Dziś pięć szybkich strzałów wprost ze Stolicy Katalonii! Kolejne
dowody rzeczowe w sprawie retorycznej dysputy Czy na północno-wschodnich rubieżach Półwyspu Iberyjskiego dzieje się
coś istotnie wartościowego na polu muzyki kreatywnej.
Nie tak dawno na tych łamach chyliliśmy nasze czoła i recenzenckie
pióro dla dwoma ostatnimi płytami tria Phicus. Tym razem sięgamy po nagrania z udziałem
muzyków rzeczonego tria. Wszystkie tak od siebie różne, jak tylko to możliwie
po tej stronie muzycznej wyobraźni, wszystkie wszakże wydają się równie piękne,
wartościowe i zasługujące na ocean burzliwych oklasków. Nasz barceloński zbiór uzupełniamy
swobodnym jazzem z … Argentyny, ale wydanym pod sztandarem Discordian Records,
z udziałem gitarzysty, który wydaje się być stałym elementem iberyjskiego świata
muzyki doskonałej.
Jesteśmy tu w gronie samych dobrych znajomych, zatem do
skupionego odczytu i odsłuchu pięciu albumów przystępujemy bez zbędnej zwłoki.
Poza jednym wyjątkiem nagrania datowane są na rok bieżący i docierają do nas na
nośniku elektronicznym - ledwie jedna pozycja uzupełniona skromnym nakładem
kasetowym, inna zaś kompaktowym. Cóż, znak czasów, tempus signum, czy jak to tam szło.
El Pricto/ Don Malfon/ Vasco Trilla Behenii - Part I
(Discordian Records, DL 2024)
Golden Apple, Barcelona,
wrzesień 2023: El Pricto – syntezator modularny, Don Malfon – saksofon
barytonowy i altowy oraz Vasco Trilla – perkusja, instrumenty perkusyjne. Osiem
improwizacji, 38 minut.
Te trzy pomnikowe postaci barcelońskiej sceny kreatywnej
grały ze sobą milion razy, ale nigdy w takim trio. Od czasu, gdy El Pricto
porzucił saksofon na rzecz taplania się w syntetycznych dźwiękach, ich
spotkanie stało się naturalną koleją rzeczy. Minionej jesieni w Złotym Jabłku nagrali dużo materiału, tu
prezentują jego pierwszą część. Album przypomina chorobę dwubiegunową w stadium
dalece zaawansowanym. Utwory nieparzyste to intensywne, niemal free jazzowe
kubły pomyj, pięknie łączące analogowy syntezator z preparowanym saksofonem (na
ogół barytonowym) i bystrym circle
drummingiem. Utwory parzyste leją się leniwie niczym magma zła, przez
samych artystów jakże trafnie określone jako industrial ambient. Wspaniały album, bez dwóch zdań!
Pieśń otwarcia z miejsca stawia nas u podnóża ściany dźwięku
– gęsta struga syntetyki, rozkrzyczany, skowyczący, na poły preparowany oddech barytonu
i zwinna perkusja, która szybkim ruchami oplata wszystko niczym tarantula. Saksofon
potrafi tu wnieść się na wysoką górę, z kolei syntezator ryć bruzdy w ziemi. Intensywny,
pełen pokracznej rytmiki, kompulsywny, post-industrialny horror. Druga opowieść
przenosi nas, zgodnie z anonsem, do świata czerstwego, chropowatego ambientu.
Echo, podmuchy suchego powietrza i pulsujące, drżące, filigranowe plamy
syntetyki, a wszystko skąpane w chmurze rezonansu. Pomiot preparowanych fraz, gdzie
akustyka szuka syntetycznej powłoki, a wyczekiwany poranek nigdy nie nadchodzi.
Trzecia narracja, to powrót do sytuacji dynamicznej - rodzaj gry na małe pola,
gdzie każdy dźwięk przypomina plamę gęstej krwi. Baryton błyszczy, syntezator
syczy jak wąż, a gongi i dzwonki wieńczą szybkie zakończenie. Czwarta,
ambientowa strona mocy, skupia się na łagodzących podmuchach rezonansu, pełna
jest trudnych do zdefiniowania fonii (barcelońskie fake sounds działają!). Piąta historia wraca do idiomu free jazzu,
tu jest jednak podejrzanie łagodna i czysta w brzmieniu, pchana do przodu kocimi
ruchami perkusji. Pod koniec nabiera zaskakującej ulotności i ginie w chmurze
niedopowiedzenia. Szósta część kontynuuje zainicjowany w poprzedniej odsłonie mroczny
oniryzm, ale zgodnie z konstytucją albumu prowadzona jest przy zerowej
dynamice. Blisko ciszy, z garścią matowych melodii, przypomina raczej
psychodeliczną kołysankę. Siódma improwizacja, to wrzask, krzyk i skomlenie!
Masywne, turpistyczne dźwięki - konsekwentne rozdzieranie ledwo, co zastygłych
ran. Ekspresyjna wymiana zdań kreuje zapewne najbardziej intensywny fragment
albumu, zwieńczony trupim odorem. Ostatnia historia toczy się wedle reguły ambientowej,
ale wraz z rozwojem sytuacji nabiera mięsistej faktury i generuje kolejny wyziew
emocji. Od drżących przedmiotów na membranie werbla, przez metaliczne chroboty
z tuby dęciaka, po plamy soczystej syntetyki. Ta ostatnia zdaje się tu być dość
spolegliwa, podczas gdy jej akustyczna interlokutorka nad wyraz niebezpieczna. Improwizacja
delikatnie narasta, po czym mgliście obumiera.
Slight Deform Still Life #1 (Bandcamp’
self-release, DL 2024)
Rosazul Studio,
Barcelona, listopad 2022: Ferran Fages – gitara elektryczna oraz Clara Lai –
fortepian. Trzy utwory, 35 minut.
Duet niepowtarzalnego gitarzysty i równie intrygującej
pianistki debiutował fonograficznie całkiem niedawno nieco konceptualnym
albumem Inside, posadowionym na
skraju muzyki współczesnej. Dziś Ferran i Clara powracają z nagraniem definitywnie
niezwykłym – skoncentrowanym na dźwiękach preparowanych gitary i fortepianu,
które toczą swe pięknie życie w dalece fascynującej wręcz koegzystencji. Celem
działań obu artystów jest tu nade wszystko wzbudzanie post-ambientowego
rezonansu. Efekt tych prac w każdej sekundzie niezbyt długiego albumu zdaje się
być definitywnie wartościowy.
Album otwiera niemal dwudziestominutowa ekspozycja. W jej trzewiach
mości się pewna zastygła w bezruchu medytacja, rodzaj ceremonialnej rozmowy z ciszą.
Na powierzchni rodzą się zaś dźwięki mniej lub bardziej zwarte w czasie i
przestrzeni, które wchodzą w interakcje, a nade wszystko budują wzajemnie
przenikające się strumienie rezonansu. Duch wielkiego AMM, nie tylko w zakresie
formy, ale także brzmienia, zdaje się unosić nad muzykami z dalece nieoczywistą
intensywnością. Artyści frazują niekiedy bardzo delikatnie, ledwie muskają struny,
tudzież klawisze. Wprawione w ruch obrotowy dźwięki potrafią tu jednak nabierać
niemal post-industrialnej muskulatury. Oniryczna aura, mrok otoczenia, szum
martwego życia. Powolność, majestatyczność, ciągi powtórzeń, ale nie minimalizm.
Ferran koncentruje się na flażoletach, Clara pracuje na ogół wewnątrz fortepianu,
a jeśli używa klawiatury, czyni to rzadko i z dużym namaszczeniem dramaturgicznym.
Płynna narracja drży i pulsuje, by po chwili ginąć w strudze matowego ambientu.
Druga historia trwa pięć minut i sprawia wrażenie repryzy
części pierwszej, ale definitywnie skondensowanej. Zaczyna ją pisk z głębokiej krypty
rozrywający gęstą, mroczną ciszę. W tle mości się prawdziwie barceloński fake sounds’ background. Warstwy rezonansu
nakładają się tu jedna na drugą, a ów proces nie ma chyba końca. Trzecia opowieść
nieznacznie przekracza dziesięć minut i zdaje się być inna niż jej poprzedniczki.
Artyści generują to plejady drobnych, niekiedy urywanych fraz. Struny ich instrumentów
brzęczą, skrzypią, tudzież wpadają w subtelne sprzężenia. Muzycy liczą struny, badają
ich odporność na incydentalny nacisk. Bywa, że schodzą do pojedynczych dźwięków
i budują echo. Całość ma tu wszakże swój tajemniczy, wewnętrzny rytm,
przypomina martwy taniec w pustce gasnącego rezonansu. Ów rytuał dramaturgicznej
powolności dogorywa mglistymi dźwiękami klawiszy i gitarowych półakordów.
Diego Caicedo Seis Amorfismos (Bandcamp’
self-released, CD/DL 2023)
Golden Apple, Barcelona,
2021/22: Diego Caicedo – gitara elektryczna, kompozycje, dyrygentura, adaptacja
tekstu poetyckiego, Sarah Claman – skrzypce, Francesc Llompart – skrzypce, João
Braz – wiolonczela, Àlex Reviriego – kontrabas oraz Carlos Jorge – głos.
Dziewięć utworów, 49 minut.
Bez wątpienia takiego albumu jeszcze nie słuchaliście! Black
metalowa gitara, growlowy wokal i …
kwartet smyczkowy, tu skoncentrowany równie silnie na czystym, jak i brudnym,
preparowanym frazowaniu. Autor całego przedsięwzięcia jest nam doskonale znany,
to muzyk niezliczonej liczby talentów i miłośnik równie bogatej palety
gatunkowych odniesień. To szalone opowiadanie Caicedo, to sześć nagrań
poczynionych w pełnym składzie i trzy bonusy, grane już samotnie przez
gitarzystę. Wielkie emocje, niekiedy wręcz epicki rozmach i kolejny dowód, że
wyobraźnia kreatywnego muzyka zdaje się nie mieć granic.
Siarczyście brzmiąca gitara, zlany z nią niski tembr kontrabasu,
szalejące na backgroundzie skrzypce i
cello, wreszcie rozkrzyczany,
spazmatyczny wokal – ten album nie mógł zacząć się bardziej intensywnie. Narracja
płynie zapewne zgodnie z wolą kompozytora, ale przestrzeń na improwizowane wybuchy
ekspresji zdaje się tu być nieograniczona. Niemal noise’owa gramatura buduje emocje, ale brzmienie całości jest dalece
selektywne. Zmutowane black chamber
kontynuuje dzieło zniszczenia w drugiej części, która zdaje się być minimalnie
łagodniejsza. Wypełniona mrowiem strunowych dźwięków, przypomina modlitewną
celebrę, ale czasem nabiera podskórnej dynamiki – gitara i głos bluzgają wtedy złem,
a strunowce toną w bystrych kontrapunktach, na koniec nie stroniąc od preparacji.
Prawdziwe męczarnie lovecraftowskich Przedwiecznych.
W kolejnej odsłonie muzycy sprawiają wrażenie, jakby celem ich działań było naciąganie
strun do granic ich fizycznej wytrzymałości. Narracja płynie, balansuje na
linie, łapie spore połacie melodyki i niekiedy czystego, strunowego brzmienia.
Czwarta opowieść powraca do owej modlitewnej celebry, jaką znamy z drugiej części.
Mroczna melodyka zostaje tu rozerwana na strzępy histerią wokalisty, która w ostateczności
doprowadza do efektownego, zgiełkliwego spiętrzenia.
Piąta opowieść zaskakuje. Bazuje bowiem na niemal funkowym frazowaniu
gitary, która brzmi tu niczym bas. Strings
po kilku pętlach ochoczo wchodzą do gry i generują kolejne porcje emocji.
Łamana, gasnąca dynamika, nisko ugięte kolana i niemal akustyczna faza środkowa
podprowadza nas pod gitarowe zakończenie, skonsumowane połaciami dubowych preparacji,
czyniącymi ów fragment albumu jednym z najbardziej efektownych. Szósta część znów
sięga po kameralną śpiewność, tak, jak to czyniły poprzednie parzyste kompozycje.
Melodyjna introdukcja zostaje tu ponownie zbesztana black metalowym wyziewem gitary
i wokalu. Strunowce przechodzą do roli kontrapunktujących i czynią to z niezwykłą
zawziętością. Po czasie opowieść przygasa i przenosi nas w bezmiar kameralnych,
niemal czystych fraz, a w ostateczności ginie w mrocznym, niemal delirycznym
ambiencie.
Zgodnie z anonsem, trzy ostatnie części albumu, to solowe ekspozycje
gitarzysty. Najpierw muzyk tonie w post-metalowych kłębach tłumionych emocji.
Faluje na wzburzonym morzu, sugeruje rozwinięcie, decyduje się jednak na ugaszenie
narracji dźwiękami bijącego dzwona. Również ósma opowieść ma fazę, w której
brakuje jedynie gęstej sekcji rytmicznej, gotowej zanieść gitarzystę wprost do
piekła. W pewnym momencie muzyk wybiera jednak mroczną otchłań gęstego,
siarczystego ambientu, który okazuje się dubową przepaścią. Końcowe frazy tego niesamowitego
utworu przywodzą na myśl hałas godny huty szkła. Finałowa ekspozycja bazuje na sprzężeniu
i siarczystych półriffach, ale czynionych na wdechu. Reasumują ów piękny album kolejną
porcją trwogi i egzystencjalnej pustki.
Jonathan Deasy & Àlex Reviriego Postcards (Crystal Mine,
Kaseta/ DL 2024)
Miejsca akcji i czas nieznane: Jonathan Deasy - stochastic sampler/ supercollider oraz Àlex Reviriego – kontrabas. Cztery utwory, 43
minuty.
Ten album stworzony został w dwóch czaso-przestrzeniach.
Najpierw nagrane zostały improwizacje na kontrabas przy użyciu dalece
rozszerzonych technik artykulacji. W dalszej kolejności trafiły one w otchłań
elektroniki i najrozmaitszych, tajemniczych aplikacji, które zdekonstruowały
dostarczony materiał, ale też wygenerowały dodatkowe, niemałe pokłady jakości.
Oto płyta, który ukoi nasze receptory słuchu po gitarowej nawałnicy sprzed
chwili, ale też zaintryguje i przeniesienie po raz kolejny w obszary foniczne, w
których z pewnością przebywamy niezwykle rzadko. Pierwsza i czwarta odsłona
albumu, to utwory kilkunastominutowe, dla których bazą są kontrabasowe frazy
grane arco. Dwie środkowe części - znacznie
krótsze - stanową post-elektroniczny obraz dźwięków generowanych techniką pizzicato.
Początek tego niezwykle onirycznego spektaklu o niepoliczalnych
płaszczyznach piękna stanowi kilka strumieni smyczkowych preparacji. Dźwięki zdają
się tu przypominać zmutowany, ptasi śpiew, niekiedy dość histeryczny, a całość
tej fazy podróży ma wymiar niemal całkowicie akustyczny. Z czasem coraz gęstsza
struga post-ambientu nabiera syntetycznego posmaku, jakby kontrabasowe dźwięki
systematycznie traciły swoją akustyczną powłokę. Lepiąca się w elektroniczny
dron opowieść już tylko incydentalnie barwiona jest frazami przypominającymi
dźwięki żywego instrumentu. W dwóch kolejnych opowieściach płyną do nas
strumienie szarpanych dźwięków. W każdym
przypadku są one nad wyraz delikatne, wręcz ulotne, acz zatopione w oceanie
mroku i tajemniczości. Najpierw przypominają brzmienie gamelanu, w drugim zaś przypadku
mandoliny. Narracja potrafi tu delikatnie zapętlać się, ale nie traci spokoju
ducha i niemal relaksacyjnego backgroundu.
W ostatniej części powracamy do zmultiplikowanych fraz smyczkowych. Dźwięki są
teraz bardziej rozmyte, definitywnie łagodniejsze, choć jeszcze bardziej
zanurzone w mroku, czasami przypominają brzmienie melodiki. Ów mglisty,
niekiedy szemrany ambient wydaje się być na swój sposób śpiewny, melodyjny, ale
też zrezygnowany, smutny, niczym kołysanka dla umarlaków.
Nataniel Edelman/ Luciano Bagnasco/ Santiago Lamisovski/
Fermín Merlo Interfase (Discordian Records, DL 2024)
La cuerda mecánica,
Buenos Aires, wrzesień 2022: Nataniel Edelman – fortepian, melodica, quena, kalimba,
Luciano Bagnasco – gitara elektryczna, Santiago Lamisovski – kontrabas oraz
Fermín Merlo – perkusja. Osiem utworów, 29 minut.
Jazzowy kwartet ze stolicy Argentyny nie potrzebuje wiele,
by budować efektowne improwizacje, z samego źródła gatunku czerpiąc jedynie to,
co najistotniejsze – pewną naturalną żywotność, niebanalny groove, tudzież swobodę artystycznej kreacji. Gitarzystę znamy tu
świetnie, pianista ma już za sobą album wydany w Clean Feed z amerykańskimi
VIP-ami gatunku, z kolei dla kontrabasisty i perkusisty to zapewne debiut na
naszych lamach. Jak zwykle w przypadku nagrań z tamtej części świata, moc
szacunku dla słuchacza w połączeniu z umiejętnością budowania zwartej narracji
– album nie trwa nawet dwóch kwadransów.
Pierwsza opowieść trwa prawie dziewięć minut i stanowić może
rodzaj autoprezentacji kwartetu. Równy step
fortepianu niesiony spokojnym groove
sekcji rytmu i frazująca na pogłosie gitara, która zaczyna od jazzu, a kończy w
czeluściach bystrego psycho-rocka. W trakcie spowolnienia pojawia się melodica, z kolei pod koniec pianista
szyje nam ekspresyjną ekspozycję, wpartą na pracy sekcji rytmu. Druga opowieść
ma dalece kameralny sznyt, a bogacona jest niemałą porcją dźwięków
preparowanych. W kolejnych dwóch utworach nie brakuje wyważonej emocjonalnie
dynamiki. Pierwszy z nich syci się niemal fussion-rockowym
anturażem (z pianem brzmiącym cokolwiek elektrycznie), drugi pięknie eksponuje
synkopowaną figurę rytmiczną, szukającą pewnego rodzaju ukojenia. Po drobnej
miniaturze muzycy prezentują nam łączone utwory szósty i siódmy. Najpierw szyją
nam drobny dysonans dynamiki – sekcja rwie do przodu, a gitara i piano stylowo
spowalniają. Pojawia się smyczek, szum wystudzonych, gitarowych pick-up’ów i drobny instrument dęty. W drugiej
części tej podwójnej historii podobać się mogą gitarowe, post-psychodeliczne
preparacje, a także sposób, w jaki rozkołysana opowieść nabiera rumieńców.
Finałowy utwór, to rodzaj swobodnej improwizacji szyty umiarkowanie subtelnymi,
dalece mrocznymi frazami.