Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

piątek, 7 grudnia 2018

Tomo Jacobson’s Twelve Twin Tales! Dwanaście Opowieści Bliźniaczych!


Budynek sakralny w Kopenhadze, już wprawdzie pozbawiony sacrum, ale nadal wyposażony w fenomenalną akustykę. Raz w miesiącu, jeden i ten sam człowiek nagrywa muzykę na kontrabas solo (raz zabierze też flet, innym razem skrzypce). Nagrania rejestruje i wydaje na dwunastu płytach, która także ukazują się w cyklu miesięcznym. Koncept, który rodzi nową opowieść raz na trzydzieści dni. Płyty mają formę cd-r, proste, kartonowe opakowania z grafikami muzyka. Każda produkowana jest w nakładzie 25 sztuk i personalnie dedykowana poszczególnym członkom rodziny muzyka, jedna zaś samemu Williamowi Parkerowi.

Panie i Panowie, Tomo Jacobson – polski kontrabasista, kompozytor i improwizator rezydujący w Kopenhadze - solo w dwunastu odcinkach! Zapraszam do odczytu efektów odsłuchu wszystkich nagrań cyklu.




Opowieść styczniowa (10 części, 37:48)

Pierwszą historię zaczynamy barokowym, lekko upalonym smyczkiem, który testuje wytrzymałość strun na ścieranie. Krok za krokiem muzyk i jego pokaźny instrument szukają drogi do rozwiązań sonorystycznych. Śmiertelnie piękny flow. W drugim odcinku akcja dramatu nabiera rumieńców. Kontrabas zdaje się śpiewać pieśni paschalne, a sam smyczek multiplikować. Chocholi tanieć, jakże bystra technika. W trzecim wielki strunowiec przypomina instrument perkusyjny. Repetuje w warunkach akustyki doskonałej. Narracja jest gęsta, jakby podwójna, jakby Tomo miał cztery ręce. Stygmatyczna opowieść toczy się wartko. Czwarty odcinek startuje w poziomu głębin sonorystyki kontrabasu. Zimowy wicher, suchy w dotyku gotyk. Piąty znów galopuje, aż struny skrzypią. Szósty - późny, rozimprowizowany barok, zatrzymany w czasie, bez prawa powrotu. Jak dobrze, że obok Tomo nie ma nikogo, kto mógłby przeszkadzać. Siódmy – rozedrgany, płynny smyczek, jakby nowy wątek w styczniowej opowieści. Gęsta historia, ale z dużą przestrzenią foniczną do zagospodarowania. Ósmy brnie wyżej, ciszej, ale jeszcze dosadniej. Taniec sprawiedliwych przy mocno upalonych świecach – barok szuka drogi do piekła i znajduje szlak. Na finał krzyk. Przedostatni odcinek powraca do wątku tanecznego. Szyty jest pięknym, gęstym ściegiem z cekinami, dynamicznie rwie się do przodu. Ostatni fragment mruczy spode łba, dudni, grzmi i złorzeczy! Jakże błyskotliwy wstęp do dwunastotomowej historii. Rodzaj artystycznego portfolio, pokaz możliwości muzyka. W każdej kolejnej części będziemy pogłębiać jeden z wątków, tu, w trakcie styczniowej opowieści zapoczątkowanych.





Opowieść lutowa (16 części, 40:05)

Koncept jest następujący – drewniane przedmioty wchodzące w fizyczny kontakt z kontrabasem. Miniatury, które łykają czas w tempie, które niemal gubi wrażenia recenzenckie. Najpierw perkusyjne intro - aktywny smyczek, duża fonia w pięknej akustyce, tuż obok skromny pasus grany pizzicato (czyżby symultanicznie?). Na wybrzmieniu moc meta bębnienia. Drugi odcinek repetuje, akcenty perkusjonalne ponownie w ofensywie. Trzeci, to szpachlowanie, powtarzalne heblowanie. Czwarty – coś tańczy na strunach, mantrycznie kołysze, na samym dole wpada w delikatny rezonans. Piąty – stukot koni po betonie, afrykański polirytmia, only drumming. Szósty – miarowe, dźwięczne pizzicato. Rytm i krew na palcach. Siódmy – przesuwanie mebli, turlające się po podłodze pałeczki, struny w nieładzie – piękny chaos sytuacji zastanej. Ósmy – mała taśma produkcyjna. Dziewiąty – stopa perkusji bije w rytmie zdrowego serca, wokół rezonują równie nierzeczywiste talerze. Dziesiąty – powrót do strun, mantra dla szczególnie niepobłogosławionych. Jedenasty – szmery, szuranie, martwe mewy na suchym pokładzie, rytm, który żyje z repetycji. Dwunasty – stukot z lewej, stukot z prawej, dwie narracje, które nakładają się na siebie, znów akcenty perkusjonalne dominują nad strunowymi. Trzynasty – struny w delikatnym galopie. Tu, gdzie improwizacją jest zastosowana forma i dobór przedmiotów, nie zaś sam charakter narracji. Taneczny flow! Czternasty – struny brzęczą, jakby sitar, nie kontrabas wydawał tu dźwięki. Piętnasty tonie w sonorystyce, szesnasty zaś godny jest finału! Struny kroją przestrzeń, zwiastują wielkie zakończenie. Podobnie tak początek, tak i koniec płyty stworzą najdłuższe opowieści. Zapach dalekiego wschodu, Japonii, Chin… Doskonały encore jakże eksperymentalnej płyty.


Opowieść marcowa (14 części, 40:52)

W ramach artystycznego samoograniczenia, w trakcie marcowej opowieści muzyk grać będzie wyłącznie palcami. Mały hołd dla tych dwunastu interwałów, które stanowią budulec prawie całej muzyki tego świata i ekspresji związanej z fizycznym aspektem grania na kontrabasie. Start wyznacza dźwięk strun rwanych rytmicznie. Cześć druga – te palce mogą naprawdę boleć! Mięsisty, masywny, ekspresyjny dźwięk. Na wybrzmieniu krok w kierunku kojącej ciszy. Trzecia narracja jest zwiewna, ulotna, taneczna, zaś czwarta powolna, realizowana przez minimalny zasób sił i środków. W trakcie piątej, palce muzyka ślizgają się po strunach, szukając punktu zaczepienia. Rodzaj trudnego marszu do domu po dobrze zakrapianej imprezie, gdy każdy stawiany krok jest wyjątkowo ważny. Szósta część realizuje się w dynamicznym półgalopie. Palce zwinne jak kocięta, które gonią za myszą. Siódma niczym slide guitar, bardzo płynna zaprawa. Dobry wstęp do ósmej, która ma klimat kameralistyki na lekkim speadzie. Delikatnie i dźwięcznie, lekko i frywolnie. Dziewiąta część rzuca nam w twarz niemal rockowe akordy, smak stylowego swingu i mrocznej zadumy. Kolejny fragment zdaje się kontynuować wątek, choć czyni to odrobinę innym metodami – zagubiony pasikonik skacze po łące i czyni cuda. Jedenasty wiedzie wysokim wzgórzem, filigranowy barok dla złych kobiet. Dwunasty znów szuka swych rockowych korzeni – szybko, wyraziście, tak siłowo, jak i zmysłowo. Trzynasty, to garść zadumy w trakcie marszu w nieznane, ostatni zaś stawia na repetycję i pozdrawia wszystkich minimalistów tego świata. Nastaje cisza.





Opowieść kwietniowa (6 części, 34:30)

Skok do świata flażoletów. Brzmienie stworzone z naturalnych i sztucznych harmonii, przy użyciu kontrabasu z różnym strojem.  Na otwarciu spokojny, półbarokowy smyczek. Delikatny rezonans, specyficzny zaśpiew z samych trzewi strunowca. Druga część, to tonalna, a może wręcz atonalna ekspozycja. Ciąg dalszy eksperymentu ze strojem – tryskająca po ścianach urokiem własnym, minimalistyczna opowieść z posmakiem psychodelii pomiędzy strunami. Trzeci fragment znów tonie w zaśpiewie, łabędzim skowycie. Po paru chwilach ostrzejszy, lubieżny taniec-połamaniec. Krzyk, wrzask, bez odkupienia – doskonałe! Kilkunastominutowa perła w całej kolekcji! Smyczek wrze, podczas gdy struny wchodzą w fazę silnego orgazmu. Czwarty – skok ku wyżynom, niczym dęciak w trakcie mocnego sonore. Strój zdaje się być renesansowy, a może nawet romantyczny. Po chwili tembr kontrabasu pięknie zabrudza się, a sama narracja wpada w multiplikację. Piąty jest miniaturą, w trakcie której zdzieramy struny, przykład muzyki dawnej granej zdecydowanie tu i teraz. Część finałowa tej barwnej i wyjątkowo urokliwej płyty, zdecydowanie schodzi o piętro niżej. W poszukiwaniu dna, średniowiecze kona w bólach, a my zrywamy flagi z masztów. Slow motion flow, a kind of seminal sustained piece – rzecze recenzent językiem Szekspira, gdy mu własny odpowiednich słów nie podpowiada. 


Opowieść majowa (4 części, 38:07)

Trzy partie kontrabasu, nagrane rozłącznie, tworzone jednak z myślą, iż będą całością. Na etapie post-produkcji zlepione w jedną historię. Pieśń otwarcia zaintonowana zostaje przez groźne smyki brutalnie wbite w czeluść strun. Niski, barytonowy skowyt jest udziałem dwóch z nich, ten trzeci płynie wyżej, jakby nieco ślizgał się po wezgłowiu struny. Biała akustyka trzech brunatnych rumaków. Na finał tej dość epickiej części, wszystkie wyposzczone do galopu. Druga historia rodzi w szumie pogłosu, trochę pizzicato, garść macanek po pudle, rodzaj półtańca na wypolerowanej podłodze. Trzy warstwy dźwięku, każda jednak płynie na nieco innej wysokości, choć każda zdaje się mieć to samo do powiedzenia. Pod koniec jeden z kontrabasów dostaje się we władanie smyka i barwnie rozmazuje szkliwo improwizacji.  Trzecia pieśń, to jurny galop od pierwszego dźwięku. Palce na strunach i lekki przester tworzą klimat nieoczywistej grozy dramaturgicznej. Tu, jakbyśmy mieli do czynienia z tą samą historią opowiadaną z trzech punktów widzenia. Wspólna zaś dla każdego z nich jest skłonność do tańca i pewna doza frywolności. Narracja jest wartka, zmiana goni zmianę w tej brutalnej trójprzestrzeni. Po 6 minucie błyskotliwy stopping i karkołomne tłumienie brzmienia. Finał płyty – mocarny smyczek na lewej flance, pozostałe dwa instrumenty leniwie przeciągają się po zbyt trudnej nocy. Drobne niuanse tonacyjne tworzą coś na kształt muzyki dawnej, tu wszakże w wersji piekielnej. Dla przeciwwagi – akustyka jest niemal boska. Im dalej w las, tym bardziej pod górę, a całość wprost pięknieje w oczach i uszach. Finał muzyk osiąga stojąc na palcach. Takie te smyki wysokie!





Opowieść czerwcowa (1 część, 36:03)

Ponownie muzyk postanawia konstruować swoją improwizację warstwowo. Tym razem kontrabas wspomagany będzie przez flety. Historia dla odmiany jest jedna, niepodzielona na jakiekolwiek podhistorie. Start ma zdecydowanie epicki i … wielowarstwowy charakter. Multifonia, polifonia, metafonia, fletofonia – głęboki las, pełna transcendencji swoboda. Kontrabas w dosłownym znaczeniu wchodzi do gry dopiero w 4 minucie. Choć flet/ flety wcale nie milkną. Płynnie idą w taniec przy wtórze smyka, która bystro kwili na boku, bądź łagodnie pojękuje, mając wyłącznie złe myśli do przekazania. Jakby muzyka dawna zagubiła się w zbyt gęstym lesie i po latach została cudownie odnaleziona. Uroda smyka, jego smagły strój i leniwy tembr, wszystko to tworzy aurę niebywałej natury. Gdy flet/ flety milkną, kontrabas zostaje sam na placu boju i stroszy pióra niczym Paw Królowej. 15-16 minuta upływa mu niewinnie na twórczym minimalu. Konsekwentnie żłobi bruzdę w ziemi. Smaki się zmieniają, piękno akustyki nie mija. Po czasie narracja jakby gęstnieje, ale niespodziewanie zaskakuje ją chwila cisza (21 minuta). Nowy wątek pleciony jest pizzicato, a recenzent znów ma wrażenie, że Tomo ma jednak więcej niż dwie ręce i dziesięć palców. 27-28 minuta przysparza aurze nagrania taneczności i śpiewności. Od 33 minuty zaczynamy wsteczne odliczanie. Powraca flet/ flety, są i zwinne palce na strunach – what ever you want! Finał płyty zdaje się być repliką początku, z gałką potencjometru przesuniętą zdecydowanie w prawo.


Opowieść lipcowa (1 cześć, 38:50) i opowieść sierpniowa (1 część, 40:39)

Na letnie płyty cyklu składa się dyptyk – długie utwory tworzone w estetyce minimalistycznej. Lipiec grany techniką pizzicato czyli szarpaniem strun palcami, sierpień – arco, czyli dręczeniem strun smyczkiem.

Odcinek palczasty Tomo zaczyna pasusem do złudzenia przypominającym tętent koni w drobnym galopie. Jeden akord, jeden koń, rzekłby poeta. Siła repetycji wsparta małym rezonansem na trzeszczącym z wysiłku pudle kontrabasu. Determinacja, determinizm, kreacja, improwizacja aż do źródeł istnienia dźwięku. Narracja bardzo delikatnie, ale systematycznie ubogaca się. W 9 minucie następuje minimalna zmiana ściegu na gęstszy. Muzyka wszakże zgrabnie nas kołysze i nigdzie nie pędzi. W powietrzu czuć delikatny swąd rocka, co może być uznane za puentę powrotu do repetytywnego minimalu z początku płyty. Kolejny zwrot dramaturgiczny polega na zejściu w zakresie poziomu głośności o stopień w dół. Narracja wisi na cienkim sznurze, jej czas stoi w miejscu, a ona sama haczy się o strunę, repetuje i gawędzi. Niektóre struny są jakby silniej szarpane, a sam finał nagrania bardziej dosadny akustycznie, wsparty echem, pogłosem, oddechem chwili. Wybrzmiewanie skrzy się wyjątkową urodą.




Odcinek smyczkowy startuje z wyjątkowo niskiego pułapu. Płynie, błyszczy jak barok ze wspomaganiem. Intensywny, bardzo emocjonalny flow. Kind of ancient fire music. W okolicach 7-8 minuty zwinnie wycisza się. Dwie, trzy minuty później popada w lekki trans i tli się stylowymi mikro eskalacjami. Po kolejnych pięciu minutach sukcesywnie zaczyna wchodzić w wyższy rejestr, czemu towarzyszy krzyk akustyki doskonałej. Tuż przed 20 minutą emocje ponownie rosną, Tomo czyni kolejny krok w kierunku artystycznego szaleństwa. Wysokooktanowa, gęsta ciecz narracji. Tuż potem zjazd w dolinę. Rzeź niewiniątek na niedźwiedzim rykowisku. W 30 minucie buzująca wyobraźnia muzyka, ale i recenzenta, podpowiada nowy termin – doom deep bassing! Pięć minut później kolejna droga na szczyt. Zmysłowe pojękiwanie, gotycka bojaźń i drżenie. Wybrzmiewanie godne wszystkich mistrzów!


Opowieść wrześniowa (1 część, 29:47)

Koncept generowania dźwięku w trakcie opowieści przełomu lata i jesieni jest następujący – Tomo gra do mikrofonu. Za nim stoi głośnik. Sygnał z mikrofonu przedostaje się na taśmę na szpulach i wykonuje drogę powrotną – przez głośnik – do muzyka. Dostaje pogłosu i ponownie nagrywa się przez mikrofon. Rodzaj kosmicznego loopa, wielowarstwowej historii … jednowątkowej. Reel-tape-run-delay system, by zacytować opis płyty dziewiątej.

Pierwszy dźwięk płynie do nas wprost ze strun, z pogłosem i gwizdem. Repetycja, półtrans, karkołomna fizyka skromnej palcówki na dużych strunach. Wszystko tańczy, wszystko śpiewa. Po kilku minutach do gry wchodzi smyczek. Płynnie, szumi, zawodzi, skowycze. To, co dociera do naszych uszu, byłoby akustycznie niewytłumaczalne, gdyby nie konstrukcja opisana na wstępie. Sto tysięcy warstw fonii, multiplikacje, koniunkcje, wielka orkiestra dźwięków niemożliwych! Po czasie pięknie się wytłumia, oniryczna magia muzyki pradawnej. Skowyt męki pańskiej, mojej i twojej. 15 minuta przynosi foniczny atak z samego dna, rodzaj wyjątkowo niskiego, pulsującego drona. Stukot nieokreślonych przedmiotów o twardą podłogę. Fala uderzeniowa pogłosu, a zaraz potem taneczne podrygi na gołych strunach. Mrok meta przestrzeni, chaos tła, mantryczna, polifoniczna palcówka na strunach. Wyjątkowe nagranie w całym cyklu, wieńczone niemal ambientowym wybrzmiewaniem.




Opowieść październikowa (1 część, 37:20)

Kontrabas zostaje w magazynie, w bezdomnym kościele pojawia się muzyk i skrzypce, po które nie sięgał przez poprzednie 25 lat. Od startu dociera do nas sążnista struga dźwięków, tworzonych, przynajmniej na wstępie, w oparciu o klasyczne konotacje stylistyczne. Mnóstwo skojarzeń, radość bycia z czystym dźwiękiem. Pogłos przestrzeni znów czyni akustyczne cuda. Dużo zmian narracyjnych, niemal co kilkadziesiąt sekund. Muzyk ewidentnie cieszy się z faktu, iż gra na skrzypcach. Przez głowę przetaczają się wspomnienia, zapomniane chwile i moc pozytywnej kreacji. Śpiew ptaków tuż pod chmurami. Pomiędzy nimi znamienne mikro interwały ciszy. Narracja jest stylowa, wyrazista, muzyk wziął instrument w pełne władanie. Dużo drobnych, filigranowych ekspozycji, znamionujących poważny poziom artystycznych kompetencji. 14 minuta, faza półbaroku, siła minimalizmu i trawestacji. Surowy sznyt piękna, buńczuczna odwaga zderzania się ze wszystkim, co napotkasz na drodze. Po zagęszczeniu ściegu, smakuje jeszcze dobitniej. 20 minuta, to z kolei faza stopowania i poszukiwania małych, pojedynczych ekscytacji. Sonorystyka ptasiego pióra, które unosi się na nieboskłonie. 25 minuta, molekularne cuda na gryfie, mikro ambient na wilgotnych strunach. Z tego tygla zdarzeń rodzi się, nieskrępowany czymkolwiek, wrzask skrzypiec, które po latach odnalazły prawowitego właściciela. Taniec, galop, ekstaza, to kolejne fazy tej strunowej epopei. Po 30 minuta nowy wątek, zanurzony w dokonaniach całego baroku tego świata. Uroda dźwięku tryska po ścianach.


Opowieść listopadowa (1 część, 35:59)…

… jest rezultatem kontemplacji związku pomiędzy graniem i .. niegraniem muzyki. Jej pierwszym wymiarem dźwiękowym jest pizzicato grane w mroku ciszy na wytrawnym minimalu. Konceptualne wycofanie, zaniechanie, kreatywne zawieszenie procesu, powstającego pomiędzy myślą, a dźwiękiem. Powolność, krok za krokiem, stawiane z należytą pieczołowitością. Szeleszczące, niemal bezdźwięczne sitowie. Akcja, reakcja, cisza, re-cisza. Brzmienie kontrabasu nieco wytłumione, a może jedynie gaszone przez pogłos. W 9 minucie w odległej krypcie budzi się smyczek. Suchy, niepokojący tembr. Urokliwe akustycznie dźwięki, które dobywają się z instrumentu z pewną dozą boleści, w rezultacie cesarskiego cięcia. Po pokonaniu pierwotnego strachu, idą jednak w wysoki taniec, a sama narracja gęstnieje. W dalszej kolejności – zjazd w dół, popiół i mgła, a potem znów ku górze. Przed 20 minutą smyk ma chwilę przerwy. Rodzaj konstruktywnego chaosu i rozwichrzenia na ciepłym gryfie. Leniwy pośpiech, która szuka półgalopu i na krotką chwilę znajduje go. Po 30 minucie powrót do minimalizmu, charakterystycznego dla początku tej płyty, granego pizzicato.




Opowieść grudniowa (1 część, 39:53)…

… stanowi, wedle słów artysty, próbę podsumowania cyklu i doprowadzenia go do końca. Przy okazji przykład, iż podsumowaniem niesamowitej serii solowych ekspozycji może być … prawdziwie niesamowity finał. Niski ryk nienasyconego niedźwiedzia, pobudzanego do życia ołowianym smykiem – to sytuacja wyjściowa dla ostatniej opowieści. Dron budowany jest minimalistycznie, precyzyjnie, z saperską odpowiedzialnością za czyny i słowa. Narracja narasta w tempie charakterystycznym dla umarłego żółwia w półgalopie. Rodzaj powolnego transu umierania, wychodzenia ze skóry codzienności. Schodzenie w dół, krętymi schodami, po jednym milimetrze na godzinę zegarową. Opresyjność drona zdaje się systematycznie narastać, a faktura pęcznieć. Sam dźwięk zdaje się stawać niezwykle inwazyjnym dla ucha odbiorcy. Godzina za godziną, dzień za dniem. W 20 minucie dron smagnięty został tłustym batem. Ziemia drży w posadach. Po 25 minucie tej karkołomnej ekspozycji zaczynamy odnosić wrażenie, że narracja zaczyna cofać się, równie konsekwentnie, jak wcześniej narastała. Niechybnie artysta rozpoczął już drogę powrotną. Oto dwunasta płyta cyklu, którą podsumować można jednym zdaniem, można jednak o niej całą książkę napisać. Jeśli mielibyśmy się o coś spierać, to jedynie o to, czy wchodzenie na szczyt było bardziej spektakularne, niż schodzenie do punktu startu. Retoryka ostatniego zdania nie milknie wraz z zakończeniem emisji dźwięku.
  

Nagrane w okresie 29 stycznia 2017 – 31 grudnia 2017. Miejsce nagrania: Koncertkirken (Kopenhaga, Dania).


Płyty dostępne są tutaj: https://tomojacobson.bandcamp.com/



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz