Budynek sakralny w Kopenhadze, już wprawdzie pozbawiony
sacrum, ale nadal wyposażony w fenomenalną akustykę. Raz w miesiącu, jeden i
ten sam człowiek nagrywa muzykę na kontrabas solo (raz zabierze też flet, innym
razem skrzypce). Nagrania rejestruje i wydaje na dwunastu płytach, która także
ukazują się w cyklu miesięcznym. Koncept, który rodzi nową opowieść raz na
trzydzieści dni. Płyty mają formę cd-r, proste, kartonowe opakowania z grafikami
muzyka. Każda produkowana jest w nakładzie 25 sztuk i personalnie dedykowana
poszczególnym członkom rodziny muzyka, jedna zaś samemu Williamowi Parkerowi.
Panie i Panowie, Tomo Jacobson – polski kontrabasista,
kompozytor i improwizator rezydujący w Kopenhadze - solo w dwunastu odcinkach!
Zapraszam do odczytu efektów odsłuchu wszystkich nagrań cyklu.
Opowieść styczniowa (10
części, 37:48)
Pierwszą historię zaczynamy barokowym, lekko upalonym
smyczkiem, który testuje wytrzymałość strun na ścieranie. Krok za krokiem muzyk
i jego pokaźny instrument szukają drogi do rozwiązań sonorystycznych.
Śmiertelnie piękny flow. W drugim
odcinku akcja dramatu nabiera rumieńców. Kontrabas zdaje się śpiewać pieśni
paschalne, a sam smyczek multiplikować. Chocholi
tanieć, jakże bystra technika. W trzecim wielki strunowiec przypomina instrument perkusyjny. Repetuje w warunkach
akustyki doskonałej. Narracja jest gęsta, jakby podwójna, jakby Tomo miał
cztery ręce. Stygmatyczna opowieść toczy się wartko. Czwarty odcinek startuje w
poziomu głębin sonorystyki kontrabasu. Zimowy wicher, suchy w dotyku gotyk.
Piąty znów galopuje, aż struny skrzypią. Szósty - późny, rozimprowizowany
barok, zatrzymany w czasie, bez prawa powrotu. Jak dobrze, że obok Tomo nie ma
nikogo, kto mógłby przeszkadzać. Siódmy – rozedrgany, płynny smyczek, jakby
nowy wątek w styczniowej opowieści. Gęsta historia, ale z dużą przestrzenią
foniczną do zagospodarowania. Ósmy brnie wyżej, ciszej, ale jeszcze dosadniej.
Taniec sprawiedliwych przy mocno upalonych świecach – barok szuka drogi do
piekła i znajduje szlak. Na finał krzyk. Przedostatni odcinek powraca do wątku
tanecznego. Szyty jest pięknym, gęstym ściegiem z cekinami, dynamicznie rwie
się do przodu. Ostatni fragment mruczy spode łba, dudni, grzmi i złorzeczy!
Jakże błyskotliwy wstęp do dwunastotomowej historii. Rodzaj artystycznego portfolio, pokaz możliwości muzyka. W
każdej kolejnej części będziemy pogłębiać jeden z wątków, tu, w trakcie
styczniowej opowieści zapoczątkowanych.
Opowieść lutowa (16
części, 40:05)
Koncept jest następujący – drewniane przedmioty wchodzące w
fizyczny kontakt z kontrabasem. Miniatury, które łykają czas w tempie, które
niemal gubi wrażenia recenzenckie. Najpierw perkusyjne intro - aktywny smyczek,
duża fonia w pięknej akustyce, tuż obok skromny pasus grany pizzicato (czyżby symultanicznie?). Na
wybrzmieniu moc meta bębnienia. Drugi odcinek repetuje, akcenty perkusjonalne
ponownie w ofensywie. Trzeci, to szpachlowanie, powtarzalne heblowanie. Czwarty
– coś tańczy na strunach, mantrycznie kołysze, na samym dole wpada w delikatny
rezonans. Piąty – stukot koni po betonie, afrykański polirytmia, only drumming. Szósty – miarowe,
dźwięczne pizzicato. Rytm i krew na
palcach. Siódmy – przesuwanie mebli, turlające się po podłodze pałeczki, struny
w nieładzie – piękny chaos sytuacji zastanej. Ósmy – mała taśma produkcyjna.
Dziewiąty – stopa perkusji bije w rytmie zdrowego serca, wokół rezonują równie
nierzeczywiste talerze. Dziesiąty – powrót do strun, mantra dla szczególnie
niepobłogosławionych. Jedenasty – szmery, szuranie, martwe mewy na suchym
pokładzie, rytm, który żyje z repetycji. Dwunasty – stukot z lewej, stukot z
prawej, dwie narracje, które nakładają się na siebie, znów akcenty
perkusjonalne dominują nad strunowymi. Trzynasty – struny w delikatnym galopie.
Tu, gdzie improwizacją jest zastosowana forma i dobór przedmiotów, nie zaś sam
charakter narracji. Taneczny flow!
Czternasty – struny brzęczą, jakby sitar, nie kontrabas wydawał tu dźwięki.
Piętnasty tonie w sonorystyce, szesnasty zaś godny jest finału! Struny kroją
przestrzeń, zwiastują wielkie zakończenie. Podobnie tak początek, tak i koniec
płyty stworzą najdłuższe opowieści. Zapach dalekiego wschodu, Japonii, Chin…
Doskonały encore jakże
eksperymentalnej płyty.
Opowieść marcowa (14
części, 40:52)
W ramach artystycznego samoograniczenia, w trakcie marcowej
opowieści muzyk grać będzie wyłącznie palcami. Mały hołd dla tych dwunastu interwałów, które stanowią budulec prawie całej
muzyki tego świata i ekspresji związanej z fizycznym aspektem grania na
kontrabasie. Start wyznacza dźwięk strun rwanych rytmicznie. Cześć druga –
te palce mogą naprawdę boleć! Mięsisty, masywny, ekspresyjny dźwięk. Na
wybrzmieniu krok w kierunku kojącej ciszy. Trzecia narracja jest zwiewna,
ulotna, taneczna, zaś czwarta powolna, realizowana przez minimalny zasób sił i
środków. W trakcie piątej, palce muzyka ślizgają się po strunach, szukając
punktu zaczepienia. Rodzaj trudnego marszu do domu po dobrze zakrapianej
imprezie, gdy każdy stawiany krok jest wyjątkowo ważny. Szósta część realizuje
się w dynamicznym półgalopie. Palce zwinne jak kocięta, które gonią za myszą.
Siódma niczym slide guitar, bardzo
płynna zaprawa. Dobry wstęp do ósmej, która ma klimat kameralistyki na lekkim speadzie. Delikatnie i dźwięcznie, lekko
i frywolnie. Dziewiąta część rzuca nam w twarz niemal rockowe akordy, smak stylowego
swingu i mrocznej zadumy. Kolejny fragment zdaje się kontynuować wątek, choć
czyni to odrobinę innym metodami – zagubiony pasikonik skacze po łące i czyni
cuda. Jedenasty wiedzie wysokim wzgórzem, filigranowy barok dla złych kobiet.
Dwunasty znów szuka swych rockowych korzeni – szybko, wyraziście, tak siłowo,
jak i zmysłowo. Trzynasty, to garść zadumy w trakcie marszu w nieznane, ostatni
zaś stawia na repetycję i pozdrawia wszystkich minimalistów tego świata.
Nastaje cisza.
Opowieść kwietniowa
(6 części, 34:30)
Skok do świata
flażoletów. Brzmienie stworzone z naturalnych i sztucznych harmonii, przy
użyciu kontrabasu z różnym strojem.
Na otwarciu spokojny, półbarokowy smyczek. Delikatny rezonans,
specyficzny zaśpiew z samych trzewi strunowca.
Druga część, to tonalna, a może wręcz atonalna ekspozycja. Ciąg dalszy
eksperymentu ze strojem – tryskająca po ścianach urokiem własnym,
minimalistyczna opowieść z posmakiem psychodelii pomiędzy strunami. Trzeci
fragment znów tonie w zaśpiewie, łabędzim skowycie. Po paru chwilach
ostrzejszy, lubieżny taniec-połamaniec.
Krzyk, wrzask, bez odkupienia – doskonałe! Kilkunastominutowa perła w całej
kolekcji! Smyczek wrze, podczas gdy struny wchodzą w fazę silnego orgazmu.
Czwarty – skok ku wyżynom, niczym dęciak
w trakcie mocnego sonore. Strój zdaje
się być renesansowy, a może nawet romantyczny. Po chwili tembr kontrabasu
pięknie zabrudza się, a sama narracja wpada w multiplikację. Piąty jest
miniaturą, w trakcie której zdzieramy struny, przykład muzyki dawnej granej zdecydowanie
tu i teraz. Część finałowa tej
barwnej i wyjątkowo urokliwej płyty, zdecydowanie schodzi o piętro niżej. W
poszukiwaniu dna, średniowiecze kona w bólach, a my zrywamy flagi z masztów. Slow motion flow, a kind of seminal
sustained piece – rzecze recenzent językiem Szekspira, gdy mu własny odpowiednich
słów nie podpowiada.
Opowieść majowa (4
części, 38:07)
Trzy partie kontrabasu, nagrane rozłącznie, tworzone jednak
z myślą, iż będą całością. Na etapie post-produkcji zlepione w jedną historię. Pieśń otwarcia zaintonowana zostaje
przez groźne smyki brutalnie wbite w czeluść strun. Niski, barytonowy skowyt
jest udziałem dwóch z nich, ten trzeci płynie wyżej, jakby nieco ślizgał się po
wezgłowiu struny. Biała akustyka trzech brunatnych rumaków. Na finał tej dość
epickiej części, wszystkie wyposzczone do galopu. Druga historia rodzi w szumie
pogłosu, trochę pizzicato, garść
macanek po pudle, rodzaj półtańca na
wypolerowanej podłodze. Trzy warstwy dźwięku, każda jednak płynie na nieco
innej wysokości, choć każda zdaje się mieć to samo do powiedzenia. Pod koniec
jeden z kontrabasów dostaje się we władanie smyka i barwnie rozmazuje szkliwo improwizacji. Trzecia pieśń, to jurny galop od pierwszego
dźwięku. Palce na strunach i lekki przester tworzą klimat nieoczywistej grozy
dramaturgicznej. Tu, jakbyśmy mieli do czynienia z tą samą historią opowiadaną
z trzech punktów widzenia. Wspólna zaś dla każdego z nich jest skłonność do
tańca i pewna doza frywolności. Narracja jest wartka, zmiana goni zmianę w tej
brutalnej trójprzestrzeni. Po 6
minucie błyskotliwy stopping i
karkołomne tłumienie brzmienia. Finał płyty – mocarny smyczek na lewej flance,
pozostałe dwa instrumenty leniwie przeciągają się po zbyt trudnej nocy. Drobne
niuanse tonacyjne tworzą coś na kształt muzyki dawnej, tu wszakże w wersji
piekielnej. Dla przeciwwagi – akustyka jest niemal boska. Im dalej w las, tym
bardziej pod górę, a całość wprost pięknieje w oczach i uszach. Finał muzyk
osiąga stojąc na palcach. Takie te smyki wysokie!
Opowieść czerwcowa (1
część, 36:03)
Ponownie muzyk postanawia konstruować swoją improwizację
warstwowo. Tym razem kontrabas wspomagany będzie przez flety. Historia dla odmiany
jest jedna, niepodzielona na jakiekolwiek podhistorie.
Start ma zdecydowanie epicki i … wielowarstwowy charakter. Multifonia,
polifonia, metafonia, fletofonia – głęboki las, pełna transcendencji swoboda.
Kontrabas w dosłownym znaczeniu wchodzi do gry dopiero w 4 minucie. Choć flet/
flety wcale nie milkną. Płynnie idą w taniec przy wtórze smyka, która bystro
kwili na boku, bądź łagodnie pojękuje, mając wyłącznie złe myśli do przekazania.
Jakby muzyka dawna zagubiła się w zbyt gęstym lesie i po latach została
cudownie odnaleziona. Uroda smyka, jego smagły strój i leniwy tembr, wszystko
to tworzy aurę niebywałej natury. Gdy flet/ flety milkną, kontrabas zostaje sam
na placu boju i stroszy pióra niczym Paw Królowej. 15-16 minuta upływa mu niewinnie
na twórczym minimalu. Konsekwentnie
żłobi bruzdę w ziemi. Smaki się zmieniają, piękno akustyki nie mija. Po czasie
narracja jakby gęstnieje, ale niespodziewanie zaskakuje ją chwila cisza (21
minuta). Nowy wątek pleciony jest pizzicato,
a recenzent znów ma wrażenie, że Tomo ma jednak więcej niż dwie ręce i dziesięć
palców. 27-28 minuta przysparza aurze nagrania taneczności i śpiewności. Od 33
minuty zaczynamy wsteczne odliczanie. Powraca flet/ flety, są i zwinne palce na
strunach – what ever you want! Finał płyty
zdaje się być repliką początku, z gałką potencjometru przesuniętą zdecydowanie
w prawo.
Opowieść lipcowa (1
cześć, 38:50) i opowieść sierpniowa (1 część, 40:39)
Na letnie płyty cyklu składa się dyptyk – długie utwory
tworzone w estetyce minimalistycznej. Lipiec grany techniką pizzicato czyli szarpaniem strun
palcami, sierpień – arco, czyli
dręczeniem strun smyczkiem.
Odcinek palczasty
Tomo zaczyna pasusem do złudzenia przypominającym tętent koni w drobnym
galopie. Jeden akord, jeden koń, rzekłby poeta. Siła repetycji wsparta małym
rezonansem na trzeszczącym z wysiłku pudle kontrabasu. Determinacja, determinizm,
kreacja, improwizacja aż do źródeł istnienia dźwięku. Narracja bardzo
delikatnie, ale systematycznie ubogaca się. W 9 minucie następuje minimalna zmiana ściegu na gęstszy.
Muzyka wszakże zgrabnie nas kołysze i nigdzie nie pędzi. W powietrzu czuć
delikatny swąd rocka, co może być uznane za puentę powrotu do repetytywnego minimalu z początku płyty. Kolejny zwrot
dramaturgiczny polega na zejściu w zakresie poziomu głośności o stopień w dół. Narracja
wisi na cienkim sznurze, jej czas stoi w miejscu, a ona sama haczy się o
strunę, repetuje i gawędzi. Niektóre struny są jakby silniej szarpane, a sam
finał nagrania bardziej dosadny akustycznie, wsparty echem, pogłosem, oddechem
chwili. Wybrzmiewanie skrzy się wyjątkową urodą.
Odcinek smyczkowy
startuje z wyjątkowo niskiego pułapu. Płynie, błyszczy jak barok ze
wspomaganiem. Intensywny, bardzo emocjonalny flow. Kind of ancient fire
music. W okolicach 7-8 minuty zwinnie wycisza się. Dwie, trzy minuty
później popada w lekki trans i tli się stylowymi mikro eskalacjami. Po kolejnych
pięciu minutach sukcesywnie zaczyna wchodzić w wyższy rejestr, czemu towarzyszy
krzyk akustyki doskonałej. Tuż przed
20 minutą emocje ponownie rosną, Tomo czyni kolejny krok w kierunku
artystycznego szaleństwa. Wysokooktanowa, gęsta ciecz narracji. Tuż potem zjazd
w dolinę. Rzeź niewiniątek na niedźwiedzim rykowisku. W 30 minucie buzująca
wyobraźnia muzyka, ale i recenzenta, podpowiada nowy termin – doom deep bassing! Pięć minut później
kolejna droga na szczyt. Zmysłowe pojękiwanie, gotycka bojaźń i drżenie.
Wybrzmiewanie godne wszystkich mistrzów!
Opowieść wrześniowa
(1 część, 29:47)
Koncept generowania dźwięku w trakcie opowieści przełomu
lata i jesieni jest następujący – Tomo gra do mikrofonu. Za nim stoi głośnik.
Sygnał z mikrofonu przedostaje się na taśmę na szpulach i wykonuje drogę
powrotną – przez głośnik – do muzyka. Dostaje pogłosu i ponownie nagrywa się
przez mikrofon. Rodzaj kosmicznego loopa,
wielowarstwowej historii … jednowątkowej. Reel-tape-run-delay
system, by zacytować opis płyty dziewiątej.
Pierwszy dźwięk płynie do nas wprost ze strun, z pogłosem i
gwizdem. Repetycja, półtrans, karkołomna fizyka skromnej palcówki na dużych strunach. Wszystko tańczy,
wszystko śpiewa. Po kilku minutach do gry wchodzi smyczek. Płynnie, szumi,
zawodzi, skowycze. To, co dociera do naszych uszu, byłoby akustycznie
niewytłumaczalne, gdyby nie konstrukcja opisana na wstępie. Sto tysięcy warstw
fonii, multiplikacje, koniunkcje, wielka orkiestra dźwięków niemożliwych! Po
czasie pięknie się wytłumia, oniryczna magia muzyki pradawnej. Skowyt męki
pańskiej, mojej i twojej. 15 minuta przynosi foniczny atak z samego dna, rodzaj
wyjątkowo niskiego, pulsującego drona. Stukot nieokreślonych przedmiotów o
twardą podłogę. Fala uderzeniowa pogłosu, a zaraz potem taneczne podrygi na
gołych strunach. Mrok meta przestrzeni, chaos tła, mantryczna, polifoniczna
palcówka na strunach. Wyjątkowe nagranie w całym cyklu, wieńczone niemal
ambientowym wybrzmiewaniem.
Opowieść
październikowa (1 część, 37:20)
Kontrabas zostaje w magazynie, w bezdomnym kościele pojawia się
muzyk i skrzypce, po które nie sięgał przez poprzednie 25 lat. Od startu
dociera do nas sążnista struga dźwięków, tworzonych, przynajmniej na wstępie, w
oparciu o klasyczne konotacje stylistyczne. Mnóstwo skojarzeń, radość bycia z
czystym dźwiękiem. Pogłos przestrzeni znów czyni akustyczne cuda. Dużo zmian
narracyjnych, niemal co kilkadziesiąt sekund. Muzyk ewidentnie cieszy się z
faktu, iż gra na skrzypcach. Przez głowę przetaczają się wspomnienia,
zapomniane chwile i moc pozytywnej kreacji. Śpiew ptaków tuż pod chmurami.
Pomiędzy nimi znamienne mikro interwały ciszy. Narracja jest stylowa, wyrazista,
muzyk wziął instrument w pełne władanie. Dużo drobnych, filigranowych
ekspozycji, znamionujących poważny poziom artystycznych kompetencji. 14 minuta,
faza półbaroku, siła minimalizmu i
trawestacji. Surowy sznyt piękna, buńczuczna odwaga zderzania się ze wszystkim,
co napotkasz na drodze. Po zagęszczeniu ściegu, smakuje jeszcze dobitniej. 20
minuta, to z kolei faza stopowania i poszukiwania małych, pojedynczych
ekscytacji. Sonorystyka ptasiego pióra, które unosi się na nieboskłonie. 25
minuta, molekularne cuda na gryfie, mikro ambient na wilgotnych strunach. Z
tego tygla zdarzeń rodzi się, nieskrępowany czymkolwiek, wrzask skrzypiec,
które po latach odnalazły prawowitego właściciela. Taniec, galop, ekstaza, to
kolejne fazy tej strunowej epopei. Po 30 minuta nowy wątek, zanurzony w
dokonaniach całego baroku tego świata. Uroda dźwięku tryska po ścianach.
Opowieść listopadowa
(1 część, 35:59)…
… jest rezultatem
kontemplacji związku pomiędzy graniem i .. niegraniem muzyki. Jej pierwszym
wymiarem dźwiękowym jest pizzicato
grane w mroku ciszy na wytrawnym minimalu. Konceptualne wycofanie, zaniechanie,
kreatywne zawieszenie procesu, powstającego pomiędzy myślą, a dźwiękiem.
Powolność, krok za krokiem, stawiane z należytą pieczołowitością. Szeleszczące,
niemal bezdźwięczne sitowie. Akcja, reakcja, cisza, re-cisza. Brzmienie
kontrabasu nieco wytłumione, a może jedynie gaszone przez pogłos. W 9 minucie w
odległej krypcie budzi się smyczek. Suchy, niepokojący tembr. Urokliwe
akustycznie dźwięki, które dobywają się z instrumentu z pewną dozą boleści, w
rezultacie cesarskiego cięcia. Po pokonaniu pierwotnego strachu, idą jednak w
wysoki taniec, a sama narracja gęstnieje. W dalszej kolejności – zjazd w dół,
popiół i mgła, a potem znów ku górze. Przed 20 minutą smyk ma chwilę przerwy.
Rodzaj konstruktywnego chaosu i rozwichrzenia na ciepłym gryfie. Leniwy
pośpiech, która szuka półgalopu i na krotką chwilę znajduje go. Po 30 minucie powrót do minimalizmu,
charakterystycznego dla początku tej płyty, granego pizzicato.
Opowieść grudniowa (1
część, 39:53)…
… stanowi, wedle słów artysty, próbę podsumowania cyklu i doprowadzenia go do końca. Przy okazji
przykład, iż podsumowaniem niesamowitej serii solowych ekspozycji może być …
prawdziwie niesamowity finał. Niski ryk nienasyconego niedźwiedzia, pobudzanego
do życia ołowianym smykiem – to sytuacja wyjściowa dla ostatniej opowieści.
Dron budowany jest minimalistycznie, precyzyjnie, z saperską odpowiedzialnością
za czyny i słowa. Narracja narasta w tempie charakterystycznym dla umarłego żółwia
w półgalopie. Rodzaj powolnego transu
umierania, wychodzenia ze skóry codzienności. Schodzenie w dół, krętymi
schodami, po jednym milimetrze na godzinę zegarową. Opresyjność drona zdaje się
systematycznie narastać, a faktura pęcznieć. Sam dźwięk zdaje się stawać
niezwykle inwazyjnym dla ucha odbiorcy. Godzina za godziną, dzień za dniem. W
20 minucie dron smagnięty został tłustym batem. Ziemia drży w
posadach. Po 25 minucie tej karkołomnej ekspozycji zaczynamy odnosić wrażenie,
że narracja zaczyna cofać się, równie konsekwentnie, jak wcześniej narastała.
Niechybnie artysta rozpoczął już drogę powrotną. Oto dwunasta płyta cyklu,
którą podsumować można jednym zdaniem, można jednak o niej całą książkę
napisać. Jeśli mielibyśmy się o coś spierać, to jedynie o to, czy wchodzenie na
szczyt było bardziej spektakularne, niż schodzenie do punktu startu. Retoryka ostatniego zdania nie milknie wraz z
zakończeniem emisji dźwięku.
Nagrane w okresie 29 stycznia 2017 – 31 grudnia 2017. Miejsce
nagrania: Koncertkirken (Kopenhaga, Dania).
Płyty dostępne są tutaj: https://tomojacobson.bandcamp.com/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz