Trybuna Muzyki Spontanicznej zrodziła się z potrzeby niesienia kaganka wiedzy o nowej muzyce improwizowanej, która powstaje w każdym niemal zakątku naszego świata, niekoniecznie tylko w Londynie, czy Nowym Yorku. A może na przykład w Barcelonie? Tak, stolica jak zawsze wolnej Katalonii, jest takim wspaniałym miejscem. Od pierwszych sekund życia tych łamów (niedawno stuknęły im szóste urodziny!) muzyka z tej części Półwyspu Iberyjskiego jest naszym gościem nad wyraz częstym i po prawdzie ukochanym!
Barcelona i jej kreatywna scena muzyczna ma się jak zawsze wyśmienicie!
Dziś sześć szybkich dowodów w sprawie. Same nowości, prawie wszystkie datowane
już na rok 2022. Na piorunujący początek kwartet z istotnym udziałem naszego ulubionego kontrabasisty z BCN, czyli Àlexa Reviriego, a zaraz potem solowa płyta
tegoż artysty, ale na gitarę i elektronikę. W dalszej kolejności czekają - solowe
niesamowitości w jakże wyjątkowym wykonaniu Vasco Trilli, kwartet pod
dowództwem pianistki Clary Lai z udziałem kolejnych bogów katalońskiej impro
sceny, świetnie nam znane trio Tàlveg z drugą małą porcją swoich ujawnień
koncertowych, a na sam koniec prawdziwa petarda – duetowa płyta Agustí Fernándeza
poczyniona w towarzystwie pewnej szalonej, młodej gitarzystki. Wszyscy artyści
i prawie wszystkie nagrania ściśle związane z Barceloną lub jej najbliższym
sąsiedztwem. Yes, The Barcelona’ Sound
Rules! Welcome!
Pablo Volt/ Luciano Bagnasco/ Àlex Reviriego/ Enric Ponsa Unintentional Noir (Discordian
Records, DL 2022)
Naszą podróż po Barcelonie i okolicach zaczynamy od studia
nagraniowego Golden Apple. We
wrześniu ubiegłego roku spotykamy tam czwórkę muzyków. Oto oni: Pablo Volt
(czasami ukrywający się pod pseudonimem Pope)
– trąbka, Luciano Bagnasco – gitara elektryczna, Àlex Reviriego – kontrabas
oraz Enric Ponsa – perkusja. Muzycy przygotowali dla nas osiem pikantnych improwizacji,
które trwają ponad 48 minut.
Początek nagrania, to jakże charakterystyczne dla sceny BCN
zabawy w fałszywe dźwięki. Cztery instrumenty
produkują tu frazy, których nie da się jednoznacznie przypisać każdemu z nich. Preparacje,
drżenia, szumy i skomlenia, z których wykluwa się, mocą kontrabasowego pizzicato, bystra, post-jazzowa
narracja. Jej pewna przewidywalność kończy się w momencie, gdy na gryfie
kontrabasu pojawia się smyczek. Efektowne rozwidlenie narracyjne upiększa także
zmysłowa gitara, która zgłasza koneksje post-psychodeliczne. Druga i trzecia
improwizacja także mają w sobie zaszyty pewien jazzowy nerw, ale obie skrzą się
całymi plejadami intrygujących dźwięków. Znów wiele daje tu z siebie smyczek, który
pod dłońmi Reviriego potrafi piszczeć i rżeć niczym stado wygłodniałych klaczy.
Dużo ciekawego dzieje się także na gitarowych pick-upach. Z kolei trąbka chętnie buduje tu ciepły, jazzowy
kontrapunkt, choć równie często tonie w powodzi efektownych preparacji.
W czwartej części akustyczne dewastacje nisko zawieszonego
smyczka zaczynają stanowić tu prawa! Pozostali uczestnicy zdają się czerpać z
tych incydentów wiele zaskakujących inspiracji, dzięki czemu jakość
improwizacji rośnie niemal z każdą pętlą narracyjną. Część piąta płynie dłuższymi
frazami, pojawiają się akcenty post-fussion
ze strony gitary, ale natychmiast kontrastowane są one mrocznymi preparacjami kontrabasu
i trąbki. Muzycy stawiają na emocje, ale równie dobrze czują się w okolicach
ciszy. Część szósta niesie ze sobą trochę rockowych emocji dzięki pulsacji
kontrabasu, z kolei część siódma skupia się na drobiazgach – gitarowych plamach,
które brzmią niczym gong, perkusjonalnych dzwonkach i smyczku, który żłobi dno
gęstymi bruzdami. Strefa mroku zdaje się tu dopadać wszystkich. Finałowa
improwizacja pięknie reasumuje wkład kontrabasisty w ostateczny kształt dzieła.
Duży strunowiec piszczy, wyje, pomrukuje.
Świetnie u jego boku zachowuje się czujna na detale brzmieniowe gitara, w tym
akurat momencie łapiąca piękny, ambientowy flow.
Ostatnia faza improwizacji z jednej strony szuka ciszy, z drugiej nerwowo podryguje,
jakby nie do końca pewna, czy to odpowiedni moment na klarowne zakończenie.
Àlex Reviriego Dorothea (Finis Africae Colectivo, Kaseta/ DL 2022)
Kataloński kontrabasista, który tak konsekwentnie upiększał
nam poprzednią płytę, zostaje z nami i zaprasza na swoje solowe improwizacje,
tym razem jednak wyprodukowane przy pomocy innych twórczych narzędzi. Muzyk gra
tu na akustycznej gitarze, której dźwięki kąpie w soczystych, elektronicznych
plamach, a albumowe credits określają
je jako feedback & electronic devices.
Nagrania powstały wiosną i latem ubiegłego roku, zapewne w domowym zaciszu.
Całość składa się z czterech części pieśni tytułowej, przy czym ostatnia ma
podtytuł Demo. Ich odsłuch zajmuje
około 36 minut z sekundami.
Ideą tej niebanalnej zabawy w dźwięki jest łączenie brzmienia
minimalistycznie frazującej gitary akustycznej z elektroniką, która w trakcie niedługiego
nagrania potrafi przyjmować bardzo różnorodne formy. Na samym starcie słyszymy
odgłosy otoczenia za oknem i pojedyncze dźwięki gitary, które udanie szukają
echa. Muzyk konsekwentnie powtarza frazy, budując spokojną, spójną, niemal relaksacyjną
narrację. Elektronika, póki co, przysypia za rogiem. Nadciąga jednak systematycznie,
zdaje się mieć coś z letniej burzy, która płynie z oddali i może w niedalekiej przyszłości
wyrządzić wiele szkód. Druga część zaczyna się już w obecności syntetycznych
dźwięków. Coś skwierczy, coś formuje się w zwarty i nieco rytmiczny szereg
zdarzeń. Gitara pojawia się po pewnym czasie i frazuje z coraz większym echem. Jej
ambient ściele się na skwierczącej, chropowatej powierzchni electronic devises. W połowie utworu
gitarze udaje się wydostać na powierzchnię narracji i kalać nasze uszy
czystymi, gitarowymi frazami. Elektronika tymczasem przeformatowuje się w dron,
brzmiący początkowo niczym syrena alarmowa, po chwili jednak rozlewający się w
metaliczny strumień leniwej fonii. Trzecia część, dość krótka, to połączenie gitarowych,
niezdeformowanych akordów z elektroakustycznym backgroundem, który brzmi niczym zapętlone tysiąckrotnie dźwięki
strunowe.
Ostatnia, demowa
część, to kilkunastominutowa opowieść, którą rozpoczyna gitara, produkująca jednocześnie
kilka strumieni dźwiękowych. Brzmi czysto, za tło mając ambientowe plamy,
zapewne także powstałe na gitarowych strunach. Warstwa ściele się tu na warstwie,
a w tle zaczyna pracować delikatnie skwiercząca elektronika. Gdy wydaje się już,
że finał opowieści jest bliski, w okolicach 10 minuty muzyk przypuszcza atak zmutowanej,
niemal siarczyście brzmiącej elektroniki. Zakończenie albumu zostawia nas ze znakami
zapytania, ale i ochotą na ciąg dalszy tej nowej, muzycznej przygody
Katalończyka.
Vasco Trilla Acoustic
Masks (577 Records, CD 2022)
Czas na drugą solową płytę w dzisiejszej zbiorówce. Nasz
kolejny ulubieniec, perkusista i perkusjonalista Vasco Trilla nagrał siedem nowych
utworów, w każdym z nich używając innych akcesoriów zdolnych wydawać dźwięki.
Korzystał z różnych elementów szeroko rozumianego zestawu perkusyjnego, tudzież
generował fonie wykorzystując do tego nie tylko muzyczne przedmioty. Muzyk
szukał nade wszystko intrygujących barw i brzmień. Nie sposób nie zauważyć, iż tym
akurat dźwiękom zdaje się być bliżej do konceptualnej muzyki współczesnej niż
typowej dla Trilli swobodnej improwizacji. Dylemat ów rozstrzygnie każdy samodzielnie,
nam pozostaje przyjemność opisania cudów fonicznych, jakie artysta spreparował w
lutym ubiegłego roku, w trakcie dwudniowej sesji nagraniowej w Golden Apple Studios. Dodajmy jedynie,
iż jego Akustyczne Maski trwają 35
minut z sekundami.
W podtytule pierwszej opowieści pojawia się określenie for aquaspring. Wita nas mroczny, metaliczny dźwięk
czegoś, co przypomina gong, ale nim nie jest. Ważnym elementem kompozycji jest
tu także cisza i echo. Inny dźwięk faluje, niczym wprawiana w ruch cienka
blacha. Efekt całości ma definitywnie gęstą teksturę. W kolejnej części muzyk wykorzystuje
trójkąty alikwotowe. Brzmienie jest tu inne, bardziej delikatne, ale struktura
narracji bardzo podobna. Trochę pulsacji i szumiące tło budują intrygujący
suspens. Oto Trilla, niczym obleczony w czerń prestidigitator, prowadzi nas do krainy
cieni. W trzeciej opowieści pracują trzy metronomy, a sam muzyk koncertuje się
na dmuchaniu w plastikową (?) rurę. Efekt po niedługiej chwili zdaje się być
bardzo hałaśliwy, niemal fizycznie dotkliwy. W czwartej kompozycji/
improwizacji muzyka używa floor toma
i wahadełka zegara, ale my słyszymy dźwięki … strunowe. Rytuał tajemnicy zdaje
się tu świecić kolejne triumfy. Oniryczne echo faluje, a muzyk uderza pałeczkami
po powierzchni czegoś, co brzmi … jak struny. Fantastyczny efekt brzmieniowy
potęguje nasilający się rezonans.
Piątą część kreują, zgodnie z tytułem, małe gongi i tu zaskoczeń
jest chyba najmniej. Muzyk koncertuje się na small drummingu, a post-metaliczne brzmienie wypełnia nasze uszy delikatnym
łaskotaniem. W kolejnej opowieści pojawia się werbel i zegarowe dzwonki.
Sakralne echo wzmaga poczucie przebywania w środowisku fake sounds! Recenzent znów słyszy … struny, a jego zdolności
percepcyjne zdają się znacząco słabnąć z każdą chwilą tej urokliwej podróży. Muzyk
kładzie warstwę na warstwie, a klimat robi się intrygująco post-industrialny.
Wreszcie ostatnia, najdłuższa opowieść, w której muzyk wykorzystuje strojone, rosyjskie
płaskie dzwony. Na scenie króluje
czysty, wysoko podwieszony rezonans. Pracuje echo, grzmi cisza pomiędzy dźwiękami.
Muzyk najpierw delikatnie pociera krawędzie dzwonów, potem uderza je
pałeczkami. Najpiękniejsze w tej ekspozycji jest niekończące się wybrzmiewanie każdego
dźwięku. Ritual spirits rules!
Clara Lai Creciente
(UnderPool Records, CD 2022)
Kolejna płyta w dzisiejszym zestawieniu podpisana jest przez
pianistkę Clarę Lai, która odpowiada tu także za kompozycje. Na okładce
pojawiają się również nazwiska współtowarzyszy jej podróży po bezdrożach
improwizowanego post-jazzu: saksofonisty Alberta Cirery, trębacza Ivána
Gonzáleza i perkusisty Joana Molla, co zdaje się podkreślać demokratyczny
charakter całego kwartetu. Dodajmy, iż album zawiera siedem utworów, z których
trzy, to krótkie, swobodnie improwizowane duety Clary i Alberta, pozostałe zaś
cztery, to rozbudowane kompo-improwizacje, realizowane w kwartecie. Nagranie
powstało na żywo w miejscu zwanym Teatre
de l'Aurora, w podbarcelońskim mieście Igualada, w czerwcu ubiegłego roku.
Odsłuch całości zajmuje niepełne trzy kwadranse.
Pierwsze dwa utwory, to wspomniane wcześniej skromne czasowo
duety. Oba stanowią, zgodnie z tytułami, rodzaj wprowadzenia do bardziej rozległych
form narracyjnych. Pianistka pracuje trybem short-cuts,
jej frazy są dość tajemnicze, ale łagodne, przy okazji budują intrygującą, nieco
pokraczną rytmikę albo toną w poświacie pudła rezonansowego. Z kolei saksofonista
od startu efektownie preparuje dźwięki, nie stroniąc od umieszczania w tubie dziwnych
przedmiotów. Trzecia część ma swój temat, a zaczyna się od rozbudowanej ekspozycji
saksofonu i trąbki. Dopiero po zaprezentowaniu owego tematu, do gry wchodzą
piano i perkusja, kreśląc bystry, post-jazzowy flow. Solo pianistki pachnie tu klasyką, z kolei solo trębacza stawia
na swobodne skojarzenia. Pomiędzy tymi zdarzeniami kwartet udanie ogrywa nutki
zadekretowane przez kompozytorkę. Zakończenie jest długie i dość abstrakcyjne w
formie. Czwarty utwór budzi spore ambiwalencje recenzenta. Pierwsza jego część,
budowana preparacjami dętych, mrocznym klimatem inside piano zdaje się być najlepszym fragmentem albumu. W połowie jednak
nagrania narracja zdominowana zostaje przez main-streamową
ekspozycję saksofonu, czyniąc ów epizod mniej ciekawym odcinkiem płyty. Piąta opowieść
kontynuuje jazzowy flow, ale jest
zmyślnie pokomplikowana, zarówno w warstwie brzmieniowej, jak i narracyjnej, na
zakończenie osiągając niemal free jazzowy poziom emocji.
Szósty epizod, to kolejny swobodnie improwizowany duet.
Delikatne inside piano i stylowe, wyważone
preparacje saksofonu dość sprawnie przenoszą nas do finałowej kompozycji. Rozpoczyna
ją solowa ekspozycja pianistki, która szyje flow
post-klasycznym abstrakcjonizmem. Oba dęciaki
wchodzą do gry stając na palcach, ledwie dotykają dźwięków. Post-jazzowa
narracja snuje się bardzo leniwie, a zdobią ją nade wszystko dość głośne frazy
fortepianowych klawiszy. Opowieść siłą improwizacji efektownie gęstnieje,
czerpiąc moc zarówno z fermentujących fraz saksofonu, jak i ciepłych komentarzy
trąbki. Samo zakończenie toczy się znów w dość spokojnym tempie, muzycy zdają się
trzymać dłonie na zaciągniętym hamulcu ręcznym, ale wszystko, co czynią ma
swoją jakość.
Tàlveg Live
Series II (Bandcamp’ self-released, DL 2022)
Jedyny dziś raz opuszczamy Katalonię i na 17 minut z
sekundami przenosimy się do Mediolanu (Milano
Jazz Club during JAZZ I AM, początek listopada 2020 roku). Na scenie trio w
świetnie nam znanym składzie: Marcel·lí Bayer – saksofon barytonowy, Ferran
Fages – gitara elektryczna oraz Oriol Roca – perkusja. Muzycy z wyżej
wspomnianego koncertu wybrali dla nas trzy niedługie improwizacje.
Strategia marketingowa tria Tàlveg zdaje się być niezwykle przebiegła.
Artyści dawkują nam swoje produkcje naprawdę małymi porcjami, za każdym razem rozbudzając
apetyt na coś więcej. Były ep-ki studyjne,
teraz mamy serię krótkich albumów koncertowych. Część druga tej serii doskonale
reasumuje to, co ma nam do zaproponowania katalońska trójka. Swobodna improwizacja
grana na statutowo wolnych obrotach, sycąca się post-jazzowymi klimatami saksofonu
i perkusji, ewidentnie zaś zdobiona ponadgatunkową gitarą, jedyną w swoim
rodzaju, zarówno w zakresie brzmienia, jak i struktury frazowania, bo i Fages
jest taką właśnie postacią – the one and
only!
Pierwszy fragment toczy się z oddechem ciszy na plecach. Narracja
w formule stand-by, z leniwymi dronami
saksofonu, szelestem perkusyjnych talerzy i gitarowymi flażoletami, brzmiącymi
bardzo metalicznie, zapewne w efekcie specjalnego strojenia gitary. Druga opowieść
składa się z dwóch części. Najpierw duet saksofonu i perkusji, próbujący wybudzić
improwizację z letargu. Tłumiona dynamika zdaje się skrywać tysiące niemal free
jazzowych emocji, których ujawnienie nie jest jednak celem artystów. W połowie
nagrania ster przejmuje samotna gitara, która zaprogowymi frazami wypełnia martwą przestrzeń sali koncertowej.
Trzeci wycinek mediolańskiego koncertu trwa najdłużej i jest grany pełnym
triem. Początek zdaje się być kontynuacją gitarowych fraz z poprzedniego
fragmentu. Obok szeleszczą perkusyjne szczoteczki, a z tuby dęciaka wyłania się syczenie, jakby nad
uchem artysty przelatywała mucha. Misterium zaniechania budowane jest tu w
perfekcyjny sposób. Dead ballad z
mikro melodią saksofonu i szklistą barwą gitary snuje się po podłodze, mając za
tło rezonans nielicznych talerzy perkusyjnych. Po mniej więcej pięciu minutach narracja
dostaje delikatnego wiatru w żagle. Staje się nerwowa, pełna niepokoju, jakby
muzycy szykowali się do skoku w meandry ekspresji. Ten jednak nigdy nie
nastąpi, przynajmniej nie za życia tego Tàlvega.
Agustí Fernández & Amidea Clotet Spontaneous Combustions (Sirulita
Records, CD 2021)
Dzisiejszy spacer po Barcelonie obfitował, jak dotąd, w
wiele umiarkowanie spokojnych epizodów muzycznych. Na finał podróży trzeba wszakże
uderzyć w dzwon! O niezbędną porcję agresji, hałasu i nieprzerwanego potoku
preparowanych dźwięków fortepianu i gitary elektrycznej zadbają: pianista
Agustí Fernández i gitarzystka Amidea Clotet. Na trwającą prawie 58 minut płytę
składa się osiem swobodnych improwizacji. Pierwsza z nich, to nagranie
koncertowe z maja ubiegłego roku, z Festiwalu MMI, siedem pozostałych to
ekspozycje studyjne, powstałe pomiędzy grudniem 2020, a kwietniem 2021 roku (Estudi Les Orenetes, Sant Pere de
Vilamajor).
Od pierwszej sekundy tego nagrania wiemy chyba wszystko o intencjach
muzyków! Chcą nas zmiażdżyć mocą swych dźwięków i energią swojej kreatywności!
Szybkie, hałaśliwie przebiegi po strunach. Agusti zanurzony w pudle rezonansowym,
Amidea ze smyczkiem, którym piłuje metalowe struny. Piano skrzeczy, gitara trzeszczy
- siarczyste strugi fonii skrzą się ze zmienną intensywnością. Całość zdaje się
mieć dziką, rytualną dynamikę. Raz za razem muzycy serwują nam
kilkudziesięciosekundowe spowolnienia, definitywnie stanowiące ciszę przed
kolejną burzą. Po ich rychłym końcu nieustannie prześcigają się w szorowaniu i
piłowaniu strun, w basowych burknięciach, ale także w mrocznych zaśpiewach i
poszukiwaniu drobnych, okazjonalnie czysto brzmiących fraz. Druga, już studyjna
improwizacja, kontynuuje dzieło zniszczenia! Oba instrumenty pracują trybem perkusyjnym,
systematycznie uderzając po strunach. Mimo użytej siły i zapalczywości każdy z muzyków
znajduje tu ułamki sekundy na zaimponowanie nam drobną, urokliwą frazą. Trzecia
i czwarta improwizacja dają wszystkim jakże oczekiwane chwile wytchnienia! Muzycy
szukają echa i rezonansu, pracują trybem oszczędnym, uroczo mruczą w akustycznym
dark ambiencie. Jeśli w tej fazie
albumu decydują się na bardziej agresywne dźwięki, to otulają je grubymi plastrami
ciszy. Wreszcie osiągają niemal pełną symbiozę foniczną - rwane struny piana brzmią
bliźniaczo do miażdżonych strun gitary.
Piąta improwizacja przywraca nam nerw strachu! Piano tnie
jak skalpel, gitarowy smyczek kołuje z piskiem opon! To pierwsze przypomina stado
koni w galopie, ta druga industrial
machine head! Zwinne palce i twarda głowa, to najważniejsze atrybuty obojga
artystów. No i bystry zmysł sytuacyjny, albowiem z dużej chmury hałasu zejść do
pojedynczego dźwięku, to sztuczka niemal cyrkowa. Szósta opowieść przypomina ściskanie
strun i ugniatanie ich zwłok na porowatej powierzchni. Pianista tańczy na strunach,
gitarzystka ślizga się po cienkim lodzie i wesoło podskakuje. Następna porcja dźwięków
wydaje się jeszcze gęstsza. Kanciaste fonie podawane z mozolną dynamiką.
Kolejna lekcja z mechaniki tarcia i piłowania! Słychać nawet odgłosy pojedynczych
strun. Na początku ostatniej improwizacji słyszymy przemysłowe suwnice, hałaśliwą
symfonie żeliwnych strun. Po kilku pętlach muzycy odpuszczają i przenoszą nas
do krainy wiecznego rezonansu. Tymczasem narracja, zdaje się, że całkiem
niespodziewanie, zaczyna efektownie narastać, niczym wielkie crescendo, ostatni oddech, aż po pisk
udręczonych strun obu instrumentów.