Świat muzyki improwizowanej nie zna pustki. Trybuna Muzyki Spontanicznej, ustami Pana
Redaktora, co rusz puszcza w eter nazwiska muzyków, które warte są
zapamiętania. Katalog dobrych lub bardzo dobrych improwizatorów rośnie w tempie
geometrycznym. Co gorsza, teksty tu zamieszczane nakazują także zachwycać się ich
muzyką!
Daniel Thompson! To jest następna ofiara naszej polityki
informacyjnej. Młody, wciąż na dorobku, brytyjski gitarzysta. Wykształcony,
ambitny, i co z dzisiejszej perspektywy najistotniejsze, już doprawdy
wyśmienity muzyk improwizujący. Po prawdzie nie ma jeszcze w pełni autorskiego
dorobku, ale jego twórcza zabawa w kolektywną, swobodną improwizację, niemal od
początku dekady, trwa w najlepsze.
W trakcie dość rozbudowanej epistoły padnie także kilka
innych, nowych nazwisk. Na jedno już dziś redakcja nakazuje zwrócić baczną
uwagę. To saksofonista Adrian Northover. Muzyk nieco starszego pokolenia,
jakkolwiek jego większa aktywność na polu free
improve ma miejsce dopiero w ostatnich latach, dodajmy, na ogół w
towarzystwie Thompsona.
Prześledzimy notatki recenzenta z odsłuchu aż jedenastu
płyt, w których istotny udział sprawczy przypisać możemy brytyjskiemu gitarzyście.
Nie będziemy nadmiernie wymądrzać się w ich trakcie, snuć gatunkowych paralel,
ani udowadniać, jak wielka jest nasza recepcja muzyki improwizowanej. Tylko
fakty, tylko emocje. A po lekturze - marsz do kupowania i słuchania muzyki!
Muzycy improwizujący i ich wydawcy także płacą rachunki!
Jeśli ktoś z zacnych Czytelników chciałby zadać pytanie, po
które z wydawnictw sięgnąć od razu, a po które nieco później, odpowiedź musi
być wymijająca, bo wszystkie one godne są naszej uwagi. Ale na ucho dodajmy –
kolejność prezentacji płyt nie jest do końca przypadkowa.
The
Runcible Quintet Five (FMR Records, 2017)
18 kwietnia
2016, Iklektic, Londyn: John Edwards – kontrabas, Marcello Magliocchi –
perkusja, Neil Metcalfe – flet, Adrian Northover – saksofon sopranowy, Daniel
Thompson – gitara akustyczna; 5 utworów, 44 minuty z sekundami.
One. Dokładna,
molekularna rozbiegówka – pojedyncze struny gitary i kontrabasu, drżący talerz,
westchnienie fletu, podmuch saksofonu. Muzycy poznają się wzajemnie przez dotyk.
Two. Flet
stąpa po strunach gitary. Akustyczna precyzja, która znamionuje tych,
którzy potrafią czerpać ze wszelkich zdobyczy historycznych brytyjskiego free improv. Metcalfe grał z Johnem
Stevensem naprawdę, reszta czyniła to w równie zaangażowany sposób, choć
metodami bardziej wirtualnymi. Czujność i odpowiedzialność za pojedynczy
dźwięk, to cechy, które konstytuują jakość narracji, która lubi pełzać do
przodu przy wykorzystaniu klasycznej metody improwizacji, czyli search &reflect. Demokracja w czynie,
demokracja w sukcesie, to kolejne warte podkreślania zjawisko na scenie w
Iklektic. Szczypta kameralistyki w zaśpiewie fletu, programowy minimalizm w
tubie sopranu, błyskotliwy, bardzo niski pasaż ze smyka na kontrabasie. Three. Flet
w konfrontacji z kontrabasem. W tle drumming,
który zaczyna zaznaczać swoją obecność. Jest zwinny, nerwowy, bardzo na temat, dzięki czemu cała ekspozycja
skrzy się sporym ładunkiem energii. Od 5 minuty znów jakby spokojniej.
Akustyczne mikro cuda wypadają z rąk każdego z muzyków kwintetu. Od 8 minuty
rośnie dynamika, która prowadzi do kilkudziesięciosekundowej eskalacji. Zejście
w ciszę, tuż potem – orkiestrowy majstersztyk, trochę wedle wskazań
nieistniejącej batuty. Przynajmniej dęciaki
sprawiają wrażenie lekko sterowanych. Four.
Przeciąganie liny w estetyce call & response. Dźwięk za dźwięk. Wymiany
uprzejmości na flankach w podgrupie dętej. Po dynamizacji, cała piątka płynie
wyjątkowo wartkim strumieniem (smyk na kontrabasie stawia stempel akustycznej
doskonałości). Tego ostatniego instrumentu zdaje się być w tej opowieści
najwięcej. 8-9 minuta, to chwila, by zachwycić się sztuką gitarzysty – pięknie
szoruje po strunach w poszukiwaniu nerwowego rytmu, a reszta muzyków jakby
amplifikowała jego działania. Najdłuższy trak
na płycie (ponad 17 minut) mieni się tysiącami pomysłów i rozwiązań
dramaturgicznych. Jakże szeroki arsenał środków w dłoniach perkusisty. Niemal
barokowy przepych. Od 15
minuty wyśmienite, dronowe wybrzmiewanie. What
a game! Five. Outro na 150
sekund. Drapieżnie na strunach kontrabasu, obok dęte wymienianki, szczypta
ciszy ze strony gitary. Drastycznie
precyzyjny, ostatni dźwięk.
Adrian
Northover & Daniel Thompson Mill Hill (Raw Tonk, 2015)
26 czerwca
2014, The Red Shed Studio, Mill Hill, Londyn: Adrian Northover – saksofon
sopranino, sopranowy i altowy, Daniel Thompson – gitara akustyczna; 5 utworów,
40 minut.
One. Saksonowy
dron, drobne spiętrzenia na gryfie, kilka slajsów,
suche, ascetyczne brzmienie. W tubie sopranu rodzaj mikro ballad, które snują
się po ściankach, pomiędzy strunami gitary gęsta sieć dźwięków. Dobra
komunikacja pomiędzy instrumentami, także pomiędzy ich dyspozytorami.
Improwizacje obu muzyków płyną dość separatywnie, ale stale odnajdują punkty
styczne i okazje do zmyślnych interakcji. 6 minuta, szczypta sonore z saksofonu, z którego wykluwa
się piękna one breath ekspozycja.
Adrian jest delikatny, precyzyjny, świadomy swoich wysokich kompetencji. W 9
minucie prowadzi z Danielem doskonały dialog na pograniczu ciszy. Muzycy
świetnie dopasowują się poziomem ekspresji, ładunkami energii wkładanymi w improwizację. Two.
Kolejny, kompatybilny, wyważony i skrupulatny dialog gitary i saksofonu. Dużo
pytań, jeszcze więcej odpowiedzi i niebanalnych, wspólnych refrenów. Thompson
tryska techniką gry, dokładnością swoich improwizacji. Pozostaje w stanie
ciągłej zmiany, nie stroni od dekonstruowania riffów. Jego improwizacje są
bardzo wyzwolone, ale mają uporządkowaną strukturę, pełne są zamysłu
dramaturgicznego. Nie ma w nich przypadkowych dźwięków. Gitarzyście daleko do niechlujstwa Dereka Baileya, bliżej mu
do wewnętrznej spójności Johna Russella. To samo można powiedzieć o grze
Northovera, być może muzyk ten jest jeszcze większym odkryciem tego skromnego
cd-ra. Three. Pętla w tubie, zaciska
się na szyi słuchacza. Metaliczny jazgot
rozszarpywanych strun gitary. Także ta improwizacja ma swój wewnętrzny rytm, z
góry nadany przez muzyków kierunek rozwoju. Po paru minutach, obaj znów
cudownie grzęzną w ciszy. Four.
Adrian i Daniel czają się na siebie, jak dwa tygrysiątka w zaroślach. A potem
skok w narowisty galop! Być może najbardziej dynamiczny fragment nagrania. Przy
okazji, jakość ich improwizacji lokalnie eksploduje! Tuż potem mistrzowskie
hamowanie, niczym kwiatuszek do kożuszka. A po kolejnej chwili… kolejny galop i
… ponownie perfekcyjny stop! Wielominutowa perła free improve żarzy się ogniście!
7-9 minuta, szumy i szmery w tubie, tuż obok bulgocząca, strunowa, sucha
symfonia. Jakby Daniel grał na samych strunach, a jego instrument pozbawiony
był pudla rezonansowego. Dronowa cisza, jako komentarz, pachnie już niemal
geniuszem, a konwulsyjna dekonstrukcja sytuacji zastanej znów gotuje pióro
recenzenta. Diabelska
historia! Five. Saksofon down and up, z drobinami melodycznego
zaśpiewu. Gitara stawia akordowe zasieki. Czyżby rodzaj meta ballady na zakończenie? Wytwornie, kameralistycznie! Od 4
minuty wykluwa się z tego kolejna zmysłowa narracja. Dźwięk przy dźwięku,
gęsto, dość głośno, jakby stempel doskonałości dla całej sesji. Nakład płyty? 75 sztuk. Biorę
wszystkie!
Andrew
Lisle/ Simon Rose/ Daniel Thompson The
Spring Trio (CRAM, 2015)
10 kwietnia
2014, Foley Street
improvised Music Concert
Series, London:
Andrew Lisle – perkusja, perkusjonalia, Simon Rose – saksofon altowy i
barytonowy, Daniel Thompson – gitara akustyczna; 3 utwory, 54 minuty.
One. Mikrodrony
altu z jednej strony, rozrywanie strun gitary, z drugiej. Obok drobne zdarzenia perkusyjne. Prawdziwie
skupione free improve, zawieszona,
plamista narracja. Rose bardzo oszczędny w słowach, krótkie, urywane frazy,
dobitne emocjonalnie. Lisle, aktywny, wielowymiarowy, dynamiczny nawet w
spokojnych partiach improwizacji. O Thompsonie można powiedzieć dokładnie to
samo. Po paru minutach koncert intrygująco się dynamizuje, rośnie ilość
dźwięków w jednostce czasu. Zwinne zejście w ciszę, wyjątkowo udane. Wymiany
zdań w klimatach dobrej praktyki Watts-Stevens sprzed niemal pół wieku. Świetna
kooperacja, muzycy doskonale się słuchają. Dramaturgia spektaklu jest niezwykle
zmienna. Drobne, krótkotrwałe eskalacje przypominają punkty zapalne, które
oddzielone są długimi godzinami spokojnych i nieśpiesznych dysput, czasami
nawet na pojedyncze dźwięki. Thompson zdaje się być bardzo skrupulatny w swoich
indywidualnych improwizacjach. Waży każde słowo, każdą porcję energii
kinetycznej w spoiwach gitary. Lisle często stawia na rozwiązania
sonorystyczne, dodając całej zabawie sporo pikanterii. Na finał części głównej
koncertu muzycy fundują nam dotkliwą eskalację, z doskonałą ekspozycją Rose’a i
dzikim, konwulsyjnym drummingiem.
Gitara na moment pozostaje w tyle, ale to właśnie do niej należy ostatnie
słowo. Piękne, solowe pasaże,
delikatnie komentowane przez saksofon. Two. Zdaje się, że to dynamiczna dogrywka do części zasadniczej. Saksofon
gotuje hektolitry wody w tubie, by po subtelnym stopowaniu, przejść w czupurne
i niebanalne call & response z
pozostałymi uczestnikami tej przygody muzycznej. Brawo! Three. Ta improwizacja jest jakby zawieszona w próżni, płynie leniwie
intrygującymi pasażami w kierunku finałowego wybrzmienia. W ramach dysonansu,
dynamiczna ekspozycja Thompsona na bardzo suchym
gryfie. Ostatnie sekundy płyty są wyjątkowo piękne, narracja wpada w zmysłowy
oniryzm, zdobiony rezonującymi talerzami, pełen repetycji i artystycznego
lunatyzmu.
Steve Noble
& Daniel Thompson Sunday
Afternoon (Live At The Hundred Years Gallery) (Confront, 2015)
26
października 2014, Hundred Years Gallery, London:
Steve Noble – instrumenty perkusyjne, Daniel Thompson – gitara akustyczna; 2
utwory, 33 i pół minuty.
One. Dzwonki i
talerze wzywają na rytuał koncertu. Gitara wydaje pojedyncze meta akordy, selektywne, zanikające
dźwięki. Narracja nosi znamiona minimalizmu, także kameralizmu. Muzycy trochę czają
się na siebie, jak onegdaj Stevens i Watts w kompozycji-koncepcji Flower. Pierwsza wspólna podróż ma
miejsce dopiero po ponad 200 sekundach. Jest jednak krótka. Ponowne call & response, trochę prowokująco,
zdaje się dobrze stymulować kolektywną improwizację. 5 minuta, partia sonore, zadziornie, a nawet trochę
wulgarnie. Muzycy broczą na granicy transu. Po stronie Thompsona kilka
technicznych błyskotek. Narracja jest już stosunkowo intensywna, wet za wet,
gęsto od dźwięków. Nie brakuje imitacji, zdań wypowiadanych wspólnie,
wzajemnych przemyśleń – słychać, że muzycy dobrze się ze sobą czują. Sound gitary Daniela tradycyjnie dość
suchy, metaliczny, trochę siarczysty. Robota Steve’a więcej niż znakomita.
Recenzent nawet nie podejrzewał tego wytrawnego, free jazzowego drummera o takie sonorystyczne
subtelności. Oczywiście ogromne skupienie i świetna komunikacja stymulują
jakość koncertu. Nie sposób oderwać ucho od tej improwizacji – dzieje się tak
wiele, z tak dużą intensywnością, choć muzycy wcale nie są w galopie. 18 minuta
i wytłumienie emocji na scenie, jakby powrót do początku koncertu. Solowa,
wyśmienita ekspozycja perkusjonalna (głównie na talerzach). Gitara powraca z
podniesionym czołem, prawdziwe cuda na gryfie, kilka wątków podejmowanych jest
przez Daniela jednocześnie. Także kolejna krwista imitacja. A na sam finał
części zasadniczej koncertu, dodatkowa porcja dynamiki. Two. Ponad siedmiominutowe encore
po uzasadnionej burzy oklasków. Porcja upalonego blue grassu? Why not! Rezonans, repetycja, delicja.
Dość płynna narracja tego fragmentu zazębia się i skrzy w głębokim słońcu. Spokojny
spacer w kierunku finału całego koncertu przeradza się w szybki marsz.
Industrialna pętla na ostatniej prostej. What
a game!
Daniel
Thompson/ Tom Jackson / Roland Ramanan Zubeneschamali (Leo Records, 2014)
30 maja 2013, Studio, Londyn: Daniel Thompson – gitara, Tom
Jackson – klarnet, Roland Ramanan – trąbka; 12 utworów, 62 minuty z sekundami.
One. Kameralny
klarnet, sonoryzująca trąbka, gitara, która trzeszczy pudłem rezonansowym i
upoconymi strunami. Cicha, powolna introdukcja. Szybko podjęta decyzja o
drobnej eskalacji dobrze wróży temu nagraniu. Tuż po niej, w ramach deseru,
parę oddechów klarnetu basowego. Muzycy jakby grali z pięciolinii, co nie
umniejsza jakości ich działań improwizatorskich. Two. Znów duży klarnet i
chwila zadumy. Akustyczny melanż - muzycy nie stronią od pomysłów, by nieco
podroczyć się z wielbicielami stuprocentowego free improve. Gitara Daniela, częściej niż zwykle, brnie w
rozwiązania sonorystyczne. Tu brzmi, jakby imitowała dęciaka! Mikrozdarzenia, świetne interakcje, precyzja wypowiedzi,
ale także akcenty balladowe i próby zawieszania narracji, tak, by nic na tej płycie
nie było możliwe do przewidzenia. Three. Krok taneczny, dobre dialogi, pogadanki na
temat. Dużo dynamiki i serca do gry. Four.
Niemelodyczna retoryka wprost z ciszy. Rysowanie ostrymi pazurami po
szybie, jako przykład akustyki doskonałej (brawa za realizację dźwięku!). Daniel
mocuje się ze strunami, ugniata pudła rezonansowe, czemu towarzyszą
poszczekiwania dęciaków. Techniczny
popis każdego z muzyków! Five. Prychanie w tubach, leśne dialogi. Wonderful!
Gitara milczy z podziwu, a potem wplata się w zwoje narracji błyskotliwą
palcówką. Taniec z fajerwerkami! W ramach komentarza, minimalistyczne solo na gołej gitarze. Powrót dętych wprost z
ciszy. Opiłki wyśmienitych mikrodźwięków spadają na głowy słuchaczy! What a game! 10 minutowa perła w koronie każdego królestwa! Six. Zabawa w mikrodrony. Drżenia
i rezonancje. Wewnątrz obu tub dzieją się cuda najprawdziwsze. Zwłaszcza w blaszaku! Seven. Sonorystyka
ponownie króluje! Efektowna obcierka na strunach. Bulgot na dyszach. Którą
ekspozycją zachwycać się w pierwszej kolejności? – pyta retorycznie recenzent. Na
finał genialne zapętlenie się trzech strumieni improwizacji. Mistrzowski
suples! Ci muzycy mogą wszystko! Eight.
Najdłuższa podróż na tej niezwykłej płycie. Solowe wprowadzenie Daniela, z dużą
ilością flażoletów. Dęciaki nieco
kameralistyczne, why not! Niech
entuzjazm recenzenta zostanie wystawiony na próbę. Dynamiczny finał, jako
właściwa odpowiedź. Nine. Klarnet i
trąbka w natarciu. Gitara w konwulsjach. Naprawdę stać ich na każdy dźwięk!
Eskalacja, co się zowie! Dęciaki mają
już orgazm, ale strunowiec wciąż
dokłada do ognia! Ten. Rodzaj
kreatywnego tłumienia emocji. Dźwięk za dźwięk. Akustyczne niebo w gębie.
Daniel liczy struny w każdej pętli swojej narracji. Roland i Tom w stanie
wrzenia permanentnego. Saperska precyzja. A każdy chce mieć zdanie ostatnie! Eleven. Przeciąganie liny, aż struny
skwierczą z wysiłku. Klarnet basowy i trąbka toną w zachwycie. Kolejny
techniczny majstersztyk. Dużo dynamiki na wybrzmieniu. Twelve. Z głębi ciszy, z dbałością o każdy dźwięk. Skowyt,
szorowanie lśniących strun. Pyskówka dęciaków,
już bez gitary, na finał doskonałej płyty!
Daniel Thompson/ Alex Ward/ Benedict Taylor Compost
(CRAM, 2012)
Wiosna 2011, Shoreditch Church, London: Daniel Thompson – gitara akustyczna, Alex Ward –
klarnet, Benedict Taylor – altówka; 2 utwory, 39 minut z sekundami.
One. Strunowe
ekspozycje z drobnymi zadziorami na progach. Dramaturgiczny suspens. Rubaszny, taneczny klarnet Alexa. Muzycy stąpają
po zimnej posadzce dużego obiektu sakralnego. Pogłos rwie im resztki włosów z
głowy. Od startu wchodzą w zwarcia, pyskówki, każdy stawia na swoim, z
sonorystycznym zacięciem, ale także z kameralistycznym zawieszaniem narracji.
To ostatnie, szczęśliwie, tylko na krótkie chwile, bo w głowach muzyków głównie
zabawa i skłonność do hałasowania (okoliczności przestrzenne koncertu mają za
nic). Prawdziwie różnokolorowe grejpfruty
(a propos tytułu tej części). Taylor lubi oniryczne pasaże, sprytnie moduluje sound altówki. Z uwagi na mocny pogłos,
niektóre eskalacje muzyków nabierają ptasiego
charakteru (zwłaszcza klarnetu). Trzeba się przyzwyczaić. Thompson odrobinę
przyczajony, grymasi na prawej flance. 11 minuta, przykład zadumy narracyjnej,
tłumienia emocji, z dużą precyzją, dźwięk podążający za dźwiękiem. Jakby muzycy
grali z pięciolinii (choć zdjęcie z koncertu przeczy tej karkołomnej sugestii
recenzenta). Gdy idą w galop, ma on swój rytm, jest taneczny, z melodią
zaszytą w tubie klarnetu. Gdy ten ostatni ma chwilę na sonorystyczne
peregrynacje, jakość improwizacji rośnie w tempie geometrycznym (19-20 minuta,
brawo!). Trudno Alexowi zaprzeczyć, iż jest czynnikiem dominującym w tej przygodzie
muzycznej. Finał części pierwszej znów jest zamaszyście kameralistyczny, pięknie rozrywa
się w szwach i pętli w wysokim rejestrze. Oklaski wieńczą sonorystyczny lapsus na sam koniec. Two. Na gryfie altówki odrobina slide’u. Solowa introdukcja Benedicta smakowita.
W dyskusję wdaje się Alex, a improwizacja nabiera rumieńców. Gitara czołobitnie
walczy o swoje. Komentarzem, nie pierwszy już raz, zdaje się być przejście w melodyjny klarnet,
studzenie emocji i zadzierzgnięcie nowej powieści. Synergicznie, empatycznie,
kolegialnie. Thompson w roku 2011 nie zawsze pełen jest brawury, która
charakteryzuje jego późniejsze występy. Lubi przyjąć postać konstruktywnego
tła, ale gdy wpadnie w sonore, jego
ekspozycja jest niezwykle kreatywna i wyrazista.
Neil
Metcalfe/ Guillaume Viltard/ Daniel Thompson Garden Of Water And
Light (FMR Records, 2012)
7 listopada
2011, Leonards Shoreditch Church, Hackney, London: Neil Metcalfe – flet, Guillaume
Viltard – kontrabas, Daniel Thompson – gitara; 2 utwory, niespełna 37 minut.
One. Odrobina
barokowych, małych dźwięków. Delikatne
mlaśnięcia po strunach. Flet, kontrabas, gitara – taki oto układ przestrzenny.
Muzycy szeroko rozstawieni, dużo czystego brzmienia, ale bez nadmiernego
pogłosu, tak charakterystycznego dla obiektu sakralnego. Trzy dość separatywne
opowieści, które znajdują jednak punkty wspólne, sprzyjające interakcji,
wzajemnym rozmowom. Pierwszy eskaluje się kontrabas. Jego tembr gęstnieje. Za
moment pozostali też idą w tango, by po chwili ochoczo zastopować. 6 min, znów
sporo baroku na gryfach i dyszach. Póki co, spokojna, wyważona, odrobinę
akademicka improwizacja. Sfera ewentualnego zachwytu recenzenta sytuuje się
wokół jakości brzmienia trzech akustycznych instrumentów. W 13 minucie pudło
rezonansowe kontrabasu próbuje zasiać drobny ferment, ale czynność ta nie
dynamizuje poczynań tria. Od 16 minuty coś jednak zaczyna się dziać, kłębić pod
strunami, zazębiać i tlić. Chwilę potem startuje druga część pierwszej opowieści,
budowana na niskim dronie kontrabasu. Więcej niepokoju, mniej baroku. Dłuższe frazy także na flecie. Gdy
jednak nad sceną zaświeci światło (Light!),
czar delikatnie pryska. Spokojna opowieść w wysokich rejestrach, stawia pióro
recenzenta w stan spoczynku. 23 minuta, to bystry dialog fletu i kontrabasu,
ale bez potu na czołach muzyków. Tuż potem marsz kontrabasu przy
akompaniamencie klekotania pudła
gitarowego. Thompson aktywizuje się na prawej flance. Jakby chciał coś
pozostawić po sobie, coś godnego zapamiętania. Wkłada palce pomiędzy struny i
wabi ucho naprawdę udaną ekspozycją, aż kontrabas milknie. Two. Intro minimalnym
kontrabasem. Spacerowy krok, choć czuje się, że na obu strunowcach aż kipi od emocji. Na flankach udane imitacje, po
środku nawet szczypta hałasu. 8 minuta - solo kontrabasu, ale bez ekscytacji.
Komentarz fletu, podobnie. Finał bez jednego dźwięku gitary.
Neil Metcalfe/ Daniel Thompson Eight Improvisations (Creative Sources, 2014)
31 sierpnia 2013, zachodni Londyn: Neil Metcalfe – flet,
Daniel Thompson – gitara; 8 utworów, 42 minuty bez kilkunastu sekund.
One. Dźwięk fletu
dociera do nas z głębokiej, nieokreślonej przestrzeni. Na gryfie gitary,
ślizgi, slajsy i szybie palcówki.
Dokładne miejsce nagrania nie jest znane. Akustyka pomieszczenia dość
specyficzna, bardzo matowe brzmienie instrumentów. Flet Neila jest spokojny,
płynie czystym strumieniem. Gitara Daniela pętli się, struny skubane są kostką, dużo zgrzytów, wysoki
poziom energii. Kawalkada
gęsto tkanych dźwięków. Two.
Tym razem o tempo wolniej, z odrobiną zadumy, z flażoletami (gitara ma pudło,
które rezonuje! – odkrywa recenzent, pomny poprzednich doświadczeń). Sporo
pojedynczych dźwięków, całość trochę nazbyt kameralistyczna. Three. Thompson bierze sobie poprzednią
uwagę do serca i rzeźbi intrygującą ekspozycję, która przy okazji stymuluje
także poczynania flecisty. Zadziornie, z rytmem, błyskotliwie dynamiczne!
Muzycy wchodzą w ciekawą dyskusję, są bardzo wyraziści akustycznie, precyzyjni
i emocjonalnie dosadni. W 4 minucie dopada ich smuga ciszy. Ledwie słyszalne
pląsy na dolnych strunach. Flet buja się w hamaku, gitara trwa w niezbyt
aktywnej polerce. Ładne, choć całkowite wyzbyte dynamiki. Na finał Daniel stara
się trochę pohałasować, by zatrzeć ambiwalencje recenzenta. Four. Jakby
ciąg dalszy tej samej historii. Od fletu oczekiwalibyśmy nieco więcej energii. Gitara
bywa nazbyt ilustracyjna i wyczekująca na działania partnera. Tu, snuje balladę
i zasłuchuje się w flecie amory. Ostatnie 120 sekund poprawia wizerunek tej
części - dwie osobne opowieści zazębiają się, jest gaz, lecą iskry. Five. Improwizacje płynnie przechodzą jedna w drugą. Być może cały spektakl jest nieprzerwaną opowieścią dźwiękową. Thompson
wnosi do niej dużo więcej kreacji niż partner, ma chyba mniej stylistycznych
zahamowań. Choć o swoim dużym potencjale akustycznym nie zawsze pamięta i
czasami gubi myśl, a może jedynie nie chce kontynuować danego pomysłu. Tych
ostatnich ma po sto na każdą chwilę, ciągle coś się u niego zmienia. Tam pętla,
tu stopping, także porcje adekwatnego
sonore. Tańczy kostką po gryfie,
śpiewa piosenki nie otwierając ust. Six.
Dobra improwizacja w fazie kontynuacji. Muzycy wzajemnie się stymulują, Daniel
jest gotowy iść na całego, energetycznie jest ciągle o jeden stopień zasilania
wyżej niż Neil. Znęca się na gryfem i cuda mu się wykluwają pod palcami. Seven. Przeciąganie liny, flet na minimalu, tarcie strun, ciekawy
kontrapunkt. Wszystko ze sporą porcją pozytywnego ładunku. Choć sama narracja
jest bardzo wyważona. Niemniej, druga część tej płyty ma zdecydowanie więcej
walorów, niż pierwsza, podczas której muzycy raczej doskonalili umiejętność
zaniechania. Tu jest kreacja, są kolektywne pomysły na przebieg improwizacji. Sam
Thompson chwilami aż płonie na gryfie. Eight.
Finał wybrzmiewa, jak przystało na ostatni fragment. Przecieka przez palce, ale
i tak nie brakuje sposobności, by każdy z muzyków mógł spłatać psikusa. I znów
świetny pasus Daniela – zapewne jego setna metoda artykulacji dźwięku na
gitarze akustycznej, i setna udana! Brawo! Aż się zagotował przy ostatnim
dźwięku!
Browne/
Thompson/ Sanderson The 1926 Floor Polish Variations (Linear Obsessional Recordings, 2014)
18 maja
2014, Guide’s Hall, Aylesbury: Mark Browne – saksofon, różne obiekty dźwiękowe,
Daniel Thompson – gitara, Richard Sanderson – melodeon; 4 utwory, 45 minut.
One. Start jest
soczysty, z cichą, sonorystyczną introdukcją. Prosty instrument klawiszowy
zwany melodeonem nie gra zbyt skomplikowanych dźwięków. Śle drony i czeka na
przebieg wypadków. Gitara
wycofana, saksofon dobywający dźwięki z głębin tuby. Pojedyncze, urywane
frazy. W międzyczasie ostry dialog saksofonu i gitary. 5 minuta, to chwila,
rzadkiej na tej płycie, galopady we trzech. Saksofon w roli udanego prowodyra całego zajścia. Two. Szeleszczące obiekty, melodeon na
jednym klawiszu, gitara w polerce. Gęste, molekularne incydenty improve.
Kilka dotkliwych dźwięków w wysokim rejestrze. Niełatwy kawałek contemporary – notuje udręczony
recenzent. Gitara Daniela toruje sobie drogę pośród elektroakustycznego
świata dźwięków przedziwnych. Szczęśliwie, chwilami bywa bardzo skuteczna. Zwłaszcza
w konfrontacji z melodeonem, którego główną metodą twórczą musi pozostać
minimalizm. Upalone harmonium w
drodze na pogrzeb muzyki kreatywnej? Three.
Rośnie udział obiektów w kreowaniu
rzeczywistości tego spektaklu. Dominuje, co prawda, idiom akustyczny, ale sieć
tkana jest gęsto i bez spoglądania na konsekwencje. Niektóre wszakże działania
wchodzą w dobry dialog z gitarą. Sporo jednak dźwięków nieudanych,
niepotrzebnych, by nie rzec campowych.
Thompson nie bardzo chce przejąć tu rolę muzyka dominującego. Częściej słucha i
komentuje niż zmienia bieg historii. A recenzent nie ma na czym ucha zawiesić.
No może ostatnie chwile tego fragmentu, gdy kolektywna mikroeskalacja
metalicznie pętli się i bucha iskierkami. Four. Ktoś saksofoniście nadepnął na odcisk! Pisk!
Gitara, to nie ona, ledwie muska struny. Ptasia konwersacja. Gdy saksofon schodzi niżej, napotyka na drony z
klawisza. Dobrze, że od czasu do czasu, przypomina sobie, że to, co
najciekawsze na tej płycie, dzieje się wtedy, gdy dęciak wchodzi w retoryczne dyskusje z gitarą, a obiekty siedzą cicho pod miotłą i nie
mają czelności wydawać jakichkolwiek dźwięków (3 minuta, jako dowód rzeczowy).
Dobre, czy nawet bardzo dobre epizody sąsiadują tu z pokaźnymi porcjami złych
decyzji artystycznych i braku konsekwencji w wytyczaniu ścieżki improwizacji. Recenzent
chciałby być w dobrym klubie muzycznym, czasami ma jednak wrażenie, że jest na
targu rybnym, w tłumie handlujących. Finałowa, 21 minutowa część tego
spektaklu, jest ewidentnie przegadana i szkoda tylko, tych dobrych chwil emocji
pomiędzy saksofonem i gitarą.
Brown/
Thompson/ Sanderson Solitude, Reef And The Starry Veil (Linear Obsessional Recordings, 2017)
2015,
Guide’s Hall, Aylesbury: Mark Browne – saksofon, różne obiekty dźwiękowe, Daniel
Thompson – gitara, Richard Sanderson – melodeon, różne obiekty dźwiękowe,
gwizdki; 4 utwory, 50 minut bez kilku sekund.
One. Akordy gitary
Thompsona na zachętę. Rezonans, okultystyczne
tło, smugi niedopowiedzeń. Elektroakustyka wieloobiektowa
w zwarciu z dobrą materią improwizacji. Obraz całości zdaje się być bardziej
intrygujący, niż na sesji rok wcześniej. Inne dźwięki, nieco monumentalnej
zadumy, sam melodeon jakby wycofany i lekko modulujący swój dość pospolity sound. Saksofon w epizodzie sonore, minimalistyczna gitara,
pojedyncze frazy fletu(?). Narracja jest kapkę oniryczna, pulsuje i stawia
niebanalne drony. Two. Z rozbudowanej
sekcji obiektów sporo ciekawych,
perkusjonalnych incydentów. Gitara szybko chwyta kontekst i wchodzi z nimi w
dialog, intensywnie i metalicznie polerując struny. Wirtualne kastaniety drążą
skałę i zachęcają całe towarzystwo do tańca. Cienka granica dobrego smaku na polu
elektroakustycznych igraszek z dźwiękiem nie jest, póki co, przekraczana, co
dobrze służy improwizacji. Dobry monolog
wewnętrzny Daniela także przysparza uśmiechu na twarzy recenzenta. Three. Ryczące przedszkole, i tu owa granica zostaje po raz pierwszy
przekroczona. W sumie to chyba jednak multiplikacja kobiecych orgazmów… 4
minuta, to ciekawa improwizacja gitarzysty. W tle obiekty w natarciu, a my czekamy na przebudzenie się saksofonu. Kacza orkiestra rządzi (niestety). Nawet
tak doskonały gitarzysta, jak Thompson nie wiele tu zdziała w pojedynkę. Co ciekawe,
nawet melodeon stara się gasić emocje hałasujących inaczej. Baa, 9 minuta zdaje
się być zupełnie nieakceptowana akustycznie. W 13 minucie wraca saksofon i
ratuje sytuacje dramaturgiczną spektaklu. Świetna, kolektywna rozmowa gitary,
saksofonu i melodeonu, który wydaje się być delikatnie amplifikowany. Na
wybrzmieniu powrót tajemniczych fletów. Four.
Szumy i szmery, mikrobiologia na gryfie. Całkiem efektowne pod względem
akustycznym. Rytm głęboko zaszyty, rodzaj transu (!) i melodeon, który brzmi
jak … piano bez pudła rezonansowego. Tuż potem, doskonały dialog gitary i
saksofonu (to sól tego tria, to już wiemy z poprzedniej płyty). Na finał obiekty znów chcą się dorwać do głosu,
są agresywne i pyskate. Wybrzmienie przy skromnym drummingu, bez saksofonu. Rozdygotany wewnętrznie recenzent zamyka
kajet bez komentarza.
Magliocchi/
Northover / Thompson / Okamoto Music From Dreaming Skaters (Plus Timbre, 2017)
19
kwietnia, 2016, Ikletktic, Londyn (utwór 1); 3 marca 2017, to samo miejsce
(utwór 2): Marcello Magliocchi – perkusja, instrumenty perkusyjne, Adrian
Northover – saksofon sopranowy i altowy, Daniel Thompson – gitara akustyczna
(utwór 1), Maresuke Okamoto – wiolonczela (utwór 2); 2 utwory, 45 minut.
One. Zdaje się, że
w londyńskim klubie Iklektic nastąpiła awaria sprzętu nagrywającego. Recenzent
ma bowiem wrażenie, że dźwięk z koncertu jest monofoniczny. Thompsona
odnajdujemy w tej rejestracji posadowionego na środku (partnerów w sumie też,
patrz: jakość nagrania). Jest aktywny, zadziorny i ma plan, by trochę
porządzić. Perkusjonalia są wielowymiarowe, bogate w brzmienia, w tubie sopranu pełne garście sonorystyki. Narracja jest gęsta, dźwięki lepią się do siebie (pogłos,
przesterowana stopa bębna basowego, bootlegowy sound, sprzyjają temu procesowi). Sopran Adriana lubi wysoko
szybować, wiele wskazuje na to, że i ten muzyk ma dziś wiele do zaoferowania.
Szkoda jedynie, że dźwięk nie jest bardziej selektywny. Zdaje się bowiem, że
wiele ciekawych sytuacji umyka naszej uwadze. Drummer nieustannie napędza maszynę improwizacji, a Adrian i Daniel
nie mają czasu na specjalne subtelności. Od 13 minuty, w ramach pierwszej
części, nowa narracja, bardziej spokojna i bardziej czuła na niuanse
brzmieniowe. Silna obcierka na strunach, taneczny saksofon, trochę adhd w ruchach perkusjonalisty. Potem muzycy zwalniają tempo, bawią się w skromne call & response. Na finał toną w ramionach ciszy, przy wtórze
doskonałego sonore saksofonu (o ile dobrze słyszymy). Two. Wiolonczela
daje zasłużony dziś odpoczynek gitarze. Spokojna, nieśpieszna opowieść.
Sonorystyka na strunach, drony w tubie saksofonu, błyskotki percussions. Tu dźwięk jest już lepszy,
bardziej przestrzenny (stereo!). Doskonale wplata się w dialog Marcello i
Adriana nowa postać w trio - Maresuke. Lubi brzmieć gitarowo, jakby z drobną
amplifikacją. Jest energia, są pomysły i dramaturgiczne dysonanse. Brawo! Świetnie
z cello korelują pasaże saksofonisty,
który potwierdza klasę, którą zdążyliśmy już poznać w trakcie dzisiejszej
opowieści. Jeśli recenzent miałby mieć jakąkolwiek uwagę do tej improwizacji,
to zaleciłby większą oszczędność dźwiękową perkusjonaliście. Czasami nie daje
wybrzmieć improwizacjom partnerów. Wiolonczela dorzuca tu także szczyptę dobrze
upalonej kameralistyki, a sopran
Northovera chwilami smakuje mistrzowskim Evanem Parkerem. Gdyby ten koncert dobrze zmasterować (o ile to możliwe),
mielibyśmy doprawdy małe arcydzieło swobodnej improwizacji. Na finał dużo ognia
i dynamiki, z doskonałą ekspozycją saksofonu, wspieraną kolejnymi błyskotliwymi
pasażami wiolonczeli.
Podziękowania dla Krzysztofa za udostępnienie nagrań.
*) ang. Kolejny świeży oddech Zjednoczonego
Królestwa Wolnej Improwizacji!