Czas na majówkę? Zawsze! Także w wymiarze stylowej zbiorówki
recenzji bardzo świeżych płyt, jakie przetoczyły się przez odtwarzacze redakcji
w trakcie intensywnie trwającej wiosny!
Na dziś przygotowaliśmy siedem nowych albumów! Każdy odrobinę
inny, choć śmiało możemy pogrupować je w trzy bloki tematyczne. Najpierw
będziemy dwa razy zasłuchiwali się w intensywne preparacje dźwiękowe i bawili w
nieustający festiwal fake sounds, potem
poznamy trzy oblicza gitary (dekonstruowanej elektroniką, ujmująco
post-klasycznej, wreszcie skąpanej w psychodelii i ubarwionej zmysłowym
wokalem), zaś na koniec, w ramach oczyszczenia naszych receptorów post-awangardy,
zanurzymy się w dwóch produkcjach jazzowych – jednej swobodnie improwizowanej, drugiej
całkiem bliskiej głównego nurtu, ale na tyle dobrej w gatunku, iż nie moglibyśmy
nie skomentować jej kilkoma ciepłymi słowami.
Pędząc palcem po mapie - na poły bułgarska Ameryka, Włochy,
latynoska oraz kastylijska Hiszpania, wschodnio-europejska Holandia, powrót do
Włoch i na koniec Francja! Piękna trasa, nieprawdaż?
Welcome!
Biliana Voutchkova & Michael Zerang The Emerald Figurines (Relative Pitch
Records, DL 2022)
Zaczynamy od spotkania jednej z naszych ulubionych,
swobodnie improwizujących skrzypaczek i weterana amerykańskiego free jazzu i
free impro, czyli Biliana Voutchkova (poza skrzypcami, tradycyjnie głos) oraz
Michael Zerang (friction drums, po
naszemu preparowane instrumenty perkusyjne). Ich meeting miał miejsce w Chicago, w lipcu 2019 roku (ESS/Experimental Sound Studio). Cztery
improwizacje, prawie 54 minuty.
Klasa muzyków, a także ich prawdziwie konceptualny plan na preparowanie
dźwięków od pierwszej do ostatniej sekundy, sprawia, iż recenzja ta nie wymaga
specjalnej introdukcji. Pierwsza, prawie 30-minutowa improwizacja rodzi się na
poziomie szumów i szmerów, z mozołem formuje się w strumień post-industrialnych
obłoków akustyki i systematycznie buduje swą formę dramaturgiczną. Bywa lekka i
powabna, bywa szorstka i dotkliwa fonicznie. Skrzypaczka lubi w ważnych momentach
posilać się swoim głosem, który brzmi równie efektownie, jak maltretowane przez
nią struny skrzypiec. Perkusjonalista nieustannie szuka szmerów i pisków na
glazurze werbla, ale też bardzo stylowo wplata w swój brudny flow akcenty drummingowe, czasami nadając improwizacji znamiona rytmu. Muzycy osiągają
szczyt tej części spektaklu w okolicach 15 minuty, po czym bez trudu łapią
kontakt na poziomie zbliżonym do ciszy. Drżą, szeleszczą, chroboczą i warczą.
O ile pierwsza, bardzo rozbudowana część płyty miewa momenty
odrobinę przegadane, o tyle trzy kolejne improwizacje (każda trwa około 10
minut), to już same akustyczne konkrety. Druga opowieść stawia na filigranowość,
pewną umowność procesu mechanicznego preparowania dźwięków. Najpierw to
delikatne shorts-cuts, potem zaś sporo
akcentów perkusjonalnych w wykonaniu obojga artystów, łączących się w intrygujący,
nieco pokraczny rytm. Trzecia improwizacja przypomina leniwe fale oceanu.
Struny wibrują, glazura werbla oddycha, a wszystko lepi się w post-industrialną
strugę preparacji, która wydaje się być o pół kroku od dźwięku właściwego. Najpiękniej
prezentuje się ostatnia improwizacja. Delikatne pizzicato skrzypiec i efektowne percussion,
którego brzmienie przypomina zatopiony gamelan. Samo pudło rezonansowe
skrzypiec zdaje się tu przypominać wielką, metalową misę, które wydaje intrygujące
dźwięki. Na zakończenie Michael dokłada dzwoneczki, Biliana zaś gardłowy śpiew
o zmysłowym, dalekowschodnim posmaku.
Salis/ Sanna/ Venitucci Vata (Minimal Resource Manipulation,
CD 2022)
Kolejną porcję preparowanych dźwięków zapewnią nam włoscy
muzycy: Giacomo Salis – instrumenty perkusyjne, obiekty i melodica, Paolo Sanna - instrumenty perkusyjne i obiekty oraz Luca
Venitucci – akordeon i obiekty. Całość składa się z trzech improwizacji, które
trwają łącznie niespełna 32 minuty. Nic nie wiemy o miejscu i czasie powstania nagrania.
Pierwsza odsłona włoskiego festiwalu preparacji, to
prawdziwa plejada fake sounds. Coś
przypomina elektroakustyczny pisk (akordeon?), coś sprawia, że słyszymy dźwięki
otoczenia z nieznanego miejsca, coś wreszcie ugniatane jest, tudzież miażdżone na
werblu. Niektóre frazy intensywnie szumią, inne piszczą, a nawet rechoczą. Pomiędzy
tymi jakże dotkliwymi dźwiękami pojawiają się także plastry ciszy, które bywają
niezwykle pomocne w procesie przetrwania tej fazy improwizacji. Narracja klejona
z nierozpoznanych do końca fraz ma tu swoją kulminację, a także ważny moment
finałowego rozprężenia, który pozwala nam bez ryzyka popełnienia błędu stwierdzić,
iż definitywnie grają dla nas perkusjonalia i akordeon.
Druga część jest zdecydowanie bardziej dynamiczna. Piłowanie
krawędzi, ugniatanie przedmiotów i skowyt, który przypomina zepsuty saksofon,
to dane na wejściu. W tym tyglu gęstych, nieprzyjaznych dźwięków rośnie udział
czyściej brzmiących perkusjonalii. Wszystko skąpane zdaje się być w chmurze elektroakustycznych
fonii, których źródła pochodzenia oczywiście nie znamy. Trzecia, najdłuższa
opowieść daje nam dużo radości i akustycznego wytchnienia. Długie intro
proponuje tu akordeon. Ciężko oddycha, ale błyszczy czymś, co za moment można
będzie uznać za wątek melodyczny. Perkusjonalia budzą się do życia po dwóch
minutach, a po kolejnych dwóch narrację zdobią już całkiem drummingowe incydenty. Improwizacja dużo zyskuje na tym, iż dźwięki
z trzech ośrodków zaczynają ze sobą współgrać, reagować na siebie i tworzyć
bardziej zwarty strumień fonii. Podwójne perkusjonalia i nostalgiczny akordeon
w dalszej fazie improwizacji zaczynają szukać ściany dźwięku, ale nie czynią z
tego faktu powodu, by nadmiernie hałasować. Nim opowieść sięgnie kresu
dostajemy jeszcze chwilę ciszy i zaskakujący powrót do estetyki początku
nagrania. Tajemnicza elektroakustyka nabiera tu onirycznego, całkiem intensywnego
posmaku.
Luciano Bagnasco & Gonzalo Navarro Abajo los ladrones de arroz
(Bandcamp’ self-released, DL 2022)
Wątek gitarowy rozpoczynamy od argentyńskiego improwizatora
Luciano Bagnasco (tym razem gitara w wymiarze akustycznym), którego …
hiszpańskie dokonania śledzimy na bieżąco. Tym razem duet z Gonzalo Navarro,
który w procesie live electronics dekonstruuje
frazy gitary. Nagranie koncertowe z Casco Antiguo, Badajoz (czas akcji
nieznany) składa się z pięciu improwizowanych opowiadań (zauważmy, iż na
bandcampie artysty nagranie dostępne jest w dwóch mini-albumach). Łącznie, to
niespełna 28 minut.
Bagnasco jak zwykle dostarcza nam nagrań, wobec których trudno
przejść obojętnym. Tym razem kąpie gitarę akustyczną w bezmiarze
elektronicznych przekształceń i mutacji, pozwala rozpływać się typowo akustycznym
brzmieniom w poświacie nieskończonej syntetyki. Navarro i jego kreatywny live processing też trzyma tu klasę, nie
wychodzi przed szereg, zna swoje miejsce w budowaniu dramaturgii improwizacji.
W finałowej opowieści zdaje się w końcu przejmować główną rolę, tworząc całkowicie
zamazany obraz akustycznej rzeczywistości, a jego struga dźwięków przypomina tu
brzmienie taśmy magnetycznej puszczonej od tył.
Początkowo gitara brzmi na poły elektrycznie. Dźwięki leją
się swobodnym, meta psychodelicznym strumieniem
i łapią echo elektronicznych dekonstrukcji. Nagranie wedle zasady minimum na wejściu, maksimum na wyjściu
szuka drobin hałasu, czasami smakuje wręcz pladrofonią. Jedna fraza gitary
dostaje tu kilka separatywnych żyć. Druga, najdłuższa improwizacja dostarcza
nam więcej gitarowych preparacji, które wrzucane w tygiel elektroniki jeszcze zyskują
na jakości. Narracja raz za razem łapie ambientowe klimaty, ale zawsze za
rogiem czai się brudny, zniekształcony dźwięk. W trzeciej części elektronika pulsie
już od startu, z kolei gitara frazuje z drobinami post-klasycznej melodyki. Ta
pierwsza czyni tu chyba honory gospodarza improwizacji, bierze bowiem w swoje
ręce efektowne zakończenie. W czwartej odsłonie gitara frazuje post-baileyowsko, a elektronika najpierw
przypomina suchy, łamiący się wafel, by po paru sekundach lać się już gęstym
strumieniem, niczym woda w sedesie. Całość szkli się tu prawdziwie onirycznym
blaskiem. Wreszcie finałowa opowieść, już spuentowana w poprzednim akapicie - nerwowa,
psychodeliczna, wręcz klaustrofobiczna aura. Metafizyczna śmierć gitary w
potoku wielokrotnie zapętlonej rzeczywistości.
Anatol Rivero Nocturne
(Arka-Archives, DL 2022)
Po trzech pierwszych, chwilami dotkliwych fonicznie
improwizacjach nasze uszy definitywnie zasłużyły na garść czystszych, bardziej
przyjaznych dźwięków. O takie zadba hiszpański gitarzysta Anatol Rivero. Jego skomponowane improwizacje (w liczbie
siedmiu) czerpią inspirację z wybranych fragmentów (ekstraktów) prac takich
artystów, jak Leo Brouwer, Roland Dyens, Benjamin Britten oraz Manuel Ponce. Nagrania
dokonano w Madrycie w listopadzie ubiegłego roku. Całość trwa 32 minuty i
kilkanaście sekund.
Na łamach Trybuny,
która specjalizuje się w swobodnej improwizacji nie będziemy szczegółowo
analizować owych inspiracji, które sprawiły, iż Rivero zbudował dla nas swój
jakże wyważony emocjonalnie album. Zainteresowanych odsyłamy na bandcamp
wydawcy, gdzie każdy z utworów został dość szczegółowo omówiony. Tu skupiamy
się na samych dźwięków, akustycznych, ciepłych, dających niebywały relaks
foniczny tym, który na co dzień giną w hałasie otoczenia, zalewie fake newsów, tudzież dominacji
drapieżnych odmian … muzyki improwizowanej.
Artysta stawia na minimalizm, niczym wytrwany alchemik
dawkuje nam małe porcje emocji, pieczołowicie dba o brzmienie, świetnie pracuje
z echem i z dużą swobodą zdaje się budować post-klasyczne frazy, które mogą być
śmiało rozwijane w stylowe improwizacje. Pilnuje swojego powolnego tempa, z rzadka
wpada w bardziej dynamiczne frazy (po prawdzie czyni to jedynie w czwartej opowieści,
ale z jakże udanym skutkiem), częściej stawia na zaniechanie niż bardziej ekspresyjne
zachowania. Nie skąpi nam specyficznej melodyki, a w dwóch ostatnich nagraniach
wrzuca pomiędzy struny intrygujący posmak flamenco. Nocturne, to ciekawa baza dla bardziej rozbudowanych improwizacji.
Na razie nie w pełni wykorzystana.
Austėja Žvirblytė/ Stanimir Lambov/ Jorrit Westerhof Exhaled Mountains (Yab Yum Records,
DL 2022)
Po dwóch spotkaniach z gitarą akustyczną, czas na dźwięki z
prądem! Stanimir Lambov na rzeczonej gitarze, Austeja Žvirblytė w roli
ekspresyjnej wokalistki, a trzecim muzykiem jest Jorrit Westerhof, który pełni
to rolę producenta, ale ponieważ w płytowym credits
jest wymieniany jako muzyk, winniśmy domniemywać, iż jego wkład w efekt całości
(edycja i wszelkie działania post-produkcyjne) jest znaczący. Album składa się
z siedmiu opowieści (czas i miejsce akcji nieznane), które trwają łącznie 32
minuty i kilkadziesiąt sekund.
Muzycy klecą pierwszą improwizację z dużą starannością.
Syczą gitarowe przetworniki, głos szeleści efektownym beat boxem, a nad całością unosi się chmura niezidentyfikowanej
syntetyki. Kulminacja następuje w formie niemal rockowego spiętrzenia, które dodatkowo
podsyca coraz intensywniejszy ambient tła. W drugiej i trzeciej opowieści warstwa
elektroniki zdaje się pozostawać w blokach startowych, sceną zaś rządzą gitarzysta,
która lubi post-rockowe powtórzenia i coraz bardziej odważna wokalistka, która
drogę od zmysłowych pomruków do efektownej eskalacji wokalnej pokonuje czasami
w ułamku sekundy. Równie mało czasu potrzebuje sama improwizacja, by wejść w psychodeliczne
klimaty. W tle nieustannie pracuje mroczne echo.
Czwarta opowieść pachnie bluesem, rockiem i porannym kacem. Narracja
budowana żywymi frazami doznaje efektownego spiętrzenia nie bez pomocy
elektronicznego wspomagania. Skutkiem wszelkich działań zdaje się tu być
finałowy krzyk. Kolejna część bazuje na gitarowym fuzzie i pomrukiwaniu, które kiełkuje
coraz większymi emocjami. Zaraz potem, w części szóstej, gitara nerwowo pulsuje
i zaplątuje się w szpony syntetycznych fraz. Wokalistka najpierw recytuje,
potem śpiewa w dziwnych językach, niektóre mają dalece skandynawskie brzmienie.
Ambientowe tło też nie stroni tu od ekspresyjnych zachowań. W drugiej części nagrania
gitara dosyła jeszcze jedno pasmo, także podporządkowane rygorom ambientu.
Zdrowa psychodelia zdaje się tu święcić prawdziwe triumfy! Wreszcie ostatnia improwizacja,
który przypomina leniwie rozciąganie zwiotczałych mięśni. Pomrukiwanie i gitarowe
pląsy skapane w sosie mglistej elektroniki. Wytłumione emocje żywych instrumentów,
doposażone w ambientowe tło, pięknie osiągają finałową ciszę.
Marco Colonna & Francesco Cigana Shells (New Ethic Society, DL 2022)
Definitywnie zostawiamy gitarę i przechodzimy do
akustycznych, bardziej free jazzowych brzmień. Włoski, bystry duet na klarnet i
perkusję: Marco Colonna – trzy rodzaje klarnetów (Eb piccolo, Bb, klarnet basowy)
oraz Francesco Cigana – perkusja, instrumenty perkusyjne oraz obiekty. Nagranie
z grudnia ubiegłego roku (Mal De Testa
Recording Studio, Registrazione). Siedem swobodnych improwizacji trwa tu
ponad 63 minuty.
Włoscy improwizatorzy w początkowej fazie albumu zdają się badać
naszą free jazzową otwartość. Pierwsze improwizacje ponad godzinnej płyty częściej
stawiają na medytacyjne frazy klarnetów i preparowane akcje percussion. Dość chwilami leniwe tempo
także nie budzi naszych większych emocji. Ale przewrotność artystów wydaje się
być tu niebywała. Mniej więcej od połowy albumu zaczynają nam serować coraz
gorętsze frazy, z gracją osiągają free jazzowe stadia, za każdym razem dodając
do arsenału środków wyrazu nowe elementy. Tu szczególnie kreatywny zdaje się
być perkusista, który raz za razem daje asumpt, by podziwiać jego grę, zarówno
w wolnych, jak i szybkich tempach, zarówno w bystrym, dynamicznym drummingu, jak i wysublimowanych,
preparowanych improwizacjach.
Początkowe improwizacje buduje rozśpiewany, chwilami
kameralnie usposobiony klarnecista, który operuje na ogół czystym brzmieniem. Z
kolei jego partner stawia tu na brudne, nieotrzepane z kurzu, jakże efektowne
frazy talerzy, przedmiotów ugniatanych na werblu i całej armii post-drummingowych, intrygujących dźwięków.
W trzeciej części pojawiają się elektroakustyczne drony, których źródła pochodzenia
nie znamy (obiekty?). Narracja wchodzi w bardziej ogniste rejestry w trakcie trzech
ostatnich improwizacji. Piątą część otwiera etnicznie brzmiący, lekki klarnet. W rekontrze suchy, twardy
drumming dążący do zmiany oblicza
improwizacji. Pokrętna dynamika i aylerowski zaśpiew dęciaka szybko prowadzą muzyków do free jazzowego raju. Szósta opowieść,
to ledwie miniatura, ale zmyślnie zbudowana dość prostymi środkami rytmicznymi.
Wreszcie finałowa, kolejna długa improwizacja, która znów wiedzie nas na
spotkanie z fire music. Z jednej strony
klarnet basowy, z drugiej dobrze już rozgrzany drummer. Ten drugi czyni tu same cuda! Z jednej strony świetnie buduje
rytm i dramaturgię, z drugiej potrafi w tej samej sekwencji zdarzeń budować
dronowy, dodatkowy wątek narracji. Na wielki finał oba instrumenty kompulsywnie
śpiewają, zatraceni w efektownym tańcu.
Stefan Orins Trio October
11 (Circum-Disc, CD 2022)
Na zakończenie dzisiejszej zbiorówki jazz głównego nurtu,
ale zgodnie z zapowiedziami, zrealizowany z dużą klasą, do tego z udziałem
jednego z naszych ulubionych drummerów
(który każdym dźwiękiem nam o tym przypomina!). A zatem starszy z braci Orins,
Stefan na fortepianie, młodszy Peter na perkusji, a skład tria uzupełnia
Christophe Hache na kontrabasie. Nagranie koncertowe, zarejestrowane w trakcie Tourcoing Jazz Festival, dokładnie ... 11 października 2021 roku, składa się z siedmiu opowieści i trwa około 50 minut.
Trio Stefana Orinsa jak zwykle dostarcza samych przyjemności.
Co oczywiste, nie rwie nadmiernie trzewi, jak gęste free impro, bliżej mu do
smakowitego chill-outu, tudzież nieskrępowanej
zabawy w melodyjne i rytmiczne frazy. Jazzowy feeling, kolektywne improwizacje, ciepłe brzmienie piana, bystry drive kontrabasu oraz cały ocean
perkusyjnych i perkusjonalnych perełek, podawany w trakcie jakże czasami swingujących
tematów. Do tego dodajmy, iż choć Stefan firmuje swoim nazwiskiem grupę, trio pracuje
na dalece demokratycznych zasadach, z równoprawnym dostępem do solowych
wynurzeń, co do zasady realizowanych przy akompaniamencie partnerów.
Koncert otwiera kontrabas, który pracuje w trybie pizzicato i tak będzie czynił w trakcie
całego spektaklu. Białe i czarne klawisze piana, a także perkusyjne szczoteczki
szybką podłączają się pod wysmakowaną opowieść, prowadzoną w umiarkowanym
tempie. Drugi utwór zdaje się mieć nieco większą dynamikę, śmiało można w jego
trakcie tupać nogami i nucić zmieniającą się melodykę utworu. Swoje pierwsze
bardziej znaczące ekspozycje solowe realizują tu kontrabas i perkusja. Dla
równowagi trzecia część, to ballada zdobiona kilkoma frapującymi dźwiękami intrygującego
percussion. Następna część, bodaj
najciekawsza na całym albumie, budowana jest wokół nieco powykręcanego metrum. Opowieść
pachnie bluesem, a bazuje na ciekawym drive’ie
basu. Piąta historia zaczyna się w tempie balladowym, a kończy zgrabną melodią podawaną
z niemal rockowym temperamentem. Tu koniecznie odnotujmy bardzo swobodne solo pianisty!
Jeszcze tylko kilka zmysłowych fraz czarnych klawiszy i bystre ogrywanie rytmu
w części przedostatniej, a już czeka na nas finałowa ballada z rozbudowanym
intro pianisty.