, świetnie dawkując nam zmiany rytmiczne, dodaje całości niezbędnego ognia. The fire walks with them!

Kolejny odpoczynek tenorzysty ma miejsce w okolicach 26 minuty. Wtedy to na piękne, niemal barokowe solo zaprasza nas kontrabasowy smyczek. Muzyk syci narrację tak dużą porcją emocji, iż iskry lecą na prawo i lewo! Jego smyczek wciska się pomiędzy struny, po prostu je dewastuje! Saksofonista powraca po 3-4 minutach i najpierw efektowną repetą, potem zaś dodatkową porcją ekspresji wyprowadza trio na finałową prostą. Mniej więcej na półtorej minuty przed końcem koncertu Parker próbuje sugerować finalizację, ale Marsh w ogóle go nie słucha! Emocje raz jeszcze biorą górę, ale to rozsądek karze muzykom kończyć spektakl mniej więcej w momencie, gdy wybija jego 36 minuta.

 

Evan Parker/ John Edwards/ Tony Marsh Medway Blues (FMR Records, CD 2021). Evan Parker – saksofon tenorowy, John Edwards – kontrabas oraz Tony Marsh – perkusja. Nagrane na żywo w piwnicy budynku zwanego Command House, w angielskim Chatham, w październiku 2009 roku. Jedna improwizacja, 36 minut i 11 sekund.

 

 


piątek, 18 lutego 2022

John Butcher in trios and quartets! A new stuff never stops!


Jeden z absolutnych faworytów redakcji, angielski saksofonista John Butcher, dosyła nowe nagrania światu muzyki improwizowanej niemal nieustannie. Na łamach Trybuny staramy się o nich pisać na bieżąco, ale i tak, na początku każdego roku, sporządzać musimy coś na kształt dogrywki i w szybkiej zbiorówce opisywać płyty saksofonisty, o których nie zdążyliśmy napisać w trakcie mijającego roku.

Nie inaczej jest u progu roku 2022! Co więcej, nawet pobieżna analiza dyskografii Johna wskazuje, iż już sam styczeń przyniósł pięć kolejnych wydawnictw (wszystkie za sprawą pewnego labelu z Luksemburga!). Zatem dzisiejsza opowieść o nowych płytach z udziałem saksofonisty nie jest bynajmniej formą podsumowania starego, ale raczej ostrym wejściem w nowy rok. Za moment pochylimy się nad dwoma z owych pięciu luksemburskich nowości, potem sięgniemy po … kolejną nowość z roku bieżącego, a pięcioodcinkową recenzję zepniemy dwoma nagraniami opublikowanymi zdecydowanie w roku minionym, na obu znajdując rejestracje dźwiękowe, które na publikację czekały ładnych kilka lat.

Nim nadstawimy oczy i uszy nad porcją, jak zawsze w wykonaniu Johna, wspaniałej muzyki, zauważmy, iż wszystkie tria i kwartety dziś prezentowane, to swobodna improwizacja realizowana przez kolektywne składy, zatem na każdej z nich Butcher jest jednym z kilku twórców tej demokratycznej porcji dźwięków. Fakt dalece oczywisty na polu free improvised music, ale godny przypominania przy każdej okazji.

 


Beins/ Butcher/ Dafeldecker  Induction (Ni-Vu-Ni-Connu, LP/DL 2022)

Przegląd najnowszych dokonań Johna Butchera (tradycyjnie korzystającego z saksofonu tenorowego i sopranowego) zaczynamy od tria poczynionego w towarzystwie austriackiego kontrabasisty Wernera Dafeldeckera oraz niemieckiego perkusjonalisty Burkharda Beinsa. Dwie niemieckie rejestracje z czerwca 2019 roku (KM28, Berlin oraz KulTurnhalle, Lipsk), podzielone na jedną długą i trzy krótsze improwizacje, trwają tu łącznie 42 minuty.

Muzycy zgromadzeni na berlińskiej scenie znają się doskonale, ale do pierwszych dźwięków podchodzą z dużym respektem. Małe perkusjonalia, powiewy suchego powietrza z tuby saksofonu, drżenie kontrabasu i wielka chmura rezonansu, jaka tworzy się pomiędzy trzema akustycznymi ośrodkami dźwięku. Muzycy budują emocje stojąc w miejscu, zatrwożeni wielką niewiadomą tego, co może się wydarzyć. To prawdziwa ceremonia oczekiwania! Pierwsze bardziej energiczne ruchy zdają się być dość nerwowe, ale bez trudu budują rytmiczne podwaliny bardziej zwartej narracji. Dźwięki każdego z instrumentów są nieustanie preparowane, stąd improwizacja dość szybko nabiera post-industrialnego posmaku. Czasami wszystko brzmi tu perkusjonalnie, innym razem przypomina rytmiczny ruch zepsutych maszyn włókienniczych. Gęsta zabudowa strumienia dźwiękowego jest efektem zarówno dużej kreatywności muzyków, jak i skupienia, tudzież dużej cierpliwości w budowaniu kolejnych akapitów opowieści. W okolicach 15 minuty na scenie pojawia się moc, dzięki której improwizacja wchodzi na wyższy poziom intensywności i dynamiki. Wszystko tu rytmicznie burczy, krzyczy i lamentuje. Piękny moment!

Na drugą stronę winyla przenosimy się do Lipska, gdzie czekają na nas trzy bardziej zwarte czasowo opowieści. Początek pierwszej wyznacza gong, który długo wybrzmiewa w samotności. W tle słychać cichy smyczek, a zaraz potem efektowny wybuch rezonujących talerzy. Nie jesteśmy pewni, czy w tym tyglu zdarzeń fonicznych ma także udział saksofon. Dopiero, gdy smyczek podejmie się roli wiodącej słyszymy już definitywnie dźwięk sopranowego dęciaka. Narracja przypomina rytualny przemarsz przez opuszczone miasto. Wszystko tu ze sobą rezonuje, tworzy symfonię strachu, która dość szybko znajduje posmak ciszy. Muzycy zdają się powtarzać pewne sekwencje czynności, jakby trasa ich improwizacji była gdzieś zapisana, wyryta w przydrożnej skale. Trzecia opowieść trwa niewiele ponad trzy minuty. To misterna, prawdziwie filigranowa plecionka dźwięków. Szlak podróży tyczy kontrabasowy smyczek, nieustannie rezonują talerze, a mistrzem ceremonii zdaje się być saksofon, który wydaje dziwne, tajemnicze, wysoko zawieszone dźwięki. Początek czwartej części, a trzeciej w Lipsku, niewiele zmienia w akustycznym obrazie całości. Wielka chmura rezonansu łączy się tu z kłębowiskiem szumów, tworząc prawdziwy festiwal fake sounds. Po kilku zakrętach opowieść nabiera bardziej rozpoznawalnego brzmienia. Narrację ciągnie za sobą, jak wór ziemniaków, nerwowy saksofon tenorowy. Smyczek boleśnie traktuje struny, a na werblu toczą się wielkie bitwy małych przedmiotów. Improwizacja skrzy się pomysłami, ale jej intensywność faluje niczym wzburzone morze. Najpierw plejady małych, rwanych dźwięków, a na linii kontrabas – saksofon bystra praca w trybie call & responce. Potem kilka powtórzeń i krok w kierunku dłuższych fraz, bardziej spójnych, ale zaskakujących brzmieniowo. Opowieść zbliża się do ciszy, ale nie stroni od bardziej hałaśliwych fraz. Tonie w renesansie i powtórzeniach, przypominając współczesne dokonania brytyjskiej legendy gatunku AMM. Narracja powoli staje się jednym, wielkim dronem. Przed jej końcem czeka nas jeszcze małe wzniesienie i grad pomysłów saksofonisty, który maci spokój zakończenia. Na ostatniej prostej frazy dęciaka przypominają ptasie tremolo.

 


Butcher/ Lehn/ Robair  Shaped & Chased (Ni-Vu-Ni-Connu, LP/DL 2022)

Kolejne trio dobrych (by nie rzec, bardzo dobrych) znajomych i znów Berlin (ausland, listopad 2019 roku). Obok saksofonisty, wyposażonego w tenor i sopran, spotykamy tu Gino Robaira - elektronika, obiekty, instrumenty perkusyjne oraz Thomasa Lehna - syntezator analogowy. Znów cztery improwizacje (znów jedna długa i trzy krótsze), znów 42 minuty (ale tym razem bez parunastu sekund).

Pierwsze dźwięki na płycie, to dzieło Robaira, który przypomina, iż bywa nie tylko kreatywnym elektronikiem, ale nade wszystko zwinnym perkusistą! Na starcie słyszymy także echo analogowej elektroniki, a po chwili bystry najazd tenorowych pomruków, pełnych energii, a nawet znamion agresywności. Gęste otwarcie nie oznacza tu marszu na wysokie wzgórze, albowiem artyści dość szybko zanurzają się w onirycznej otchłani preparowanych fraz dętych i elektroakustycznych szumów i skwierczeń. Butcher jednak nie odpuszcza i znów wznosi opowieść na wyższy poziom ekspresji. Świetne interakcje towarzyszą tu każdej akcji zaczepnej, są zaś efektem zarówno doskonałej komunikacji, jak i kreatywności każdego z muzyków. Budują oni swoją opowieść na dużym luzie, na każdym kroku znajdując okazje do subtelnych, małych zagrywek, mimo, iż flow saksofonu raz za razem oplątywany jest smugami syntetycznych fonii. Post-industrialny rezonans, incydenty fake sounds, głównie ze strony Robaira, ale także pełne kiście syntezatorowych plam Lehna, który wciąż zaskakuje minimalizmem, z jakim buduje swoją improwizację. Narracja w drugiej części 20-minutowego seta nie stroni od ekspozycji dronowych i całkiem efektownych ekscesów post-freejazzowych.

Druga strona winyla i trzy krótsze historie. Pierwszą otwiera perkusjonalista i serwuje nam garść urokliwych szczegółów brzmieniowych swojego bogatego instrumentarium. Tuż obok tli się dęciak, który brzmi nad wyraz syntetycznie i syntezator skoncentrowany na generowaniu chmury szumów. Opowieść łapie ciekawą dynamikę z woli perkusji, determinującej saksofon i syntezator do wyciskania siódmych potów. Kolejną improwizację kreują na wstępie obiekty wałęsające się po glazurze werbla. Tenor podaje tu czysty, freejazzowy sound, ale opowieść dość szybko chowa się w powłoce elektroakustycznych subtelności. Na koniec znów emocje biorą gorę, znów za sprawą wyjątkowo dziś aktywnego tenorzysty. Ostatnia część płyty rozbudzana jest przez ciche drony każdego z artystów, kreujące na poły syntetycznie brzmiącą balladę, pełną wszakże mroku i znaków zapytania. Oniryczne pląsy z ciszą, wystudzony sopran i coś na kształt drummingu, który ciągnie narrację ku światłu. Syntezator pracuje spokojnie, zdaje się być dziwnie nostalgiczny. Finał tej doskonałej płyty znów stawia na dynamikę, rozsiewaną przez rozgrzany saksofon, bystre perkusjonalia i kolejny raz wyjątkowo filigranową pracę analogowego syntezatora.

 


Hannah Marshall/ John Butcher/ Mandhira De Saram/ Douglas Benford  A Spanner In The Poetry Machine (Douglas Benford Bandcamp’ self-released, DL 2022)

Opuszczamy już Niemcy i na odsłuch trzech kolejnych płyt przenosimy się do Zjednoczonego Królestwa. Londyńskie Hundred Years Gallery, luty 2019 roku i kwartet w składzie: Hannah Marshall - wiolonczela, Douglas Benford – harmonium i obiekty, Mandhira De Saram – skrzypce oraz nasz bohater i jego dwa dęciaki. Dwie długie improwizacje, łącznie 53 i pół minuty.

Początek pierwszej improwizacji rodzi się z drobnych, na ogół preparowanych fraz, które formują się w dronowe pasaże dalece kameralnej ekspozycji. Narracja w typie stand by jęczy strunami, wzdycha tubą saksofonu i lśni elektroakustycznym, fermentującym posmakiem, który zdaje się generować harmonium i podczepione pod nie tajemnicze obiekty. Opowieść buduje się na kilkupoziomowym dysonansie – frazy czyste lub preparowane, spokojne odgłosy lub nerwowe konwulsje, cisza lub na poły hałaśliwe incydenty. Improwizacja nie jest wszakże pozbawiona mrocznych i zagubionych w ciszy przestojów, które burzą dramaturgię koncertu. Butcher - operujący w tym secie głównie na sopranie - co pewien czas stara się zakłócać ów marazm narracyjny, wybudzać z letargu pozostałych uczestników spektaklu, którzy koncertują się raczej na budowaniu zmysłowego i nieco tajemniczego backgroundu.

Dużo ciekawiej dzieje się w secie drugim. Początek też skrzy się drobiazgami – pojedynczymi odgłosami strun, metalicznym rezonansem płynącym z obiektów i echem, które szczególnie ciekawie konweniuje tu z brzmieniem strunowców. Swoje czyni saksofon, tym razem głównie tenorowy, który bez zbędnej zwłoki staje na czele pochodu i nadaje improwizacji bystry drive pozbawiony kameralnych zaniechań i wątpliwości. Opowieść ma w sobie więcej życia, ale nie unika samozawieszających się fraz, które łapią ciszę, niczym lep zagubione muchy (choćby w okolicach 8 minuty). Inicjatywa ustawodawcza znów pozostaje w rękach saksofonu. Tło strun i harmonium buduje tu czyste, kameralne frazy, bądź jątrzy nerwowymi szarpnięciami za struny. W okolicach 18 minuty muzycy dyskutują metodą call & responce, nadającą całości zdrowy posmak w pełni kolektywnej improwizacji. Znów tym, który zaprasza do stołu jest saksofonista. Pod koniec opowieść rozpływa się w drony i kieruje na drobny, finałowy szczyt. Tenor zdobywa go z podniesionym czołem, strunowce, pełzające tuż zanim, nerwowo podrygują.  

 


John Russell/ John Butcher/ Dominic Lash  But Everything Now Left Before It Arrived (Meenna, CD 2021)

Na osi czasu cofamy się aż do grudnia 2010 roku i lądujemy w szkockim Glasgow (GIO Fest III, CCA). Na scenie John Russell na gitarze akustycznej, Dominic Lash na kontrabasie i John Butcher na tenorze i sopranie. Muzycy raczą nas pięcioma swobodnymi improwizacjami, które łącznie trwają 40 minut.

Zaczynają dłuższymi dźwiękami saksofonu i kontrabasowego smyczka, którą zdobią mikro frazy gitary. Ciche, mroczne chamber z zabrudzonym brzmieniem, kreowane dalece ograniczonymi zasobami. Muzycy potrzebują ledwie jednego ukradkowego spojrzenia, by zaserwować nam kilka bardziej dynamicznych i groźnych sytuacji dźwiękowych. Ale dziś, na tej scenie donikąd się nie spieszą! Jak dzikie kocury szczerzą zęby, ale pozostają na swoich stanowiskach. W roli największego mąciciela świetnie czuje się smyczek. Drugą opowieść inicjują post-klasyczne frazy strunowe, dobrze skomentowane wysoko osadzonym saksofonem. Improwizacja powstaje z drobiazgów, które łapią ciekawą dynamikę i wdrapują się na niewielkie wzniesienie. Z kolei trzecia część początkowo wydaje się dość abstrakcyjna w brzmieniu. Narrację prowadzi w nieznanym kierunku kontrabasowe pizzicato. Szczęśliwie bystry sopran ogarnia dramaturgię narracji i proponuje małą wspinaczkę, która okazuje się całkiem okazałym, imponującym brzmieniowo crescendo. Świetnie czuje się w tej konwencji gitara, a kontrabas udanie sięga po smyczek. W dalszej części ekspozycji ten ostatni powraca do trybu pizzicato i syci improwizację post-jazzowym posmakiem, nie odbierając jej ciekawej dynamiki.

Koncert definitywnie nabiera wigoru w dwóch ostatnich częściach. Najpierw niemal klasyczne intro gitary i leniwe szarpanie za struny kontrabasu. Duet w tej formie ciekawie się pętli, budując bazę dla saksofonu. Ten pojawia się dopiero po trzech minutach i sprawdza perkusyjne możliwości swoich dysz. Gra prowadzona jest tu na dużym stopniu szczegółowości, a zdobią ją całe plejady preparowanych dźwięków. Po małej eskalacji narracja gaśnie w oparach szumów i pomruków. Ostatnia improwizacja trwa ponad 11 minut i rozwija się dość leniwie. Początkowo tworzą ją suche drony saksofonu i gitarowe riffy, pozbawione jednak dynamiki. Improwizacja toczy się od samego dołu do nieskończonej góry – z jednej strony smyczkowe i saksofonowe westchnienia, z drugiej gitarowe, bystre inkrustacje. Powstaje z tego niezłe kłębowisko emocji, ale muzycy decydują się na stopping i zejście na sam dół. W wyniku tych zaskakujących koincydencji wykształca się strunowy duet, którego ekspozycja skrzy się intrygującymi znakami zapytania. Powrót saksofonu wynosi narrację na najwyższy z możliwych poziomów! Szumy i piski, ocean drobnych fraz i całe morze ptasich okrzyków! Ślizgi po strunach i tajemnicze odgłosy w tubie! Na ostatniej zaś prostej radosne śpiewy dęciaka i efektowne szumowisko strun!

 


Jennifer Allum/ John Butcher/ Ute Kanngiesser/ Eddie Prévost  Sounds Of Assembly (Meenna, CD 2021)

Kolejny odkurzony koncert, to kwiecień 2013 roku i londyński przybytek oświaty i kultury Stanhope School. Czworo muzyków: Ute Kanngiesser - wiolonczela, Jennifer Allum - skrzypce, Eddie Prévost – instrumenty perkusyjne oraz John Butcher i jego dwie rury. Pięć swobodnych improwizacji trwa ponad 48 minut.

Początek spektaklu, to typowa gra rozpoznawcza, drobne frazy klejone w pytania i odpowiedzi, sycone oddechem free chamber. Opowieść dość szybko wzbogacona zostaje wielkim, rezonującym talerzem Prevosta, którego brzmienie nie będzie nas opuszczać niemal do końca koncertu. I to właśnie ów talerz wybudza drgania drugiej improwizacji, a towarzyszą mu short-cuts pozostałych instrumentów. Sopran kwili tu jak sroczka, skrzypce i wiolonczela szarpią delikatnie za struny, a sama narracja stawia na razie na kreatywny minimalizm. Kolejna część kontynuuje zastaną estetykę dodając do niej więcej nerwowości i całe kiście preparowanych dźwięków, które budują mroczną, gęstą atmosferę spektaklu.

Podobnie, jak w przypadku poprzednio omawianej płyty, im dalej tu w las, tym robi się coraz ciekawiej! Czwarta improwizacja trwa prawie 19 minut i jest zdecydowanie daniem głównym. Najpierw echo talerza i syczący smyczek na krawędzi werbla, potem saksofonowe drony i strunowe preparacje. Po kilku minutach opowieść efektownie pęcznieje, nabiera free jazzowego ognia, budowanego dronami, ostrymi szarpnięciami za struny i coraz silniejszym rezonansem talerza. Cello i skrzypce zdają się tu ciągnąć ku światłu, saksofon i perkusjonalia zdecydowanie szukają mroku. Kwartet dzieli się na podgrupy, a nawet skromne incydenty solowe. Pod koniec ekspozycji muzycy powracają do mocy płynącej ze zjednoczonego składu i pichcą nam doprawdy imponujący finał, budowany najpierw rezonansem i preparacjami saksofonu, potem niemal wyłącznie smyczkowym piłowaniem. Piąta improwizacja, choć to wydaje się niemożliwe, podnosi poprzeczkę jakości jeszcze wyżej! Początek ma dość nerwową dynamikę, pełen jest dysonujących fraz, haczy też o mroczną kameralistykę. Po uzasadnionym spowolnieniu drżący talerz zdaje się ustawiać wszystkich po kątach. Poziom głośności pnie się ku górze, a muzycy kleją nam bodaj najbardziej intensywny fragment tego wieczoru. Znów kilka bystrych dialogów (choćby saksofonu i cello) i bardzo efektowne wybrzmiewanie po 8 minucie. Ale to nie koniec! Nim talerz zawyje po raz ostatni, muzycy proponują nam zmysłowe, dronowe spiętrzenie. Brawo!

 

   

wtorek, 15 lutego 2022

The Electro-Acoustic Adventures Of Evan Parker! Back to the Past!


Idea poszerzenia możliwości brzmieniowych improwizującego tria Parker – Guy - Lytton o elementy dekonstrukcji akustycznych dźwięków, prowadzonej w czasie rzeczywistym za pomocą urządzeń elektronicznych (zwanej w języku Szekspira live processing), zrodziła się w głowie Evana Parkera zapewne wiele lat temu, ale realne kształty artystyczne i organizacyjne przybrała w połowie lat 90. ubiegłego stulecia. 

Wtedy to sformowany został pierwszy skład Electro-Acoustic Ensemble (bazowe trio, skrzypek i dwóch procesorów dźwięku), a światu ujawniono jego pierwsze studyjne dokonanie Towards The Margin. W kolejnych latach skład zespołu był sukcesywnie poszerzany, a monachijska ECM dostarczyła światu kolejne cztery albumy, zaś Psi Records ten szósty, który w roku 2012 na kilka lat wyciszył ideę elektroakustycznych improwizacji tego składu *). O tym niezwykle ważnym epizodzie w dorobku najważniejszego współczesnego muzyka improwizującego można poczytać w monografii artysty, dostępnej, co oczywiste, na tych łamach.

Formacja niespodziewanie wróciła do życia w roku 2019 i zagrała koncert w trakcie warszawskiego Festiwalu Ad Libitum, a dwa lata później dokumentacja foniczna tego wydarzenia znalazła swoje odzwierciedlenie na srebrnym dysku Fundacji Słuchaj. Właśnie ów rok 2021 - nomen omen, 25-lecie zespołu! - stał się okazją do publikacji starszych nagrań elektroakustycznych formacji Evana Parkera. W trakcie minionego roku poznaliśmy dwie nowe płyty, obie zawierające nagrania z końca ubiegłego wieku. Najpierw w kwietniu, za sprawą kanadyjskiej inicjatywy wydawniczej związanej z Festiwalem w Victoriaville, ukazało się nagranie koncertowe składu, który w roku 1996 zainicjował powstanie grupy (z ważnym wszakże gościem!) **). Z kolei w sierpniu – tym razem mocą japońskiego edytora - świat poznał płytę sygnowaną jako Electro-Acoustic Quartet, zawierającą koncert z Japonii, z października 2000 roku.

Dziś nad tymi równie nowymi, jak starymi nagraniami pochylamy się z ogromną radością, należytą uwagą i wyjątkową skrupulatnością.

 


Evan Parker Electro-Acoustic Ensemble With Sainkho Namtchylak  Fixing The Fluctuating Idea (Les Disques Victo, CD 2021)

13-a edycja Festival International de Musique Actuelle de Victoriaville, Victoriaville, Kanada, 19 maja 1996 roku i następujący muzycy na scenie: Evan Parker - saksofon sopranowy i tenorowy, Barry Guy – kontrabas, Paul Lytton – instrumenty perkusyjne i elektronika, Phil Wachsmann – skrzypce, altówka, elektronika, Marco Vecchi – sound processing & live electronics, Walter Prati - live electronics oraz w roli gościa Sainkho Namtchylak – głos (wedle ucha recenzenta, udzielająca się jedynie w pierwszej części koncertu). Dwa długie sety trwają tu łącznie 72 minuty i 22 sekundy.

Pierwszy, niemal 40-minutowy set zwie się Fixing, co świetnie oddaje atmosferę i dramaturgię tej części spektaklu. Początek należy wyłącznie do delikatnie rozhisteryzowanego głosu Sainkho. Artystka prezentuje nam całe spektrum swoich możliwość głosowych, które, jak wiemy, zdaje się nie mieć granic. Po upływie trzech minut jej głos zaczyna być poddawany live proccesingowi. Poświata elektronicznej dekonstrukcji zaczyna spowijać scenę, a wokalistka zdobi ją jeszcze delikatnym, melodyjnym śpiewem, a potem zmysłowym szeptem. Efektem tych wszystkich działań jest płynący szerokim korytem wielogłos, piękne zjednoczenie żywych i syntetycznych fraz. W okolicach 9 minuty pojawiają się pierwsze dźwięki kontrabasu i skrzypiec (altówki?). Piękne, czyste strunowe frazy płyną do nas z bystrym komentarzem wokalistki. Dopiero w połowie 18 minuty do gry wchodzi saksofon sopranowy i od razu lepi się do płynnej wokalizy. Emocje rosną w mgnieniu oka, a duet saksofonu i głosu zdaje się wieść narrację na wyjątkowo efektowne wzniesienie, niepozbawione wzajemnych imitacji. W 23 minucie powraca kontrabas, a swoją obecność zgłaszają też perkusjonalia. Z kolei saksofon i wokal pozostają z nami już tylko w formie elektronicznych dekonstrukcji. Ekspresja wchodzi na kolejną krzywą wznoszącą, dzięki czemu septet osiąga stan prawdziwie ognistej narracji. Dalsza faza koncertu spoczywa na instrumentach strunowych, które stymuluje do coraz większej aktywności skrzydło elektroniczne. Na czele szeregu staje kontrabas i zdaje się kreować improwizacje wedle własnych pomysłów. Najpierw płonie żywym ogniem, potem tłumi się ciepłymi frazami w oczekiwaniu na powrót saksofonu. To zdarzenie następuje po 33 minucie, która niespodziewanie wyznacza odcinek narracji przeznaczony wyłącznie dla tria bazowego. Sam Parker sięga tu po saksofon tenorowy, czego nie zwykł na ogół czynić w ekspozycjach towarzyszących dźwiękom elektronicznym. Muzyka znów sięga nieba, a powrót wokalu i elektroniki, tudzież skrzypiec, wprowadza nas w finałową, niezwykle eksplozywną fazę pierwszego seta. Ostatnie jednak frazy należą do Sainkho, która wrzaskiem godnym początku koncertu spina czterdzieści minut doprawdy genialnego spektaklu.

Drugi set zwie się Fluctuating i trwa niewiele ponad dwa kwadranse. Zaczynają instrumenty strunowe, pod które po niedługiej chwili podłączają się perkusjonalia i saksofon sopranowy. Elektroniczne echo przetwarzanych akustycznych fraz rodzi się tu jakby mimochodem, niosąc intrygującą poświatę, ale nade wszystko wzmacniając akustyczny przekaz. Po kilku minutach dość zrównoważonej emocjonalnie narracji, improwizacja tłumi się do postaci perkusjonalii, które wspierane drobną elektroniką zaczynają imponującą ekspozycję solową. Po 10 minucie na scenę powracają pozostałe instrumenty i dość aktywna warstwa elektroniki. Żywe dźwięki zdają się stanowić w tej chwili reguły gry, ale te syntetyczne walczą o swoje i nie dają się sprowadzać do roli kreatywnego echa. Pozycyjna walka dobra i zła szybko odnajduje puentę w solowej ekspozycji saksofonu sopranowego – Parker i jego oddech cyrkulacyjny w pełnej krasie! Po kilka pętlach sopran dostaje wsparcie elektroniki i opowieść staje się imponującym duetem żywego i procesowanego dźwięku. Powrót do rozbudowanego składu następuje w okolicach 20 minuty. Sopran wciąż kąsa, ale kolejne dawki mocy płyną z coraz aktywniejszej elektroniki. Kilka perełek do konstelacji dokładają tu skrzypce (lub altówka). Po niedługiej chwili elektronika podkręca potencjometry, a saksofon kontratakuje. Koncert robi się naprawdę głośny! Na finałowe trzy minuty władzę nad sceną przejmuje kontrabas. Najpierw tłumi się elektroniką, potem eksploduje solową, akustyczną ekspozycją. Scenę ponownie opanowuje duet żywych i procesowanych dźwięków jednego instrumentu, który wieńczy dzieło, nie dopuszczając innych uczestników spektaklu do głosu.

   


Evan Parker Electroacoustic Quartet  Concert In Iwaki (Uchimizu Records, CD 2021)

Na koncercie w Iwaki City Art Museum, w japońskiej Fukushimie, 5 października 2000 roku, spotykamy tym razem duet bazowy: Evan Parker – saksofon sopranowy i Paul Lytton – perkusjonalia i live electronics oraz duet procesorów: Joel Ryan – computer music instrument i Lawrence Casserley – signal processing instrument. Trzy rozbudowane improwizacje trwają 69 minut i 53 sekundy.

Ceremonia otwarcia spoczywa na barkach saksofonu sopranowego, który solową ekspozycją daje asumpt do pierwszych elektronicznych dekonstrukcji. Ze snu wybudzają się perkusjonalia, które szumią werblem i rezonują talerzami, dodając także tajemnicze dźwięki strunowe. Pełna skupienia, oniryczna opowieść toczy się swoim tempem, dość szybko jednak nabiera wewnętrznej dynamiki i kokonu elektronicznych przetworzeń. Płynie już z czterech ośrodków dźwiękowych i zdaje się być dalece bogata w wydarzenia, jakkolwiek w dużej mierze tkana jest z drobnych, mglistych, niepokojących fraz. Pewnego posmaku japońskości nadają improwizacji kolejne odgłosy strunowe. Frazy żywe pięknie przenikają się z frazami dekonstruowanymi elektronicznie, tworząc zwarty, chwilami dość jednorodny strumień fonii. Po 10 minucie improwizacja zdaje się wznosić na drobny szczyt, zdobiony saksofonem w dwóch postaciach i dalece żywymi ogłosami perkusjonalii. Te ostatnie brzmią nad wyraz przestrzennie, niepozbawione są także post-industrialnych naleciałości (zapewne nie przez przypadek, wszak elektronika potrafi działać tu cuda!). Po 17 minucie znów słyszymy wyłącznie żywe dźwięki saksofonu, które przybierają formę short-cuts i inspirują kolejną porcję elektronicznych dekonstrukcji, tym razem jednak mających wymiar niemal … perkusjonalny. Pierwsza improwizacja usycha w chill-outowej ekspozycji dęciaka.

Drugą opowieść otwiera Lytton dosadnie korzystając z rezonujących właściwości swoich talerzy. Parker dokłada prychanie i stukot wystudzonych dysz. Opowieść znów tkana jest z drobnych elementów, ale nerwowych, jakby krojonych ostrzem skalpela. Elektroniczna dekonstrukcja dość szybko formuje tu strumień narracji w rwący potok wspaniałości. Dźwięki płyną do nas z prawdziwie symfonicznym rozmachem (a to wszak dzieło tylko dwóch skromnych instrumentów i zwoju kabli!). Strumień fonii wznosi się ku górze, tworząc niezły ptasi rój! Przez moment mamy wrażenie, że wszystko jest tu efektem elektronicznych zabiegów. Po 15 minucie improwizacja stawia na akcenty post-perkusjonalne i zapętlone frazy saksofonu. Nerwowa końcówka zdaje się nie dopuszczać w ogóle do głosu żywych instrumentów.

Trzecia opowieść zaczyna się w ciszy. Wytłumiony saksofon, gongi i dzwonki. Warstwa elektroniczna ściele się w tle bardzo leniwymi pasemkami. Parker serwuje dość melodyjne frazy, zatem ich elektroniczna dekonstrukcja także nabiera pewnej pokrętnej śpiewności. Ów bezmiar specyficznej łagodności kontrastowany jest żywymi frazami perkusjonalii, które sieją ferment i nie godzą się na zbyt proste rozwiązania. Saksofon zaczyna gwizdać, a zaraz potem multiplikować swój flow, processing koncentruje się na niższych pasmach, a delikatne tym razem perkusjonalia czynią ukłon tu zastanej estetyce. Zaskakujące spiętrzenie z woli saksofonisty, to kolejna urocza niespodzianka tego koncertu! Improwizacja staje na palcach i nadyma policzki! Lytton buduje skromny drumming, do którego lepi się saksofonowa pętla. Całość wraz z upływem czasu traci na dynamice i chyli się ku zakończeniu. Łagodniejący z każdą sekundą sopran łapie echo i usypia narrację, sięgając finałowej ciszy.

 

*) Warto odnotować, iż w roku 2014 ukazała się płyta elektroakustycznego septetu Evana, zarejestrowana w tymże samym roku na festiwalu w kanadyjskim Victoriaville z udziałem muzyków amerykańskich, jakkolwiek nagranie nie zostało podpisane jako Ensemble.

**) Sam koncert miał miejsce w tym samym miesiącu, w którym w Londynie rejestrowano pierwszą płytę studyjną Electro-Acoustic Ensemble.




piątek, 11 lutego 2022

Raw Tonk’s New Year is started! The three fresh fruits!


Prowadzony przez Colina Webstera, brytyjski label Raw Tonk Records kończy w tym roku 10 lat! Obchody zapowiadają się naprawdę efektownie! Jeśli pandemia pozwoli, oczekiwać możemy zapewne całej plejady doskonałych koncertów, a także – jak anonsuje Colin – rozbudowanej serii nowych wydawnictw na wszelkich możliwych nośnikach (tu Raw Tonk zdaje się nie mieć specjalnych ograniczeń, te ostatnie jedynie w zakresie bardzo limitowanych nakładów).

Pierwszy krok w kierunku celebrowania zacnej rocznicy został popełniony w styczniu, gdy ukazały się trzy kolejne nagrania w katalogu RT, odpowiednio z numerami 54, 55 i 56. Dwie pierwsze pozycje na poręcznych płytach kompaktowych, ta ostatnia zaś na oldschoolowej kasecie. Towarzystwo na albumach odnajdujemy dalece międzynarodowe – oczywiście silny zaciąg brytyjski, z szefem labelu na czele, ale także trio z Andaluzji i solowa ekspozycja wprost z rosyjskiego lasu. Zapraszamy do czytania, słuchania i zakupów!

 


Colin Webster/ Andrew Lisle/ Otto Willberg  Scaffolding

Colin Webster (saksofon altowy) i Andrew Lisle (perkusja) tworzą jeden z najbardziej ekscytujących duetów młodego, europejskiego free jazzu od dawien dawna. Dobrze wiedzą o tym także bywalcy koncertów w Polsce! W trio z kontrabasistą Otto Willbergiem także mają pewne dokonania, a płyta Scaffolding dalece udanie wpisuje się w ten wątek ich kariery. Nagranie to wydaje się być jednak wyjątkowym na tle poprzednich, albowiem Willberg na sesję nagraniową w Snorkel Studios (Londyn, wrzesień 2020) zabrał gitarę basową i sporą ilość gitarowych przetworników. Efekt jego pracy dość radykalnie zmienił oblicze tria. By się o tym przekonać, trzeba odsłuchać trzy swobodne improwizacje, które na CD trwają 39 minut.

Już na samym starcie basówka Willberga zdaje się wyznaczać ramy improwizowanej podróży i stanowić, komu i jaka przypadnie w niej rola. Sfuzzowany, rzeżący w stadium stand by instrument zawłaszcza sporą część przestrzeni akustycznej nagrania. Saksofon i perkusja płyną tuż obok, starając się oplatać gęstą strugę basowej fonii post-jazzowym sekwencjami zdarzeń. Rozgadana socjeta czuje się dobrze w swoim towarzystwie, szyje narrację gęstym ściegiem, stawia stemple i pieczęcie, kreśli pętle, ale nie eskaluje tempa. Bas fermentuje na każdym kroku, przypomina multigatunkowego stwora, który budzi uzasadniony respekt. Ale ponieważ pozostajemy w obrębie muzyków wyjątkowej klasy, improwizacja - mimo takich parametrów na wejściu - potrafi być spokojna, a nawet okazjonalnie romantyczna, dzieląc się from time to time na niedługie ekspozycje solowe, tudzież duetowe podgrupy. Na gitarowych przetwornikach też toczy się całkiem aktywne życie – niespodzianka sunie tu za niespodzianką, a seria elektroakustycznych wydarzeń zdaje się nie mieć końca. Posmak analogowej syntetyki, post-rockowe gresy, ale i cały ocean brzmieniowych subtelności. Długi, ponad 20-minutowy set zdominowany jest przez basowe zagrywki i nie zostawia zbyt dużej przestrzeni dla saksofonu altowego i perkusji. Ta druga pozostaje w stanie ciągłej aktywności, ale nie przestaje być jedynie akompaniamentem dla basu.

Kolejna improwizacja, kilkunastominutowa, od startu jest zdecydowanie żwawsza, upstrzona dynamicznymi akcjami z każdej strony. Bas nie szuka eksperymentów brzmieniowych, stawia na budowanie mięsistej narracji. Pachnie tu dobrym funkiem i gołymi torsami rozgrzanych mężczyzn! Duch kreatywnej taneczności udziela się także saksofonowi, który śpiewa i dobrze się bawi. Perkusja idzie z basem pod rękę, a emocje rosną, nabierając free jazzowego rynsztunku. W połowie opowieści muzycy zdecydowanie zwalniają tempo. Bas ciekawie repetuje, a saksofon, mając wreszcie dla siebie miejsce, śle nam sporo ciekawych, na poły preparowanych fraz. Narracja przez kilka chwil przybiera postać duetu basu i saksofonu. Leje się szerokim, ale dość leniwym strumieniem, hacząc nawet o ambientową estetykę. Po dłuższej chwili nieobecności na scenie pojawia się drummer wyposażony w tamburyn, którym zdaje się inicjować finałowe rozdanie tego seta. Ostatnia prosta skrzy się sporymi emocjami i udanie zapowiada kilkuminutowy encore. W jego trakcie muzycy idą już na całość i atakują nas soczystą, gęstą masą free jazzu. Szczególnie efektownie ów szczyt narracyjny osiąga saksofon. Perkusja z basem płoną rockowym ogniem, sprawiając, iż finałowa improwizacja bardzo udanie podsumowuje nagranie, które w pierwszej części budziło nieco ambiwalencji pod piórem recenzenta.

 


Hidden Forces Trio  The Set-Up

O pochodzącym z andaluzyjskiej Sevilli Hidden Forces Trio pisaliśmy całkiem niedawno przy okazji ich płyty dla macierzystej stajni Silencia. Z kolei basista i perkusista tej formacji gościli niejednokrotnie w katalogu Raw Tonk, czy to jako Sputnik Trio, czy w kwartecie z Colinem Websterem. Nowa płyta HFT (w formacie CD) przynosi sześć improwizacji i trwa 43 minuty. Na klarnecie basowym gra tu Gustavo Domínguez, na kontrabasie Marco Serrato, a na perkusji Borja Díaz. Muzyka powstała w La Mina Estudios, Sevilla, w styczniu 2020 roku.

Andaluzyjskie trio zaprasza nas na zwinną, dobrze skonstruowaną, improwizowaną podróż po obrzeżach jazzu, która przy pierwszym kontakcie zdaje się być dość typowa, ale im bardziej się w nią zagłębiamy, tym bardziej nas zaskakuje, niemal na każdym zakręcie szykując dla nas garść brzmieniowych, czy dramaturgicznych niespodzianek. Początek wydaje się dość leniwy. Klarnet basowy wdycha i przeciąga zwiotczałe mięśnie, ale bystra, szybka sekcja rytmu nie daje mu spokoju. Kierunek pierwszego epizodu jest zdecydowanie free jazzowy, a zdobi ją bardzo efektowna ekspozycja solowa klarnetu, klecona na niezłej dynamice. W drugiej improwizacji dominuje ciekawe, połamane metrum, kreowane przez kontrabas, doposażone w preparowane dźwięki dęciaka. W kolejnej opowieści pojawia się smyczek, z brudnym, mięsistym brzmieniem. Z jego dronami zmysłowo lepi się nisko osadzony klarnet oraz perkusyjne preparacje. Po przejściu w tryb pizzicato narracja nabiera rumieńców, skrzy się świetnymi interakcjami, nadal pełna jest jednak brzmieniowych subtelności.

Czwarta improwizacja koncertuje się wokół basowej repetycji, która buduje warstwę meta rytmiczną narracji. Klarnet operuje rwanymi frazami, po czym szuka melodii, a perkusja i rozgrzany kontrabas oplatają go niczym ramiona ośmiornicy. Dynamika przychodzi tu jako ostatnia, ale po raz kolejny podnosi jakość ekspozycji całego tria. Początek piątej części, to mała huśtawka nastrojów. Klarnet znów szuka melodii, a reszta parterów czeka, co przysienie kolejny dżdżysty poranek. Kontrabas śle riffy, talerze rezonują, a klarnet zaczyna wspinać się na efektowne wzniesienie. Perkusja podaje rytm, kontrabas uprawia solowe didaskalia. Zakończenie znów toczy się w niezłym tempie. Początek szóstej, ostatniej improwizacji stoi w blokach startowych i czerpie radość z dramaturgicznego suspensu. Smukła, molowa ekspozycja efektownie tu pęcznieje, ale nie szuka dynamiki. Ta rodzi się po pewnym czasie z perkusji, która łapie swingującego bakcyla. Tymczasem roztańczony klarnet prowadzi nas na skraj tej wyjątkowo udanej podroży.

 


Ilia Belorukov A Fluteophone In The Forest

Trzecia z rawtonkowych nowości nagrana została w lesie, w regionie Vologodskaya Oblast, w trakcie kilku sierpniowych dni roku 2019. Nasz dobry znajomy z Petersburga, Ilia Belorukov na spacery zabierał wtedy ze sobą altowy fluteophone (brzmiący dość podobnie do saksofonu sopranowego) oraz sprzęt do terenowej rejestracji dźwięku. Potem wszystko zmiksował, lepiąc w siedem improwizacji, których łączny czas trwania, to około 35 minut. Wydawca całość zamieścił na kasecie magnetofonowej.

Każda z improwizacji ma tu swój tytuł, który opisuje sytuację zastaną przez muzyka w lesie oraz po części to, jakimi dźwiękami przyroda włącza się w strumień fonii generowany przez muzyka. W pierwszych czterech improwizacjach owa fauna i flora zdaje się być jedynie spokojnym tłem dla dętej improwizacji. Z kolei w dwóch następnych częściach na tyle silnie ingeruje w strumień fonii, iż uznać ją możemy za główny składnik improwizacji. Część ostatnia albumu udanie zaś łączy oba wątki tej leśnej przygody.

Improwizacja otwarcia jest stosunkowo dynamiczna. Dęciak podskakuje, śpiewa, piskliwie zawodzi, generuje płynny strumień dość gęstej narracji. Muzyk korzysta niekiedy z oddechu cyrkulacyjnego, tworząc bardzo efektowne przebiegi, pełne niuansów brzmieniowych, a także subtelnych westchnień. Drugi spacer toczony jest wolnym krokiem, frazy zdają się być nieco zadumane, bardziej melodyjne. Z dźwiękami wydawanymi przez instrument ciekawie konweniuje leśne echo. Trzecia opowieść zbudowana jest drobnych, rwanych komponentów. Prychania, stukające dysze, zapętlone mikro frazy. Instrument gdacze jak kura, tymczasem muzyk wije się jak wąż. Piękny moment! Wydaje się, iż artysta z każdym kolejnym utworem uspokaja swoją narrację i coraz intensywniej zasłuchuje się w brzmienie lasu. Czwarta improwizacja, prowadzona dalece skromnymi środkami, potwierdza tę obserwację (słyszymy przelatujące owady), a kolejne dwie części oddają już w pełni głos dzikiej naturze. W obu częściach wieje dość silny wiatr, a dęciak snuje pomiędzy jego podmuchami drobne strużki fonii, które stoją niemal u progu akustycznej ciszy. Gdy wiatr nasila się, muzyk schodzi nisko na kolanach, a jego instrument tajemniczo pomrukuje. A las wokół żyje i ma się naprawdę dobrze! Finałowa improwizacja konsumuje wszelkie wartości tego terenowego nagrania. Słyszymy owady i inne odgłosy natury, a preparowane dźwięki dęciaka prowadzą z nimi intrygujący dialog. Muzyk uderza w coraz wyższe rejestry i płynie efektowną strugą fonii z nieco zabrudzonym tembrem, przywołującym w pamięci epokowe nagrania solowe Evana Parkera na saksofon sopranowy, te wczesne, z połowy lat 70. ubiegłego stulecia. Docierają do nas zarówno bystre short-cuts, jak i długoterminowe przebiegi dźwiękowe. Las wokół oddycha mocą sierpniowego upału, cudownie reasumując to doskonale nagranie.

 

 

wtorek, 8 lutego 2022

Dead Neanderthals! Hung Mung! Cariocinesis! Carter! Sassoon! Ovchinnikov! Fite & Oswald! Serries & Trösta! The February Round-up!


Najwyższa pora na lutową zbiorówkę recenzji! Dziś osiem świeżutkich płyt, dwie datowane już na rok bieżący, kilka następnych upublicznionych pod sam koniec roku poprzedniego. Jak zwykle w przypadku trybunowego round-up’u tygiel gatunków, emocji i cała moc wrażeń ogólnorozwojowych.

Zaczynamy na ostro, sylwestrową ep-ką naszych ulubionych holenderskich freaków, mocno sytuującą ich w odmętach kreatywnego … black metalu. Zaraz potem dwa swobodnie improwizowane wątki iberyjskie, choć drugi z dalece południowoamerykańskim akcentem. W dalszej kolejności dwie bardzo jazzowe płyty, choć, jak twierdzą sami zainteresowani, mocno improwizowane – pierwsza z nich amerykańska z pomnikową postacią free jazzu na czele, druga angielska przy istotnie niemieckim wsparciu. Po nich rosyjski kwintet kameralnej, minimalistycznej improwizacji i pewien duński duet, ciekawie z nim konweniujący stylistyczne. Na sam finał oddech belgijskiego blue & dark ambientu w wykonaniu mistrza gatunku, w duecie z mniej nam znanym muzykiem, dodatkowo ukrytym pod pseudonimem. 

 


Dead Neanderthals & Aaron B. Turner  Corporeal Flux (Bandcamp’ self-released, DL 2021)

W życiu pewne są jedynie śmierć, podatki i … sylwestrowa płyta Dead Neanderthals! Otto Kokke (syntezator) i René Aquarius (perkusja) udostępniają nowe nagranie ostatniego dnia roku od wielu już lat, zawsze czyniąc to w formule name-your-price. Na nagranie upublicznione 31 grudnia 2021 roku Holendrzy doprosili gitarzystę i wokalistę Aarona B. Turnera, który nadal ich konceptualnym dronom prawdziwie rockowy, mroczny wymiar. Album zawiera jeden utwór, który trwa 25 i pół minuty.

Narracja od początku toczy się w dość wolnym, post-bluesowym tempie, które perkusista wybija z niekłamaną systematycznością. Syntezator pracuje, jak elektroniczny loop, lejąc się gorącym strumieniem sfuzzowanej, harshowej lawy dźwiękowej. W mroczną, mantryczną repetycję (znak rozpoznawalny DN!) po paru chwilach wkleja się gitara, która frazuje dość swobodnie, rockowo, na dużym pogłosie, dysponująca sporą przestrzenia do niemal improwizowanego frazowania. Na dalszym planie raz za razem pojawiają się nowe wątki, niektóre dark ambientowe, inne bardziej czerstwe. W okolicach 10 minuty z gęstego mroku wyłania się wokal, mocno osadzony w black metalowej estetyce, niemal growlowy, ale zdecydowanie wyposażony w wartości tekstowe. Narracja systematycznie gęstnieje, a jeszcze przed upływem kwadransa każdy z wątków zdaje się krzyczeć, równie emocjonalnie jak wokalista.

Tuż potem na moment milknie perkusja, pozostawiając więcej miejsca gitarze, która zaczyna rozwijać wątki godne bardzo wczesnych, rockowych nagrań Dead Can Dance! Powrót perkusji nadaje całości pewnego doom metalowego sznytu, co sprzyja kolejnym ekscesom hałasu i doklejaniu się nowych wątków. Opowieść nie traci wszakże pewnego zimnofalowego posmaku. Gdy wraca głos, gitara zaczyna się sprzęgać, a opowieść co chwila eksploduje niczym skupisko małych wulkanów. Swoje do dramaturgii całości dodaje też syntezator, który pluje harshem na prawo i lewo. Narracja osiąga swój szczyt i gaśnie dość nagle, wprost w mokrą od potu ciszę.

 


Hung Mung  Beyond A Wilderness Of Expectations (Discordian Records, DL 2022)

Barcelońska formacja Hung Mung dorobiła się w ciągu dwóch lat … dziesiątej płyty! Pracowitość godna podziwu, tym bardziej, iż ilość idzie tu zawsze w parze z jakością. Jak świetnie wiemy, od pewnego czasu Hung Mung to kwartet: Liba Villavecchia – saksofon altowy, El Pricto – syntezator modularny, Diego Caicedo – gitara elektryczna oraz Vasco Trilla – perkusja, instrumenty perkusyjne. Najnowsze nagranie pochodzi ze studia The Golden Apple, Barcelona, a powstało na początku sierpnia ub.r. Pięć improwizacji trwa tu 34 minuty z sekundami.

Muzyka kwartetu od swego zarania permanentnie ewoluuje, czego dowodem każda kolejne wydawnictwo. El Pricto, od kilku już edycji skoncentrowany na elektronice, wprowadza do improwizacji dużo elektroakustycznego fermentu, ale nie pcha się przed szereg ze swoją analogową czerstwością. To wyjątkowo dobrze robi tu każdej z czterech narracji (ta piąta bowiem, to solowa miniaturka Trilli na rosyjskich dzwonach). Pierwsza część toczy się w żółwim tempie. Gitara, perkusjonalia i syntezator budują mroczne, gęste tło, na którym ściele się post-jazzowy, okazjonalnie free jazzowy saksofon. Każdy z instrumentów zdaje się ciągnąć wątki narracji w swoją stronę, ale całość definitywnie trybi i stanowi zwartą opowieść. Druga część wydaje się być nieco żwawsza, co jest efektem pracy każdego z muzyków, szczególnie perkusisty. Jak zwykle świetnie pracuje gitara Caicedo – buduje intrygujące tło, a gdy trzeba, rockowym stemplem kreuje dodatkową porcję emocji.

Po wspomnianej już wcześniej perkusjonalnej miniaturce, w czwartej improwizacji zaczyna dziać się wiele ekscytujących rzeczy. Na początek dopada nas bystra wymiana zdań na linii syntezator-saksofon, czyniona całą plejadą short-cuts. Dynamika rodzi się niejako samoczynnie i toczy opowieść w ramiona free jazzu, inkrustowanego elektroniką i rockiem, czyniąc ów fragment najlepszym momentem nagrania. Podobnie jak w poprzednich odsłonach, w drugiej części utworu narracja efektownie spowalnia i z dobrym skutkiem szuka onirycznego klimatu. Finałowa improwizacja budowana jest bardzo skrupulatnie, czy to wyważonymi dronami, czy też skwierczeniem analogowej elektroniki. Zawieszona w próżni opowieść przepoczwarza się w meta balladę, którą ciągnie ku górze saksofon, wparty minimalistycznym akompaniamentem gitary i perkusji.

 


Marcelo von Schultz/ Luis Conde/ Albert Cirera  Cariocinesis (404 Notlabel, DL 2021)

Przed nami bodaj już trzecia odsłona dźwiękowych wspomnień z wakacji, jakie Albert Cirera (saksofon tenorowy i sopranowy) odbył w listopadzie 2019 roku w Argentynie. Tym razem pora na trio z udziałem Marcelo von Schultza (perkusja) oraz Luisa Conde (klarnety). Osiem improwizacji powstało w Estudio Libres, Almagro, Buenos Aires, a trwa niespełna 37 minut.

Bystra, chwilami całkiem ognista improwizacja na dwa instrumenty dęte, którym wolno niemal wszystko i zdyscyplinowaną, czuwającą nad obrazem całości perkusją, podzielona została tu aż na osiem odcinków. Pokazują one bardzo szerokie spektrum możliwości klarnetów i saksofonów, które nieustannie pcha do przodu dość konwencjonalny drumming. Muzycy zdają się zapędzać w rozmaite zakamarki swobodnej gry, przy czym najciekawiej czynią to w dłuższych, intrygująco skonstruowanych improwizacjach. W tych krótszych zdają się jedynie sugerować rozwój wypadków, może szkoda, że nie mamy okazji obcować z rozwinięciami.

Pierwsza improwizacja skrzy się ciekawymi interakcjami, nie stroni od wytłumionych, rezonujących fraz, stawia na otwartość i dużą swobodę narracyjną. W drugiej części pojawia się saksofon sopranowy i mały klarnet, w trzeciej zaś muzycy dość konsekwentnie oddają się preparowaniu dźwięków, powracając przy okazji do większych formatowo dęciaków. W czwartej udają się na małą przebieżkę, by w piątej i szóstej części powrócić do preparowania, a także inicjować dyskusje w formule call & responce. Zdaje się, że najciekawiej prezentuje się siódma improwizacja (długa!). Muzycy zaczynają ją w ciszy, najpierw w duecie na klarnet basowy i perkusję, potem zaś z udziałem sopranu. Najpierw grają na małe pola, potem szukają wspólnej, jednorodnej dynamiki dla wszystkich (co nie była zasadą w poprzednich utworach). Z dużym polotem osiągają też free jazzowe wzniesienie. Zakończenie albumu, to kolejna miniatura, zdobiona rezonansem i rozmowami z ciszą, prowadzonymi przez lżejsze odmiany klarnetu i saksofonu.

 


Daniel Carter/ Ayumi Ishito/ Eric Plaks/ Zach Swanson/ Jon Panikkar  Open Question Vol. 1 (577 Records, CD 2022)

Na okoliczność jednego nagrania przenosimy się za ocean, do nowojorskiego studia Big Orange Scheel, mieszczącego się na Brooklynie. Ikona free jazzu plus grono bystrych aspirantów, to aktorzy widowiska: Daniel Carter – trąbka, flet, klarnet i saksofony sopranowy, altowy i tenorowy, Ayumi Ishito – saksofon tenorowy (plus fx), Eric Plaks – fortepian i wurlitzer, Zach Swanson – bas akustyczny oraz Jon Panikkar – perkusja. Nagranie powstało w listopadzie 2020 roku, składa się z czterech utworów, które trwają niespełna trzy kwadranse.

Nowojorski kwintet z udziałem Daniela Cartera, ale zdaje się, że pod przewodnictwem Ayumi Ishito, zaprasza nas na spotkanie z pełnokrwistym jazzem! Jak wszakże twierdzą sami zainteresowani, ich muzyka nie została w jakikolwiek sposób skomponowana, ale bazuje na czystej improwizacji. Choć nagrania zdają się w swych początkowych fazach wskazywać, iż muzycy wiodą swoje strumienie dźwiękowe wedle pewnych scenariuszy, to dalsze, już silnie improwizowane partie, budowane kolektywnie, potwierdzają prawdziwość formuły, jaką muzycy zaproponowali zdanie wcześniej.

Pierwszy utwór, zgodnie z tytułem, opiera się na stylistyce bluesowej. Kameralny jazz z prostą bazą rytmiczną, budowany przez klarnet, który snuje post-bopowe frazy lekko i przyjemnie. Struktura nagrania nie zakłada tu ekspozycji solowych, a jeśli już któryś z artystów wysuwa się przed szereg, to reszta nie przestaje snuć swoich równie improwizowanych wątków. Narracja otwarcia na koniec przyjmuje formułę eleganckiego free jazzu. Druga część kontynuuje post-bluesowe inklinacje. Rytm podaje bas, a leniwa początkowo ballada nabiera wigoru. Trzeci utwór, niemal dwudziestominutowy, to kluczowy moment tego albumu. Zaczyna się nerwowymi, intrygującym frazami dętych, wokół których budowana jest narracja bazująca na ciekawie połamanej rytmice. W połowie utworu następuje istotne przegrupowanie sił i środków. Pianista sięga po wurlitzera, a instrumenty dęte zaczynają pracować na pogłosie. Bystra psychodelia fussion jazzu z pewnością nie łamie tu gatunkowych kanonów, ale wprowadza ciekawy dysonans stylistyczny. Ostatni utwór powraca do brzmienia akustycznego, ale zdaje się mieć w sobie całe połacie zdrowych, niekiedy free jazzowych emocji, szczególnie ze strony saksofonistów.

 


Julie Sassoon Quartet  Voyages (Jazzwerkstatt, CD 2021)

Mocno trzymamy się jazzowej stylistyki i przenosimy do Niemiec, by posłuchać kwartetu … angielskiej pianistki i kompozytorki Julie Sassoon. Do składu dobrała sobie trzech całkiem niezłych niemieckich improwizatorów: Lothara Ohlmeiera (saksofon tenorowy i klarnet basowy), Meinrada Kneera (kontrabas) oraz Rudi’ego Fischerlehnera (perkusja). Płyta składa się z sześciu utworów, które trwają 51 i pół minuty.

Julie Sassoon proponuje nam otwarty, swobodny jazz, silnie wszakże ustrukturyzowany w zwarte tematy i kontrolowane fazy improwizacji, często prowadzone w sposób kolektywny. Pierwsza odsłona bazuje na dynamicznym, melodyjnym temacie, który ogrywany jest na tysiące sposobów, a zdobi go nade wszystko ekspozycja pianistki, delikatna, zwiewna, sięgająca po estetykę akustycznego ambientu. Drugą część otwiera post-barokowy smyczek na gryfie kontrabasu. Minimalistyczne piano, wystudzony saksofon i leniwa perkusja budują smutną, niemal semicko brzmiącą opowieść. Z kolei trzecia część powraca do dynamiki pierwszego utworu, a także niczym nieskrępowanej taneczności. Tu całość zdobi bystra, kolektywna plejada short-cuts, słana ze wszystkich ośrodków dźwiękowych.

Czwarta kompozycja w swej początkowej fazie zdaje się być punktem wyjątkowej urody na mapie albumu. Rezonujący smyczek i kilka zmysłowych fraz inside piano budują niepowtarzalny nastrój. Gdy narracja przechodzi do formuły kwartetowej, czar niestety pryska. Balladowy charakter ma też piąta część, która silnie dryfuje w kierunku dalece przesłodzonych fraz, szczęśliwie jednak sprawy bierze w swoje ręce klarnet basowy i nadaje całości nieco więcej emocji. Album pianistki kończy się wszakże zdecydowanie dobrze. Melodyjny temat ciągnięty przez saksofon, dynamiczne pizzicato kontrabasu i emocje, które pikują ku górze doprawdy efektownie. Gdy opowieść hamuje mocą smyczka, narracja przyjmuje znów postać ballady, ale jej wewnętrzny niepokój, półmrok niektórych fraz, pozwala szczęśliwie dobić do brzegu.

 


Vitaliy Ovchinnikov Quintet  Displacements (Extra Notes, CD 2021)

Po dwóch istotnie jazzowych płytach, czas na kameralistykę, dodatkowo w dalece minimalistycznym wydaniu. Rosyjski kwintet wprost ze studia Red Wave w Saint-Petersburgu: Ignat Khlobystin – flet, Ilia Belorukov – saksofon altowy, Viktor Arkharov – klarnet basowy, Vitaliy Ovchinnikov – gitara, kompozycje (tu w formie graficznych notyfikacji) oraz Vladimir Pecheritsa – fortepian. Siedem utworów zarejestrowano w czerwcu ubiegłego roku, a trwają one łącznie 38 minut z sekundami.

Minimalistyczna kameralistyka zadekretowana w formie notacji graficznej może sugerować nam odniesienia stylistyczne do formacji Tonus Dirka Serriesa. Dodatkowo podobna jest tu rola gitarzysty, kompozytora, który w wielu momentach tej opowieści zdaje się pozostawać w roli organizatora i głównego kontrolera narracji. W nagraniu rosyjskiego kwintetu swoje ma odegrania także cisza, jakkolwiek w porównaniu z Tonusem, jest jej zdecydowanie mniej.

Początek, to gitarowy akord, który komentowany jest przez instrumenty dęte, a wspierany delikatną repetycją fortepianu. Kameralny mrok nabiera tu pewnego wigoru, syci narrację dobrymi akcjami i równie bystrymi reakcjami. Formuła muzykowania bliska swobodnej improwizacji (call & responce?) także sprzyja tu budowaniu klimatu dla ciepłej recenzji. Muzycy stawiają na krótką formę, bardzo rzadko decydują się na bardziej rozbudowane frazy. Często wszakże wracają do formuły dalece minimalistycznej, a dzieje się tak na początku każdej z siedmiu opowieści. Dobrze swoją rolę rozgrywa tu piano, które w czwartej części zdaje się silniej eksponować brzmienie czarnych klawiszy, a w części szóstej sięga po preparacje i niemal w pojedynkę buduje intrygującą narrację. Z kolei piąta część wydaje się gasnąć w mroku ciszy i graficznych dyrektyw, ale w końcowej fazie, grana już całym, energicznym kwintetem, nabiera swobody i mocy, która definitywnie zdobi całą opowieść. Także ostatnia kompozycja niesie nieco więcej życia, a artyści, jakby wypuszczeni z sideł notyfikacji, frazują nad wyraz ciekawie.

 


Niklas Fite & Margaux Oswald  Silent Plums (Bandcamp’ self-released, DL 2021)

Cisza zawarta w tytule nie jest tu przypadkowa. Przed nami kolejna minimalistyczna improwizacja, w trakcie której programowo zaciągnięty hamulec ręczny artystów z jednej strony wzbudzać będzie ich kreatywność, z drugiej dalece ograniczać jednak poziom emocji, płynący z odsłuchu. Rok ubiegły, stołeczna Kopenhaga i dwójka muzyków: Niklas Fite – gitara akustyczna i banjo oraz Margaux Oswald – fortepian. Artystów tych gościliśmy już na naszym łamach, a tym albumem zdają się na dłużej sytuować na naszej liście młodych, zdolnych, którym warto poświęcać dużo uwagi. Ich swobodna improwizacja, doposażona w cały ocean preparowanych fraz, składa się z sześciu części i trwa w sumie około 34 minuty.

Dźwięki pojedynczych strun, echo pudła rezonansowego piana i rozlegle plamy ciszy, to aura pierwszej improwizacji, ale także wielu fragmentów kolejnych części. Narracja tkana tu jest na ogół z drobiazgów, płynie wprost z gołych strun, ale bywa też efektem silnych uderzeń w czarne klawisze. Budują ją suspens, głęboko skrywane emocje i incydentalne salwy ekspresji. Pianistka zdaje się nie ustawać w wystudzonych preparacjach, a gdy incydentalnie wskakuje na klawisze, emocje natychmiast pną się ku górze. Dobrym przykładem może być trzecia opowieść, która niesie ze sobą dość duży ładunek dynamiki, jak na kanony tego albumu, a kończą ją suche frazy gitary i wilgotne dźwięki białych klawiszy. Gitarzysta w trakcie całego nagrania częściej sięga po czyste frazy, ale i on skłonność do preparacji zdaje się mieć głęboko zaszytą w sercu. Na agresywne, bardziej zadziorne frazy stawia z kolei w części drugiej. Co do zasady, artyści wolą budować tu improwizację z drobnych, nerwowych fraz niż z dłuższych, bardziej ustrukturyzowanych wypowiedzi.

Czwarta improwizacja stanowi niemal trzecią część płyty. We wczesnej fazie budowana jest przez minimalistyczne piano, doposażone w echo czyniące obowiązki gospodarza. Gitara pojawia się po dłuższej chwili i stawia na drobne, preparowane frazy. Kilkunastominutowa improwizacja ma momenty przyspieszenia, ma też chwile udanych spowolnień. Wszystko tu ze sobą współgra, zwłaszcza w finale skleconym z drobiazgów, które lepią się w ostatecznym rozrachunku w efektowną salwę ekspresji. Piąta część skupia się na maltretowaniu strun, bystrze też łapie skromną dawkę energii, jaka płynie z klawiatury. Finał, to półtorej minuty samych subtelności. Każda ze strun zgłasza tu swoją obecność, po czym narracja spokojnie obumiera.

 


Dirk Serries & Trösta  Island On The Moon (Consouling Sounds, CD 2021)

W finale dzisiejszej zbiorówki ukoimy zapewne wszystkie emocje, i te minimalistyczne, i te istotnie ogniste, jakie przetoczyły się przez naszą opowieść. O wystudzone, błękitne chwile chill-outu, tudzież jego bardziej mroczne zakamarki, zadba mistrz gatunku dark ambient, nasz ulubiony belgijski gitarzysta Dirk Serries i towarzyszący mu saksofonista, ukrywający się pod pseudonimem Trösta. Muzycy stworzyli swoją opowieść separatywnie, pozostając w domach w trakcie lockdownu jesieni 2020 roku. Swoją płynną, nie mającą początku, ani końca opowieść, uformowali w cztery części, które trwają łącznie prawie 43 minuty.

Początek rodzi się w ciszy, jak na kanony gatunku przystało. Wita nas szemrzący blue ambient gitary elektrycznej, płynącej kilkom strumieniami – jedne snują się wysokim wzgórzem, inne tworzą bazę środka, a jeszcze inne gęstszą, basową strukturę dolnego pasma narracji. Na tym oceanie łagodnych, acz niepokojących dźwięków, rozkłada swe macki melodii saksofon, wyposażony w pogłos, płynący również długimi, niekończącymi się frazami. Opowieść bez trudu wplata nas w wiklinowy fotel chill-outu, tu, w pierwszej części częstując nas post-jazzowym posmakiem. Druga historia wydaje się być jeszcze delikatniejsza, swobodna, niemal folkowa. W ów nastrój łagodności bez trudu wplata się jednak nić niepokoju, pewnej dramaturgicznej trwogi. Saksofon znów frazuje dość ciepło, po raz kolejny budząc pewien estetyczny dysonans, sprawiając wszakże, iż typowy ambient nabiera w tym miejscu nowej perspektywy.

W trzeciej części ambient przypływa do nas z mrocznej krypty. Jest gęsty, płynie wyjątkowo szerokim strumieniem, budzi emocje, także te mniej przyjazne. Saksofon początkowo zdaje się stać w opozycji, ale i on po kilku pętlach zdolny jest pokazać prawdziwe pazury. Śpiewa wysoko i dość głośno. Na koniec wszystkie wątki łączą się w dalece nostalgiczny strumień artystycznego zjednoczenia. Z kolei finałowa opowieść zmienia nieco parametry brzmienia obu instrumentów. Ambient gitary wydaje się być nieco bardziej matowy, to samo dzieje się z tembrem saksofonu. Temu drugiemu nie przeszkadza to w budowaniu melodyjnej frazy i szukaniu jeszcze bardziej refleksyjnych punktów odniesienia. Na zakończenie wszystkie wątki giną w ambiencie, który nie umiera, choć całkowicie chowa się w ciszy zakończonego traku.