Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

wtorek, 27 lutego 2018

Levin! Pitsiokos! Seabrook! Stomiidae!


Dokonania Dark Tree Records, francuskiego labelu free jazz/ free improve, śledzimy na tych łamach niezwykle pilnie, a recenzji doczekały się niemal wszystkie jego wydawnictwa (no, może poza jednym). 

Całkiem niedawno pisaliśmy o drugiej pozycji serii korzennej (Carter & Bradford!), wcześniej omówiliśmy także kilka pereł współczesnej, francuskiej, prawdziwie wyzwolonej improwizacji (Lazro! Duboc! Risser!). Pomocne linki na końcu recenzji.

Teraz pod lupę recenzenta wpada najnowsza płyta w katalogu, datowana już na rok 2018. Nowa muzyka, nowi, młodzi muzycy (no, prawie!), tym razem jednak nie znad Sekwany, ale z gorącej amerykańskiej ziemi.

O ile wiolonczelista Daniel Levin znany jest zapewne wszystkim, którzy zaglądają na tę stronę, a saksofonista Chris Pitsiokos – mimo bardzo młodego wieku - doczekał się już tu kilku ciepłych słów, o tyle gitarzysta Brandon Seabrook zapewne debiutuje na scenie Trybuny (dociekliwi winni go pamiętać ze wspólnych nagrań z Peterem Evansem).




Przenosimy się zatem na dwa dni do New Haven i dobrze rozpoznawalnego miejsca, jakim jest klub Firehose 12. Jest kwiecień 2016 roku. Trójka wyjątkowo kompetentnych amerykańskich improwizatorów rejestruje nagranie Stomiidae, które – czas pokaże – jest być może także nazwą własną tria. Siedem utworów potrwa niewiele ponad 38 minut.

One. Od linii startu dobrze rozgrzany saksofon altowy rusza do zdecydowanego ataku. Wspierają go perkusyjne szumy na gryfie wiolonczeli i drobne sprzężenia w pudle gitary elektrycznej. Cała trójka zgrabnie rozpoczyna swą pieśń i ochoczo – od pierwszej sekundy - wchodzi w dynamiczne zwarcia. Ogień płonie już po kilkudziesięciu sekundach. Fire music! Zadziory, zdania składane współrzędnie, onomatopeje, wrzaski, piski i skowyty. Cello brzmi jak kontrabas, ale nie żałuje smyka, ma jakby dwa równoległe oblicza. Już w 4 minucie zgrabne zejście w kierunku ciszy i czas na krótki oddech. Tuż po nim, drobna galopada, pokazująca, zapewne nieprzypadkowo, bardzo wysoki kunszt techniczny i improwizatorski całej trójki. Szczególną błyskotliwością grzeszy Pitsiokos, który może naprawdę dużo, potrafi już chyba wszystko, a chce jeszcze więcej! Two. Ciągle iskrzy na osi gitara – saksofon, przeciwległe flanki w permanentnej dyskusji. A po środku wiolonczela, wręcz gotuje się z emocji. Seabrook wyjątkowo zgrabnie zarządza dźwiękiem swojej gitary. Lubi eksperymentować, nieustannie poszukuje nowych rozwiązań, szuka ciekawostek akustycznych na gryfie, potrafi zaskoczyć. Po 3 minucie snuje eksplozywne drony, w czym wspiera go czujny i gotowy na wszystko saksofonista. Improwizacja tria nie stroni od hałasu, ale ten noise ma dużo smaku, jest środkiem, a nie celem muzykowania. Po 7 minucie muzycy idą w ciszę i także w tej roli są niezwykle wyraziści. Kolejny duży plus na koncie Chrisa! Three. Cóż za sonore! Brawo! Gitara płynie niskim dronem, saksofon pętli się w szumie, bąbelkuje i przelewa wodę. Obok drapieżne cello, jakie pazury! Popisowe 120 sekund! Four. Gitarowa pętla, pełna technicznych fajerwerków. Pozostałe instrumenty wchodzą w to, jak w masło. Świetna komunikacja i głębokie pokłady kreatywności znów wiodą trio ku błyskotliwej eskalacji. Dynamika, piękne, surowe emocje! Five. Siarczyste intro Brandona. Po 80 sekundach świder Chrisa, w sam środek ziemi! Tuż potem stukot na dyszach. Daniel stawia stemple. Cała trójka z kocią zwinnością łapię wewnętrzny nerw i buduje kolejny poziom piętrzącej się improwizacji. Znów lecą iskry! Narracja jest niezwykle bogata, ciągłe zmiany tempa i metod artykulacji dźwięku. Arytmia, atonalność, abstrakcja! W 6 minucie jakże udane tłumienie emocji. Drobinki oniryzmu na strunach, nostalgia i cichy skowyt w tubie. Po minucie znów gonią za królikiem! Energia aż kipi, a pomysłów ciągle przybywa. Six. Saksofon prycha, cello poleruje zapocone struny, niezbyt głośno, ale bardzo dynamicznie. Gitara? Mała fabryka niespodziewanych dźwięków. Kolejna dwuminutowa perła! Seven. Sam finał, to już mała bonanza! Czego tu nie ma?! Cello gra motyw przewodni serialu o historii rockabilly. Na flankach dzieją się niesamowite historie. Sto tysięcy pomysłów na dramat w trzech aktach, każdy udany. Multieksplozja podszyta bezczelnością artystyczną, godną samego Johna Zorna! W 4 minucie, o tempo wolniej. Chytre i przebiegłe call & response. Tytuł mistrza kreatywności wędruje chyba w ręce gitarzysty, choć pozostali muzycy także nie zmarnowali na tej płycie choćby jednego dźwięku. Koniec przychodzi łatwo, może nieco zbyt szybko i gwałtownie. Play It again? With no doubt!





wtorek, 20 lutego 2018

Daniel Thompson! The United Kingdom of Free Improvisation’s another fresh breath! *)


Świat muzyki improwizowanej nie zna pustki. Trybuna Muzyki Spontanicznej, ustami Pana Redaktora, co rusz puszcza w eter nazwiska muzyków, które warte są zapamiętania. Katalog dobrych lub bardzo dobrych improwizatorów rośnie w tempie geometrycznym. Co gorsza, teksty tu zamieszczane nakazują także zachwycać się ich muzyką!

Daniel Thompson! To jest następna ofiara naszej polityki informacyjnej. Młody, wciąż na dorobku, brytyjski gitarzysta. Wykształcony, ambitny, i co z dzisiejszej perspektywy najistotniejsze, już doprawdy wyśmienity muzyk improwizujący. Po prawdzie nie ma jeszcze w pełni autorskiego dorobku, ale jego twórcza zabawa w kolektywną, swobodną improwizację, niemal od początku dekady, trwa w najlepsze.

W trakcie dość rozbudowanej epistoły padnie także kilka innych, nowych nazwisk. Na jedno już dziś redakcja nakazuje zwrócić baczną uwagę. To saksofonista Adrian Northover. Muzyk nieco starszego pokolenia, jakkolwiek jego większa aktywność na polu free improve ma miejsce dopiero w ostatnich latach, dodajmy, na ogół w towarzystwie Thompsona.

Prześledzimy notatki recenzenta z odsłuchu aż jedenastu płyt, w których istotny udział sprawczy przypisać możemy brytyjskiemu gitarzyście. Nie będziemy nadmiernie wymądrzać się w ich trakcie, snuć gatunkowych paralel, ani udowadniać, jak wielka jest nasza recepcja muzyki improwizowanej. Tylko fakty, tylko emocje. A po lekturze - marsz do kupowania i słuchania muzyki! Muzycy improwizujący i ich wydawcy także płacą rachunki!

Jeśli ktoś z zacnych Czytelników chciałby zadać pytanie, po które z wydawnictw sięgnąć od razu, a po które nieco później, odpowiedź musi być wymijająca, bo wszystkie one godne są naszej uwagi. Ale na ucho dodajmy – kolejność prezentacji płyt nie jest do końca przypadkowa.




The Runcible Quintet ‎ Five (FMR Records, 2017)

18 kwietnia 2016, Iklektic, Londyn: John Edwards – kontrabas, Marcello Magliocchi – perkusja, Neil Metcalfe – flet, Adrian Northover – saksofon sopranowy, Daniel Thompson – gitara akustyczna; 5 utworów, 44 minuty z sekundami.

One. Dokładna, molekularna rozbiegówka – pojedyncze struny gitary i kontrabasu, drżący talerz, westchnienie fletu, podmuch saksofonu. Muzycy poznają się wzajemnie przez dotyk. Two. Flet stąpa po strunach gitary. Akustyczna precyzja, która znamionuje tych, którzy potrafią czerpać ze wszelkich zdobyczy historycznych brytyjskiego free improv. Metcalfe grał z Johnem Stevensem naprawdę, reszta czyniła to w równie zaangażowany sposób, choć metodami bardziej wirtualnymi. Czujność i odpowiedzialność za pojedynczy dźwięk, to cechy, które konstytuują jakość narracji, która lubi pełzać do przodu przy wykorzystaniu klasycznej metody improwizacji, czyli search &reflect. Demokracja w czynie, demokracja w sukcesie, to kolejne warte podkreślania zjawisko na scenie w Iklektic. Szczypta kameralistyki w zaśpiewie fletu, programowy minimalizm w tubie sopranu, błyskotliwy, bardzo niski pasaż ze smyka na kontrabasie. Three. Flet w konfrontacji z kontrabasem. W tle drumming, który zaczyna zaznaczać swoją obecność. Jest zwinny, nerwowy, bardzo na temat, dzięki czemu cała ekspozycja skrzy się sporym ładunkiem energii. Od 5 minuty znów jakby spokojniej. Akustyczne mikro cuda wypadają z rąk każdego z muzyków kwintetu. Od 8 minuty rośnie dynamika, która prowadzi do kilkudziesięciosekundowej eskalacji. Zejście w ciszę, tuż potem – orkiestrowy majstersztyk, trochę wedle wskazań nieistniejącej batuty. Przynajmniej dęciaki sprawiają wrażenie lekko sterowanych. Four. Przeciąganie liny w estetyce call & response. Dźwięk za dźwięk. Wymiany uprzejmości na flankach w podgrupie dętej. Po dynamizacji, cała piątka płynie wyjątkowo wartkim strumieniem (smyk na kontrabasie stawia stempel akustycznej doskonałości). Tego ostatniego instrumentu zdaje się być w tej opowieści najwięcej. 8-9 minuta, to chwila, by zachwycić się sztuką gitarzysty – pięknie szoruje po strunach w poszukiwaniu nerwowego rytmu, a reszta muzyków jakby amplifikowała jego działania. Najdłuższy trak na płycie (ponad 17 minut) mieni się tysiącami pomysłów i rozwiązań dramaturgicznych. Jakże szeroki arsenał środków w dłoniach perkusisty. Niemal barokowy przepych. Od 15 minuty wyśmienite, dronowe wybrzmiewanie. What a game! Five. Outro na 150 sekund. Drapieżnie na strunach kontrabasu, obok dęte wymienianki, szczypta ciszy ze strony gitary. Drastycznie precyzyjny, ostatni dźwięk.




Adrian Northover & Daniel Thompson ‎ Mill Hill  (Raw Tonk, 2015)

26 czerwca 2014, The Red Shed Studio, Mill Hill, Londyn: Adrian Northover – saksofon sopranino, sopranowy i altowy, Daniel Thompson – gitara akustyczna; 5 utworów, 40 minut.

One. Saksonowy dron, drobne spiętrzenia na gryfie, kilka slajsów, suche, ascetyczne brzmienie. W tubie sopranu rodzaj mikro ballad, które snują się po ściankach, pomiędzy strunami gitary gęsta sieć dźwięków. Dobra komunikacja pomiędzy instrumentami, także pomiędzy ich dyspozytorami. Improwizacje obu muzyków płyną dość separatywnie, ale stale odnajdują punkty styczne i okazje do zmyślnych interakcji. 6 minuta, szczypta sonore z saksofonu, z którego wykluwa się piękna one breath ekspozycja. Adrian jest delikatny, precyzyjny, świadomy swoich wysokich kompetencji. W 9 minucie prowadzi z Danielem doskonały dialog na pograniczu ciszy. Muzycy świetnie dopasowują się poziomem ekspresji, ładunkami energii wkładanymi w improwizację. Two. Kolejny, kompatybilny, wyważony i skrupulatny dialog gitary i saksofonu. Dużo pytań, jeszcze więcej odpowiedzi i niebanalnych, wspólnych refrenów. Thompson tryska techniką gry, dokładnością swoich improwizacji. Pozostaje w stanie ciągłej zmiany, nie stroni od dekonstruowania riffów. Jego improwizacje są bardzo wyzwolone, ale mają uporządkowaną strukturę, pełne są zamysłu dramaturgicznego. Nie ma w nich przypadkowych dźwięków. Gitarzyście daleko do niechlujstwa Dereka Baileya, bliżej mu do wewnętrznej spójności Johna Russella. To samo można powiedzieć o grze Northovera, być może muzyk ten jest jeszcze większym odkryciem tego skromnego cd-ra. Three. Pętla w tubie, zaciska się na szyi słuchacza. Metaliczny jazgot rozszarpywanych strun gitary. Także ta improwizacja ma swój wewnętrzny rytm, z góry nadany przez muzyków kierunek rozwoju. Po paru minutach, obaj znów cudownie grzęzną w ciszy. Four. Adrian i Daniel czają się na siebie, jak dwa tygrysiątka w zaroślach. A potem skok w narowisty galop! Być może najbardziej dynamiczny fragment nagrania. Przy okazji, jakość ich improwizacji lokalnie eksploduje! Tuż potem mistrzowskie hamowanie, niczym kwiatuszek do kożuszka. A po kolejnej chwili… kolejny galop i … ponownie perfekcyjny stop! Wielominutowa perła free improve żarzy się ogniście!  7-9 minuta, szumy i szmery w tubie, tuż obok bulgocząca, strunowa, sucha symfonia. Jakby Daniel grał na samych strunach, a jego instrument pozbawiony był pudla rezonansowego. Dronowa cisza, jako komentarz, pachnie już niemal geniuszem, a konwulsyjna dekonstrukcja sytuacji zastanej znów gotuje pióro recenzenta. Diabelska historia! Five. Saksofon down and up, z drobinami melodycznego zaśpiewu. Gitara stawia akordowe zasieki. Czyżby rodzaj meta ballady na zakończenie? Wytwornie, kameralistycznie! Od 4 minuty wykluwa się z tego kolejna zmysłowa narracja. Dźwięk przy dźwięku, gęsto, dość głośno, jakby stempel doskonałości dla całej sesji. Nakład płyty? 75 sztuk. Biorę wszystkie!




Andrew Lisle/ Simon Rose/ Daniel Thompson  The Spring Trio ‎(CRAM, 2015)

10 kwietnia 2014, Foley Street improvised Music Concert Series, London: Andrew Lisle – perkusja, perkusjonalia, Simon Rose – saksofon altowy i barytonowy, Daniel Thompson – gitara akustyczna; 3 utwory, 54 minuty.

One. Mikrodrony altu z jednej strony, rozrywanie strun gitary, z drugiej. Obok drobne zdarzenia perkusyjne. Prawdziwie skupione free improve, zawieszona, plamista narracja. Rose bardzo oszczędny w słowach, krótkie, urywane frazy, dobitne emocjonalnie. Lisle, aktywny, wielowymiarowy, dynamiczny nawet w spokojnych partiach improwizacji. O Thompsonie można powiedzieć dokładnie to samo. Po paru minutach koncert intrygująco się dynamizuje, rośnie ilość dźwięków w jednostce czasu. Zwinne zejście w ciszę, wyjątkowo udane. Wymiany zdań w klimatach dobrej praktyki Watts-Stevens sprzed niemal pół wieku. Świetna kooperacja, muzycy doskonale się słuchają. Dramaturgia spektaklu jest niezwykle zmienna. Drobne, krótkotrwałe eskalacje przypominają punkty zapalne, które oddzielone są długimi godzinami spokojnych i nieśpiesznych dysput, czasami nawet na pojedyncze dźwięki. Thompson zdaje się być bardzo skrupulatny w swoich indywidualnych improwizacjach. Waży każde słowo, każdą porcję energii kinetycznej w spoiwach gitary. Lisle często stawia na rozwiązania sonorystyczne, dodając całej zabawie sporo pikanterii. Na finał części głównej koncertu muzycy fundują nam dotkliwą eskalację, z doskonałą ekspozycją Rose’a i dzikim, konwulsyjnym drummingiem. Gitara na moment pozostaje w tyle, ale to właśnie do niej należy ostatnie słowo. Piękne, solowe pasaże, delikatnie komentowane przez saksofon. Two. Zdaje się, że to dynamiczna dogrywka do części zasadniczej. Saksofon gotuje hektolitry wody w tubie, by po subtelnym stopowaniu, przejść w czupurne i niebanalne call & response z pozostałymi uczestnikami tej przygody muzycznej. Brawo! Three. Ta improwizacja jest jakby zawieszona w próżni, płynie leniwie intrygującymi pasażami w kierunku finałowego wybrzmienia. W ramach dysonansu, dynamiczna ekspozycja Thompsona na bardzo suchym gryfie. Ostatnie sekundy płyty są wyjątkowo piękne, narracja wpada w zmysłowy oniryzm, zdobiony rezonującymi talerzami, pełen repetycji i artystycznego lunatyzmu.




Steve Noble & Daniel Thompson  Sunday Afternoon (Live At The Hundred Years Gallery)  (Confront, 2015)

26 października 2014, Hundred Years Gallery, London: Steve Noble – instrumenty perkusyjne, Daniel Thompson – gitara akustyczna; 2 utwory, 33 i pół minuty.

One. Dzwonki i talerze wzywają na rytuał koncertu. Gitara wydaje pojedyncze meta akordy, selektywne, zanikające dźwięki. Narracja nosi znamiona minimalizmu, także kameralizmu. Muzycy trochę czają się na siebie, jak onegdaj Stevens i Watts w kompozycji-koncepcji Flower. Pierwsza wspólna podróż ma miejsce dopiero po ponad 200 sekundach. Jest jednak krótka. Ponowne call & response, trochę prowokująco, zdaje się dobrze stymulować kolektywną improwizację. 5 minuta, partia sonore, zadziornie, a nawet trochę wulgarnie. Muzycy broczą na granicy transu. Po stronie Thompsona kilka technicznych błyskotek. Narracja jest już stosunkowo intensywna, wet za wet, gęsto od dźwięków. Nie brakuje imitacji, zdań wypowiadanych wspólnie, wzajemnych przemyśleń – słychać, że muzycy dobrze się ze sobą czują. Sound gitary Daniela tradycyjnie dość suchy, metaliczny, trochę siarczysty. Robota Steve’a więcej niż znakomita. Recenzent nawet nie podejrzewał tego wytrawnego, free jazzowego drummera o takie sonorystyczne subtelności. Oczywiście ogromne skupienie i świetna komunikacja stymulują jakość koncertu. Nie sposób oderwać ucho od tej improwizacji – dzieje się tak wiele, z tak dużą intensywnością, choć muzycy wcale nie są w galopie. 18 minuta i wytłumienie emocji na scenie, jakby powrót do początku koncertu. Solowa, wyśmienita ekspozycja perkusjonalna (głównie na talerzach). Gitara powraca z podniesionym czołem, prawdziwe cuda na gryfie, kilka wątków podejmowanych jest przez Daniela jednocześnie. Także kolejna krwista imitacja. A na sam finał części zasadniczej koncertu, dodatkowa porcja dynamiki. Two. Ponad siedmiominutowe encore po uzasadnionej burzy oklasków. Porcja upalonego blue grassu? Why not! Rezonans, repetycja, delicja. Dość płynna narracja tego fragmentu zazębia się i skrzy w głębokim słońcu. Spokojny spacer w kierunku finału całego koncertu przeradza się w szybki marsz. Industrialna pętla na ostatniej prostej. What a game!




Daniel Thompson/ Tom Jackson / Roland Ramanan ‎ Zubeneschamali  (Leo Records, 2014)

30 maja 2013, Studio, Londyn: Daniel Thompson – gitara, Tom Jackson – klarnet, Roland Ramanan – trąbka; 12 utworów, 62 minuty z sekundami.

One. Kameralny klarnet, sonoryzująca trąbka, gitara, która trzeszczy pudłem rezonansowym i upoconymi strunami. Cicha, powolna introdukcja. Szybko podjęta decyzja o drobnej eskalacji dobrze wróży temu nagraniu. Tuż po niej, w ramach deseru, parę oddechów klarnetu basowego. Muzycy jakby grali z pięciolinii, co nie umniejsza jakości ich działań improwizatorskich. Two. Znów duży klarnet i chwila zadumy. Akustyczny melanż - muzycy nie stronią od pomysłów, by nieco podroczyć się z wielbicielami stuprocentowego free improve. Gitara Daniela, częściej niż zwykle, brnie w rozwiązania sonorystyczne. Tu brzmi, jakby imitowała dęciaka! Mikrozdarzenia, świetne interakcje, precyzja wypowiedzi, ale także akcenty balladowe i próby zawieszania narracji, tak, by nic na tej płycie nie było możliwe do przewidzenia. Three. Krok taneczny, dobre dialogi, pogadanki na temat. Dużo dynamiki i serca do gry. Four. Niemelodyczna retoryka wprost z ciszy. Rysowanie ostrymi pazurami po szybie, jako przykład akustyki doskonałej (brawa za realizację dźwięku!). Daniel mocuje się ze strunami, ugniata pudła rezonansowe, czemu towarzyszą poszczekiwania dęciaków. Techniczny popis każdego z muzyków! Five. Prychanie w tubach, leśne dialogi. Wonderful! Gitara milczy z podziwu, a potem wplata się w zwoje narracji błyskotliwą palcówką. Taniec z fajerwerkami! W ramach komentarza, minimalistyczne solo na gołej gitarze. Powrót dętych wprost z ciszy. Opiłki wyśmienitych mikrodźwięków spadają na głowy słuchaczy! What a game! 10 minutowa perła w koronie każdego królestwa! Six. Zabawa w mikrodrony. Drżenia i rezonancje. Wewnątrz obu tub dzieją się cuda najprawdziwsze. Zwłaszcza w blaszaku! Seven. Sonorystyka ponownie króluje! Efektowna obcierka na strunach. Bulgot na dyszach. Którą ekspozycją zachwycać się w pierwszej kolejności? – pyta retorycznie recenzent. Na finał genialne zapętlenie się trzech strumieni improwizacji. Mistrzowski suples! Ci muzycy mogą wszystko! Eight. Najdłuższa podróż na tej niezwykłej płycie. Solowe wprowadzenie Daniela, z dużą ilością flażoletów. Dęciaki nieco kameralistyczne, why not! Niech entuzjazm recenzenta zostanie wystawiony na próbę. Dynamiczny finał, jako właściwa odpowiedź. Nine. Klarnet i trąbka w natarciu. Gitara w konwulsjach. Naprawdę stać ich na każdy dźwięk! Eskalacja, co się zowie! Dęciaki mają już orgazm, ale strunowiec wciąż dokłada do ognia! Ten. Rodzaj kreatywnego tłumienia emocji. Dźwięk za dźwięk. Akustyczne niebo w gębie. Daniel liczy struny w każdej pętli swojej narracji. Roland i Tom w stanie wrzenia permanentnego. Saperska precyzja. A każdy chce mieć zdanie ostatnie! Eleven. Przeciąganie liny, aż struny skwierczą z wysiłku. Klarnet basowy i trąbka toną w zachwycie. Kolejny techniczny majstersztyk. Dużo dynamiki na wybrzmieniu. Twelve. Z głębi ciszy, z dbałością o każdy dźwięk. Skowyt, szorowanie lśniących strun. Pyskówka dęciaków, już bez gitary, na finał doskonałej płyty!




Daniel Thompson/ Alex Ward/ Benedict Taylor ‎ Compost  (CRAM, 2012)

Wiosna 2011, Shoreditch Church, London: Daniel Thompson – gitara akustyczna, Alex Ward – klarnet, Benedict Taylor – altówka; 2 utwory, 39 minut z sekundami.

One. Strunowe ekspozycje z drobnymi zadziorami na progach. Dramaturgiczny suspens. Rubaszny, taneczny klarnet Alexa. Muzycy stąpają po zimnej posadzce dużego obiektu sakralnego. Pogłos rwie im resztki włosów z głowy. Od startu wchodzą w zwarcia, pyskówki, każdy stawia na swoim, z sonorystycznym zacięciem, ale także z kameralistycznym zawieszaniem narracji. To ostatnie, szczęśliwie, tylko na krótkie chwile, bo w głowach muzyków głównie zabawa i skłonność do hałasowania (okoliczności przestrzenne koncertu mają za nic). Prawdziwie różnokolorowe grejpfruty (a propos tytułu tej części). Taylor lubi oniryczne pasaże, sprytnie moduluje sound altówki. Z uwagi na mocny pogłos, niektóre eskalacje muzyków nabierają ptasiego charakteru (zwłaszcza klarnetu). Trzeba się przyzwyczaić. Thompson odrobinę przyczajony, grymasi na prawej flance. 11 minuta, przykład zadumy narracyjnej, tłumienia emocji, z dużą precyzją, dźwięk podążający za dźwiękiem. Jakby muzycy grali z pięciolinii (choć zdjęcie z koncertu przeczy tej karkołomnej sugestii recenzenta). Gdy idą w galop, ma on swój rytm, jest taneczny, z melodią zaszytą w tubie klarnetu. Gdy ten ostatni ma chwilę na sonorystyczne peregrynacje, jakość improwizacji rośnie w tempie geometrycznym (19-20 minuta, brawo!). Trudno Alexowi zaprzeczyć, iż jest czynnikiem dominującym w tej przygodzie muzycznej. Finał części pierwszej znów jest zamaszyście kameralistyczny, pięknie rozrywa się w szwach i pętli w wysokim rejestrze. Oklaski wieńczą sonorystyczny lapsus na sam koniec. Two. Na gryfie altówki odrobina slide’u. Solowa introdukcja Benedicta smakowita. W dyskusję wdaje się Alex, a improwizacja nabiera rumieńców. Gitara czołobitnie walczy o swoje. Komentarzem, nie pierwszy już raz, zdaje się być przejście w melodyjny klarnet, studzenie emocji i zadzierzgnięcie nowej powieści. Synergicznie, empatycznie, kolegialnie. Thompson w roku 2011 nie zawsze pełen jest brawury, która charakteryzuje jego późniejsze występy. Lubi przyjąć postać konstruktywnego tła, ale gdy wpadnie w sonore, jego ekspozycja jest niezwykle kreatywna i wyrazista.




Neil Metcalfe/ Guillaume Viltard/ Daniel Thompson ‎ Garden Of Water And Light  (FMR Records, 2012)

7 listopada 2011, Leonards Shoreditch Church, Hackney, London: Neil Metcalfe – flet, Guillaume Viltard – kontrabas, Daniel Thompson – gitara; 2 utwory, niespełna 37 minut.

One. Odrobina barokowych, małych dźwięków. Delikatne mlaśnięcia po strunach. Flet, kontrabas, gitara – taki oto układ przestrzenny. Muzycy szeroko rozstawieni, dużo czystego brzmienia, ale bez nadmiernego pogłosu, tak charakterystycznego dla obiektu sakralnego. Trzy dość separatywne opowieści, które znajdują jednak punkty wspólne, sprzyjające interakcji, wzajemnym rozmowom. Pierwszy eskaluje się kontrabas. Jego tembr gęstnieje. Za moment pozostali też idą w tango, by po chwili ochoczo zastopować. 6 min, znów sporo baroku na gryfach i dyszach. Póki co, spokojna, wyważona, odrobinę akademicka improwizacja. Sfera ewentualnego zachwytu recenzenta sytuuje się wokół jakości brzmienia trzech akustycznych instrumentów. W 13 minucie pudło rezonansowe kontrabasu próbuje zasiać drobny ferment, ale czynność ta nie dynamizuje poczynań tria. Od 16 minuty coś jednak zaczyna się dziać, kłębić pod strunami, zazębiać i tlić. Chwilę potem startuje druga część pierwszej opowieści, budowana na niskim dronie kontrabasu. Więcej niepokoju, mniej baroku. Dłuższe frazy także na flecie. Gdy jednak nad sceną zaświeci światło (Light!), czar delikatnie pryska. Spokojna opowieść w wysokich rejestrach, stawia pióro recenzenta w stan spoczynku. 23 minuta, to bystry dialog fletu i kontrabasu, ale bez potu na czołach muzyków. Tuż potem marsz kontrabasu przy akompaniamencie klekotania pudła gitarowego. Thompson aktywizuje się na prawej flance. Jakby chciał coś pozostawić po sobie, coś godnego zapamiętania. Wkłada palce pomiędzy struny i wabi ucho naprawdę udaną ekspozycją, aż kontrabas milknie. Two. Intro minimalnym kontrabasem. Spacerowy krok, choć czuje się, że na obu strunowcach aż kipi od emocji. Na flankach udane imitacje, po środku nawet szczypta hałasu. 8 minuta - solo kontrabasu, ale bez ekscytacji. Komentarz fletu, podobnie. Finał bez jednego dźwięku gitary.





Neil Metcalfe/ Daniel Thompson ‎ Eight Improvisations  (Creative Sources, 2014)

31 sierpnia 2013, zachodni Londyn: Neil Metcalfe – flet, Daniel Thompson – gitara; 8 utworów, 42 minuty bez kilkunastu sekund.

One. Dźwięk fletu dociera do nas z głębokiej, nieokreślonej przestrzeni. Na gryfie gitary, ślizgi, slajsy i szybie palcówki. Dokładne miejsce nagrania nie jest znane. Akustyka pomieszczenia dość specyficzna, bardzo matowe brzmienie instrumentów. Flet Neila jest spokojny, płynie czystym strumieniem. Gitara Daniela pętli się, struny skubane są kostką, dużo zgrzytów, wysoki poziom energii. Kawalkada gęsto tkanych dźwięków. Two. Tym razem o tempo wolniej, z odrobiną zadumy, z flażoletami (gitara ma pudło, które rezonuje! – odkrywa recenzent, pomny poprzednich doświadczeń). Sporo pojedynczych dźwięków, całość trochę nazbyt kameralistyczna. Three. Thompson bierze sobie poprzednią uwagę do serca i rzeźbi intrygującą ekspozycję, która przy okazji stymuluje także poczynania flecisty. Zadziornie, z rytmem, błyskotliwie dynamiczne! Muzycy wchodzą w ciekawą dyskusję, są bardzo wyraziści akustycznie, precyzyjni i emocjonalnie dosadni. W 4 minucie dopada ich smuga ciszy. Ledwie słyszalne pląsy na dolnych strunach. Flet buja się w hamaku, gitara trwa w niezbyt aktywnej polerce. Ładne, choć całkowite wyzbyte dynamiki. Na finał Daniel stara się trochę pohałasować, by zatrzeć ambiwalencje recenzenta. Four. Jakby ciąg dalszy tej samej historii. Od fletu oczekiwalibyśmy nieco więcej energii. Gitara bywa nazbyt ilustracyjna i wyczekująca na działania partnera. Tu, snuje balladę i zasłuchuje się w flecie amory. Ostatnie 120 sekund poprawia wizerunek tej części - dwie osobne opowieści zazębiają się, jest gaz, lecą iskry. Five. Improwizacje płynnie przechodzą jedna w drugą. Być może cały spektakl jest nieprzerwaną opowieścią dźwiękową. Thompson wnosi do niej dużo więcej kreacji niż partner, ma chyba mniej stylistycznych zahamowań. Choć o swoim dużym potencjale akustycznym nie zawsze pamięta i czasami gubi myśl, a może jedynie nie chce kontynuować danego pomysłu. Tych ostatnich ma po sto na każdą chwilę, ciągle coś się u niego zmienia. Tam pętla, tu stopping, także porcje adekwatnego sonore. Tańczy kostką po gryfie, śpiewa piosenki nie otwierając ust. Six. Dobra improwizacja w fazie kontynuacji. Muzycy wzajemnie się stymulują, Daniel jest gotowy iść na całego, energetycznie jest ciągle o jeden stopień zasilania wyżej niż Neil. Znęca się na gryfem i cuda mu się wykluwają pod palcami. Seven. Przeciąganie liny, flet na minimalu, tarcie strun, ciekawy kontrapunkt. Wszystko ze sporą porcją pozytywnego ładunku. Choć sama narracja jest bardzo wyważona. Niemniej, druga część tej płyty ma zdecydowanie więcej walorów, niż pierwsza, podczas której muzycy raczej doskonalili umiejętność zaniechania. Tu jest kreacja, są kolektywne pomysły na przebieg improwizacji. Sam Thompson chwilami aż płonie na gryfie. Eight. Finał wybrzmiewa, jak przystało na ostatni fragment. Przecieka przez palce, ale i tak nie brakuje sposobności, by każdy z muzyków mógł spłatać psikusa. I znów świetny pasus Daniela – zapewne jego setna metoda artykulacji dźwięku na gitarze akustycznej, i setna udana! Brawo! Aż się zagotował przy ostatnim dźwięku!




Browne/ Thompson/ Sanderson  The 1926 Floor Polish Variations  (Linear Obsessional Recordings, 2014)

18 maja 2014, Guide’s Hall, Aylesbury: Mark Browne – saksofon, różne obiekty dźwiękowe, Daniel Thompson – gitara, Richard Sanderson – melodeon; 4 utwory, 45 minut.

One. Start jest soczysty, z cichą, sonorystyczną introdukcją. Prosty instrument klawiszowy zwany melodeonem nie gra zbyt skomplikowanych dźwięków. Śle drony i czeka na przebieg wypadków. Gitara wycofana, saksofon dobywający dźwięki z głębin tuby. Pojedyncze, urywane frazy. W międzyczasie ostry dialog saksofonu i gitary. 5 minuta, to chwila, rzadkiej na tej płycie, galopady we trzech. Saksofon w roli udanego prowodyra całego zajścia. Two. Szeleszczące obiekty, melodeon na jednym klawiszu, gitara w polerce. Gęste, molekularne incydenty improve. Kilka dotkliwych dźwięków w wysokim rejestrze. Niełatwy kawałek contemporary – notuje udręczony recenzent. Gitara Daniela toruje sobie drogę pośród elektroakustycznego świata dźwięków przedziwnych. Szczęśliwie, chwilami bywa bardzo skuteczna. Zwłaszcza w konfrontacji z melodeonem, którego główną metodą twórczą musi pozostać minimalizm. Upalone harmonium w drodze na pogrzeb muzyki kreatywnej? Three. Rośnie udział obiektów w kreowaniu rzeczywistości tego spektaklu. Dominuje, co prawda, idiom akustyczny, ale sieć tkana jest gęsto i bez spoglądania na konsekwencje. Niektóre wszakże działania wchodzą w dobry dialog z gitarą. Sporo jednak dźwięków nieudanych, niepotrzebnych, by nie rzec campowych. Thompson nie bardzo chce przejąć tu rolę muzyka dominującego. Częściej słucha i komentuje niż zmienia bieg historii. A recenzent nie ma na czym ucha zawiesić. No może ostatnie chwile tego fragmentu, gdy kolektywna mikroeskalacja metalicznie pętli się i bucha iskierkami. Four. Ktoś saksofoniście nadepnął na odcisk! Pisk! Gitara, to nie ona, ledwie muska struny. Ptasia konwersacja. Gdy saksofon schodzi niżej, napotyka na drony z klawisza. Dobrze, że od czasu do czasu, przypomina sobie, że to, co najciekawsze na tej płycie, dzieje się wtedy, gdy dęciak wchodzi w retoryczne dyskusje z gitarą, a obiekty siedzą cicho pod miotłą i nie mają czelności wydawać jakichkolwiek dźwięków (3 minuta, jako dowód rzeczowy). Dobre, czy nawet bardzo dobre epizody sąsiadują tu z pokaźnymi porcjami złych decyzji artystycznych i braku konsekwencji w wytyczaniu ścieżki improwizacji. Recenzent chciałby być w dobrym klubie muzycznym, czasami ma jednak wrażenie, że jest na targu rybnym, w tłumie handlujących. Finałowa, 21 minutowa część tego spektaklu, jest ewidentnie przegadana i szkoda tylko, tych dobrych chwil emocji pomiędzy saksofonem i gitarą.




Brown/ Thompson/ Sanderson ‎ Solitude, Reef And The Starry Veil  (Linear Obsessional Recordings, 2017)

2015, Guide’s Hall, Aylesbury: Mark Browne – saksofon, różne obiekty dźwiękowe, Daniel Thompson – gitara, Richard Sanderson – melodeon, różne obiekty dźwiękowe, gwizdki; 4 utwory, 50 minut bez kilku sekund.

One. Akordy gitary Thompsona na zachętę. Rezonans, okultystyczne tło, smugi niedopowiedzeń. Elektroakustyka wieloobiektowa w zwarciu z dobrą materią improwizacji. Obraz całości zdaje się być bardziej intrygujący, niż na sesji rok wcześniej. Inne dźwięki, nieco monumentalnej zadumy, sam melodeon jakby wycofany i lekko modulujący swój dość pospolity sound. Saksofon w epizodzie sonore, minimalistyczna gitara, pojedyncze frazy fletu(?). Narracja jest kapkę oniryczna, pulsuje i stawia niebanalne drony. Two. Z rozbudowanej sekcji obiektów sporo ciekawych, perkusjonalnych incydentów. Gitara szybko chwyta kontekst i wchodzi z nimi w dialog, intensywnie i metalicznie polerując struny. Wirtualne kastaniety drążą skałę i zachęcają całe towarzystwo do tańca. Cienka granica dobrego smaku na polu elektroakustycznych igraszek z dźwiękiem nie jest, póki co, przekraczana, co dobrze służy improwizacji. Dobry monolog wewnętrzny Daniela także przysparza uśmiechu na twarzy recenzenta. Three. Ryczące przedszkole, i tu owa granica zostaje po raz pierwszy przekroczona. W sumie to chyba jednak multiplikacja kobiecych orgazmów… 4 minuta, to ciekawa improwizacja gitarzysty. W tle obiekty w natarciu, a my czekamy na przebudzenie się saksofonu. Kacza orkiestra rządzi (niestety). Nawet tak doskonały gitarzysta, jak Thompson nie wiele tu zdziała w pojedynkę. Co ciekawe, nawet melodeon stara się gasić emocje hałasujących inaczej. Baa, 9 minuta zdaje się być zupełnie nieakceptowana akustycznie. W 13 minucie wraca saksofon i ratuje sytuacje dramaturgiczną spektaklu. Świetna, kolektywna rozmowa gitary, saksofonu i melodeonu, który wydaje się być delikatnie amplifikowany. Na wybrzmieniu powrót tajemniczych fletów. Four. Szumy i szmery, mikrobiologia na gryfie. Całkiem efektowne pod względem akustycznym. Rytm głęboko zaszyty, rodzaj transu (!) i melodeon, który brzmi jak … piano bez pudła rezonansowego. Tuż potem, doskonały dialog gitary i saksofonu (to sól tego tria, to już wiemy z poprzedniej płyty). Na finał obiekty znów chcą się dorwać do głosu, są agresywne i pyskate. Wybrzmienie przy skromnym drummingu, bez saksofonu. Rozdygotany wewnętrznie recenzent zamyka kajet bez komentarza.




Magliocchi/ Northover / Thompson / Okamoto ‎ Music From Dreaming Skaters  (Plus Timbre, 2017)

19 kwietnia, 2016, Ikletktic, Londyn (utwór 1); 3 marca 2017, to samo miejsce (utwór 2): Marcello Magliocchi – perkusja, instrumenty perkusyjne, Adrian Northover – saksofon sopranowy i altowy, Daniel Thompson – gitara akustyczna (utwór 1), Maresuke Okamoto – wiolonczela (utwór 2); 2 utwory, 45 minut.

One. Zdaje się, że w londyńskim klubie Iklektic nastąpiła awaria sprzętu nagrywającego. Recenzent ma bowiem wrażenie, że dźwięk z koncertu jest monofoniczny. Thompsona odnajdujemy w tej rejestracji posadowionego na środku (partnerów w sumie też, patrz: jakość nagrania). Jest aktywny, zadziorny i ma plan, by trochę porządzić. Perkusjonalia są wielowymiarowe, bogate w brzmienia, w tubie sopranu pełne garście sonorystyki. Narracja jest gęsta, dźwięki lepią się do siebie (pogłos, przesterowana stopa bębna basowego, bootlegowy sound, sprzyjają temu procesowi). Sopran Adriana lubi wysoko szybować, wiele wskazuje na to, że i ten muzyk ma dziś wiele do zaoferowania. Szkoda jedynie, że dźwięk nie jest bardziej selektywny. Zdaje się bowiem, że wiele ciekawych sytuacji umyka naszej uwadze. Drummer nieustannie napędza maszynę improwizacji, a Adrian i Daniel nie mają czasu na specjalne subtelności. Od 13 minuty, w ramach pierwszej części, nowa narracja, bardziej spokojna i bardziej czuła na niuanse brzmieniowe. Silna obcierka na strunach, taneczny saksofon, trochę adhd w ruchach perkusjonalisty. Potem muzycy zwalniają tempo, bawią się w skromne call & response. Na finał toną w ramionach ciszy, przy wtórze doskonałego sonore saksofonu (o ile dobrze słyszymy). Two. Wiolonczela daje zasłużony dziś odpoczynek gitarze. Spokojna, nieśpieszna opowieść. Sonorystyka na strunach, drony w tubie saksofonu, błyskotki percussions. Tu dźwięk jest już lepszy, bardziej przestrzenny (stereo!). Doskonale wplata się w dialog Marcello i Adriana nowa postać w trio - Maresuke. Lubi brzmieć gitarowo, jakby z drobną amplifikacją. Jest energia, są pomysły i dramaturgiczne dysonanse. Brawo! Świetnie z cello korelują pasaże saksofonisty, który potwierdza klasę, którą zdążyliśmy już poznać w trakcie dzisiejszej opowieści. Jeśli recenzent miałby mieć jakąkolwiek uwagę do tej improwizacji, to zaleciłby większą oszczędność dźwiękową perkusjonaliście. Czasami nie daje wybrzmieć improwizacjom partnerów. Wiolonczela dorzuca tu także szczyptę dobrze upalonej kameralistyki, a sopran Northovera chwilami smakuje mistrzowskim Evanem Parkerem. Gdyby ten koncert dobrze zmasterować (o ile to możliwe), mielibyśmy doprawdy małe arcydzieło swobodnej improwizacji. Na finał dużo ognia i dynamiki, z doskonałą ekspozycją saksofonu, wspieraną kolejnymi błyskotliwymi pasażami wiolonczeli.


Podziękowania dla Krzysztofa za udostępnienie nagrań.


*)  ang. Kolejny świeży oddech Zjednoczonego Królestwa Wolnej Improwizacji!


piątek, 16 lutego 2018

Albert Cirera! Nowe sposoby słuchania, grania i tworzenia – wywiad



Niniejszy wywiad przeprowadzony został na potrzeby portalu jazzarium.pl, tamże opublikowany w styczniu br.

Rezydujący w Lizbonie, kataloński saksofonista Albert Cirera, krok po kroku, staje się coraz bardziej wyrazistą postacią na europejskiej scenie muzyki improwizowanej. Za nim kolejny udany rok. Z polskiej perspektywy ciekawym zdaje się fakt, iż dwie jego ubiegłoroczne produkcje  - być może najbardziej frapujące - ukazały się dzięki inicjatywie krajowych wydawców. Myślę tu o płycie The Liquid Trio "Plays Bernoulli" (z Agusti Fernandezem i Ramonem Pratsem, Fundacja Słuchaj!), a także o jego pierwszej solowej płycie "Lisboa's Work" (Multikulti Project/ Spontaneous Music Tribune Series). Dodatkowo muzyk gościł po raz pierwszy w naszym kraju na koncertach, a także uczestniczył w kilku interesujących sesjach nagraniowych. Zatem nie pozostaje nam nic innego, jak oddać mu głos, by osobiście podsumował ostatnie dwanaście miesięcy jego drogi artystycznej.




Czy mógłbyś podsumować cały rok 2017? Nagrania, ważne występy i inne wydarzenia, które sprawiły, że jesteś lepszym improwizatorem niż wcześniej.

Podsumowanie 2017 roku nie będzie łatwe, ponieważ był to dla mnie świetny rok, z mnóstwem udanych koncertów, pełen nowych doświadczeń. Mogę choćby wskazać nagranie i spotkanie z Florianem Stoffnerem w marcu. To niesamowite, gdy spotykasz bratnią duszę, tak w aspekcie muzycznym, jak i życiowym. Także koncerty i nagrania z Liquid Trio i Quintet. W styczniu zagraliśmy trzy koncerty, które sprawiły, że zmieniłem sposób gry, a przynajmniej mogłem poeksperymentować z nowym sposobem gry, którego szukałem. Bardziej spokojnym sposobem, tak myślę. Również dziesiąta rocznica DUOT z naszymi dwoma koncertami, które trwały po dziesięć godzin. Te dwa doświadczenia zmieniły mnie w pewien sposób. Były wyjątkowe. Również wydanie "Suite Salada"*), które stało się najlepszą płytą roku wg krytyków największego czasopisma muzycznego Katalonii. Oczywiście płyta solowa i to, w jaki sposób Agustí Fernandez pomógł mi odnaleźć mój głos w tym nagraniu. Jestem bardzo zadowolony z wyniku. I jeszcze wiele innych wydarzeń, o których nie mogę sobie przypomnieć lub takich, o których moglibyśmy rozmawiać przez całą noc. Faktycznie rok 2017 był bardzo „produktywny” i jestem bardzo szczęśliwy z tego, co się w nim wydarzyło.

Rok 2017 przyniósł także kompilacyjną płytę Twoich niezwykłych nagrań duetowych pod nazwą "Croniques", które wcześniej były dostępne jedynie w plikach na stronie Discordian Records. Czy możesz przybliżyć nam tę serię, a jednocześnie dodać, czy planujesz ją kontynuować?

Cóż, ta kompilacja nie była planowana na początku serii „Croniques”. Chciałem tylko poeksperymentować, wykorzystać nową dla mnie sytuację i nagrać duety z muzykami, z którymi spotykałem się w pierwszym roku swojego zamieszkiwania w Portugalii. Takimi, jak Olle Vikstrom, który był tu na wymianie Erasmusa, a Johannes Nastesjö skontaktował nas ze sobą. Z kolei, Ulrich Mitzlaff i Carlos Zingaro byli rekomendacjami mojego przyjaciela i mentora Agusti Fernandeza, a już po pierwszym spotkaniu z nimi zdałem sobie sprawę, dlaczego. No i w końcu Alvaro Rosso, który był basistą, który mieszkał w Barcelonie przez jakiś czas i zawsze mieliśmy dobry kontakt i muzyczne relacje.

Pod koniec nagrywania czwartego z duetów pomyślałem, że kompilacja na CD byłaby ciekawym rozwiązaniem. Poprosiłem więc Rui Eduarda Paesa, jednego z najlepszych krytyków muzycznych w Portugalii, o dokonanie selekcji i napisania „liner notes”. Zgodził się, a ja po roku zbierania środków na produkcję płyty, wydałem tę kompilację. Teraz pracuję także nad wydaniem płyty dla Discordian z fragmentami dwóch koncertów, które nagraliśmy całą „kronikarską” piątką w październiku ubiegłego roku. To było naprawdę miłe doświadczenie, spotkać tych wszystkich muzyków w tym samym momencie i improwizować wspólnie. Jestem naprawdę zadowolony z tych dwóch koncertów.
  
Zastanawiałem się nad kolejnym zestawem czterech nagrań duetowych, ale w sumie myślę, że będą to różne nagrania duetowe, w różnych wytwórniach i z różnymi muzykami ... 2018 będzie rokiem duetu!

Powiedz nam więcej o pracy w improwizującym duecie. Co jest ważne, co musi się stać, aby dany duet był naprawdę udany? Czy wcześniejsze ustalenia pomiędzy muzykami są ważne, czy polegasz tylko na instynkcie?

Naprawdę nie wiem, co musi się stać, by duet był naprawdę udany. Ale w przypadku duetów, to dla mnie najlepszy sposób na poznanie muzyka i tworzenie naprawdę nowej muzyki. Duet to bezpośrednia rozmowa, bezpośrednia wymiana i konfrontowanie wzajemnych pomysłów. Czy duet działa, czy jest świetny, czy też nie działa, natychmiast to czujesz. Jak do tej pory wszyscy muzycy, z którymi gram są świetni i jestem bardzo zadowolony z tego, jak zmieniają się pomysły w trakcie grania z tym, czy innym muzykiem i jak każdy z nich pokazuje mi nowe ścieżki lub nowe sposoby słuchania, grania i tworzenia.

Nie lubię rozmawiać o muzyce przed sesją nagraniową lub koncertem, muzyka mówi sama za siebie. Musisz być cierpliwym i posłuchać, jak drugi muzyk gra i słucha, a potem spróbować znaleźć wspólny punkt, w którym oboje możecie czuć się swobodnie i  w komfortowych warunkach tworzyć nową muzykę. To jedna z najpiękniejszych rzeczy w improwizacji - czuć i cieszyć się z tego procesu. Jedyną rzeczą, którą zawsze sugeruję w sesjach nagraniowych, nigdy w trakcie występów na żywo, jest to, by pod koniec nagrywania duetu, próbować zagrać kilka małych improwizacji, takich jak „Japanese1/ Haikus”, nie więcej niż 2 minutowych pomysłów. Bardzo lubię ten moment, w którym pojawiają się pełne koncentracji rozwiązania.

W ubiegłym roku po raz pierwszy koncertowałeś i nagrywałeś muzykę w Polsce. Podziel się z nami wrażeniami z koncertów, a także sesji nagraniowych z polskimi muzykami.

Tak, byłem naprawdę szczęśliwy, że mogę po raz pierwszy zagrać w Polsce! Najpierw był solowy koncert i duet z Witoldem Oleszakiem w Poznaniu. Było naprawdę miło! Nagraliśmy także z Witoldem trochę materiału i mamy nadzieję, że wyjdzie z tego fajna duetowa płyta, z naprawdę interesującą muzyką. To było naprawdę nasze pierwsze spotkanie, te w studiu! Potem pojechałem do Krakowa, aby nagrać w duecie z Rafałem Mazurem. Znamy się już z naszego koncertu na festiwalu Vic Jaz, tego z Liquid Quintet. Również bardzo udane nagranie! Następnie udałem się do Warszawy, aby zagrać koncert Liquid Quintet z Agusti Fernandezem, Ramonem Pratsem, Rafałem Mazurem i Arturem Majewskim. Koncert był fantastyczny i naprawdę „rozpłynąłem” się w skupionej publiczności i całym Festiwalu Ad Libitum, przynajmniej w trakcie tych dwóch dni, w których mogłem uczestniczyć. A na koniec wybraliśmy się z kwartetem, już bez Agustiego, by zagrać w Łodzi. W nowej kawiarni. To też był fajny koncert, szkoda, że ​​niewiele osób przyszło na ten występ. W sumie był to bardzo intensywny tydzień w Polsce, dużo dobrej muzyki i świetni muzycy, których mogłem poznać! Mam nadzieję, że jeszcze tu wrócę. Najprawdopodobniej będę grał i nagrywał w Krakowie, z nowym projektem, którym jestem niezwykle podekscytowany. Ale na razie wolę nie nastawiać się na zbyt wiele. Poczekajmy, co się wydarzy!

Albert, wróćmy do twojego pierwszego solowego albumu "Lisboa's Work". Powiedz nam więcej o pracy nad tą płytą. Wiem, że nagrałeś dużo materiału. Miałem okazję posłuchać go po wstępnej selekcji. Do dziś nie wiem, jak udało ci się dokonać tak dobrego wyboru tych jedenastu utworów, które ostatecznie słyszymy na albumie.

Nagrałem solową płytę w moim domu. Mam małe, wyizolowane studio, w którym ćwiczę. Na albumie chciałem uzyskać jego suche brzmienie, by uniknąć pogłosu, charakterystycznego dla większości solowych albumów. Mój przyjaciel pożyczył mi mikrofony i całe niezbędne oprzyrządowanie, a potem zacząłem nagrywać. Nagrywanie, słuchanie, nagrywanie, słuchanie, chodzenie, słuchanie, nagrywanie itp. Przez pięć dni. Po tym wszystkim miałem 75 kawałków, zdecydowanie za dużo! Zrobiłem więc pierwszą selekcję i zostało mi 40, mniej więcej. Gdy zacząłem robić ostateczną selekcję, okazało się, że jest to dla mnie zbyt trudne. Pewnego dnia rozmawiałem o tym z Agustim Fernandezem i on wspomniał, że miał ten sam problem z drugą solową płytą, ale ostatecznie pomógł mu przyjaciel i niesamowity muzyk Peter Kowald, który dokonał finalnego wyboru. Poprosiłem więc Agustiego, czy chciałby zrobić to samo, co Peter, a on się zgodził, stając się dzięki temu, artystycznym producentem płyty. Po miesiącu wysłał mi swoją selekcję. Dyskutowaliśmy trochę, wymieniliśmy tylko jeden utwór, na który się nie zgodziłem, zatem cała ciężka praca i pomysł oraz koncepcja płyty są konsekwencją tego, co Agusti wysłuchał. Wydaje mi się, że dobrze jest mieć „zewnętrzne uszy” do słuchania własnej muzyki. Zresztą, jeśli jest to pierwsza solowa płyta, masz mnóstwo wątpliwości i pytań, zatem mieć kogoś takiego, jak Agusti, to coś wspaniałego. Także i ja wiele się z tego nauczyłem, jak tworzyć listę utworów na płytę, jak utworzyć opowieść, jak połączyć jeden element z drugim. Dzięki Agustí !!!

Albert, grasz prawie wyłącznie na saksofonie tenorowym i sopranowym. Kiedyś powiedziałeś mi, prawdopodobnie po twoim solowym koncercie w Poznaniu zeszłej jesieni, że kiedy grasz na saksofonie sopranowym, zawsze wiesz, co będziesz grał dalej. Jednak, gdy improwizujesz na saksofonie tenorowym, twoja głowa kipi tysiącami pomysłów na dźwięk, a ty nie zawsze wiesz, co będzie dalej. Czy możesz to skomentować?

Cóż, nie pamiętam tego dokładnie, w sumie, to nie jest do końca prawda. Mam podobne doznania, zarówno z tenorem, jak i sopranem. To, co mogę powiedzieć o różnicy w podejściu do tenoru i sopranu, to jedynie to, że ćwiczę o wiele bardziej na tenorze niż na sopranie. Dzięki temu na tenorze mogę zaryzykować znacznie więcej niż na sopranie, gdyż jak sądzę, w jakiś sposób mam większą kontrolę nad tym, co nieoczekiwane. Ale z sopranem ryzykuję cały czas, ponieważ nie mam takiej "kontroli", jaką mam z tenorem. Jednak lubię to poczucie braku kontroli nad tym, co robię z obydwoma saksofonami. Właściwie, to tak naprawdę nie wiem, czy wiem, co chcę robić, czego nie, z tymi dwoma instrumentami, po prostu siedzę głęboko w „konkretnej” chwili.

Proszę, powiedz nam na koniec naszej rozmowy, nad czym obecnie pracujesz, jakie są Twoje plany na wydanie nowych płyt, no i co jest dla nas niezwykle ważne, kiedy wybierasz się ponownie do Polski na koncerty?

Cóż, teraz pracuję nad wieloma nowymi płytami, głównie w duecie. Jak już powiedziałem, ten rok będzie rokiem duetowym. Ale właśnie teraz nagrywamy też z AAA (Abdul Moimeme i Alvaro Rosso, i ja), także współpraca DUOT i Floriana Stoffnera, wiele nowych rzeczy, które pojawią się w tym roku, jak sądzę. Chciałbym także poświęcić więcej czasu projektowi, który już działa, ale ponieważ to sześcioosobowy zespół, a w Barcelonie ciężko jest organizować pewne rzeczy..., ale naprawdę chcę pracować nad tym zespołem. To Albert Cirera & Kamarilla.

Mam nadzieję, że w tym roku kilka razy wrócę do Polski. Na razie mogę powiedzieć, że w czerwcu rozpoczynam nowy projekt z muzykiem polskim, a także muzykami ze Szwajcarii. Zobaczymy, co się wydarzy, ale nie mogę się już doczekać! Jest też możliwość przyjazdu z Duotem i Andy Moorem, ale jak dotąd nic nie jest potwierdzone ... więc, zdaje mi się, że przynajmniej kilka razy będę w Polsce i naprawdę tego chcę! Za pierwszym razem było świetnie!

Dziękuję Albert za rozmowę!

Dziękuję Tobie, a także tym wszystkim, którzy chodzą na koncerty w Polsce i na całym świecie!




*) chodzi o płytę grupy Albert Cirera & Tres Tambores


****




New ways to listen, play and create – an interview with Albert Cirera


The Catalonian saxophonist Albert Cirera, who resides in Lisbon, step by step, is becoming an increasingly expressive figure on the European scene of improvised music. Another successful year is behind him. From the Polish perspective, it seems interesting that two of his last year's productions - perhaps the most striking ones - were released by domestic publishers. I am thinking here of The Liquid Trio album "Plays Bernoulli" (with Agusti Fernandez and Ramon Prats, Foundation Hear!), And also about his first solo album "Lisboa's Work" (Multikulti Project / Spontaneous Music Tribune Series). In addition, the musician visited for the first time in our country at concerts, and also participated in several interesting recording sessions. Therefore, we have nothing left but to give him a voice to personally summarize the last twelve months of his artistic path


Could resume your whole year 2017? Recordings, important gigs and things that made you are better improviser than before.

Resume 2017 It will be a difficult issue because was a great year with a lot of nice concerts and new experiences. To quote some I could say that the recording and meeting with Florian Stoffner in March. Is great when you meet a musical brother soul and of course in the life. The concerts and recording with Liquid Trio and Quintet. In January we made three concerts that make me change a lot the way of playing or at least I could experiment a new way of playing that I was searching. More calm, I guess. Also the 10th anniversary of DUOT with our two concerts of ten hours. Also these two experiences made me change in a  way. Were exceptional. Also the release of "Suite Salada"*), that became the best record for the critics in the biggest music journal of Catalonia. Of course the solo record, and how Agustí Fernandez helped me a lot to find out my voice into this recording. I'm very happy of the result. And a lot more that I couldn't remember or we will all night talking about them. Actually 2017 has been a very productive year and I'm very happy to all what it happened on it.

2017 also brought a compilation record of your unusual duet recordings under the name “Croniques”, which were previously available only in files on the Discordian Records website. Could you bring us closer to this series, and at the same time add, do you plan to continue?

Well, the compilation was not planed at the beginning of the Croniques series. I only wanted to experiment for myself the fact to record in duo with some musicians that I was meeting the first year that I was living in Portugal. Like Olle Vikstrom, that he was here for an Erasmus exchange and Johannes Nastesjö put us in contact. Ulrich Mitzlaff and Carlos Zingaro, were recommendations of my friend and mentor Agustí Fernandez, and after the first meeting with them I realize why. And finaly Alvaro Rosso that was a bas player that was living in Barcelona for a while and we always had a nice friendship and musical correction.

At the end of the fourth recordings I thought that a compilation in a CD would be nice. So I asked to Rui Eduardo Paes, one of the best critics in Portugal, to do the selection and a liner notes. He accepted and after a year to safe some money for the edition, I release the compilation. Now I'm also working in the edition of a record for Discordian with some parts of the two concerts the we did the “Croniques” five of us playing together last October. It was a really nice experience have all the musicians at the same moment and improvise together. I'm really happy for those two concerts.
 
This year I was thinking in do an other set of four recording, but at the end I guess It will be different duo recordings in different labels and different musician...2018 will be a duo year!

Tell us more about working in an improvising duo. What is important, what must happen for a particular duo to be really successful? Are the earlier arrangements between musicians so important or do you rely only on instinct?

I don't really know what must happen for a successful duo. But with duos, for me is the best way to know a musician, and creates really new music. A duo is a direct conversation, a direct exchange and contra-position of ideas. If the duo works is great if the duo doesn't work your feel it immediately. But so far all the musicians that I play with are great and I am really happy how ideas change playing with one or other musician, and how each one show me new paths or new ways to listen, play and create.

I don't like to talk about the music before a recording session or a gig, music talk for itself. You have to be patient and listen how the other musician play and listen and try to find a common point where both can feel free and comfortable to create new music. Is one of the most beautiful thing on improvise music - feel and enjoy of this process. The only thing that I suggest always in recording sessions, never in live concerts, is at the end of the duo recording try to play some little impros, like Japanese1/ Haikus, no more that 2 minutes ideas. I like it a lot how concentrated ideas come up.

Last year, for the first time, you gave concerts and recorded music in Poland. Share with us the impressions of the concerts, as well as the recording sessions made with Polish musicians.

Well I was really happy to come and play in Poland for the first time! First I did a solo concert and duo with Witold Oleszak in Poznan. Was really nice! We also recorded with Witold and hope it will come out a nice duo cd with really interesting music. It was the really first meeting at the studio! Then I went to Krakow to record with Rafal Mazur in duo too. We already know each other from our concert in Vic Jaz festival with the Liquid Quintet. Also very nice recording! Then I went to Warsaw to play with the Liquid Quintet with Agusti Fernandez, Ramon Prats, Rafał Mazur and Artur Majewski. Was a fantastic concert and I really liqued the concentration of the audience and all the Ad Libitum Festival, at least the two days I could attend. And at last we went with a quartet without Agustí to play in Lodz. In a new cafe. Was a nice concert too, pity that i was not so many people. So at the end was a very intense week in Poland, a lot of nice music, and great new musicians! I hope I will come again, actually in I guess that I'll be playing and recording in Krakow with a new project that I'm very exited to start. But, for now, I prefer to don't revel more things. It will come!

Albert, let's get back to your first solo album "Lisboa's Work". Tell us more about working on this CD. I know you have recorded a lot of material. I had the opportunity to listen to him after the initial selection. To this day, I do not know how you managed to make such a good choice of these eleven tracks that we eventually hear on the album.

Well, I recorded the solo record in my home. I have a little isolated studio where I practice. I I wanted that dry sound for the album escaping from the reverb sound from most of the solo albums. So a friend of mine borrow me some material as microphones and all this staff and I started to record. Recording, listen, recording, listen, walking, listen, recording, etc...for five days. After that I had 75 tracks, too many! So I did a first selection and I had 40 more or less.
Then I started to do the final selection but it was so difficult to me. So one day I was talking about this to Agustí Fernandez, and he told me that he had the same problem with his second solo record, but he was helped, at the end by his friend and amazing musician Peter Kowald, so Peter made the final selection. So, I asked to Agustí if he wanted to do the same like Peter did for him, and he accepted, so he became the artistic producer of the cd. After a month he send me his selection. We discussed a little bit, we just changed one track that I was not agree, but the hard job and the idea and concept of the CD came from Agusti's hears. I think that is nice to have an “external ears” to listen to your music. Moreover if  it's a first solo cd and you are full of doubts and questions, so have Agustí as a producer was great. Also I learn a lot how to create a set list for a CD, how to create a history, how to link one piece to the next one. Thanks Agustí!!!

Albert, you play almost exclusively on tenor and soprano saxophones. You once told me, it was probably after your solo concert in Poznań last fall, that when you play the soprano saxophone, you always know what you're going to play next. However, when you improvise on a tenor saxophone, your head bursts you with thousands of ideas for sound and you're not always sure what's going to happen next. Could you comment?

Well, I don't remember that, and actually is not really true. I have the both sensations with tenor and soprano. What I can explain about the difference between tenor and soprano is that I practice a lot more the tenor than the soprano. This entails that with tenor I can risk much more than with the soprano I guess, somehow I have more control for the unexpected. But with the soprano I'm risking all the time because I don't have such "control" that I have with the tenor. However I like this feeling of no control what I'm doing with both saxes. Actually I don't really know if I know what I want to do or not with the two of them, I just tray to be in the moment.

Please, tell us at the end of our conversation, what are you working on now, what are your plans for the release of new records, and what is extremely important to us when you are going to Poland again for concerts?

Well, now I'm working to edit a lot of new cd's, mostly duos. As I said this year will be a duo year. But also, we just record with AAA (Abdul Moimeme and Alvaro Rosso, and me), also a collaboration of DUOT and Florian Stoffner, any many new things that will come through this year I guess. And also I would like to invest more time to a project that is already working but because is a six piece band and in Barcelona is hard to organize things… but I really want to work on this band. It’s called Albert Cirera & Kamarilla.

I hope that this year I will come to Poland several times. For now I can say that in June I'll be there starting a new project with a polish musician and other from Switzerland. We'll see what it happen, but I'm looking forward to it! Also there is a possibility to come with Duot and Andy Moor, but so far nothing is confirmed...so, I guess I will apear at least a couple of times in Poland, that I really want it! It was great the first time!

Thank you Albert for conversation!

Thanks to you, and thanks to all people that goes to live concert, in Poland and in everywhere!

*) it’s about a group Albert Cirera & Tres Tambores

wtorek, 13 lutego 2018

Mikołaj Trzaska! Garść nowości na przełom roku!


Nasz krajowy VIP sceny muzyki improwizowanej, Mikołaj Trzaska, dość dawno wyrył już swe dumne personalia w skale historii gatunku. Szczęśliwie nic nikomu udowadniać nie musi, w rankingi się nie bawi (na Jazz Forum, i tak nie wygra), zatem ma wystarczająco dużo czasu, by nagrywać nowe, dobre płyty. Ubiegły rok przyniósł kilka takich wydawnictw. Jest już nawet jedno, datowane na rok 2018! Zatem, bez dzielenia włosa na czworo - do rzeczy!




Mikołaj Trzaska & Vasco Trilla ‎ Catapulta De Pols D'estrelles (Fundacja Słuchaj!)

W kwietniu 2016 roku Trzaska bawił w Barcelonie. Grał, poznawał nowe smaki, rejestrował ciekawe koncerty. W klubie Jamboree zwarł szyki z ulubieńcem redakcji, wyjątkowym drum perkusjonalistą Vasco Trillą. Koncert dociera do nas po mniej więcej półtora rocznym okresie oczekiwania i pod tytułem Gwiezdny Pył Katapulty (w wiernym tłumaczeniu z katalońskiego) dostępny jest od grudnia ubiegłego roku. Selekcji muzyki dokonał Katalończyk, nożyce cenzorskie i gałki mikserskie miał w dłoniach Polak. Efektem prawie godzina zegarowa muzyki, podzielona na siedem odcinków z tytułami.

Jeden. Rodzaj wstępnej przymiarki, delikatny saksofon altowy na granicy sonore, talerze drummerskie w ruchu, zwinne obcierki. Z otchłani tuby instrumentu dętego szybko wyłania się element melodyczny i zręby struktury rytmicznej. Muzycy jakby trochę się poganiali, nie stroniąc od konwencji call & response. Vasco uruchamia dzwoneczki, talerzyki, dzbanki, śruby, przedmioty codziennego nieużytku. Już w 5 minucie armia jego robaczków i wibratorów zostaje wprawiona w ruch. Drum-Orchestra w natarciu! Trzaska milknie, by po wybrzmieniu, podać z poziomu ciszy piękną, delikatnie semicką kołysankę na klarnecie. Jakże wyśmienity kontrapunkt! Tuż potem muzycy wchodzą w dialog i rozprawiają przez dłuższą chwilę o urokach fauny i flory. Sam Vasco do 11 minuty w ogóle nie stosuje tradycyjnego drummingu. Drugi. Alt plecie historię w obłokach perkusjonalnego kurzu. The Rest is rust! Doprawdy trudno o lepszy tytuł. Wejście bębnów, w miejsce meta percussions, robi różnicę i przestawia całą improwizację na nerwowy, jazzowy tor. Efektem prawdziwie eksplozywne free z błyskotliwymi pasażami saksofonu.  Brawo! Wybrzmiewanie z melodią na ustach, a może na ustniku. Trzeci. I znów mikromelodia Trzaski skrzy się w rezonansie Trilli. Ten drugi też jakby łapał nutki w bezmiarze talerzowej sonorystyki. Czwarty. Dynamiczne free z łomoczącym drummingiem. Oj, dobrze się ci Panowie czują w swoim towarzystwie! Krew z krwi, pot z czoła na czoło. Saksofon tańczy, bębny łapią konwulsję. Proces hamowania, tuż potem, to z kolei świetna okazja na dialog i szczyptę sonore na styku z ciągle aktywnym rytmem. A na finał dobra, acz krótka galopada. Piąty. Ciche pomruki w tubie, rezonujące przedmioty płaskie, partia szachów. Alt opowiada nową historię, perkusjonalia nucą pod nosem. Potem potok wartkiego strumienia przelewa się przez scenę i moczy nogi publiczności. Orkiestra wibratorów, to naturalna kolej rzeczy. Zgodnie z regułą tego koncertu, Trzaska milczy przez moment, a potem zagaja smutną melodię. W jego zaśpiewie powraca Ayler i daje błogosławieństwo. Na zakończenie odcinka, drapieżny free jazz z dużym wykopem! Ostatnie słowo należy do solowego Vasco. Szósty. Ciąg dalszy solowego rezonansu Katalończyka. Lśni wysokim rejestrem świetnie wypolerowanego talerza. Chrobot robaczków, tuż obok. Mikołaj włącza się spokojnym, ale zabrudzonym tembrem swojego altu. Bębny splatają się z tą rurą i w silnym uścisku narracyjnym idą w dobry galop. Dwa zwinne kocury na polowaniu! Siódmy. Nadal na ostro, pieprznie, free jazzowo, soczyście. Gęsto, z przytupem przez cztery minuty z sekundami. Publika nie szczędzi oklasków.





Jellyspace  Jellyspace (Not Two Records) *)

Trzydziesty marca 2017r., krakowska Alchemia, a na scenie jakby reinkarnacja tria Volume, które ekscytowało europejskich fanów free jazzu niemal dekadę temu! Mikołaj Trzaska na saksofonie altowym i barytonowym, Peter Ole Jorgensen na perkusji i perkusjonaliach, a na gitarze basowej (tu, akustycznej gitarze basowej) w miejsce Petera Friisa Nielsena – Rafał Mazur. Jak pokażą wydarzenia na scenie, ów epitet w miejsce zupełnie nie przystoi recenzentowi. Świadczy o tym choćby dyspozycja dnia krakowskiego muzyka. Dokumentacja fonograficzna koncertu dociera do nas dzięki Not Two Records. Winylowa edycja trwa niewiele ponad 40 minut i przynosi sześć odcinków muzycznych. Panowie na potrzeby tej trzyosobowej przygody przyjmują nazwę Jellyspace, co jest także tytułem płyty.

Od pierwszego gwizdka, ostry, głęboki tembr basu, wysokie, równie dotkliwe akustycznie pasaże altu (jak zwykle u Mikołaja wyposażone w ogromy bagaż podskórnej melodyki), no i prawdziwy płaszcz wodny perkusyjnych ekscesów. Narracja szyta twardym, niedelikatnym ściegiem. Muzyka gęsta, jak ołów. Koło zamachowe współczesnego, europejskiego free jazzu w natarciu! W grze Rafała także dużo melodii, jakby muzyk pozostawał w stanie ciągłego poszukiwania wewnętrznej i zewnętrznej harmonii. Może mniej subtelności stylistycznych niż u Friisa Nielsena, za to więcej radości i przyjemności z muzykowania. Szorstka jazda dobrze ośnieżonym stokiem, to epitet, który konstytuuje grę całego tria. W pełnym słońcu, przy śpiewie, dopiero co wybudzonej ze snu zimowego, hordy niedźwiedzi. Niewyczerpalne pokłady empatii, synergii, komunikacyjnej perfekcji w gronie muzyków, którzy znają się świetnie, ale być może grają w tym układzie personalnym po raz pierwszy. Fragment drugi, który następuje zaraz po najdłuższej, pierwszej ekspozycji, zdaje się być bardziej kanciasty w swojej formule, zadziorny, stawiający znaki zapytania, ale znów płynący jednym, zwartym strumieniem dźwięku. Prawdziwy common flow!  Free jazz w konwulsyjnym rozkwicie!  W trzecim odcinku wchodzi baryton. Kroczy dostojnie, choć sekcja gotuje się w 120 stopniach, a emocje tryskają po ścianach (baa, nie tylko one!). Niczym pochód pierwszomajowy nad skrajem pięknej przepaści. W ramach komentarza doskonałe pasaże gitary basowej, jakby nieco w poprzek narracji. W czwartym, melodyka w tubie Trzaski osiąga kolejny orgazm. Być może polski saksofonista, to najlepszy uczeń Petera Brotzmanna, który bezczelnie postanowił przerosnąć mistrza! Kolejny, mistrzowski komentarz Mazura. Zresztą w parze w dobitnym drummerem, brnie przez ten koncert z taką siłą i maestrią, jakby go/ ich bóg z własnego żebra stworzył. Szczypta semickiej zadumy na dyszach na finał fragmentu, zapewne w ramach docenienia wysiłku sekcji rytmicznej. Piąty numer, to właśnie ona zaczyna niezwykle eksplozywnie. Alt wchodzi po kilkudziesięciu sekundach i dyszy z emocji. Znów baryton, prawdziwy drapieżnik! What a game! Muzycy czujni, jak zawodowi czekiści na prywatnym dżobie! Nic i nikt nie pozostaje tu bez odpowiedzi, bez reakcji. Na sam finał koncertu jakby skromna ballada (co złego, to nie my!). Smuga cienia na gryfie gitary, jakże subtelny drumming. Po paru chwilach dynamizują się jednak, jak stado koni w obliczu obnażonych klaczy! Koncert tylko w ramach vinyl time, bez jednego zbędnego dźwięku! Brawo!




Trzaska/ Glawischnig/ Harnik/ Oberleitner/ Ziegerhofer ‎ Trzaska / Glawischnig / Harnik/ Oberleitner/ Ziegerhofer (Klopotec) ‎*)

„Polskie występy gościnne w Hügelland-Schöcklland”! Początek listopada 2016 roku, austriacki Graz i dwudniowa muzyczna rezydencja Mikołaja Trzaski u boku kilku weteranów lokalnego jazzu i tej najbardziej znanej, świetnej skąd inąd pianistki znacznie młodszego pokolenia, Elisabeth Harnik.

Okładka płyty obiecuje wiele właśnie personaliami Trzaski i Harnik. Wszakże wymagający, bardziej wyrobiony słuchacz, w drobny zachwyt popaść zdoła jedynie w trakcie finałowego fragmentu dźwiękowej dokumentacji dwóch dni muzykowania, albowiem tylko wtedy uświadczyć będzie mógł występu tej właśnie dwójki nad wyraz kompetentnych improwizatorów.

Płytę wydaną pod słoweńskimi sztandarami, zapewne jednak za pieniądze austriackie (emblematy mecenasów zajmują znaczną część back cover), otwiera solowa ekspozycja Mikołaja na saksofonie altowym. Tembr instrumentu, jak zwykle w przypadku tego muzyka, niezwykle śpiewny, odrobinę rzewny, w dużej mierze ludyczny (improwizacja prowadzona jest wedle melodii z kategorii traditional). Zdecydowanie spokojnie, w duchu wzajemnego zrozumienia, mija nam pierwsze 10 minut koncertu. Kolejne ponad 30 minut spędzamy w towarzystwie kwartetu na saksofon, fortepian i dwa kontrabasy (odpowiednio – Mikołaj Trzaska, Dieter Glawischnig, Ewald Oberleitner i Reinhard Ziegerhofer). Pierwsze dwa odcinki mają charakter improwizacji, dwa kolejne są kompozycjami pianisty. Narracja jest wyważona, lekko zarumieniona atrybutami free jazzowymi (Trzaska czyni skuteczne starania, by całość występu nie kwalifikowała się ad hoc do edycji w monachijskim ECM), być może targetowana na mniej wyrobionego odbiorcę. Kontrabasiści, from time to time, wchodzą w ciekawe dialogi, co nie do końca staje się udziałem pianisty. Ten ostatni gra dużo, jakby poczuwał się do liderowania, nie dając jednak powodu, by pióro recenzenta nadmiernie się przepracowywało.  Na plus tej części koncertu zapisać należy na pewno udane pasaże Mikołaja na klarnecie basowym (pod koniec pierwszego odcinka), a także dynamiczne minuty odcinka kolejnego, gdy dobrym free pachnie na kilometr (szkoda jedynie, iż w miejsce drugiego kontrabasu, nie ma perkusji). Incydent ze smykiem pod koniec tego właśnie fragmentu smakuje żywą kameralistyką o niebanalnych korzeniach. Następne dwa odcinki komponowane (niewiele ponad 10 minut) można sobie spokojnie podarować, gdyż są najsłabszym ogniwem przyjaźni polsko-austriackiej. Nie brakuje durowych, marszowych pasaży na fortepianie i ledwie poprawnych dramaturgicznie walkingów obydwu kontrabasów. Bez emocji, bez jakości. Na finał płyty dostajemy to, na co – po prawdzie – czekaliśmy do wielu minut. Znów kwartet, szczęśliwie jednak następuje zmiana przy klawiaturze – Elisabeth Harnik! Jakby ktoś nam nieba uchylił! Trwający blisko kwadrans fragment drugiego dnia polskiej rezydencji, rozpoczyna błyskotliwy dialog pianistki i saksofonisty. Ten drugi zdaje się, że dostał w prezencie nowe życie. Buduje doskonałą improwizację, mając za urocze tło delikatną, precyzyjną preparację na fortepianie! Whaw! Kontrabasiści także sprawiają wrażenie, jakby świat stał się nagle zupełnie inny. Rośnie ich kreatywność i skłonność do improwizowanych kooperacji. Sama narracja jest spokojna, nieśpieszna, nie pozbawiona stosownej melodyki i szczypty nostalgii. Finał niespodziewanie przybiera szaty skocznego walczyka, czym budzi radosne pokrzykiwania publiczności i dość skromne oklaski. Dodajmy dla porządku – tylko za ostatni utwór na płycie.




Mikołaj Trzaska & Seymour Wright ‎ 12.9.16 (Otoroku)

Na finał dzisiejszej trzaskowej opowieści, anonsowana na wstępie, styczniowa nowość fonograficzna. ‎Seria koncertowych rejestracji z londyńskiego klubu Cafe Oto ukazuje się zarówno na CD, jak i winylach. Część rejestracji jest zaś dostępna jedynie w plikach. Tak rzecz się ma z koncertem, o którym teraz wspominamy.

Zgodnie z tradycyjnym tytułem dla tej serii wydawniczej, wiemy doskonale, iż jest grudzień 2016 roku. Na wąskiej scenie klubu, obok naszego saksofonisty, angielski kolega po fachu, Seymour Wright. Muzyk, którego znamy z kilku rejestracji, wychodzący na tę scenę zdecydowanie bez jazzowych doświadczeń, muzyk od lat skąpany w sonorystyce instrumentu dętego drewnianego. Mistrz subtelnych, głębokich improwizacji, czasami wprost z szeroko rozumianej muzyki współczesnej.

Spotkanie na artystycznej krawędzi noża trwa niewiele ponad 36 minut i mimo, iż jest jednym trakiem, składa się z kilku dość niedługich, ale krwistych dialogów na dwa saksofony (chyba wyłącznie altowe, opis wydawnictwa jest wyjątkowo skąpy). Batalia toczy się na ogół na warunkach Trzaski. Tam gdzie free jazz spotyka się z free improv i ma większe muskuły. W tych silnych dialogach wiele zjawisk dźwiękowych przypomina estetyką i stylistyką Petera Brotzmanna. Z jednej strony smakuje ogniem, z drugiej rodzi pytania o intencje i arsenał artystycznych środków wyrazu, pozostających w gestii muzyka. Przyparty do muru recenzent powie, że kupuje tę muzykę. Ambiwalencja natomiast sprowadza się do pytania, czy bezkompromisowość w sztuce wolnej improwizacji nie bywa czasami przejawem słabości.




*) recenzja powstała na zlecenie polish-jazz.blogspot.com i tam została pierwotnie opublikowana.