Francuska oficyna wydawnicza Dark Tree Records nie ma
jeszcze specjalnie rozbudowanego katalogu (ciągle pozostajemy w obrębie
pierwszej dziesiątki), ale gościła już kilkakrotnie na tych łamach, wprawiając
swoimi produkcjami ogół redakcji w spazmatyczny zachwyt. Nowe rejestracje
labelu zazwyczaj krążą wokół osoby doskonałego kontrabasisty Benjamina Duboca,
silnie akcentowane są także personalia Daunika Lazro, czy Eve Risser.
Jednakże katalog wydawnictwa Bertranda Gastauta, to nie
tylko nowości wydawnicze, ale także Roots
Series. W jej ramach dostępne są na razie dwie pozycje. Jedna, to ubiegłoroczna, jesienna premiera, druga zaś jest z nami od dwóch lat, a fakt
jej zaistnienia odnotowaliśmy co prawda na Trybunie, ale nie weszliśmy jednak w szczegóły. Dziś obu tym płytom poświęcimy należny im
czas.
Dotychczasowe płyty Roots
Series koncentrują się na free jazzie
zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych, powstałym w latach 70. ubiegłego
stulecia. Prezentowane koncerty są pierwszymi edycjami, co podnosi kolosalnie
wartość artystyczną serii. Ważnymi postaciami obu wydawnictw są kornecista
Bobby Bradford i klarnecista John Carter. Temu pierwszemu muzykowi poświęciliśmy
już wiele ważnych chwil, podkreślając jego istotny udział sprawczy w
niektórych nagraniach Spontaneous Music Ensemble i Detail*), formacji
związanych z wyjątkową postacią europejskiego free improv/free jazz, jaką był
John Stevens. Dodajmy, iż Bradford, dziś już w dziewiątej dziesiątce zycia,
wciąż jest aktywny artystycznie i spotkać go możemy na kilku płytach wydanych w
Europie, u boku Frode Gjerstada.
Vinny Golia
Wind Quartet Live At The Century City Playhouse - Los Angeles , 1979
Tytuł płyty mówi wszystko o miejscu i czasie rejestracji
koncertu. Poznajmy zatem muzyków: Vinny Golia na flecie, flecie piccolo, flecie
altowym, saksofonie barytonowym oraz klarnecie basowym, Bobby Bradford na
kornecie, John Carter na klarnecie i Glenn Ferris na puzonie. Prawdziwy kwartet wietrzny! Autorem i aranżerem
wszystkich utworów jest Golia. W trakcie 54-minutowego spektaklu, zapisy na pięciolinii będą niezwykle kreatywnie
dewastowane niebanalnymi improwizacjami, a podane zostaną w pięciu odcinkach. Dla ścisłości – jest 13 maja 1979 roku.
Błyskotliwie, zmysłowo, sonorystycznie, z melodią pod pachą
i nieskrępowaną intuicją, czwórka wybitnych instrumentalistów rusza na podbój
naszych serc. Inspiracja leży na pięciolinii, ale improwizacyjne wycieczki
potrafią od startu rwać włosy z głowy recenzenta. W pierwszym odcinku doświadczamy
na ogół pasaży w wysokich rejestrach, choć Golia sięga także po baryton.
Dyskusje wewnątrz kwartetu są równie piękne, jak precyzyjne. Przekomarzania,
utarczki dźwiękowe, z dużą porcją konsensusu, osiąganego w atmosferze
krytycznej empatii. Zapisy scenariuszowe czuwają na tyglem dętego szaleństwa, ale nie krępują kreatywności muzyków. Delikatnie
sterują sekwencją działań, podpowiadają, może nawet inspirują do aktywności
scenicznej. Otwarcie drugiego utworu upiększa spokojna ekspozycja puzonu.
Komentarz pozostałych instrumentów jest dość głośny, może nawet odrobinę
wulgarny. Niemniej, bystry i precyzyjny, jak wiele innych incydentów tego
koncertu. Muzycy rysują temat, nieco braxtonowski
w melodyce i strukturze rytmicznej. Baryton znów kreśli zmysłowe pętle i
dynamizuje narrację. Klarnet i kornet, w międzyczasie, wpadają w narowiste
konwulsje na wysoko.
Trzeci i czwarty fragment spektaklu, to dwie odsłony tego
samego scenariusza. Metaharmonie i
skale Braxtona znów wiszą w powietrzu, nadając poczynaniom kwartetu cenny nerw
dramaturgiczny. Doskonały dialog dwóch klarnetów. Vinny i John plotą
niestworzone historie, a my słuchamy tego z uszami postawionymi na sztorc! Tuż potem, ekstatyczne solo tego
drugiego! What a game! Komentarze
fletu piccolo, kornetu i puzonu – palce lizać! Ten scenariusz pozostawia
każdemu z muzyków dużo swobody. Sporo solowych popisów, a sama narracje jest
spokojna, chwilami wręcz stoi w
miejscu. Świetna pogaduszka kornetu i puzonu. Pod koniec tego odcinka, muzycy
dynamizują swoje działania i brną w błyskotliwe wielogłosy. Czwarty, odtrąbiony
zostaje przez powrotne podanie tematu. Dobry wstęp do kolejnych, indywidualnych
ekspozycji. Powszechne gadulstwo na froncie, from time to time, porządkuje zdecydowany na wszystko klarnet basowy. 8-9 minuta,
cztery separatywne historie, które splatają się wątkami i tworzą dramat godny
starożytnego Rzymu. Kompulsywny taniec na rykowisku! Swoboda, artystyczna
bezczelność pchają kwartet w odmęty pełnowymiarowego free! Rozbudowana
pięciolinia tego scenariusza (patrz: okładka), jak się okazuje, pozwala na
bardzo wiele! Brawo! Finał koncertu ma molową tonację, jest smutny, wręcz
żałobny. Tytuł sugeruje sporych rozmiarów memorial
i tak dzieje się w istocie. Narracja jest dotkliwie piękna. Jakby cała płyta
już wybrzmiewała. Flet tyczy szlak tego procesu. Wszystkie instrumenty grają
wysoko i są zgodne, co do dalszego przebiegu koncertu. Puzon z kornetem, na
boku, zgłaszają zdanie odrębne, ale nie naruszają głównego nurtu. Ostatni
dźwięk zwiastuje oklaski, jakże zasadne.
Bobby Bradford & John Carter Quintet No U-Turn - Live in Pasadena,
1975
Pozostajemy w gorącej Kalifornii. Na osi czasu cofamy się o
trzy i pół roku. Baxter Lecture Hall, Pasadena .
17 listopada 1975 roku, a na scenie ekscytujący kwintet: Bobby Bradford –
kornet, John Carter – klarnet, saksofon sopranowy, Roberto Miranda i Stanley
Carter – kontrabasy i William Jeffrey – perkusja. Muzycy najpierw zagrają trzy
kompozycje Bradforda, potem zaś dwie – Cartera.
Koncert potrwa 72 minuty i 20 sekund.
Zaczynamy od sztandarowej pięciolinii kornecisty Love’s Dream (znamy ją świetnie, choćby
z wykonania wspólnie z muzykami brytyjskimi w roku 1973). Piękny, free jazzowy
temat, wyśmienicie podany przez dwa silnie zsynergizowane
dęciaki i potężną sekcję rytmiczną
(mimo, iż oba kontrabasy nie są, niestety, perfekcyjnie zarejestrowane). Carter
i Bradford płynną wspólnym, doskonałym flow,
ich improwizacje pętlą się wzajemnie. Kocia
empatia, telepatyczna komunikacja i buzująca kreatywność. To cechy
konstytuujące genialność tego duetu. Carter na sopranie korzysta z oddechu
cyrkulacyjnego, Bradford na kornecie zdaje się czynić to samo, choć na blaszaku nie jest to ponoć fizycznie
możliwe. Popisy kontrabasów też noszą znamiona niebanalnych, jakkolwiek w
potoku narracji frontmenów, stanowią raczej barwne przerywniki. Muzyka kwintetu
przypomina wezbraną rzekę, pełną improwizowanych eksplozji, wszakże bez kantów
i dramaturgicznych punktów zawieszenia narracji. Drugi utwór, to początkowo,
zejście w sonorystyczne tłumienie emocji. Kontrabas ze smyczkami, kornet na
wdechu, dobre talerze. Kameralnie
wytrawne, barokowo bogate w pikantne szczegóły. Wykluwanie się z tego
synkopowanej, jazzowej narracji nosi znamiona geniuszu, choć ona sama nie trwa
zbyt długo. Solo kornetu, to bowiem kolejny stempel jakości tego koncertu.
Trzeci fragment, to temat kornecisty, który podawany jest
niezwykle rozwichrowanym tembrem, z plastrami imitacji i repetycji (może
szkoda, że oba dęciaki grają po
prawej stronie, zbierane przez mikrofony niemal w jednym paśmie). Szczęśliwie,
po zagranym temacie, muzycy prowadzą swoje improwizacji na ogół naprzemiennie.
7-9 minuta, to prawdziwa ekstaza w tubie saksofonu sopranowego Cartera, 12-13
minuta, to z kolei, krwiste, free jazzowe solo na perkusji. Tuż po nich szaleństwa
na gryfach kontrabasów. Start czwartego odcinka wyznacza nieco hipisiarskie intro drummera. Narracja kontynuowana jest przez wystudzony klarnet,
który plecie uroczą balladę (kornet odpoczywa w tej piosence). Smyczki budują nostalgiczny background. Finałowy utwór, to jakby ciąg dalszy klarnetowej
ekspozycji, tu o delikatnie semickich skalach. Zaraz potem kornet powraca do
gry i daje się zapamiętać przez dłuższą chwilę. Kompozycje Cartera nie mają drive’u charakterystycznego dla tych,
które wychodzą spod pióra Bradforda. Bliżej im do kameralistycznej zadumy,
osadzonej wszak w tyglu free jazzowych erupcji. Dynamika finału przybiera
jednak na sile, a muzycy drążą zakończenie koncertu swobodnym tańcem dętych
improwizacji.
****
Warto pokreślić, iż oba wydawnictwa Roots Series zawierają dużo materiału pisanego, a także bogatą
dokumentację fotograficzną.
*) po prawdzie pełna monografia Detail wciąż czeka na
publikację na Trybunie, a wcześniej …
na swoje dokończenie. Pan Redaktor żywi nadzieję, iż jeszcze w tym kwartale
tekst ów trafi pod strzechy wielbicieli Johna Stevensa i Frode Gjerstada. Nie
ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Tekst, który powstaje od maja
2016 roku, szczęśliwie rośnie w oczach, bo w tak zwanym międzyczasie, ukazała
się płyta Detail z niepublikowanym koncertem z 1982 roku, a redakcja weszła w
posiadanie wszystkich nagrań winylowych grupy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz