Benjamin Duboc, francuski improwizujący kontrabasista (wiek
średni w rozkwicie), powoli wydeptuje już sobie stałe miejsce na Trybunie Muzyki Spontanicznej. Nie dziwi
to jednak absolutnie nikogo, albowiem muzyk to doprawdy doskonały.
Nie dalej jak kilkanaście dni temu udowadniałem – mam
nadzieję, skutecznie – iż czegokolwiek muzyk ten nie tknie się w ostatnich
latach, to efekt fonograficzny budzi niekłamany podziw (przynajmniej Pana
Redaktora). W tym akurat przypadku dowodem rzeczowym były płyty popełnione w
ramach ekscytującej francuskiej wytwórni Dark Tree Records. Tu trop dla
przypomnienia.
Jeśli zatem powiedziało się A, czas najwyższy powiedzieć B.
Jak Benjamin! W trakcie ostatnich dwóch tygodni, w tempie karabinu maszynowego,
przetoczyło się przez odtwarzacze redakcji kolejnych kilkanaście płyt z
udziałem Duboca, zarówno autorskich, jak i tych bardziej współtwórczych. Dzięki temu dynamicznemu procesowi śmiało możemy
dziś przystąpić do omówienia kilku z nich, zaś szczególny nacisk położymy na
pewien trójpak. Zresztą od niego
zaczniemy.
Primare Cantus/ Śpiew pierwotny – trzy dowody na poparcie tezy
otwarcia
Od lipca 2010 do lutego 2011 roku, Benjamin Duboc poczynił
sześć rejestracji studyjnych (w każdym razie, bez oklasków), w przeróżnych
konfiguracjach personalnych, także w wersji solowej. Po kilku miesiącach, nagrania wyedytowane aż na trzech dyskach, ujawnił światu Ayler Records pod
intrygującym tytulem Primare Cantus. Data publikacji nie
była prawdopodobnie przypadkowa, albowiem dokładnie w roku 2011 nasz bohater …
obchodził czterdzieste urodziny. Nie tylko zresztą ta okoliczność stanowi o
wyjątkowości trójpaku. Decyduje o tym
przed wszystkim zawarta na nim muzyka. Bez zbędnych kalkulacji dzieło Śpiewu Pierwotnego określić można mianem
opus magnum francuskiego
kontrabasisty (oczywiście z gruntownym zastrzeżeniem – jak do tej pory!).
Dysk pierwszy.
Duboc, sam na sam ze swoim kontrabasem, przez 42 minuty snuje monumentalną,
minimalistyczną opowieść o meandrach niskich częstotliwości. Wykorzystuje
głównie dolny fragment kontrabasu (jak rozumiem, poniżej progu), traktowany
smykiem. Ten dość wąski rejestr instrumentu uzupełnia wyższymi dźwiękami,
będącymi skutkiem tarcia strun i generowania wibracji otworem gębowym.
Jakkolwiek opis procesu sugeruje, iż mamy do czynienia wyłącznie z dźwiękami
akustycznymi, wytrawne ucho recenzenta doszukać się potrafi kosmetycznych
amplifikacji. Prawdziwa symfonia rozedrganego minimalizmu. Repetycja wibracji.
Wibracja repetycji. Prawdziwy śpiew
pierwotny z głębi ziemi, zaiste przeklętej. Determinacja, cierpliwość,
posłuszność wobec przyjętej strategii działania. Około 20 minuty, w tej zwartej
strukturze dźwięku, doszukać się można syndromu… rytmu. Jakby spirala maszyny na
moment zatrybiła, ale i tak stanowi
to jedynie ornament, źdźbło trawy na wielkiej łące. Drobiny nowych dźwięków pojawiają się nie
częściej niż raz na kilka minut, choć z czasem (w proustowskim niemalże ujęciu!)
dron narracji jakby pęczniał. Pod sam koniec ulega wszakże skromnego
rozwarstwieniu, by krok po kroku dreptać
do finału, delikatnie się eskalując. Finał zaś stanowi ostre uderzenia smyka w
zapocony gryf! Primare Cantus -
piękne, jakże duże wyzwanie dla odbiorcy.
Dysk drugi. Trzy skromne duety Duboca z muzykami, z którymi współtworzy on swoją sztukę niemal na co dzień. Swoiste Brothers in Arms.
Na początek Jean-Luc Petit (saksofon tenorowy i barytonowy; nie
należy mylić go z Julienem Petitem, saksofonistą znanym ze współpracy z Herbem
Robertsonem, w ramach Space Cadets). Trzy zwarte, nieprzegadane opowieści.
Sonorystyka saksofonu w opozycji do rwania strun i demolowania pudła
rezonansowego. Dynamiczny smyk w opozycji do jurnego galopu saksofonu, wprost z
krwawiącej dyszy. Drapieżny drumming
Duboca, trochę wulgarnych macanek na boku ze strony Petita. Gdy baryton
szeleści i drży jak niedotarty dwusuw, kontrabas rwie się ku akordowej
eskalacji. Po jej wystudzeniu, cedzi emocje przez gęste sito, na szczęście
durszlak pęka od nadmiaru dźwięków.
Duet drugi, to spotkanie z perkusistą, tu bardziej perkusjonalistą
(small drum kit, rzeklibyśmy) Didierem
Lasserre. Epizod pierwszy to krótkie talerzykowe
fajerwerki, zdobione łamanymi strunami kontrabasu. Jakby wstęp do epizodu
drugiego, który śmiało kandydować może do najlepszego odcinka trójpaku. Drżenie, rezonans, metatrans. Wyjątkowej urody post-elektronika bez kabli! Pulsacja,
histeryczno-oniryczne talerzykowanie.
Wielowymiarowy dron, który przepoczwarza się w kilkunastominutową perłę
dźwiękową. Wyjątkowe! Finał tego duetu, jakby w opozycji do poprzedniego
fragmentu. Ostre, kanciaste riffy i sonoryzm perkusjonalii – szczoteczkowanie,
szuranie, trochę więcej konwencjonalnego drummingu
w dostojnym tempie.
Czas na trzeci duet. Saksofon tenorowy i jego właściciel - Sylvain
Guérineau. Cztery miniatury o silnie jazzowej strukturze. Tenor jest powabny,
płynie bez kantów, gdyż akurat tych w nadmiarze serwuje nam kontrabasista. Duża
amplituda dynamiki tej rejestracji, muzykom zdarza się brnąć przez improwizację
nawet w tempie balladowym.
Dysk trzeci. Dwie
rozbudowane narracje i field recordingowy
epizod. Najpierw duet z gitarzystą Pascalem Battusem. Od razu zastrzeżenie:
Pascal nie będzie grał na gitarze, a jedynie używał przystawki gitarowej,
przetwornika, który został tu zdefiniowany jako guitar pickup. Dostajemy się zatem w otchłań quasi elektronicznych (elektrycznych!) poszukiwań narracyjnych punktów
zaczepienia. Kontrabas jedzie smykiem w bardzo niskim rejestrze. Jest chyba
lekko amplifikowany, co udanie konweniuje z gitarowymi zgrzytami, strojnymi trzaskami na kablach i gałkach
potencjometrów. Rodzaj dość subtelnego noise’u.
Duboc robi swoje i nie wchodzi początkowo w czupurne zwarcia. Trochę
minimalistycznego wyciszenia, z którego wyłania się skoczny, zmutowany drumming strunowca, zwinnie kontrapunktowany przez szmery z przetwornika
gitarowego (z kajetu recenzenta: sonorystyczne ach!). Temu ostatniemu trudno zaimponować w spokojniej narracji.
Dużo ciekawiej dzieje się w drugiej połowie nagrania, gdy muzycy postanawiają
brnąć w estetykę przesterowanego noise’u.
Zgiełk, konkretny hałas, eskalowanie
narracji – to właściwy kierunek! Duboc zdziera skórę ze strun kontrabasu, krew
tryska po oczach – ogień! Piękna, kolektywna nawałnica z piorunami, z delikatnie wpisanymi w dramatyzm sytuacji
scenicznej, repetycją i ograniczaniem środków wyrazu.
Po burzy z piorunami, tuż przed erupcją wulkanu, czas na
szczyptę wyciszającego, choć odrobinę egzystencjalnego field recordingu autorstwa Benjamina. Szum miasta, skowyt
deszczu. Pasaż drwiącej z siebie natury dźwięku (z kajetu recenzenta: ciekawe,
ile tu dołożono na etapie
postprodukcji).
Finał trójpaku! A
jak finał, to koniecznie trio! Sophie Agnel na fortepianie, Christian Pruvost
na trąbce, Benjamin Duboc na kontrabasie. Od samego początku dynamika spotkania
jest dalece konkretna. Muzycy kolektywnie brną w delikatnie onirycznym, trochę
psychodelicznym nastroju (będzie się działo!). Wszystkie instrumenty brzmią
niemal podobnie. Współczesna kameralistyka, ale na ostrym speadzie. Tuż po pierwszym wytłumieniu emocji, minimalistyczne
pasaże każdego z muzyków, pełne mikrozdarzeń
akustycznych - ochłapy sonorystyki, noise’owe
akcenty. Intrygująca eskalacja, jakby wprost z głębi ziemi, z bardzo niskiego
pułapu. Aż trudno uwierzyć, że przed nami produkują się wyłącznie akustyczne
instrumenty. Pruvost jest nieznośne elektroakustyczny, dmie lewą powierzchnią płuc, uprawia sztuczki
magiczne. Agnel gniecie struny fortepianu, chyba już na nich leży. Duboc drży
całym ciałem, subtelnie zaznacza rytm, chlaszcząc pudło kontrabasu kijem
bejsbolowym. Muzyka konkretna, dalece konkretna!
Eksplozywne, czupurne, stanowczo wyjątkowe zwieńczenie urodzinowego trójpaku. Jaki piękny hałas! Preparacje
pianistki, szaleństwa trębacza, smykowe implozje kontrabasisty. Krzyk
instrumentów (trąbka!). Wybrzmienie następuje na obolałym gryfie kontrabasu, ze
skomlącym smykiem, który całkowicie zatracił poczucie rzeczywistości. What a game!
Jeśli przebrnięcie przez solową część Primare Cantus okaże się, dla niektórych z nas, zadaniem ponad
siły, mam dobrą wiadomość. W kwietniu
2013 roku, Benjamin rejestruje płytę solową. Zwie ją St. James Infirmary
(Improvising Beings, 2014). Nagranie poczynione w obiekcie sakralnym, zatem z
gwarancją wspaniałego brzmienia niejako w pakiecie. Dwie rozbudowane opowieści,
które diametralnie różnią się od eksperymentu Pieśni Pierwotnej. Pierwszą śmiało pomieścić możemy w jazzowej
estetyce. Frazy, akordy, improwizacje i szczypta melodii. Niebanalny pokaz
kompetencji muzyka. Opowieść druga jest bardziej różnorodna stylistycznie.
Łatwiej powiedzieć, czego tu nie ma. Bogactwo narracji, technik
improwizatorskich, po części także rodzaj podręcznika dla adeptów
kontrabasu. Można ten właśnie fragment
solowych ekspozycji Duboca określić mianem jego the best of. Rodzaj portfolio, które dołącza do CV, w trakcie
procesu aplikowania o etat w najlepszej orkiestrze świata. Piękne, głębokie,
choć nie zawsze czyste brzmienie.
Double-Basse – duet z
dolin
Świat niskich częstotliwości, to naturalna fauna i flora dla
faceta, który rwie grube struny kontrabasu. Pomysł na duet z klarnetem
kontrabasowym zdaje się w tej sytuacji rozwiązaniem oczywistym. Partner zwie
się Jean-Luc Petit (muzyk przywołany kilka akapitów wcześniej, tym razem jednak
na innym dęciaku). Panowie przyjęli
nazwę Double –Basse, której adekwatność nie budzi jakichkolwiek wątpliwości.
Spotkanie studyjne (? – w każdym razie bez oklasków),
poczynione w kwietniu 2013r. dokumentuje doskonała płyta This Is Not Art (Clean
Feed Records, 2015). Dwie rozbudowane, całkowicie wyzwolone improwizacje,
toczone wszakże w dużym skupieniu i bez popisów indywidualnych. Niczym
J.S.Bach dogorywający w ogniu piekielnym, z głosami potępienia w tle i śmiercią
w oczach. Duboc nie dość, że brzmi monumentalnie, to gra z bywałą atencją i
tyczy piękny szlak dla postękiwań nielekkiego dęciaka. Demoluje struny kontrabasu ołowianym smykiem, płynie po
nich lub ordynarnie gwałci je histerycznym drummingiem.
Muzyka trwa onirycznymi pasusami, jest metaforyczna i wciąż
stawia znaki zapytania. Sonorystyczna zaduma, szczypta kreatywnej zasady
imitacji, to główne elementy składowe konstruktywnych utarczek obu muzyków. Tytuł
wszak zobowiązuje! Brzmienie kontrabasu jest czyste, lśniące, ale dalekie od
barokowego stroju Barry’ego Guya.
Tembr strunowca jest matowy,
szorstki, lubi chlastać po twarzy, gdy za blisko podejdziesz. Petit w pierwszej
części pozostaje raczej w ukryciu, nie jest nadmiernie ekspresyjny i jedynie
komentuje wyczyny Duboca. W części drugiej staje na środku sceny i robi
wszystko, by zadać kłam opinii recenzenta.
Kwintet Nuts i
duetowe uzupełnienie
Kolejna perła w dorobku Benjamina, to ulotny, nietypowy i
ciekawy personalnie kwintet, ukrywający się pod nazwą Nuts i łączący w sobie
dwa pokolenia muzyków improwizujących z … trzech kontynentów.
Dwa zestawy perkusyjne (Didier Lasserre i Makoto Sato)
przyczajone delikatnie w tle, na przeciwległych flankach. Bliżej naszych uszu,
także szeroko rozstawione dwa zestawy dęciaków
(Itaru Oki i Rasul Siddik). Na samym zaś środku Benjamin Duboc i jego
wyjątkowo ogromny kontrabas. Muzyka jest
swobodnie improwizowana, mnóstwo w niej komunikatywnej i niebanalnej
sonorystyki z dęciaków, jazzowy drive bębnów, które pozostają w ciągłym
zwarciu i kontrabas, który rządzi, niepokoi, rozrywa przestrzeń akustyczną
koncertu swym gigantycznym soundem.
Jest sam, ale chwilami brzmi tak potężnie, masywnie, jakbyśmy słyszeli, co
najmniej trzy takie instrumenty. Skojarzenia z włoskimi płytami Billa Dixona z
lat 90. jak najbardziej zasadne, zwłaszcza, iż zaciąg dęty gra przede wszystkim
na trąbkach i flugelhornach (okazjonalnie także flety, inne drobne reeds i preparacje). Muzyka bywa
dynamiczna, nie brakuje w niej jednak szczypty niesentymentalnego liryzmu i progresywnych chwil artystycznego
zaniechania.
Orzeszki (Nuts)
pozostawiły po sobie, jak dotąd, dwa wydawnictwa. Pierwsze zwie się
L'Atelier Tampon-Ramier (Sans Bruit, 2008 –
nagranie dostępne jedynie w plikach) i jest rejestracją pierwszego koncertu
kwintetu, jaki miał miejsce w Paryżu, we wrześniu 2007r. (tytuł płyty, to nazwa klubu, który gościł
Nuts). Druga zaś, to Symphony
For Old And New Dimensions (CD Ayler Records, 2009). Nagranie z
lutego 2009r. z Le Carré Bleu, w Poitiers
(gdzieś we Francji).
Pełnoprawne uzupełnienie dwóch smakowitych płyt kwintetu
Nuts, stanowić może płyta duetu, który jest jego… podzbiorem. Benjamin Duboc i
Itaru Oki (trąbka, flugelhorn, flet) w grudniu 2009r. w Paryżu, zarejestrowali
kolejny wartościowy artystycznie materiał, który edytorsko udostępniła nam
francuska inicjatywa wydawnicza Improvising Beings pod tytułem Nobusiko
(2010). Osiem drobnych, improwizowanych perełek z japońskimi tytułami, do
wiecznej eksploracji. Skupienie, dbałość o niuanse, akustyczna perwersja.
Ogniste Trio The Fish
plus duet na dokładkę
Czas na drobną epistołę z nieco głośniejszymi, mniej
subtelnym dźwiękami. Tu głównym partnerem kontrabasisty będzie saksofonista
altowy, Jean-Luc Guionnet. Wraz z perkusistą Edwardem Perraudem muzycy
funkcjonują pod nazwą własną The Fish, mają także za sobą epizod duetowy.
Nazwisko alcisty może niektórym z nas kojarzyć się z innym triem,
The Ames Room (Clayton Thomas, Will Guthrie), które kilkakrotnie gościło w
Polsce na koncertach. Rybia muzyka
jest równie ekspresyjna, stanowi bowiem przykład absolutnie bezkompromisowego
free jazzu. Gdy Guionnet na początku koncertu wkłada do ust lufę swojego
karabinu, to wyciąga ją wraz z wybrzmieniem ostatniego dźwięku. Gra narowiście,
z głębokim zadęciem, często stosuje repetycję. Być może nie jest to ulubiony rodzaj
ekspresji Pana Redaktora, ale i to ma swoją wartość. Na tle gęstej powłoki
saksofonowych erupcji, odnaleźć można w niemal klinicznym stanie doskonałą robotę
kontrabasisty, tu dodatkowo, w bystrej kooperacji z jakże kompetentnym drummerem. I tak też słuchałem obu płyt
The Fish, a czas płynął wartko i stosunkowo kreatywne.
Pierwsza ekspozycja płytowa tria, to podwójne wydawnictwo Live
At Olympic Café & Jazz À Mulhouse (Ayler Records, 2007). Dysk
pierwszy, to dwa sety z paryskiego koncertu, z grudnia 2005r, zaś drugi –
jednosetowy incydent z Moulhouse, z sierpnia 2006r. Trwająca łącznie 110-minut,
ekspresyjna petarda zaspokoi gusta każdego wielbiciela gatunku. Osobiście
bardziej podoba mi się młodsze nagranie tria. Myślę o krążku Moon
Fish (Clean Feed Records, 2012). Trzy kwadranse tego koncertu (dane
szczegółowe niedostępne) zdają się być bardziej zwarte narracyjnie, mniej
przegadane. Być może o walorach tego akurat nagrania decyduje także zrównoważony emocjonalnie czas jego
trwania.
W kontekście słów, jakie padły w odniesieniu do muzyki The
Fish, zupełnie zaskakujące okazuje się wspólne nagrania Duboca i Guionneta w
duecie. Panowie wchodzą do całkowicie innej bajki. W listopadzie 2005r. w
Paryżu realizują nagranie, które trafia na krążek W (Amor Fati, 2008).
Trwająca niespełna 41 minut improwizacja opiera się na akustycznie destruktywnej
sonorystyce bardzo suchego altu i
drapieżnego, traktowanego głównie smykiem, kontrabasu. Dramaturgicznie
pozostajemy w stylistyce niezwykle minimalistycznej, a istotnym atrybutem narracji
jest cisza, która często oddziela od siebie duetowe ekspozycje. Muzycy w wielu
momentach płynną wspólnie, stosując bardzo konsekwentnie zasadę imitacji.
Odniesienie do szeroko rozumianej muzyki współczesnej też nie jest tu złym
tropem. Niełatwe w odbiorze, konsekwentnie prowadzone, bardzo konkretne w brzmieniu
nagranie, które intryguje ponadnormatywnie. Szkoda, że jak dotąd nie
doczekaliśmy się ciągu dalszego tego duetu.
Inne epizody,
damsko-męskie
Ponieważ nasza wielowątkowa powieść o muzyce Benjamina
Duboca urosła już do rozmiarów trudno przyswajalnych z ekranu telefonu, czy
nawet komputera, czas najwyższy zmierzać ku końcowi. A zatem na koniec skromne
zajawki innych, także ciekawych przygód muzycznych kontrabasisty z Francji.
Le Retour D’Ulysse
(Promenade)
(Improvising Beings, 2015). Duet Duboca z francuską saksofonistą
Alexandrą Grimal (tenor, sopran). Długie, dwupłytowe wydawnictwo zawiera
chwilami dość ciepłe i na ogół niebanalne improwizacje (także jedną kompozycję
Johna Coltrane’a). Duboc gra na swoim doskonałym poziomie, ilość fajerwerków
tryskających z gryfu kontrabasu, jak zwykle imponuje. Grimal nie zawsze jest jednak
w stanie utrzymymać poziom, zaproponowany przez partnera. Szczególnie dzieje
się tak, gdy sięga po saksofon tenorowy. Gdyby płyta miała wymiar trzech
kwadransów broniłaby się zdecydowanie lepiej.
There Starts The
Future (Ayler
Records, 2009). Choć na tej płycie, formalnie Benjaminowi przypada jedynie
rola sidemana, nie sposób przez
chwilę nie pochylić się nad tym doskonałym nagraniem. Firmuje je Abdelhai
Bennani Trio. Francuski saksofonista, marokańskiego pochodzenia, gra wyjątkowo
interesująco, nie dominuje, jak to ma w zwyczaju wielu saksofonistów w trio,
świetnie wchodzi w improwizowane interakcje z kontrabasistą i tym trzecim,
perkusistą Edwardem Perraudem. Ta trzyosobówka
ma konkretnie demokratyczny strój, każdy z muzyków do free jazzowej konstrukcji
dokłada swoje trzy gorsze. Płyty
słucha się wyśmienicie, zwłaszcza drugiej jej części, gdy nasz bohater
ewidentnie przejmuje rolę lidera tej eskalacji. Na końcu gra już prawie sam, a
jego partnerzy mogą jedynie głośno wzdychać z wrażenia.
Free Unfold Trio (Amor Fati, 2006). Jeśli
pragniecie posłuchać bardzo wytrawnego i kompetentnego tria jazzowego z fortepianem,
to trafiliście idealnie. Duboca wspiera tu Didier Lasserre na perkusji i Jobic
Le Masson na fortepianie. Nagranie poczynione na festiwalu w Bordeaux, w 2006
roku. Pod tym szyldem muzycy popełnili także incydent studyjny – Ballades (Ayler Records, 2009).
Entropy/ Enthalpy (Rouge Art, 2015). Podwójne wydawnictwo
firmowane przez jednorazową formację The Turbine! (wykrzyknik stanowi część
nazwy tego składu). Zapewne dla wielu fanów, silnie zapatrzonych w
improwizowaną muzykę anglosaską, było to jedyne, jak dotąd, spotkanie
z muzyką Duboca. Bardzo poważny zaciąg amerykański (Hamid Drake, William
Parker, Harrison Bankhead) sprawia, że to najbardziej znane z nagrań naszego
dzisiejszego bohatera. Znane, nie znaczy dobre. Dla mnie to wyjątkowo nierówna
płyta. W wielu fragmentach gra podwójnej sekcji rytmicznej prowadzi donikąd. Są
ekscytujące fajerwerki, pokazy sztucznych ogni, popisy indywidualne, tylko
dobrej muzyki jak na lekarstwo. Z tego za długiego wydawnictwa, moją uwagę
przykuwa jedynie blisko 30-minutowy free jazzowy pokaz emocji, gdy kwartet
dwóch basistów i dwóch perkusistów wspiera świetnym flowem, francuski saksofonista Lionel Garcin (nazwisko do
zapamiętania).
Ogromne podziękowania dla Krzysztofa za udostępnienie nagrań
!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz