wtorek, 12 sierpnia 2025

The Confront Recordings’ fresh meals! Poznań: Appropriate Density! Moon! Liminal Spaces!


Brytyjski label Confront Recordings jest aktywnym uczestnikiem sceny free improvisation już od trzech dekad. Pod zacnym kierownictwem Marka Wastella permanentnie dostarcza nowe, smakowite kąski. Kiedyś w blaszanych pudełkach, teraz w czarno-białych kopertach. Zawsze ze stemplem wysokiej jakości.

Dziś czas na trzy tegoroczne nowości, z których zwłaszcza ta pierwsza winna podnieść ciśnienie fanom gatunku, zarówno tym brytyjskim, jak i nade wszystko polskim, albowiem zawiera nagranie z ostatniej edycji poznańskiego Spontaneous Music Festival, a nazwa własna stolicy Wielkopolski stanowi element składowy tytułu albumu, tu z dopiskiem Odpowiednia Miejscówka. Tuż po nagraniu tria Butcher/ Durrant/ Wastell czekają nas jeszcze dwa międzynarodowe duety, których wartość artystyczna w niczym nie ustępuje nagraniu z Dragona.

 


John Butcher, Phil Durrant & Mark Wastell Poznań: Appropriate Density

Call and Response, 8th Spontaneous Music Festival, Dragon Social Club, Poznań, październik 2024: John Butcher – saksofon tenorowy i sopranowy, Phil Durrant – elektryczna mandolina, elektronika oraz Mark Wastell – perkusja, instrumenty perkusyjne. Jedna improwizacja, 42 minuty.

Trzeci koncert trzeciego dnia ósmej edycji spontanicznego festu. Sala koncertowa Dragona wypełniona po brzegi. Na scenie trzech Brytyjczyków, z których każdy jest legendą gatunku. Pozostaje tylko słuchać i patrzeć. Ponad czterdzieści minut improwizowanych wspaniałości podanych jednym ciągiem.

Atrybuty inicjacji, to szelest perkusyjnych talerzy, pomruki mandoliny z drobną dawką prądu i podmuchy z tuby tenorowego. Muzycy znają się świetnie, doskonale na siebie reagują i mają naprawdę dużo czasu. Plotą misterną pajęczynę fonicznych koincydencji. Ich rozkołysany flow syci się saksofonową różnorodnością, mandolinową podbudową i perkusjonaliami, które koncentrują się na punktowych zdobieniach. Gdy trio nabiera powietrza w płuca, jego moc zdaje się przenosić góry. Pierwsze takie zjawisko ma miejsce już po upływie siedmiu minut. Potem, na kilka dłuższych chwil, opowieść przepoczwarza się w przeróżne duety. Tym, który daje sobie najczęściej wytchnienie jest Butcher, tym który milknie najrzadziej Durrant. Z kolei Wastell, jak saper, nie przegapi niczego, ale też nie ma w zwyczaju wychodzenia przed szereg. W gęstym potoku wydarzeń prąd i elektronika mandoliny zdają się być skromnym dodatkiem, podobnie jak preparacje saksofonu i akcje przypominające typowy drumming.

W międzyczasie w wir wydarzeń wplata się saksofon sopranowy, który jeszcze przed upływem dwudziestej minuty zaprasza trio na podniebny spacer. Tu dobrym komentarzem okazuje się garść pick-up’owych zabaw mandolinisty. Gdy koncert wkracza w drugą połowę artyści zaczynają stawiać na minimalistyczny relaks. Ze snu wyrywa ich dopiero temperamentny drumming i od razu wpycha na drobne wzniesienie. Flow staje się mocno rozhuśtany, a puentą ekspozycji (tuż przed trzydziestą minutą) okazuje się efektowny peak ekspresji. Spektakl zdaje się teraz wchodzić w najlepszą fazę. Chmura zgrzytów, szumów, metalicznych obcierek i gęstych oddechów powracającego tenoru buduje stosowne napięcie, choć całość przypomina raczej nerwową medytację. W trakcie kolejnych kilku minut muzycy z jednej strony dolewają do ognia (zwłaszcza na etapie duetu tenoru i elektroakustycznej mandoliny), z drugiej studzą emocje (na ogół perkusyjnym szumem). Samo zakończenie usłane jest niespodziankami. Iść na wzniesienie, czy może ku dolinie, w locie opadającym? Finałowe dywagacje niosą w sobie zaskakującą dawkę nowych wydarzeń. 

 


Simon Rose & Nicola Hein Moon

Adam Asnan’ studio, Berlin, wrzesień 2020: Simon Rose – saksofon barytonowy oraz Nicola Hein - 7-strunowa gitara mikrotonalna, elektronika. Siedem improwizacji, 40 minut.

Międzypokoleniowe spotkanie brytyjskiego barytonisty i niemieckiego, gitarowego eksperymentatora, to dalece intrygująca okoliczność - aż dziw, że na jej ujawnienie musieliśmy czekać pięć lat. Album tworzą dwie rozbudowane improwizacje, które trwają łącznie 20 minut i pięć skromniejszych, kilkuminutowych opowieści.

Rzeczone long-distance stories otwierają album. Pierwsza z nich wydaje się co najmniej drapieżna. Artyści kreują wielobarwne drony, intensywność ich przekazu faluje niczym wzburzony ocean. Bywa tu niekiedy bardzo głośno, a nawet post-industrialnie. W chwilach spokojniejszych dominuje aura szorstkiego ambientu. Raz za razem zaskakuje gitarzysta, domniemujemy, iż znacząca część tajemniczych, nieokreślonych co do źródła pochodzenia dźwięków, to jego dzieło. Druga improwizacja jest nieco spokojniejsza. Rose frazuje podobnie, Hein skupia się tym razem na akcjach punktowych. Ów specyficzny dead man walking nabiera masy w momencie, gdy gitarzysta formuje bardziej linearną narrację. Trzecia opowieść jest solową ekspozycją saksofonisty, w czwartej, na powrót duetowej, dominują zgrzytanie zębami i siarczyste wydechy, całość zaś nabiera tempa i niebanalnej ekspresji. Piąta odsłona przypomina wulkaniczne wyziewy po wielogodzinnej erupcji, szósta zdaje się rodzić w bliżej niesprecyzowanej otchłani głębokiej krypty. Tu dominuje hałaśliwy minimalizm, co stawia muzyków w nowej, jakże ciekawej sytuacji scenicznej. Finał albumu nie jest bynajmniej pożegnalną balladą. To cios prosto w szczękę, masywny, dynamiczny, kompulsywny. Ostatnia prosta jest intrygująco mroczna.

 


Ed Jones & Emil Karlsen Liminal Spaces

Saint Augustine's Wrangthorn, Leeds, marzec 2024: Ed Jones – saksofon tenorowy i sopranowy oraz Emil Karlsen – perkusja. Jedenaście improwizacji, 62 minuty.

Kolejne spotkanie międzypokoleniowe, tym razem brytyjsko-norweskie. W tym gronie z muzyką perkusisty jesteśmy definitywnie na bieżąco, co innego z dokonaniami saksofonisty. A warto wiedzieć, że Ed Jones na początku ostatniej dekady poprzedniego wieku grywał w jazzowych projektach samego Johna Stevensa. Teraz, poniekąd odkurzony przez dużo młodszego kolegę, powraca definitywnie dużymi literami. Album wypełniony jest smakowitymi improwizacjami, dramaturgia trzyma poziom, muzycy zgrabnie unikają jazzowych grepsów, bywają oniryczni, wręcz medytacyjni, a jeśli sięgają po emocje godne free, robi się naprawdę gorąco.

Muzycy rozwijają swoją opowieść w skupieniu, pieczołowicie budując poszczególne wątki. Pierwsze cztery improwizacje trwają po 4-5 minut i udanie wprowadzają nas w klimat ekspozycji. Od akustycznego ambientu, po zwinny, melodyjny post-jazz. Dużo w nim nostalgii, spokoju, jakże kreatywnej filigranowości. Dobra komunikacja, szczypta rytuału, specyficznej ceremonii, tudzież minimalizmu bez epatowania zbędną ekspresją, to podstawowe atrybuty narracji. Kojący niepokój niebanalnej dramaturgii. Piąta opowieść trwa tu prawie kwadrans. Od chmury rezonujących fraz, przez melodyjne pętle po intrygujące interakcje w naszej ulubionej formule call and response. Kolejne trzy opowieści, to miniatury. Od leniwych, minimalistycznych post-melodii, po definitywnie open jazzowy drive. Dziewiąta opowieść zdaje się rozwijać wątek zadzierzgnięty w poprzedniej, niespełna minutowej narracji. Jest dynamika, są prawdziwie free jazzowe zagrywki i dużo jakości z obu stron. Ostatnie dwie improwizacje udanie reasumują album. Pierwsza stawia na preparacje, rzadko stosowane dotychczas, druga, wyposażana w intrygujące intro, jest melodyjną, pożegnalną balladą, na końcu której czeka na nas dynamiczna niespodzianka.

 

  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz