piątek, 29 marca 2024

Sehnaoui, Elieh & Gołębiewski are Shadowcrackers!


Spotkanie libańskiego gitarzysty i jego rodaka basisty z polskim perkusistą, to podróż wyjątkowo krętymi serpentynami nieistniejącego świata bardzo bliskiego wschodu, gdy nie zdejmujemy nogi z gazu, a poczucie strachu zdaje się być dawno utraconym atrybutem życia.




Każdy kolejny epizod Shadowcrackera jest dłuższy od poprzedniego, jego życie pęcznieje bowiem w postępie geometrycznym. Aurę otwarcia pierwszego z nich, być może najbardziej dynamicznego, tworzą rockowe pulsacje basu, gęste smugi atrakcyjnie sfuzzowanej gitary i pajęczyna masywnego drummingu. Artyści rysują tu kolczaste zasieki, brną do przodu chwiejnym krokiem ku nieznanej przyszłości. Basista buduje mięsisty walking i trzyma go na krzywej wznoszącej, gitarzysta tapla się w post-noise’owej pożodze dźwięków, szukając wyuzdanej psychodelii, z kolei perkusista stawia stemple i wzmaga ogniste spiętrzenia. Ten ostatni ma tu krótką ekspozycję solową. Gęsta improwizacja, mimo swej masy, z łatwością unosi się w powietrzu, bywa, że pachnie pokrętną rytmiką Mike’a Watta i jego niezapomnianych Minutemen i Firehose.

Druga opowieść wydaje się być jeszcze silniej osadzona w rytmie. Na starcie budują go tu wszyscy. Progresywna pulsacja, feeria drobnych flażoletów, zagęszczenia i rozwodnienia, gramatura post-fussion w tańcu łamanym kołem zębatym. W tej ulotnej pogoni za dawno utraconym muzycy nabierają pewnej zadumy, smutku. Szczególnie błyszczy nimi pięknie frazujący gitarzysta. Z czasem ów martwy taniec nabiera odczynu kwasowego, ale też mocy coraz silniejszych eksplozji basu i gitary. Jeśli znów szukamy post-punkowych konotacji, to właściwym tropem okażą się być może Dead Kennedys i ich Holiday in Cambodia, kraina, która wcale nie wydaje się być umiejscowiona szczególnie daleko od Bejrutu. Śmierć tej narracji okazuje się szczególnie bolesna, jakby ciąg dalszy definitywnie nie istniał.

Finałowa opowieść trwa ponad dwadzieścia minut. Ta z kolei jakby zupełnie pozbawiona była atrybutów rytmu. Na początki tworzą ją dwie strugi fonii – basowe pasmo brzmiące jak syntezator i gitarowe flażolety bezskutecznie szukające melodii. Tymczasem w tle tworzy się chmura rezonujących dźwięków, które mogą być efektem działań perkusisty, ale równie dobrze płynąć wprost z uszkodzonych, basowych pick-upów. Całość z jednej strony skrzy się psychodelią, z drugiej gęstnieje post-industrialnie, zwłaszcza, gdy bas zaczyna intensywnie dudnić. Narracja incydentalnie nabiera mocy, bywa jednak, że stygnie, rozrzedza się i płynie szorstkim post-ambientem. Po takim uspokajającym passusie gitarzysta zaczyna budować zręby melodii, a ów świst gorącego powietrza, który od dawna słyszymy w tle, definitywnie pochodzi już z perkusyjnych talerzy. Bas w ramach budowania dramaturgii rysuje teraz linearny, nisko osadzony flow, a historia świata zdaje się przenosić muzyków wprost w ruiny Pompejów, na niedokończony set wyjątkowo upalonych Pink Floyd. Dalekowschodni posmak gitary stawia kolejne znaki zapytania. Ulotna, talerzowa feeria sprzyja refleksji. Tym, który jako ostatni podejmuje próbę odnalezienia melodii, właściwej światu tej szalonej improwizacji, jest wyraźnie uspokojony basista.

 

Sharif Sehnaoui/ Tony Elieh/ Adam Gołębiewski Shadowcracker (Uznam, CD 2024). Sharif Sehnaoui – gitara elektryczna, Tony Elieh – bas elektryczny oraz Adam Gołębiewski – perkusja. Nagrane w Tunefork Studios, Bejrut, Liban, wrzesień 2019. Trzy improwizacje, 42:37.



wtorek, 26 marca 2024

Benedict Taylor & Dirk Serries! Obsidian!


Tych Panów znamy doskonale! Brytyjski altowiolinista i belgijski gitarzysta zagrali razem miliony razy, zarówno w duecie, jak i większych składach, swoją muzyczną przyjaźń udokumentowali setkami płyt, zarówno studyjnych, jak i koncertowych, oczywiście grali razem na pewnym spontanicznym festiwalu w zachodniej Polsce, tak w duecie, jak i w orkiestrze Tonus.

Dziś wracają do nas z obszernym nagraniem, zarejestrowanym w świetnie nam znanym obiekcie sakralnym (post-sakralnym) w belgijskim Brechcie, które zwie się jakże dźwięcznie Oude Klooster. Swoją dalece żwawą i zadziorną opowieść podzielili na siedem części, a skupiony ich odsłuch zajmie nam niemal pełną godzinę zegarową.

Welcome!



 

Muzycy zaczynają, jakby ich spotkanie było tym pierwszym, jakby zwarli spojrzenia całkiem przypadkowo. Drobne zgrzyty na gryfie altówki i subtelnie rozciągane struny gitary dają tylko pozór. Wystarczy kilka chwil, by muzycy złapali wiatr w żagle i pognali w pierwszą bardziej energiczną przebieżkę. Są umiarkowanie głośni, bardzo zapalczywi, pełni werwy i wiary w moc przenoszenia każdej góry, jaką napotkają na swojej drodze. Nie mają litości dla strun, idą łeb w łeb, a ich końskie grzywy wirują na wietrze. Taylor jako pierwszy łapie drobne źdźbła melodii, Serries skupia się na wydumanej agresywności. Po chwili urokliwie szukają ciszy.

Teraz altówka zdaje się mruczeć antycznym językiem praczasów. Gitara cedzi mikro frazy przez zaciśnięte zęby. Ich opowieść nadyma się tym razem westchnieniami violi i połamanymi riffami archtopa. Po niedługiej chwili są już na przednówku ciszy i zaczynają błyskotliwie interferować. Nim ta część ich opowieści umrze, zdążą jeszcze rzucić sobie kilka groźnych spojrzeń.

Pod sztandarami trzeciej improwizacji artyści dzielą każdy włos na czworo. Delikatnie stukają, szemrzą po kątach - altówka chroboce zza grobu, gitara rysuje wielkie pętle nieskończoności. Potrzebują aż czterech minut, by popaść w pierwszy spazm ekspresji. Nawet zaczynają wtedy hałasować – szczypta powykrzywianej melodii Benedicta napotyka na garść strunowych dykteryjek Dirka. Najpierw grają w pchełki, potem ostrzą noże, ale finał tej zabawy to truely acoustic noise!

Bolesny post-barok w części czwartej buduje zarówno Anglik, jak i Belg. Każdy innymi metodami osiąga podobny skutek. Małe melodie kaleczą się tu o ostre przedmioty. Nadymają policzki, hałasują, by po chwili tańczyć wyjątkowo filigranowym krokiem. Na obrzeżach pudła rezonansowego gitary czają się drobinki bluesa, na gryfie altówki mości się czarnobiały kocur. Wydaje się, że improwizacja zginie w ciszy zaniechania, a jednak niesiona temperamentem muzyków skacze do samego nieba.

Piąta historia rodzi się w bólu. Poród jest trudny, zachodzi ryzyka cesarskiego cięcia. Struny jęczą pod naporem łokci, palców i podbródka. Akcja toczy się na silnie zaciągniętym ręcznym, ale jej uroda eksploduje w każdej sekundzie. Wyjątkowo zmysłowy odcinek tej szalonej eskapady wieńczą rezonujące boleści.

Tymczasem artystów odnajdujemy na oślej łączce, w porannych pląsach godowych. Delikatna altówka szuka rytmu, bardziej kanciasta gitara raczej zaczepki. Muzycy wzajemnie się prowokują, szczerzą zęby, dygoczą z emocji. Po chwili jednak uspakajają się i wchodzą w fazę drobnych akcji podawanych naprzemiennie, aż do śmierci danego wątku. W końcu ca… ciszę i umierają.

Ostatni epizod, zatem muzycy czynią wiele, by był tym najpiękniejszym. Preparują w mroku, ledwie dotykają swoich instrumentów. Wzdychają post-barokowo, głaskają szorstkie struny, szepczą złe słowa. Coraz dłuższe pociągnięcia pędzlem, mimowolne skomlenia i równoważniki zadań. Na ostatniej prostej obaj śpiewają melodie post-barokowego zapomnienia. Do następnego razu!

 

Benedict Taylor & Dirk Serries Obsidian (Creative Sources, CD 2024). Benedict Taylor – altówka oraz Dirk Serries - archtop guitar. Nagrane w Oude Klooster (Brecht, Belgia), sierpień 2023. Siedem improwizacji, 58 minut.



piątek, 22 marca 2024

The Scandinavian’ Round-up: Strid! Gjerstad! Fite! Westgaard! Kjorstad & Reijseger! Emmeluth! Gunnarson & Johansson!


Wygląda na to, że muzyka ze Skandynawii całkowicie zdominowała marcową zbiorówkę świeżych recenzji równie świeższych wydawnictw. W rolach głównych wystąpią dziś muzycy z Norwegii i Szwecji, a w tej najbardziej eksponowanej szwedzki perkusista i perkusjonalista, jeden z prawdziwych magów swobodnej improwizacji, Raymond Strid. Odczytamy i odsłuchamy aż trzy wydawnictwa z jego udziałem!

W zestawieniu prawdziwy kalejdoskop stylów i estetyk - od free jazzu, przez ocean swobodnej improwizacji, nagrania inspirowane kulturą celtycką, skomponowane i brawurowo wykonane przez żeński septet, po nagrania terenowe uroczo zlepione z preparowanym fortepianem. A w tak zwanym międzyczasie garść improwizowanej kameralistyki na wyjątkowo pięknie brzmiących instrumentach strunowych. Innym słowy, dla każdego coś miłego!




Frode Gjerstad & Raymond Strid OUT! Live at Café Mir, 2023 (Bandcamp’ self-released, DL 2024)

Blow Out Festival, Cafė Mir, Oslo, sierpień 2023: Frode Gjerstad – saksofon altowy, klarnet oraz Raymond Strid – perkusja. Dwie improwizacje, 31 minut.

Potrójną przygodę ze Stridem zaczynamy od spotkania z weteranem norweskiego free jazzu, Gjerstadem, który w ostatnich latach znacząco osłabił swoją aktywność artystyczną, zatem album cieszy nas w dwójnasób. Bez zaskoczeń i dramaturgicznych niespodzianek, spora dawka dobrze skonfigurowanego free, z wiodącą rolą drummera, który potrafi wzniecać ogień nie używając do tego zbyt wielu narzędzi.

Koncert inicjuje perkusista, który nie musi czynić wiele, by alcista poderwał się do krzykliwego lotu i dorównał mu poziomem ekspresji. Dynamika, bystre interakcje, swobodna kontemplacja scenicznego doświadczenia, to najważniejsze atrybuty pierwszej fazy koncertu. Alcista w trakcie kilkunastominutowej opowieści dwukrotne milknie, dając więcej przestrzeni na perkusyjne ekspozycje, stwarzając także okazje na leniwie rozciągnie zwiotczałych mięśni. Po krótkiej chwili wraca, zawsze z nowym pomysłem na rozwój narracji i własne frazowanie. Norweg nie eskaluje napięcia, chętnie sięga po szeroki arsenał kocich lamentów, udanie syci perkusyjny flow drobnymi dawkami ekspresji. Strid trzyma improwizację mocno w garści i udanie stymuluje akcje partnera. Druga opowieść niesie ze sobą większą porcję spokojnych, bardziej zadumanych fraz, szczególnie ze strony Gjerstada. Szwedzki drummer czyni swoje z precyzją sapera, zdobiąc niemal każdą pętlę perkusjonalnymi inkrustacjami. Dynamiczny, niemal taneczny w końcowej fazie koncert zostaje urokliwie spuentowany melodią klarnetu.



 

Niklas Fite & Raymond Strid How it is (Bandcamp’ self-released, DL 2024)

Norlings Rör, Heby, Szwecja, styczeń 2024: Niklas Fite - banjo, gitara akustyczna oraz Raymond Strid – perkusja, instrumenty perkusyjne. Cztery improwizacje, 30 minut.

Drugi duet Strida, to niemal przeciwległy biegun swobodnej improwizacji. Cicha, skupiona, bazująca na pojedynczych dźwiękach opowieść do użytku słuchawkowego. Subtelny, po części minimalistyczny gitarzysta, który częściej tu sięga po banjo i Strid, mistrz tego typu sytuacji dramaturgicznych. Temu akurat spotkaniu do artystycznej doskonałości brakuje może tylko nieco wyższego poziomu ekspresji w kilku momentach tego niedługiego nagrania.

How It Is, to improwizacja prawdziwe molekularna, niebywale drobiazgowa, jakby wyszła spod pióra Johna Stevensa i Spontaneous Music Ensemble. Tworzą ją plejady dźwiękowych drobiazgów, strzępy fonii, pojedyncze uderzenia w najbardziej delikatne elementy instrumentów. To opowieść wyjątkowo cicha, choć nasączona wewnętrznymi emocjami, delikatna, choć nieustannie rwana i szarpana, płynąca po obrzeżach strun i gryfu, ledwie muskająca krawędzie werbla i tomów, szeleszcząca błyskiem talerzy. Tu liczy się każdy niuans, a czasami także fakt niezagrania jakiejkolwiek frazy. W pierwszej i trzeciej improwizacji Fite korzysta z banjo. Strid ma pod ręką wszystkie perkusyjne akcesoria, ale używa je z podwójną ostrożnością, z dbałością o brzmienie każdej frazy. Improwizacja tej dwójki nie jest wcale minimalistyczna – tu potrafi dziać się naprawdę wiele, a dramaturgiczne spiętrzenia nie są wcale rzadkim zjawiskiem. Mimo to opowieść balansuje często na granicy ciszy, jest szmerem, szelestem, półdźwiękiem martwego flażoletu. W drugiej i trzeciej odsłonie nie brakuje dźwięków preparowanych, ale i one zdają się istnieć w czasoprzestrzeni narracji ledwie przez ułamki sekund. Album kończy krótka improwizacja, w której pojawia się szczypta melodii, tu jakby rozkładanej na czynniki pierwsze i drobny, post-klasyczny sznyt gitary zatopionej w leniwym mikro drummingu.



 

Hein Westgaard/ Katt Hernandez/ Raymond Strid The Knapsack, The Hat, and The Horn (Gotta Let It Out, CD 2024)

Gävle, Szwecja, czerwiec 2022: Hein Westgaard – gitara, Katt Hernandez – skrzypce oraz Raymond Strid – perkusja. Dziewięć improwizacji, 42 minuty.

Trzecia dziś płyta z udziałem Raymonda Strida przenosi nas definitywnie do świata swobodnie improwizowanej kameralistyki. Dwa akustyczne instrumenty strunowe i zestaw perkusyjny, którego akcje i interakcje posadowione zdają się być, dość niespodziewanie, bliżej estetyki pierwszego z omawianych dziś albumów.

Artyści budują tu bardzo szerokie spektrum dźwiękowe – post-klasycznie brzmiąca gitara, rzewne, melodyjne skrzypce i wszechobecna perkusja, która oplata strunowe frazy niczym gęsta pajęczyna. Pierwsza piosenka, umiarkowanie dynamiczna na starcie, na etapie rozwinięcia koi nas ciszą, minimalizmem, mikro preparacjami skrzypiec i rezonansem perkusyjnych talerzy. W kolejnym odcinku muzycy preferują grę na małe pola – trochę leniwie, odrobinę na wdechu, z dbałością o brzmieniowe subtelności. Tu etap rozwinięcia oznacza półgalop pięknie zdobiony perkusjonalnymi błyskotkami Strida. Kolejne dwie improwizacje bazują na dźwiękach preparowanych. Pierwsza skupia się na mechanice strun i perkusyjnych naciągów, druga formuje się w jękliwą post-balladę. W piątej odsłonie powraca dynamika, ale jest gustownie dawkowana. Od zadziornych, kanciastych interakcji po rzewne melodie. Na etapie finalizacji narracja ulega pewnemu zagęszczeniu, głównie za sprawą skupionego drummingu. W kolejnej części dostajemy mnóstwo filigranowych fraz, doposażonych w drobne melodie i porcję perkusyjnych niespodzianek. W podobnym klimacie powstaje siódma piosenka. Każdy z artystów porusza się tu z kocią zwinnością, a wszystko dzieje w intrygującym tempie. Ósma improwizacja zaskakuje – najpierw budują ją dźwięki preparowane, ale osadzone w pewnej rytmice, potem pojawia się melodia, wyszukana dynamika i frazy gitary wyciągnięte na wprost z filmu country & western. Album wieńczy minutowa ekspozycja osadzona na dramaturgicznym suspensie - kojącym, wielkim wydechu gitary, skrzypiec i perkusji.



 

Hans Kjorstad & Ernst Reijseger Gap of Ginn (Motvind Records, CD 2024)

Høyjord Stave Church, Norwegia, luty 2022: Hans Kjorstad – skrzypce, hardingfele, Indian harmonium oraz Ernst Reijseger – wiolonczela, shruti boxes. Dziewięć utworów, 41 minut.

Kolejny album skandynawskiej zbiorówki także bazuje na improwizacjach (z jednym wyjątkiem), ściele się wszakże urodą godną niemal klasycznie brzmiących opowieści post-barokowych. Piękna akustyka obiektu sakralnego, ciepłe, niekiedy nad wyraz kojące frazy, ale też dużo wewnętrznego niepokoju, dramaturgicznego fermentu będącego skutkiem kreatywności obu artystów. Jeden z nich jest muzykiem na tzw. dorobku, drugi legendą europejskiej muzyki improwizowanej. Efekt ich wspólnych prac jest dalece intrygujący, może jedynie zbyt wystudzony emocjonalnie w fazie końcowej.

Rezonujące, długie pociągnięcia smyczkiem kreują aurę otwarcia, w której nie brak zarówno melodyki folkowej, jak i post-barokowej. Rodzaj śpiewu przez łzy, w obliczu egzystencjalnych boleści. Zaraz potem czeka na nas kilka dźwięków z głębokiej krypty i szczypta intrygującej nerwowości. W strumieniu czystych fraz strings, które pną się ku górze, rodzi się blask niżej osadzonego, indiańskiego harmonium. W trzeciej odsłonie muzycy dostarczają garść zabrudzonych, mglistych fonii udanie wzbogacających kolorystykę ekspozycji. W części czwartej płyną w strudze post-baroku, z kolei w piątej ochoczo śpiewają na folkową modłę w niemal durowej tonacji. Tu obecność harmonium zaskakująco podkreśla aurę piosenki. Szósta improwizacja zdaje się być tą najpiękniejszą. Harmonium i smutno frazujące cello schodzą bardzo nisko na kolanach, wprost w mroczne odmęty. Puentą jest śpiew wiolonczeli, sycony półgardłowymi westchnieniami muzyka. Siódma część zdaje się pogłębiać klimat poprzedniczki, ale czyni to bardziej melodyjnie, choć harmonium skutecznie trzyma się tu ciemniejszych barw. W ósmej opowieści pizzicato wiolonczeli buduje rytmiczną bazę, skrzypce smutno zawodzą, ale cała opowieść ma całkiem taneczny wymiar. Końcowa opowieść budowana jest z drobnych, molowych fraz, syci się też pewnym dramaturgicznym zaniechaniem. To chyba tu brakuje muzykom nieco energii do życia. 



 

Signe Emmeluth Banshee (Motvind Records, LP/DL 2024)

Studio Paradiso, Oslo, maj 2023: Jennifer Torrence – perkusja, wibrafon, głos, Guro Skumsnes Moe – bas elektryczny, kontrabas, głos, Maja S. K. Ratkje – głos, elektronika, skrzypce, Heiða Karine Jóhannesdóttir Mobeck – tuba, elektronika, głos, Guoste Tamulynaite – fortepian, syntezator, głos, Anne "Efternøler" Andersson – trąbka, głos, Signe Emmeluth – saksofon altowy, elektronika, głos, kompozycje. Trzynaście utworów, 41 minut.  

Irlandzkie, starożytne inspiracje, kreatywny umysł kompozytorki i septet bystrych wykonawczyń, które równie dobrze radzą sobie z instrumentarium akustycznym, jak i elektronicznym, nie skapią nam także swoich walorów głosowych, to elementy składowe podzielonej aż na trzynaście części opowieści. Niektóre z nich trwają ledwie minutę lub dwie, inne są 5-6 minutowe, ale wszystkie świetnie budują dramaturgię i sprawiają, iż archetypiczny Banshee jest dalece udaną podróżą dźwiękową.

Album otwiera dobrze zaplanowana ekspozycja, dynamiczna na etapie rozwinięcia, podana pełnym wachlarzem instrumentalnym. Na poły taneczna, bogato instrumentalizowana, nasycona starożytnymi emocjami i jakże współczesną ekspresją. Już na tym etapie podróży poznajemy moc wokalnych eksplozji. Po serii miniatur granych w podgrupach przechodzimy do szóstej, najdłuższej opowieści. Na starcie dominuje tu elektronika, w dalszej fazie władze przejmują instrumenty akustyczne, które snują opowieść, jaka wyłania się z kameralnego suspensu. Po śladowej dawce post-jazzu pojawiają się historie numer osiem i dziewięć, także rozbudowane w wymiarze czasowym. Pierwsza nich zdaje się być repryzą utworu otwarcia, ta druga przenosi nas do świata kameralistyki i oferuje błyskotliwą sekwencję swobodnych improwizacji budowanych metodą call & responce. Utwór jedenasty kontynuuje estetykę free chamber pełną preparacji, dobrze zadanych pytań i jakże zwinnych ripost. Dwunastą opowieść kreują dysonanse brzmienia i dynamiki. Garść brudnych dźwięków, smagnięcia smyczkiem i septetowe kontrapunkty generują tu spore podkłady emocji. Album domyka melodyjny wielogłos, który niesie się po niebie wsparty delikatnym dronem smyczkowym.



 

Rosanna Gunnarson/ Karin Johansson I grunda vikar är bottnarna mjuka (Outerdisk, CD 2024)

Elementstudion, Gothenburg/ Värmdö, Szwecja, 2021/22: Rosanna Gunnarson – kompozycja, notacje graficzne, field recordings oraz Karin Johansson – fortepian preparowany. Dziesięć utworów, 46 minut.

Fortepian preparowany oblewany strumieniami nagrań terenowych, pozostających często w onirycznych, tajemniczych klimatach. Dużo smakowitych dźwięków, dobra dramaturgia, także pewien potencjał relaksacyjny, oczywiście dla tych, których cenią sobie niekonwencjonalne metody spędzania czasu wolnego. To w telegraficznym skrócie zawartość albumu o jakże intrygującym tytule W płytkich zatokach dno jest miękkie. Dziesięć opowieści podanych tu jest w jednym strumieniu dźwiękowym.

Kolejna skandynawska opowieść formuje dźwięki improwizowane fortepianu i żywe frazy otoczenia w medytującą kompozycję czasu i przestrzeni. Ta implozywna drama na każdym etapie podróży zdaje się mieć motyw przewodni. W fazie początkowej wątkiem dominującym jest lejąca się zewsząd woda i towarzyszący jej szum wiatru, tudzież odgłosy lasu dominujące nad przejawami życia miejskiego. Środkowa część albumu wydaje się być bardziej mięsista, doposażona w gęstsze, niekiedy wręcz industrialnie brzmiące frazy. Jest nerwowa, stygmatyzowana mrokiem i niedopowiedzeniami. Z kolei w końcowych częściach tej historii, niezależnie od innych wydarzeń, snuje się strumyczek fortepianowej melodii, filigranowy, podawany wprost z wychłodzonej klawiatury. Jeśli pierwsza faza albumu jest zaproszeniem do wyruszenia w drogę, a środkowa wzmaganiem się z niedogodnościami wynikającymi z pokonywania kolejnych etapów, to końcowa stanowi piękną reasumpcję, nasyconą pokaźną porcją emocji. W trakcie całego albumu frazy grane z klawiatury pozostają we względnej równowadze dramaturgicznej z akcjami inside piano, choć tych drugich w wymiarze ilościowym jest na pewno więcej. Pośród przeróżnych dźwięków każdej fazy opowieści nasze uszy sycą się pięknymi, rezonującym odgłosami płynącymi zarówno z wnętrza piana, jak i bliżej nieokreślonej rzeczywistości nieopodal. A najciekawiej jest chyba wtedy, gdy w ogóle nie potrafimy wskazać źródła danego dźwięku. 

 

 

 

wtorek, 19 marca 2024

Jason Kahn & Ulrich Krieger in Eternal City!


Amerykanin ze Szwajcarii i Niemiec z Ameryki zapraszają nas na niezwykłą, elektroakustyczną podróż do Wiecznego Miasta. Definitywnie warto się w nią wybrać!

Pierwsza improwizacja trwa ponad 24 minuty i jest misterną, linearną opowieścią, pełną brzmieniowych subtelności, świetnie udramatyzowaną i intrygującą niemal w każdej sekundzie swego życia. Budują ją elektroniczne mikro hałasy i post-syntezatorowe plamy udanie skonfigurowane z dętymi wyziewami osiąganymi nad wyraz rozszerzonymi technikami wydobywania dźwięków z saksofonu, a w drugiej fazie także z klarnetu kontrabasowego. Początek usłany jest dobrze do siebie pasującymi short-cuts. Równowaga elektroakustyczna, bystra interaktywność i brzmieniowa wyrazistość kreują opowieść, która płynie spokojnie, ale szyta jest wewnętrznym, emocjonalnym nerwem. Jednocześnie artyści są w stanie zaskakiwać nas niemal w każdym momencie. Dęciak potrafi nabierać niebywale syntetycznej masy i brzmienia, niemal przypominać syntetyzator modularny, z kolei filigranowe frazy elektroniki śmiało mogłyby dochodzić z tuby ciężkiego klarnetu. Narracja bywa tu masywna, bywa też ulotna, niczym soczysta mgła. Pod koniec seta muzycy przemycają trochę rezonujących fraz, a wieńczą utwór wspólnym, posuwistym dronem.




Druga opowieść na starcie budowana jest z drobiazgów – pojedynczych oddechów, szmerów, dętych parsknięć masywnego klarnetu. Z biegiem minut narracja nabiera gęstości, syci się coraz większymi porcjami interakcji - elektronika zdaje się pokazywać kły, z kolei dęciak stawać w post-melodyjne amory. Artyści wzajemnie się tu inspirują, kręcą narracyjną spiralę, sięgają niekiedy po imitacyjne brzmienia. W drugiej fazie improwizacji szukają mroku, łagodzą brzmienie, zdają się popadać w elektroakustyczną symbiozę dźwięków i myśli.

Ostatnia opowieść intryguje jeszcze bardziej. Przez pierwsze kilka minut uważny słuchacz może popaść w dysonans poznawczy. Nie wiemy, kto wydaje poszczególne dźwięki, a brzmienia każdego z instrumentów są dalece tajemnicze. Coś brzmi tu niczym silnik elektryczny, coś przypomina post-perkusjonalne obcierki na powierzchniach płaskich, coś wyje niczym syrena alarmowa. Ów festiwal zagadek trwa dość długo, w końcu okazuje się, że ciągle lewą fankę okupuje Kahn, prawą zaś Krieger. Ten drugi korzysta zapewne z instrumentu, który zwie się dość tajemniczo krummhorn. Całość ma wszakże istotnie syntetyczny wymiar – przypomina paradę zaklinaczy węży i zabójców ptaków. Finał grany jest na wydechu i lepi się z plejady, drobnych, niekiedy rwanych fraz.

 

Jason Kahn & Ulrich Krieger Eternal City (Editions, CD 2024). Jason Kahn – elektronika oraz Ulrich Krieger – saksofon tenorowy, klarnet kontrabasowy, krummhorn. Nagrane w Los Angeles, maj 2022. Trzy improwizacje, 55 minut.

 

 

piątek, 15 marca 2024

The Phonogram Unit’ fresh outfit: Chymeia! Two! Labirinto! Break It Down!


Jeśli północno-wschodnia rubież naszego ukochanego Półwyspu Iberyjskiego zdaje się specjalizować w ponadgatunkowych eksperymentach, które sprawiają, iż muzyka improwizowana skrzy się nieskończoną paletą na ogół mrocznych barw, o tyle zachodnia flanka tej części świata gustuje nade wszystko w eksploracji swobodnego jazzu.

Taki przynajmniej można wysnuć wniosek analizując tegoroczne nowości, jakie docierają do nas z Katalonii i Portugalii. O tych pierwszych pisaliśmy kilkanaście dni temu, teraz sięgnijmy zatem po czerwone róże z Lizbony. Phonogram Unit, inicjatywa edytorska będąca skutkiem działań grupy muzyków improwizujących, u progu nowego roku przynosi nam cztery nowe albumy. Dwa są aktami typowo open jazzowymi, jeden post-bluesowym, wreszcie ten czwarty funkowo-dubową eksploracją. Wszystkie wszakże sycą się energią i estetyką jazzu, zatem udowodnienie tezy z pierwszego akapitu nie powinno stanowić większego problemu. Zatem czytajmy, słuchajmy i cieszmy się nową muzyką improwizowaną z Portugalii.



 

José Lencastre/ Zbigniew Kozera/ Vasco Trilla Chymeia (DL)

Alchemia, Kraków, październik 2022: José Lencastre – saksofon altowy, Zbigniew Kozera – kontrabas oraz Vasco Trilla – perkusja. Pięć improwizacji, 34 minuty.

W zamyśle artystów miał to być portugalsko-polski kwartet. Ostatecznie skończyło się na duecie, który w trakcie krótkiej trasy po Polsce dobierał sobie na trzeciego różnych partnerów. Szczęśliwie w tym samym czasie na południu naszego kraju przebywał Vasco Trilla i na bodaj dwa koncerty dołączył do portugalskiego saksofonisty i wrocławskiego kontrabasisty. Ich koncert z Alchemii definitywnie winien ucieszyć każdego fana free jazzu i muzyki swobodnie improwizowanej osadzonej na bystrym groove, bez wątpienia godnym reguł gatunku. Chociaż trio słuchamy bodaj na pierwszym wspólnym koncercie, można odnieść wrażenie, że José, Zbyszek i Vasco muzykują ze sobą od zarania dziejów.

Łagodny start zawdzięczamy tu melodyce saksofonu i kontrabasowego smyczka. Opowieść nabiera rumieńców w momencie, gdy Trilla wrzuca doposażony w odpowiednią dynamikę drumming. Tempo rośnie, choć melodia nie przestaje się być stałym elementem programu. Cała improwizacja osadzona jest na świetnym wyczuciu dramaturgii Kozery, który płynie smyczkiem od rzewnych post-melodii do gęstych, ekspresyjnych pulsacji. Druga opowieść przynosi garść całkiem dynamicznych zabaw w podgrupach. Zaczyna kontrabas i perkusja, po ekspozycji tria dostajemy się w wir umiarkowanie filigranowej akcji perkusyjnej, a opowieść wieńczy rozmowa saksofonisty i kontrabasisty. Kolejna improwizacja jest prowadzona od początku do końca kolektywnie. Saksofon i perkusja pną się systematycznie ku górze, z kolei kontrabas rozpycha kolanami w dolnej warstwie narracji. Ten ostatni pięknie finalizuje epizod nieodłącznym smyczkiem. Czwartą część inicjują błyszczące perkusjonalia. Opowieść leje się przez ręce, ale z woli drummera nabiera odpowiedniej gęstości. Gdy tempo ciekawie eskaluje, Kozera sięga po smyczek i kreuje intrygujący dysonans. Pieśń pożegnalna budowana jest z należytym pietyzmem. Szczególnie efektowne stemple jakości stawia tu zatrwożony Lencastre. Opowieść gęstnieje na wyjątkowo wolnym ogniu, trzymając w ryzach wszelkie emocje. Zagubione w miksie gromkie oklaski zdają się być wyjątkowo zasadne.



 

Bruno Parrinha & João Gato Two (CD)

Bartolinsky Studio, Oeiras, Portugalia, od kwietnia do lipca 2023: Bruno Parrinha – saksofon altowy (kanał prawy) oraz João Gato – saksofon altowy (kanał lewy). Jedenaście improwizacji, 55 minut.

Dwa swobodnie improwizujące saksofony altowe budują tu intrygujące dialogi, często wchodzą w antagonistyczne dyskusje, rzadziej kreują akcje imitacyjne. Ich wielominutowa (być może odrobinę zbyt długa) opowieść jest wszakże spójna i na ogół pozbawiona dramaturgicznych mielizn. Artyści rzadko sięgają po frazy preparowane, chętnie płyną czystymi strumieniami dźwiękowymi, ale paleta ich barw brzmieniowych i stosowanych technik artykulacyjnych jest wyjątkowo szeroka. Matką tej narracji jest kreatywny jazz, który skutecznie rozpala improwizatorską wyobraźnię. 

Gem otwarcia zdaje się potwierdzać wszelkie walory albumu, zidentyfikowane w poprzednim akapicie. Toczy się od szumu i prychania po zadziorne, bystre interakcje wyposażone w duże porcje soczystych, altowych fraz. Drobne kłótnie, efektownie pojednania, kilka całkiem dynamicznych przebieżek. Kolejne utwory dodają do tak uformowanego wizerunku improwizacji nowe elementy i smaczki. Druga opowieść smakuje wytrawną kameralistyką, incydentalnie łapiącą niemal free jazzową ekspresję, trzecia dodaje smutek i rzewne melodie, czwarta kolejne porcje zadumy, z kolei piąta stawia sprawę na ostrzu noża i bazuje na dysonansach ekspresji. Szósta odsłona jest dynamiczna, ale wyjątkowo filigranowa, siódma piszczy i chrobocze, ósma płynie matowymi dronami, a dziewiątą kąsa agresją, sięgając od samej ziemi do rozgwieżdżonego nieba. Dziesiąta improwizacja trwa dziesięć minut i przynosi dużo interesujących zdarzeń. Od subtelnych preparacji, rezonujących, mrocznych fraz, poprzez cedzone przez zęby melodie, aż po kontrolowany wrzask. Końcowa opowieść zdaje się koić nerwy i budować silną nić porozumienia. Imitacyjne westchnienia, szczypta nostalgii i całkiem energetyczne, wysoko posadowione dźwięki na ostatniej prostej.



 

Jorge Nuno Labirinto (CD)

Namouche Studios, Lizbona, listopad 2023: Jorge Nuno – gitara akustyczna. Osiem improwizacji, 45 minut.

Tego gitarzystę znamy nade wszystko z elektrycznych, pełnych rockowej psychodelii eksploracji, ale miewa on także przygody akustyczne, którymi udanie wgryza się w historię muzyki swobodnie improwizowanej. I to właśnie w tej drugiej estetyce Nuno nagrał bodaj swoją pierwszą solową płytę. Postawił w niej na emocje z rzadka kojące zszargane nerwy, a całość nasączył estetyką post-bluesową. Ten improwizowany spektakl na solową gitarę akustyczną umiejscowiony został całkiem niespodziewanie w samym środku dzikiej, amerykańskiej prerii. Oczywiście soczystego oddechu lizbońskiego saudade artysta nie był w stanie skutecznie zagubić. I bardzo dobrze!

Muzyk rozpoczyna swoją traperską podróż z przytupem. Rysuje gęste pętle i syci je post-rockową ornamentyką. Jego żwawe ruchy skrzą się czerstwym, dynamicznym bluesem. Zaraz potem odpoczywa przy gitarowych flażoletach, liczy struny, zdaje się schylać po każdy dźwięk i dumać nad losem. Trzecia opowieść ma umiarkowane tempo, lepi się z ochrypłych fraz i post-rockowych faktur, a kończy w galopie. Po niej znów ma miejsce czas na odpoczynek, niczym pierwsza szklanka whisky po całym dniu pracy. Opowieść pachnie krowimi odchodami, ciekawie się zapętla i niespodziewanie łapie tempo. W piątej odsłonie muzyk sięga do korzeni szorstkich, martwych fraz, z kolei w szóstej jego gitara zdaje się trzeszczeć ze starości. Nuno rozkłada ją na części i szpera na dnie pudła rezonansowego. Liczy struny, wpada w niekończącą się, zadumaną repetycję. W części przedostatniej na moment oddaje się smukłej, delikatnej balladzie, zbierając siły na efektowny finał. W jego trakcie emocje wybuchają z całą mocą rocka i bluesa, po czym lgną ku pobliskich, gęstym zaroślom. Im bliżej końca, tym muzyka i jej autor zdają się płynąć coraz szerszym korytem, w dół zapomnianej rzeki.



 

Flak/ Jorge Nuno/ José Lencastre/ Hernâni Faustino Break It Down (DL)

Alfarim, Portugalia, grudzień 2022: Flak – analogowa maszyna perkusyjna, Jorge Nuno – gitara elektryczna, José Lencastre – saksofon tenorowy oraz Hernâni Faustino – bas elektryczny. Pięć improwizacji, 42 minuty.

Czas na ostatnią z phonogramowych nowości: Nuno przesiada się na gitarę elektryczną, Lencastre na saksofon tenorowy, Faustino, na ogół kontrabasista, sięga po elektryczną basówkę, a wszystkich spaja analogowa maszyna perkusyjna, za sterami której zasiada Flak. Główny strumień narracji bazuje tu na nieco histerycznej, syntetycznej perkusji i funkowym, mięsistym basie, z kolei improwizacja najczęściej odbywa się w obszarze działania psychodelicznego gitarzysty i post-jazzowego saksofonisty. Całość obleczona jest cienką warstwą dubu i budzi dalece mieszane uczucia. W pierwszych czterech, dość zwartych dramaturgicznie, niedługich opowieściach konwencja się broni, gorzej, gdy muzycy ruszają w ostatnią, prawie 20-minutowa podróż. Tu pomysłów, by zaintrygować słuchacza jest już definitywnie mniej.

Syntetyczny rytm, dubowy step basu, śpiewny saksofon na pogłosie i permanentnie fermentująca, kwaśna gitara, to elementy składowe tej układanki. Narracja jest dość stabilna pod względem dynamiki - niekiedy przyspiesza, jak w części trzeciej, innym razem zwalnia, bywa, że sięga po niemal 2-stepowy beat, jak w części czwartej. Dużo ciekawego dzieje się na tzw. drugim planie, szczególnie w momentach, gdy saksofon i gitara wchodzą w fazę nieco gorętszych improwizacji (choćby noise rockowy epizod w części trzeciej, czy też duża porcja psychodelii w czwartej). Jakkolwiek często zdarza się, że gitara nie jest w stanie przebić się przez zasieki maszyny perkusyjnej i basu. W długiej, finałowej ekspozycji dzieje się sporo, ale narracja zdominowana jest przez akcje perkusyjne, które nie dość, że brzmią dość archaicznie, to jeszcze wprowadzają spory chaos dramaturgiczny, szczególnie w momentach, gdy opowieść przejawia tendencje, by popadać w post-psychodeliczną mantrę. Z kolei, gdy perkusja i bas zostają na moment sami (w drugiej części finału) klimat robi się interesujący, ale nie jest ciekawie spuentowany.



wtorek, 12 marca 2024

Kaufmann, Gratkowski & de Joode in Canberra!


Niemiecko-holenderskie trio funkcjonuje na europejskiej scenie muzyki improwizowanej już kilkanaście lat, zatem zna je każdy dociekliwy miłośnik gatunku. Fortepian, instrument dęty i kontrabas od samego zarania grupy zdają się pchać muzyków w świat wystudzonej kameralistyki, ale oni, jakby na przekór, chętnie uciekają w gorący świat free jazzu. Czynią to konsekwentnie od lat, a ich ostatni, koncertowy album, zarejestrowany w przededniu wielkiej zarazy na dalekich Antypodach, potwierdza ów artystyczny trend szczególnie dobitnie.



Początek koncertu jest dalece kameralny - szorstki smyczek, wystudzony klarnet i stemple wprost z klawiatury. Brzmienie tria jest matowe, jakby mikrofony zbierające dźwięki ze sceny były pokryte grubą warstwą kurzu. Czające się w artystach niezmierzone pokłady ekspresji delikatnie eksplodują w momencie, gdy basista zmienia tryb frazowania na pizzicato. Moc interakcji, ale i czujność dramaturgiczna mistrza zmianowości, czyli de Joode, sprawiają jednak, iż po niedługiej chwili trio znów szuka kameralnej niespieszności. Kilka fraz arco, strzępy inside piano i kolejna zmiana kierunku, podyktowana przejściem Gratkowskiego z klarnetu na saksofon altowy. Finał pierwszej improwizacji topi się w energetycznym jazzie, nawet swinguje! Dodatkowo Kaufmann brudzi brzmienie i staje jakby w poprzek gatunkowym wymaganiom. Początek drugiej opowieści jest umiarkowanie spokojny, wydaje się jednak bardziej mroczny, dodatkowo doposażony w dużą porcję dźwięków preparowanych. Wystarczy jednak drobna iskra, by emocje eksplodowały. Niski smyczek łapie piasek w tryby, saksofon charczy, a szybkie klawisze dopełniają reszty. Muzycy maszerują równym krokiem, szyją gęsty ścieg, który niespodziewanie traci moc dzięki przebieglej akcji fletu, który tłumi opowieść i na powrót spycha ją w obszar mrocznych subtelności.

Trzecia, najkrótsza improwizacja, lepiona jest z drobnych, niekiedy rwanych fraz. Smyczek, manipulacje w tubie i akcje wokół klawiatury - prawdziwa gęstwina różnorodności. Tymczasem tembr piana znów nabiera brudu, jakby instrument pracował pod zepsutym amplifikatorem, kontrabas raz za razem puszcza oko i knuje kolejne intrygi, z kolei saksofon najpierw wyczekuje, a potem porywa całe trio w kolejną eksplozywna przebieżkę. Muzycy dojść płynie przechodzą do ostatniej, trwającej prawie kwadrans improwizacji. Ta budowana jest szczególnie cierpliwie. Od fraz inside piano, smyczkowych westchnień i szumu w tubie dęciaka, poprzez mroczne, mgliste, ale melodyjne gry, aż po ekspresyjne drony. No i przejście w tryb pizzicato, które musi oznaczać tu eksplozję free jazzu! Piękny szczyt implikuje jeszcze piękniejsze wytłumienie, wprost w ramiona preparowanych, gęstych od smoły dźwięków. Narracja trafi intensywność, nabiera kameralnej nieoczywistości i zdaje się szukać pomysłu na efektowną finalizację. To zadanie zostaje przydzielone kontrabasowi, który zaczyna szyć spokojnym ściegiem i wyczekiwać na partnerów. Gdy wraca piano, energia właściwa improwizacji szuka kolejnego wzniesienia. Uformowana w post-jazzowy duet sieje popłoch, szczęśliwie klarnet też jest na scenie i przywołuje resztę do dramaturgicznego porządku.


Kaufmann/ Gratkowski/ de Joode Canberra (Trokaan, LP/DL 2023). Frank Gratkowski – saksofon altowy, klarnet, flet altowy, Achim Kaufmann – fortepian oraz Wilbert de Joode – kontrabas. Nagranie koncertowe, SoundOut Festival, Drill Hall Gallery, Canberra, Australia, luty 2020. Cztery improwizacje, 37 minut.



piątek, 8 marca 2024

Debacker & Javaid in Convolution!


Dziś kolejny odcinek z cyklu Idzie nowe i nie wolno tego faktu ignorować! Artyści, jacy stworzyli album, nad którym pochylimy za moment receptory muzycznych zmysłów gościli już na naszych łamach, ale wciąż są twórcami na tzw. dorobku i bezwzględnie uznawać ich winniśmy za młodą, świeżą krew europejskiej muzyki improwizowanej. I to, tej definitywnie wysokogatunkowej.

Pianistka Marlies Debacker i sax player Salim(a) Javaid (muzyk zdaje się używać swojego imienia zarówno w formie męskiej, jak i damskiej, zatem pozostańmy przy określeniu obcojęzycznym) przygotowali dla nas pięć kompozycji (nawet podzieli się ich autorstwem), które w procesie wykonawczym smakują pełnokrwistym free improv. Pierwsza z nich trwa prawie jedenaście minut, pozostałe to nieco krótsze formy.




Rytuał minimalistycznego otwarcia tworzą tu drobne uderzenia wewnątrz pudła rezonansowego piana, powiewy lekkiego dęciaka na pogłosie i głucha, wszechobecna cisza. Pojawiają się także subtelne, matowe brzmiące klawisze, które zdają się stemplować coraz głębsze westchnienia saksofonu. Z dwóch strumieni fonii lepi się delikatny rezonans, który śpiewa tubą dęciaka i strunami piana. W drugiej części doświadczamy nieco większej porcji melodyki – z jednej strony delikatnie szorowane struny, z drugiej półśpiewne odgłosy z tuby, a także odrobina mechaniki – coś skacze po strunach, intensywnie pracują też dysze saksofonu. Narracja syci się nie do końca leniwą nerwowością, z czasem nabiera masywności i niemal post-industrialnej intensywności. Muzycy świetnie na siebie reagują, niemal bawią się w pytania i odpowiedzi, po czym hamują wprost w rezonującą ciszę. Opowieść kona przy wtórze rytmicznego stukania w pudło rezonansowe fortepianu.

Trzecią narrację kreuje nerwowy suspens. Grzmi subtelne echo, do naszych uszu dociera delikatne stukanie i saksofonowe przedechy. Zdaje się, że Javaid używa tu cięższego kalibru, to zapewne baryton. Debacker na niedługą chwilę zamienia się w perkusjonalistkę, po czym przechodzi w tryb pracy na klawiaturze. Opowieść pęcznieje, a z tuby saksofonu docierają niemal butcherowsko brzmiące parsknięcia, niczym biczowanie coraz gęstszego echa. Incydentalnie dźwięki potrafią być teraz całkiem głośne, choć wokół nich panoszy się szemrana cisza. Sama finalizacja smakuje konstytucyjnym minimalizmem. W czwartej odsłonie Marlies pracuje zapewne na clavinecie, jakby szarpała za grube struny, raczej nie fortepianowe. Salim(a) wpada tymczasem w drobne konwulsje. Flow nabiera pewnej mechanicznej powłoki, a każdy dźwięk wchodzi w bystre interakcje z pozostałymi. Nerwowe tempo niespodziewanie jednak umiera, pchając muzyków w świszczącą delikatność, kameralną powolność, niemal grobowe westchnienia. Po niedługim czasie opowieść na powrót nabiera życia i dodatkowo pewnej pokracznej melodyjności. Z tą zaskakującą przywarą skomponowana improwizacja efektownie pęcznieje.

Ów dalece fantastyczny album wieńczy pieśń pożegnalna, tkana z echa, rezonującej tuby saksofonu i pudła rezonansowego piana. Opowieść faluje, unosi się ku górze i opada na samo dno. Niektóre dźwięki dochodzą tu z głębokiej krypty, a całość przypomina ceremonialne namaszczenie umarłego. Ostatnia prosta szkli się rezonującym ambientem.

 

Debacker/ Javaid Convolution (Impakt Köln, CD 2024). Marlies Debacker - fortepian, clavinet oraz Salim(a) Javaid – saksofony. Nagranie zarejestrowane w LOFT Köln, luty 2023. Pięć kompozycji/ improwizacji, 35 minut.

 


wtorek, 5 marca 2024

Anaïs Tuerlinckx with Burkhard Beins in two trios!


Promowanie młodych, kreatywnych artystów muzyki improwizowanej, upublicznianie imion i nazwisk wartych długoterminowego zapamiętania, to zadanie Trybuny Muzyki Spontanicznej wyryte złotymi literami w akcie założycielskim.

A zatem do dzieła! Rezydująca w Berlinie, belgijska pianistka Anaïs Tuerlinckx, improwizatorka i performerka trafiła do odtwarzaczy redakcji całkiem niedawno, ale zdaje się, że zostanie tam na dłużej. W roli muzycznego promotora wystąpił w jej wypadku berliński perkusjonalista, eksperymentator wielu fonicznych mediów, Burkhard Beins, muzyk, którego trudno pominąć omawiając atuty europejskiej sceny muzyki kreatywnej – zarówno improwizowanej, jak i tej skłaniającej się ku bardziej uporządkowanym formom, charakterystycznym dla muzyki współczesnej.

Przed nami dwa albumy wspomnianych artystów, w obu przypadkach trzyosobowe improwizacje. Obie skrzą się wyjątkową jakością, choć są od siebie w ujęciu estetycznym, a zwłaszcza instrumentalnym, daleko oddalone. Najpierw trio w pełni akustyczne – preparowany fortepian, kontrabas i instrumenty perkusyjne, potem zaś dzieło definitywnie elektroakustyczne, które obok piana sięga po szerokie akcesorium elektroniczne, tajemnicze obiekty i amplifikowane talerze perkusyjne. Wśród artystów uzupełniających oba tria dwa nazwiska raczej rzadko wymieniane w mediach muzycznych, choć absolutnie godne zapisania w waszych kajetach, tudzież internetowych przeglądarkach – kontrabasista Jonas Gerigk i multiinstrumentalistka Andrea Ermke.




Au Crépuscule

Pierwsza improwizacja budzi się w ciszy, lepi ze skromnych, ledwie słyszalnych fraz. Drobne uderzenia, subtelne szarpnięcia i pierwsze obłoki rezonansu – narracja płynie dość leniwie, ale zdaje się, że minimalizm nie będzie dziś zasadniczą ideą działania tej trójki artystów. Pianistka pracuje zarówno wewnątrz pudła rezonansowego, jak i na jego powierzchni, a jej delikatny sound przypomina zatopiony gamelan, doposażony w matową melodykę. Kontrabasista początkowo wyczekuje, ale po pierwszym stoppingu wprost w ciszę zero, zaczyna frazować smyczkiem. Z kolei perkusjonalista czuwa nad całością dramaturgii i stawia stemple obecności w perfekcyjnie dobranych momentach. Ten ostatni chętnie wchodzi też w perkusjonalne akcje imitacyjne z pianistką. Tym zaś, który najczęściej zmienia szyk opowiadania jest kontrabasista. Ciągła zmiana, to definitywnie filozofia jego improwizacji. W połowie narracji buduje nisko osadzony dron, który efektownie koreluje z dwoma strumieniami rezonansu, generowanymi przez partnerów. Po kolejnym stoppingu na moment zostaje sam i kreuje niemal mechanistyczne fonie, prawdopodobnie pocierając dłonią o glazurę pudła rezonansowego kontrabasu. W ramach konstruktywnej reakcji u pianistki i perkusjonalisty pojawia się więcej preparowanych, niekiedy dość drapieżnych fraz, dzięki czemu cała improwizacja nabiera delikatnie post-industrialnego posmaku. Nim prawie dwudziestominutowy set dokona swojego żywota, opowieść przejdzie jeszcze drobną kulminację i jeszcze piękniejszą fazę uspokojenia, by ostatecznie dobrnąć do efektownego, pełnego fajerwerków finału, budowanego przez trzy ośrodki perkusjonalnego hałasu.

Druga improwizacja ma także długość winylowej strony, ale jej początek znacznie różni się od pierwszej odsłony. Nastrój jest nadal mroczny, ale opowieść nabiera odrobinę onirycznego klimatu. Pianistka pracuje na klawiaturze, ledwie ją dotykając, kontrabasista rzeźbi martwą melodię na smyczku, a głównym zadaniem perkusjonalisty jest strzelisty rezonans talerza, jakże charakterystyczny dla Eddiego Prévosta. Narracja zdaje się teraz być dalece linearna, odrobinę melodyjna, na poły post-jazzowa, zwłaszcza, gdy do akcji wkraczają dzwonki i gongi. Podobnie jak w części pierwszej muzycy stosują przystanki, na moment toną w głębokiej ciszy, po czym inicjują nowy wątek. Po pierwszym z nich pianistka wraca do frazowania inside piano, kontrabasowy smyczek schodzi jeszcze niżej, a perkusjonalna chmura rezonansu pęcznieje. Akcja pozostaje wszakże dalece filigranowa, a bardziej mięsista okaże się dopiero po kolejnym przystanku. Na gryfie kontrabasu pojawiają się wtedy spore emocje, a chmury rezonansu osadzone na flankach wydają się jakby bardziej intensywne. Improwizacja bez trudu osiąga tu stan post-industrialny. Wszystko teraz drży i dygocze z zimna. Mroczna opowieść, pełna nerwowych ruchów, dogorywa bez specjalnych lamentów.



 

Toggle

Drugie trio gra dla nas niespełna dwa kwadranse, ale wydaje się, że na etapie rozwinięcia niesie jeszcze więcej emocji i dramaturgicznej intensywności. Choć w fazie początkowej wszystko, co dostarcza nam trójka muzyków moglibyśmy poprzedzić przedrostkiem mikro. Zgrzyty, szmery, szelesty, obiekty plastikowe i metalowe, pudło rezonansowe fortepianu, drżące struny i subtelne spiętrzenia – wszystko budowane na ogół frazami akustycznymi, ledwie zdobione plamami syntetyki, definitywnie w wymiarze mikro. Pierwsza syntetyczna chmura dźwięków pojawia się po upływie sześciu minut. Nie tylko ona wszakże sprawia, iż improwizacja nabiera gęstości i pewnej ulotnej dynamiki. Akustyka leje się teraz lewą flanką, syntetyka zaś prawą. Opowieść z jednej strony nabiera powłoki post-industrialnej, z drugiej syci się mechaniką przedmiotów, przypomina coś na kształt muzyki konkretnej, formuje zarówno w krótkotrwałe nawałnice, jak i mniej lub bardziej skromne ulewy. Akcji przybywa tu z każdą chwilą, w tle pracuje intensywne echo, a muzycy szczególnie piękni wydają się być na etapie przechodzenia od ogółu do szczegółu.

Drugi odsłona tego nagrania trwa niewiele ponad sześć minut, ale i ona potrafi zapisać się niemal w każdej swej sekundzie intrygującymi zdarzeniami. Powstaje z drobnej chmury rezonansu, płynie delikatnymi frazami outside & inside piano, w tle słyszymy odgłosy żywego świata – przelatujące ptaki, ukradkowe rozmowy na leniwym spacerze. Drobne, akustyczne fonie plamione są tu wyjątkowo subtelną elektroniką. Echo fortepianowych młoteczków, plejady nanosekundowych sampli, lekkie obłoki rezonansu pozostają w urokliwej równowadze elektroakustycznej. Koegzystencja umiaru i dramaturgicznej ekwilibrystyki, jakby każdy dźwięk dzielony tu był na cztery, by w końcu dotrzeć do jego prawdziwego wnętrza.

 

Anaïs Tuerlinckx/ Jonas Gerigk/ Burkhard Beins Au Crépuscule (Confront Recordings, CD 2023). Anaïs Tuerlinckx – fortepian, Jonas Gerigk – kontrabas oraz Burkhard Beins – instrumenty perkusyjne. Nagrane w Saxstall, Pohrsdorf/Tharandt, kwiecień 2023. Dwie improwizacje, 40 minut

Toggle (Anaïs Tuerlinckx, Andrea Ermke, Burkhard Beins) Live at PAS (Scatter Archive, DL 2023). Anaïs Tuerlinckx – fortepian, obiekty, Andrea Ermke - minidysk, sample oraz Burkhard Beins –amplifikowane talerze, elektronika, sample. Nagrane w Petersburg Art Space, Berlin, luty 2023. Dwie improwizacje, 26 minut.



piątek, 1 marca 2024

Barcelona’ Five Of A Kind: Behenii! Still Life #1! Seis Amorfismos! Postcards! Interfase!


Dziś pięć szybkich strzałów wprost ze Stolicy Katalonii! Kolejne dowody rzeczowe w sprawie retorycznej dysputy Czy na północno-wschodnich rubieżach Półwyspu Iberyjskiego dzieje się coś istotnie wartościowego na polu muzyki kreatywnej.

Nie tak dawno na tych łamach chyliliśmy nasze czoła i recenzenckie pióro dla dwoma ostatnimi płytami tria Phicus. Tym razem sięgamy po nagrania z udziałem muzyków rzeczonego tria. Wszystkie tak od siebie różne, jak tylko to możliwie po tej stronie muzycznej wyobraźni, wszystkie wszakże wydają się równie piękne, wartościowe i zasługujące na ocean burzliwych oklasków. Nasz barceloński zbiór uzupełniamy swobodnym jazzem z … Argentyny, ale wydanym pod sztandarem Discordian Records, z udziałem gitarzysty, który wydaje się być stałym elementem iberyjskiego świata muzyki doskonałej.

Jesteśmy tu w gronie samych dobrych znajomych, zatem do skupionego odczytu i odsłuchu pięciu albumów przystępujemy bez zbędnej zwłoki. Poza jednym wyjątkiem nagrania datowane są na rok bieżący i docierają do nas na nośniku elektronicznym - ledwie jedna pozycja uzupełniona skromnym nakładem kasetowym, inna zaś kompaktowym. Cóż, znak czasów, tempus signum, czy jak to tam szło.



 

El Pricto/ Don Malfon/ Vasco Trilla Behenii - Part I (Discordian Records, DL 2024)

Golden Apple, Barcelona, wrzesień 2023: El Pricto – syntezator modularny, Don Malfon – saksofon barytonowy i altowy oraz Vasco Trilla – perkusja, instrumenty perkusyjne. Osiem improwizacji, 38 minut.

Te trzy pomnikowe postaci barcelońskiej sceny kreatywnej grały ze sobą milion razy, ale nigdy w takim trio. Od czasu, gdy El Pricto porzucił saksofon na rzecz taplania się w syntetycznych dźwiękach, ich spotkanie stało się naturalną koleją rzeczy. Minionej jesieni w Złotym Jabłku nagrali dużo materiału, tu prezentują jego pierwszą część. Album przypomina chorobę dwubiegunową w stadium dalece zaawansowanym. Utwory nieparzyste to intensywne, niemal free jazzowe kubły pomyj, pięknie łączące analogowy syntezator z preparowanym saksofonem (na ogół barytonowym) i bystrym circle drummingiem. Utwory parzyste leją się leniwie niczym magma zła, przez samych artystów jakże trafnie określone jako industrial ambient. Wspaniały album, bez dwóch zdań!

Pieśń otwarcia z miejsca stawia nas u podnóża ściany dźwięku – gęsta struga syntetyki, rozkrzyczany, skowyczący, na poły preparowany oddech barytonu i zwinna perkusja, która szybkim ruchami oplata wszystko niczym tarantula. Saksofon potrafi tu wnieść się na wysoką górę, z kolei syntezator ryć bruzdy w ziemi. Intensywny, pełen pokracznej rytmiki, kompulsywny, post-industrialny horror. Druga opowieść przenosi nas, zgodnie z anonsem, do świata czerstwego, chropowatego ambientu. Echo, podmuchy suchego powietrza i pulsujące, drżące, filigranowe plamy syntetyki, a wszystko skąpane w chmurze rezonansu. Pomiot preparowanych fraz, gdzie akustyka szuka syntetycznej powłoki, a wyczekiwany poranek nigdy nie nadchodzi. Trzecia narracja, to powrót do sytuacji dynamicznej - rodzaj gry na małe pola, gdzie każdy dźwięk przypomina plamę gęstej krwi. Baryton błyszczy, syntezator syczy jak wąż, a gongi i dzwonki wieńczą szybkie zakończenie. Czwarta, ambientowa strona mocy, skupia się na łagodzących podmuchach rezonansu, pełna jest trudnych do zdefiniowania fonii (barcelońskie fake sounds działają!). Piąta historia wraca do idiomu free jazzu, tu jest jednak podejrzanie łagodna i czysta w brzmieniu, pchana do przodu kocimi ruchami perkusji. Pod koniec nabiera zaskakującej ulotności i ginie w chmurze niedopowiedzenia. Szósta część kontynuuje zainicjowany w poprzedniej odsłonie mroczny oniryzm, ale zgodnie z konstytucją albumu prowadzona jest przy zerowej dynamice. Blisko ciszy, z garścią matowych melodii, przypomina raczej psychodeliczną kołysankę. Siódma improwizacja, to wrzask, krzyk i skomlenie! Masywne, turpistyczne dźwięki - konsekwentne rozdzieranie ledwo, co zastygłych ran. Ekspresyjna wymiana zdań kreuje zapewne najbardziej intensywny fragment albumu, zwieńczony trupim odorem. Ostatnia historia toczy się wedle reguły ambientowej, ale wraz z rozwojem sytuacji nabiera mięsistej faktury i generuje kolejny wyziew emocji. Od drżących przedmiotów na membranie werbla, przez metaliczne chroboty z tuby dęciaka, po plamy soczystej syntetyki. Ta ostatnia zdaje się tu być dość spolegliwa, podczas gdy jej akustyczna interlokutorka nad wyraz niebezpieczna. Improwizacja delikatnie narasta, po czym mgliście obumiera.



 

Slight Deform Still Life #1 (Bandcamp’ self-release, DL 2024)

Rosazul Studio, Barcelona, listopad 2022: Ferran Fages – gitara elektryczna oraz Clara Lai – fortepian. Trzy utwory, 35 minut.

Duet niepowtarzalnego gitarzysty i równie intrygującej pianistki debiutował fonograficznie całkiem niedawno nieco konceptualnym albumem Inside, posadowionym na skraju muzyki współczesnej. Dziś Ferran i Clara powracają z nagraniem definitywnie niezwykłym – skoncentrowanym na dźwiękach preparowanych gitary i fortepianu, które toczą swe pięknie życie w dalece fascynującej wręcz koegzystencji. Celem działań obu artystów jest tu nade wszystko wzbudzanie post-ambientowego rezonansu. Efekt tych prac w każdej sekundzie niezbyt długiego albumu zdaje się być definitywnie wartościowy.

Album otwiera niemal dwudziestominutowa ekspozycja. W jej trzewiach mości się pewna zastygła w bezruchu medytacja, rodzaj ceremonialnej rozmowy z ciszą. Na powierzchni rodzą się zaś dźwięki mniej lub bardziej zwarte w czasie i przestrzeni, które wchodzą w interakcje, a nade wszystko budują wzajemnie przenikające się strumienie rezonansu. Duch wielkiego AMM, nie tylko w zakresie formy, ale także brzmienia, zdaje się unosić nad muzykami z dalece nieoczywistą intensywnością. Artyści frazują niekiedy bardzo delikatnie, ledwie muskają struny, tudzież klawisze. Wprawione w ruch obrotowy dźwięki potrafią tu jednak nabierać niemal post-industrialnej muskulatury. Oniryczna aura, mrok otoczenia, szum martwego życia. Powolność, majestatyczność, ciągi powtórzeń, ale nie minimalizm. Ferran koncentruje się na flażoletach, Clara pracuje na ogół wewnątrz fortepianu, a jeśli używa klawiatury, czyni to rzadko i z dużym namaszczeniem dramaturgicznym. Płynna narracja drży i pulsuje, by po chwili ginąć w strudze matowego ambientu.

Druga historia trwa pięć minut i sprawia wrażenie repryzy części pierwszej, ale definitywnie skondensowanej. Zaczyna ją pisk z głębokiej krypty rozrywający gęstą, mroczną ciszę. W tle mości się prawdziwie barceloński fake sounds’ background. Warstwy rezonansu nakładają się tu jedna na drugą, a ów proces nie ma chyba końca. Trzecia opowieść nieznacznie przekracza dziesięć minut i zdaje się być inna niż jej poprzedniczki. Artyści generują to plejady drobnych, niekiedy urywanych fraz. Struny ich instrumentów brzęczą, skrzypią, tudzież wpadają w subtelne sprzężenia. Muzycy liczą struny, badają ich odporność na incydentalny nacisk. Bywa, że schodzą do pojedynczych dźwięków i budują echo. Całość ma tu wszakże swój tajemniczy, wewnętrzny rytm, przypomina martwy taniec w pustce gasnącego rezonansu. Ów rytuał dramaturgicznej powolności dogorywa mglistymi dźwiękami klawiszy i gitarowych półakordów.




Diego Caicedo Seis Amorfismos (Bandcamp’ self-released, CD/DL 2023)

Golden Apple, Barcelona, 2021/22: Diego Caicedo – gitara elektryczna, kompozycje, dyrygentura, adaptacja tekstu poetyckiego, Sarah Claman – skrzypce, Francesc Llompart – skrzypce, João Braz – wiolonczela, Àlex Reviriego – kontrabas oraz Carlos Jorge – głos. Dziewięć utworów, 49 minut.

Bez wątpienia takiego albumu jeszcze nie słuchaliście! Black metalowa gitara, growlowy wokal i … kwartet smyczkowy, tu skoncentrowany równie silnie na czystym, jak i brudnym, preparowanym frazowaniu. Autor całego przedsięwzięcia jest nam doskonale znany, to muzyk niezliczonej liczby talentów i miłośnik równie bogatej palety gatunkowych odniesień. To szalone opowiadanie Caicedo, to sześć nagrań poczynionych w pełnym składzie i trzy bonusy, grane już samotnie przez gitarzystę. Wielkie emocje, niekiedy wręcz epicki rozmach i kolejny dowód, że wyobraźnia kreatywnego muzyka zdaje się nie mieć granic.

Siarczyście brzmiąca gitara, zlany z nią niski tembr kontrabasu, szalejące na backgroundzie skrzypce i cello, wreszcie rozkrzyczany, spazmatyczny wokal – ten album nie mógł zacząć się bardziej intensywnie. Narracja płynie zapewne zgodnie z wolą kompozytora, ale przestrzeń na improwizowane wybuchy ekspresji zdaje się tu być nieograniczona. Niemal noise’owa gramatura buduje emocje, ale brzmienie całości jest dalece selektywne. Zmutowane black chamber kontynuuje dzieło zniszczenia w drugiej części, która zdaje się być minimalnie łagodniejsza. Wypełniona mrowiem strunowych dźwięków, przypomina modlitewną celebrę, ale czasem nabiera podskórnej dynamiki – gitara i głos bluzgają wtedy złem, a strunowce toną w bystrych kontrapunktach, na koniec nie stroniąc od preparacji. Prawdziwe męczarnie lovecraftowskich Przedwiecznych. W kolejnej odsłonie muzycy sprawiają wrażenie, jakby celem ich działań było naciąganie strun do granic ich fizycznej wytrzymałości. Narracja płynie, balansuje na linie, łapie spore połacie melodyki i niekiedy czystego, strunowego brzmienia. Czwarta opowieść powraca do owej modlitewnej celebry, jaką znamy z drugiej części. Mroczna melodyka zostaje tu rozerwana na strzępy histerią wokalisty, która w ostateczności doprowadza do efektownego, zgiełkliwego spiętrzenia.

Piąta opowieść zaskakuje. Bazuje bowiem na niemal funkowym frazowaniu gitary, która brzmi tu niczym bas. Strings po kilku pętlach ochoczo wchodzą do gry i generują kolejne porcje emocji. Łamana, gasnąca dynamika, nisko ugięte kolana i niemal akustyczna faza środkowa podprowadza nas pod gitarowe zakończenie, skonsumowane połaciami dubowych preparacji, czyniącymi ów fragment albumu jednym z najbardziej efektownych. Szósta część znów sięga po kameralną śpiewność, tak, jak to czyniły poprzednie parzyste kompozycje. Melodyjna introdukcja zostaje tu ponownie zbesztana black metalowym wyziewem gitary i wokalu. Strunowce przechodzą do roli kontrapunktujących i czynią to z niezwykłą zawziętością. Po czasie opowieść przygasa i przenosi nas w bezmiar kameralnych, niemal czystych fraz, a w ostateczności ginie w mrocznym, niemal delirycznym ambiencie.

Zgodnie z anonsem, trzy ostatnie części albumu, to solowe ekspozycje gitarzysty. Najpierw muzyk tonie w post-metalowych kłębach tłumionych emocji. Faluje na wzburzonym morzu, sugeruje rozwinięcie, decyduje się jednak na ugaszenie narracji dźwiękami bijącego dzwona. Również ósma opowieść ma fazę, w której brakuje jedynie gęstej sekcji rytmicznej, gotowej zanieść gitarzystę wprost do piekła. W pewnym momencie muzyk wybiera jednak mroczną otchłań gęstego, siarczystego ambientu, który okazuje się dubową przepaścią. Końcowe frazy tego niesamowitego utworu przywodzą na myśl hałas godny huty szkła. Finałowa ekspozycja bazuje na sprzężeniu i siarczystych półriffach, ale czynionych na wdechu. Reasumują ów piękny album kolejną porcją trwogi i egzystencjalnej pustki.



 

Jonathan Deasy & Àlex Reviriego Postcards (Crystal Mine, Kaseta/ DL 2024)

Miejsca akcji i czas nieznane: Jonathan Deasy - stochastic sampler/ supercollider oraz Àlex Reviriego – kontrabas. Cztery utwory, 43 minuty.

Ten album stworzony został w dwóch czaso-przestrzeniach. Najpierw nagrane zostały improwizacje na kontrabas przy użyciu dalece rozszerzonych technik artykulacji. W dalszej kolejności trafiły one w otchłań elektroniki i najrozmaitszych, tajemniczych aplikacji, które zdekonstruowały dostarczony materiał, ale też wygenerowały dodatkowe, niemałe pokłady jakości. Oto płyta, który ukoi nasze receptory słuchu po gitarowej nawałnicy sprzed chwili, ale też zaintryguje i przeniesienie po raz kolejny w obszary foniczne, w których z pewnością przebywamy niezwykle rzadko. Pierwsza i czwarta odsłona albumu, to utwory kilkunastominutowe, dla których bazą są kontrabasowe frazy grane arco. Dwie środkowe części - znacznie krótsze - stanową post-elektroniczny obraz dźwięków generowanych techniką pizzicato.

Początek tego niezwykle onirycznego spektaklu o niepoliczalnych płaszczyznach piękna stanowi kilka strumieni smyczkowych preparacji. Dźwięki zdają się tu przypominać zmutowany, ptasi śpiew, niekiedy dość histeryczny, a całość tej fazy podróży ma wymiar niemal całkowicie akustyczny. Z czasem coraz gęstsza struga post-ambientu nabiera syntetycznego posmaku, jakby kontrabasowe dźwięki systematycznie traciły swoją akustyczną powłokę. Lepiąca się w elektroniczny dron opowieść już tylko incydentalnie barwiona jest frazami przypominającymi dźwięki żywego instrumentu. W dwóch kolejnych opowieściach płyną do nas strumienie szarpanych dźwięków. W każdym przypadku są one nad wyraz delikatne, wręcz ulotne, acz zatopione w oceanie mroku i tajemniczości. Najpierw przypominają brzmienie gamelanu, w drugim zaś przypadku mandoliny. Narracja potrafi tu delikatnie zapętlać się, ale nie traci spokoju ducha i niemal relaksacyjnego backgroundu. W ostatniej części powracamy do zmultiplikowanych fraz smyczkowych. Dźwięki są teraz bardziej rozmyte, definitywnie łagodniejsze, choć jeszcze bardziej zanurzone w mroku, czasami przypominają brzmienie melodiki. Ów mglisty, niekiedy szemrany ambient wydaje się być na swój sposób śpiewny, melodyjny, ale też zrezygnowany, smutny, niczym kołysanka dla umarlaków.



 

Nataniel Edelman/ Luciano Bagnasco/ Santiago Lamisovski/ Fermín Merlo Interfase (Discordian Records, DL 2024)

La cuerda mecánica, Buenos Aires, wrzesień 2022: Nataniel Edelman – fortepian, melodica, quena, kalimba, Luciano Bagnasco – gitara elektryczna, Santiago Lamisovski – kontrabas oraz Fermín Merlo – perkusja. Osiem utworów, 29 minut.

Jazzowy kwartet ze stolicy Argentyny nie potrzebuje wiele, by budować efektowne improwizacje, z samego źródła gatunku czerpiąc jedynie to, co najistotniejsze – pewną naturalną żywotność, niebanalny groove, tudzież swobodę artystycznej kreacji. Gitarzystę znamy tu świetnie, pianista ma już za sobą album wydany w Clean Feed z amerykańskimi VIP-ami gatunku, z kolei dla kontrabasisty i perkusisty to zapewne debiut na naszych lamach. Jak zwykle w przypadku nagrań z tamtej części świata, moc szacunku dla słuchacza w połączeniu z umiejętnością budowania zwartej narracji – album nie trwa nawet dwóch kwadransów.

Pierwsza opowieść trwa prawie dziewięć minut i stanowić może rodzaj autoprezentacji kwartetu. Równy step fortepianu niesiony spokojnym groove sekcji rytmu i frazująca na pogłosie gitara, która zaczyna od jazzu, a kończy w czeluściach bystrego psycho-rocka. W trakcie spowolnienia pojawia się melodica, z kolei pod koniec pianista szyje nam ekspresyjną ekspozycję, wpartą na pracy sekcji rytmu. Druga opowieść ma dalece kameralny sznyt, a bogacona jest niemałą porcją dźwięków preparowanych. W kolejnych dwóch utworach nie brakuje wyważonej emocjonalnie dynamiki. Pierwszy z nich syci się niemal fussion-rockowym anturażem (z pianem brzmiącym cokolwiek elektrycznie), drugi pięknie eksponuje synkopowaną figurę rytmiczną, szukającą pewnego rodzaju ukojenia. Po drobnej miniaturze muzycy prezentują nam łączone utwory szósty i siódmy. Najpierw szyją nam drobny dysonans dynamiki – sekcja rwie do przodu, a gitara i piano stylowo spowalniają. Pojawia się smyczek, szum wystudzonych, gitarowych pick-up’ów i drobny instrument dęty. W drugiej części tej podwójnej historii podobać się mogą gitarowe, post-psychodeliczne preparacje, a także sposób, w jaki rozkołysana opowieść nabiera rumieńców. Finałowy utwór, to rodzaj swobodnej improwizacji szyty umiarkowanie subtelnymi, dalece mrocznymi frazami.