Brytyjski label Confront Recordings jest aktywnym uczestnikiem sceny free improvisation już od trzech dekad. Pod zacnym kierownictwem Marka Wastella permanentnie dostarcza nowe, smakowite kąski. Kiedyś w blaszanych pudełkach, teraz w czarno-białych kopertach. Zawsze ze stemplem wysokiej jakości.
Dziś czas na trzy tegoroczne nowości, z których zwłaszcza ta
pierwsza winna podnieść ciśnienie fanom gatunku, zarówno tym brytyjskim, jak i
nade wszystko polskim, albowiem zawiera nagranie z ostatniej edycji poznańskiego
Spontaneous Music Festival, a nazwa własna stolicy Wielkopolski stanowi element
składowy tytułu albumu, tu z dopiskiem Odpowiednia Miejscówka. Tuż po
nagraniu tria Butcher/ Durrant/ Wastell czekają nas jeszcze dwa międzynarodowe
duety, których wartość artystyczna w niczym nie ustępuje nagraniu z Dragona.
John Butcher, Phil Durrant & Mark Wastell Poznań:
Appropriate Density
Call and Response, 8th Spontaneous Music Festival, Dragon
Social Club, Poznań, październik 2024: John Butcher – saksofon tenorowy i
sopranowy, Phil Durrant – elektryczna mandolina, elektronika oraz Mark Wastell
– perkusja, instrumenty perkusyjne. Jedna improwizacja, 42 minuty.
Trzeci koncert trzeciego dnia ósmej edycji spontanicznego
festu. Sala koncertowa Dragona wypełniona po brzegi. Na scenie trzech
Brytyjczyków, z których każdy jest legendą gatunku. Pozostaje tylko słuchać i
patrzeć. Ponad czterdzieści minut improwizowanych wspaniałości podanych jednym
ciągiem.
Atrybuty inicjacji, to szelest perkusyjnych talerzy, pomruki
mandoliny z drobną dawką prądu i podmuchy z tuby tenorowego. Muzycy znają się
świetnie, doskonale na siebie reagują i mają naprawdę dużo czasu. Plotą misterną
pajęczynę fonicznych koincydencji. Ich rozkołysany flow syci się saksofonową
różnorodnością, mandolinową podbudową i perkusjonaliami, które koncentrują się
na punktowych zdobieniach. Gdy trio nabiera powietrza w płuca, jego moc zdaje
się przenosić góry. Pierwsze takie zjawisko ma miejsce już po upływie siedmiu
minut. Potem, na kilka dłuższych chwil, opowieść przepoczwarza się w przeróżne
duety. Tym, który daje sobie najczęściej wytchnienie jest Butcher, tym który
milknie najrzadziej Durrant. Z kolei Wastell, jak saper, nie przegapi niczego,
ale też nie ma w zwyczaju wychodzenia przed szereg. W gęstym potoku wydarzeń prąd
i elektronika mandoliny zdają się być skromnym dodatkiem, podobnie jak preparacje
saksofonu i akcje przypominające typowy drumming.
W międzyczasie w wir wydarzeń wplata się saksofon sopranowy,
który jeszcze przed upływem dwudziestej minuty zaprasza trio na podniebny
spacer. Tu dobrym komentarzem okazuje się garść pick-up’owych zabaw mandolinisty.
Gdy koncert wkracza w drugą połowę artyści zaczynają stawiać na minimalistyczny
relaks. Ze snu wyrywa ich dopiero temperamentny drumming i od razu wpycha
na drobne wzniesienie. Flow staje się mocno rozhuśtany, a puentą ekspozycji
(tuż przed trzydziestą minutą) okazuje się efektowny peak ekspresji. Spektakl
zdaje się teraz wchodzić w najlepszą fazę. Chmura zgrzytów, szumów,
metalicznych obcierek i gęstych oddechów powracającego tenoru buduje stosowne napięcie,
choć całość przypomina raczej nerwową medytację. W trakcie kolejnych kilku
minut muzycy z jednej strony dolewają do ognia (zwłaszcza na etapie duetu
tenoru i elektroakustycznej mandoliny), z drugiej studzą emocje (na ogół perkusyjnym
szumem). Samo zakończenie usłane jest niespodziankami. Iść na wzniesienie, czy
może ku dolinie, w locie opadającym? Finałowe dywagacje niosą w sobie zaskakującą
dawkę nowych wydarzeń.
Simon Rose & Nicola Hein Moon
Adam Asnan’ studio, Berlin, wrzesień 2020: Simon Rose –
saksofon barytonowy oraz Nicola Hein - 7-strunowa gitara mikrotonalna,
elektronika. Siedem improwizacji, 40 minut.
Międzypokoleniowe spotkanie brytyjskiego barytonisty i niemieckiego,
gitarowego eksperymentatora, to dalece intrygująca okoliczność - aż dziw, że na
jej ujawnienie musieliśmy czekać pięć lat. Album tworzą dwie rozbudowane improwizacje,
które trwają łącznie 20 minut i pięć skromniejszych, kilkuminutowych opowieści.
Rzeczone long-distance stories otwierają album.
Pierwsza z nich wydaje się co najmniej drapieżna. Artyści kreują wielobarwne drony,
intensywność ich przekazu faluje niczym wzburzony ocean. Bywa tu niekiedy
bardzo głośno, a nawet post-industrialnie. W chwilach spokojniejszych dominuje
aura szorstkiego ambientu. Raz za razem zaskakuje gitarzysta, domniemujemy, iż znacząca
część tajemniczych, nieokreślonych co do źródła pochodzenia dźwięków, to jego dzieło.
Druga improwizacja jest nieco spokojniejsza. Rose frazuje podobnie, Hein skupia
się tym razem na akcjach punktowych. Ów specyficzny dead man walking
nabiera masy w momencie, gdy gitarzysta formuje bardziej linearną narrację. Trzecia
opowieść jest solową ekspozycją saksofonisty, w czwartej, na powrót duetowej, dominują
zgrzytanie zębami i siarczyste wydechy, całość zaś nabiera tempa i niebanalnej
ekspresji. Piąta odsłona przypomina wulkaniczne wyziewy po wielogodzinnej
erupcji, szósta zdaje się rodzić w bliżej niesprecyzowanej otchłani głębokiej krypty.
Tu dominuje hałaśliwy minimalizm, co stawia muzyków w nowej, jakże ciekawej sytuacji
scenicznej. Finał albumu nie jest bynajmniej pożegnalną balladą. To cios prosto
w szczękę, masywny, dynamiczny, kompulsywny. Ostatnia prosta jest intrygująco
mroczna.
Ed Jones & Emil Karlsen Liminal Spaces
Saint Augustine's Wrangthorn, Leeds, marzec 2024: Ed
Jones – saksofon tenorowy i sopranowy oraz Emil Karlsen – perkusja. Jedenaście improwizacji,
62 minuty.
Kolejne spotkanie międzypokoleniowe, tym razem
brytyjsko-norweskie. W tym gronie z muzyką perkusisty jesteśmy definitywnie na
bieżąco, co innego z dokonaniami saksofonisty. A warto wiedzieć, że Ed Jones na
początku ostatniej dekady poprzedniego wieku grywał w jazzowych projektach
samego Johna Stevensa. Teraz, poniekąd odkurzony przez dużo młodszego kolegę,
powraca definitywnie dużymi literami. Album wypełniony jest smakowitymi
improwizacjami, dramaturgia trzyma poziom, muzycy zgrabnie unikają jazzowych
grepsów, bywają oniryczni, wręcz medytacyjni, a jeśli sięgają po emocje godne
free, robi się naprawdę gorąco.
Muzycy rozwijają swoją opowieść w skupieniu, pieczołowicie budując
poszczególne wątki. Pierwsze cztery improwizacje trwają po 4-5 minut i udanie
wprowadzają nas w klimat ekspozycji. Od akustycznego ambientu, po zwinny, melodyjny
post-jazz. Dużo w nim nostalgii, spokoju, jakże kreatywnej filigranowości.
Dobra komunikacja, szczypta rytuału, specyficznej ceremonii, tudzież minimalizmu
bez epatowania zbędną ekspresją, to podstawowe atrybuty narracji. Kojący niepokój
niebanalnej dramaturgii. Piąta opowieść trwa tu prawie kwadrans. Od chmury rezonujących
fraz, przez melodyjne pętle po intrygujące interakcje w naszej ulubionej
formule call and response. Kolejne trzy opowieści, to miniatury. Od
leniwych, minimalistycznych post-melodii, po definitywnie open jazzowy drive.
Dziewiąta opowieść zdaje się rozwijać wątek zadzierzgnięty w poprzedniej, niespełna
minutowej narracji. Jest dynamika, są prawdziwie free jazzowe zagrywki i dużo
jakości z obu stron. Ostatnie dwie improwizacje udanie reasumują album. Pierwsza
stawia na preparacje, rzadko stosowane dotychczas, druga, wyposażana w intrygujące
intro, jest melodyjną, pożegnalną balladą, na końcu której czeka na nas dynamiczna
niespodzianka.



Brak komentarzy:
Prześlij komentarz