Uwaga, przed nami siedem płyt, które mogą zabić!
Intensywnością przekazu, poziomem hałasu i … jakością artystyczną!
Niektórzy muzycy młodzi i bezczelni, inni doświadczeni, ale
niezmanierowani. Na ich płytach będzie głośno, niepokornie, frywolnie i anarchistycznie.
A na koniec szczypta minimalistycznego slajsu
na nylonowych strunach… gitary, albowiem to ona wystąpi dziś w roli głównej. Czasami
nie będzie jej w ogóle na scenie, ale wtedy inne instrumenty udowadniać będą,
iż potrafią hałasować nie gorzej niż zakurzone wiosło upalonego rockowca, podłączone pod linię wysokiego
napięcia!
Naszą dzisiejszą podróż zaczniemy w Moskwie, potem odwiedzimy
Nowy York, holenderski Nijmegen, Londyn, Paryż, Amsterdam, by na koniec
powrócić do stolicy Zjednoczonego Królestwa. Moc piorunujących (i zapewne
szatańskich!) wrażeń przed nami!
Brom Sunstroke (Trost Records, LP 2018)
Słowo się rzekło, zaczynamy na ostro! Wrzący tygiel muzycznych
emocji, zanurzony po kolana w historii fussion jazzu i hardcore punk,
wysmarowany po czubek głowy estetyką noise, zakochany w improwizacji i braku
jakichkolwiek zahamowań gatunkowych (uwaga! będziemy grać także standardy!), innymi
słowy – Brom! Moskiewskie studio DTH, czerwiec 2017, a nim trójka muzyków:
Dmitry Lapshin na gitarze basowej, Anton Ponomarev na saksofonie altowym oraz Yaroslav
Kurilo na perkusji. Formacja istnieje już wiele lat, ostatnio tworzy ją kwartet
muzyków, jednakże krążek Sunstroke
(siedem utworów, 47 minut bez kilku sekund) powstał w trio.
Elementy składowe tej niebywałej mieszanki, to gitara basowa
i perkusja, które tworzą twardą jak skała sekcję rytmiczną - samozwańczy
szwadron śmierci, a także saksofon, ostry niczym brzytwa rockowej gitary.
Pierwszy z wymienionych instrumentów buduje bazę rytmiczną każdej narracji,
prowadzi orszak muzykantów, dyktuje warunki, nie stroni wszakże od melodii i
zwinnego, jazzowego frazowania, pełnego synkop i aranżacyjnych niuansów.
Saksofon oscyluje, co prawda między krzykiem, a wrzaskiem, ale w wielu
momentach razi precyzją i wyrafinowaniem godnym Johna Zorna. Brom, to przykład
noise free jazz-rocka, precyzyjnego niczym klasycy amerykańskiego hardcore punk
sprzed dwóch czy trzech dekad (pamiętacie Minutemen, czy Victims Family?).
Narracja większości utworów przypomina konsystencją ciekły ołów, wulkaniczną
lawę, która nigdy nie zastyga. Pełna jest wszakże melodyki, śpiewności i ani
przez moment jarzmo tej muzyki nie ogranicza
naszych zdolności percepcyjnych.
Po pieśni otwarcia, którą można nazwać prawdziwym
trzęsieniem ziemi, dostajemy się w szpony klasyka Dizziego Gillespie (Tuna) i śpiewamy motyw przewodni,
dotkliwie kalecząc się przy porannym goleniu. Bass stawia zasieki, maltretuje oryginał, zmienia tempo, kruszy strukturę rytmiczną, rwie do przodu na złamanie
karku. Saksofon śle bogate, niemal rockowe riffy,
po czym, wypełniony jazzem po sam brzeg tuby, zwinnie improwizuje. Równie
dosadnie wbija nas w fotel czwarty utwór (Queue),
ponad dziewięciominutowy. Znów pełni spazmów, śpiewamy melodyjny motyw,
jakbyśmy spotkali rozbawionego Petera Brotzmanna w ciemnych zakamarkach
berlińskiego metro, kilkadziesiąt lat temu. Stalowe riffy, deathmetalowe
brzmienia i orzeźwiające synkopy! Taniec, zabawa i krew na rękach! Bez
wątpienia Brom zaprowadzi nas wprost do piekła, równie skutecznie, jak dobre dragi i piękne kobiety!
Kolejna parzysta pieśń (Hematoma,
znów ponad 9 minut) zabiera nas przed oblicze ciemnej strony mocy. Narracja istotnie spowalnia, smakuje niczym heavy ambient. Po paru minutach
mantrycznie narasta. Dramaturgiczna finezja muzyków serwuje nam po chwili
kolejne spowolnienie, szmer szczoteczek i gitarowe pasaże niczym Bill Frisell! A
saksofon, po kolejnym tej nocy orgazmie, tańczy już chyba swój ostatni taniec.
To jednak nie koniec emocji – na sam finał dostajemy Mingus 30’C, kolejny porażający klasyk. Swingujący noise
rock! Na wejściu tylko drum’n’bass. Potem
kilka nutek z saksofonu i zabójcze solo perkusji. Basówka komentuje na przesterze. Niechybnie idziemy w ostatnie
tango! *)
New Monuments New
Earth (Pleasure Of The Text
Records, CD 2018)
Z Moskwy, najszybszym dżambodżetem,
przenosimy się do Nowego Jorku! Ben Hall na perkusji (trap set), Don Dietrich na saksofonie tenorowym (plus elektronika)
i C. Spencer Yeh na skrzypkach (także elektronika). Na krążku New Earth znajdujemy pięć improwizacji z
niebanalnymi tytułami (patrz: niżej) - łącznie 65 minut i kilkadziesiąt sekund
(brak danych dotyczących miejsca i czasu nagrania).
Trio Nowe Pomniki
winniśmy znać choćby z ich poprzedniej płyty, którą wydał krajowy Bocian
Records (Long Pig). Ekspresja,
konstruktywny hałas, moc kompulsywnych emocji, rzec można, klasyka
nowojorskiego, improwizowanego noise.
Znów dźwięki twarde jak skała, zwiewne niczym obłok postnuklearny. Saksofon,
który operuje na granicy percepcji naszego słuchu, pełen energii, wrzasku i
zdrowego hałasu, dobrze wspomagany elektroniką, która działa tu zarówno jako
wzmacniacz i dekonstruktor żywego dźwięku, jak i twórczy partner w procesie
budowania brzmienia całej improwizacji. Perkusja stylowa, progresywna, z
założenia prosta, podszyta punkowymi skreczami.
Wreszcie skrzypce, zanurzone w elektronice i plątaninie kabli, tu w rękach
doprawdy wyjątkowego muzyka, którego bywalcy tej strony winni kojarzyć z
doskonałymi nagraniami Nate’a Wooleya i jego Seven Storey Mountain.
Zaczynamy wszakże od Starych
Pomników. Narracja budowana tu jest poprzez, umieszczone na przeciwległych flankach,
drony żywych i syntetycznych dźwięków, centralnie punktowanych niezwykle dynamiczną
i w pełni żywą maszyną perkusyjną.
Drony kompulsywne, acz akustycznie separatywnie (absolutnie komfortowy
odsłuch!) gnają na zatracenie, mając za plecami całą historię free jazzu, a być
może, epokowy Machine Gun w
szczególności. Spazmy skrajnie agresywnej fonii, świetnie jednak konsumujące
jazzowy temperament Dietricha i post-elektroniczną wrażliwość Yeha. Muzycy mają
także odrobioną lekcję z klasyki plądrofonii (szczególnie skrzypek). W trakcie Białych Włosów, Które Krwawią Na
Pomarańczowo narracja delikatnie zdejmuje nogę z gazu, a my głębiej
zanurzamy uszy w elektronice. Grube warstwy dźwiękowej politury: modular noise ze strony skrzypka,
saksofonista przyczajony, szuka nowych brzmień na najgrubszym z kabli. Drummer, niczym bicz wodny,
konsekwentnie trzyma partnerów w szyku dramaturgicznym. Trzecią opowieść (Wesołe Kopulatory) zaczyna saksofon,
który rży niczym koń z poderżniętym gardłem. Obok doom drumming i zwarcia na kablach. Rodzaj psychodelii tuż po
przedawkowaniu! Zamazany obraz muzycznych kopulacji, wrzask połyskliwej
elektroniki. Dietrich po przebiciu się na powierzchnię, dmie w róg, niczym
Brotzmann podniesiony do ósmej potęgi.
Wymiotując Czyimś
Ciałem, to z kolei przykład elektroakustycznego mariażu saksofonu i
skrzypiec, toczonego w dość wysokich częstotliwościach. Orgazm Yeha ma taneczny
wymiar, aż Dietrich ryczy z podziwu. Gdy obaj Panowie rozpoczynają solowe
ekspozycje (doskonałe!), dostajemy się w obszar rażenia prawdziwej wojny
światów! Moment, w którym kompulsywna meta akustyka góruje nad chwilowo uśpioną
elektroniką. Nie mniej dosadny artystycznie jest sam finał tej niebywałej płyty
– Sygnał. Mroczny, bardzo spokojny
start, niczym pierwsze kadry wysokogatunkowego horroru. Z czasem pętla fonii zaciska
się na naszych szyjach. Skrzypce płyną rockową, psychodeliczną lawą (brawo!), a
saksofon, zatopiony w białym szumie elektroniki, intensywnie szuka drogi
ucieczki. Finał płyty jest ekstatyczny i grzmi w naszych uszach jeszcze wiele minut
po ustaniu ostatniego dźwięku.
Dead
Neanderthals Gestation (bandcamp, DL
2018)
Gdy życie rosło w jej
wnętrzu, zastanawiała się, jak dostało się do środka (z opisu płyty Gestation/ Ciąża)
Czas na
chwilę wytchnienia? Zapomnij! Nowa, sylwestrowa epka (to już tradycja!) naszych ulubionych Dead Neanderthals czeka
na odczyt i odsłuch! Otto Kokke – saksofon i syntezator oraz René Aquarius –
perkusja i syntezator. Osiemnastominutowy potok dźwięków na poły żywych, na
poły syntetycznych. Jesienna, studyjna rejestracja.
Monotonna doom
metalowa perkusja, a obok niej dwa syntezatorowe pasma fonii, płynące zwartymi
strumieniami. Być może jedno z nich, to saksofon podłączony pod linię wysokiego
napięcia, ale recenzent nie ma pewności. Jeden dron, ten niższy, drży i
pohukuje, drugi, nieco wyższy, śle pozdrowienia z samego łona matki. Plotą
urozmaicone opowieści, wszakże nade wszystko repetują. Oto jakby ciąg dalszy
historii, która toczy się na kolejnych epkach
Dead Neanderthals, udekorowanych tajemniczymi okładkami, każda z bliżej
nieokreśloną częścią ludzkiego ciała. Jak na muzyczne kanony duetu, Ciąża toczy się nad wyraz spokojnie i
raczej unika hałaśliwych eskalacji, być może nawet – zachowując proporcje
- jest nieco chill-outowa! Pełna zadumy,
smutku i transcendentalnego strachu przed życiem.
Z minuty na minutę pasma syntezatorów skrupulatnie, choć
ledwo dostrzegalnie narastają. Ściana dźwięku jednak nie kruszeje. W 10 minucie
narracja zostaje doładowana nowym, jeszcze niższym pasmem. Płynny epicki kolos toczy
się dalej, jak zwykle w przypadku DN, z żelazną konsekwencją. W 15 minucie z
trzeciej galaktyki dociera do nas heavy-harshowy
krzyk wciąż żywego saksofonu, który buduje intrygującą ekspozycję. A napięcie
wciąż rośnie, aż po kres 17 minuty! Nagranie kończy pulsujące,
kilkudziesięciosekundowe, syntezatorowe wybrzmiewanie. **)
Colin
Webster Hiss (Raw Tonk Records,
Cassette 2018)
Czy solowa płyta na saksofon altowy i barytonowy może dziś
dla nas stanowić ratunek, dać chwilę niezbędnego odpoczynku? Recenzent wkłada
to pytanie do przegródki – retoryczne! Soundsavers
Studio, Londyn i kolejny ulubieniec redakcji, Colin Webster. Na pierwszej
stronie kasety Hiss użyje altu, na
drugiej zaś barytonu. Łącznie 24 minuty z sekundami (uwaga! to bardzo ważna wiadomość
dla mniej tolerancyjnych akustycznie).
Oto przed
nami potok harsh electronic noise made by
acoustic magic! Podmuch powietrza z tuby saksofonu zostaje poddany
kompresji, a następnie czynności określanej przez muzyków i realizatorów
dźwięku jako equalling. Syk szumu,
oddech wampira, dron lodowatego powietrza z rozgrzanej tuby – to efekt
powyższych działań. Choć charakter dźwięku, jaki słyszymy tego nie sugeruje,
recenzent jest pewien, że ustnik saksofonu znajduje się w posiadaniu absolutnie
żywej postaci, która wdmuchuje weń powietrze z własnych płuc. Altowy dron fonii
przypomina nalot dywanowy wojny sześciodniowej. Szczęśliwie muzyk nie stosuje
oddechu cyrkulacyjnego.
Hiss, to po
solowych płytach Alexa Reviriego i Christiane Bopp (patrz: lista the best 2018!), kolejna skrajnie
nowatorska plyta, która ewidentnie pcha muzykę ku nieustannemu rozwojowi, tu
pokazując przy okazji, jak niesamowitym instrumentem może być drewniany dęciak, a moc akustyki, jaką produkuje,
zdewastować może bez trudu narząd słuchu każdego fana zaawansowanej noise elektroniki.
Monotonny flow
narracji, będący skutkiem artystycznej konsekwencji i determinacji muzyka, na
stronie barytonowej przyjmuje postać dwuelementową. Jakbyśmy słyszeli dwa,
niezależne od siebie komponenty – górny, silnie szumiący i dolny, równie
ekspresyjnie drżący. Są i momenty masywnych przegięć fonii. Po czasie dolna
warstwa przymiera, a w naszych uszach pozostaje już czysty biały harsh szum, który zdaje się nie mieć
końca. Prawdziwie dewastujące, ale i oczyszczające zjawisko przedmuchiwania
wielkiej rury, prowadzącej na samo dno piekła lub na skraj tego samego nieba
***).
Farida
Amadou / Timothée Quost / Tom Malmendier QUAM! (Raw Tonk Records, CD 2018)
Czas na stuprocentowych debiutantów na łamach Trybuny! Pozostajemy przy
późnojesiennych premierach Raw Tonk i co ważne - przy kilka chwil towarzyszyć
nam będzie nieco spokojniejsza muzyka (oczywiście z pewnymi wyjątkami!). Trio w
składzie: Farida Amadou na elektrycznym basie, Timothée Quost na trąbce (plus
mikrofon i mikser) oraz Tom Malmendier na perkusji. Kwiecień 2017, Paryż i
sześć dalece swobodnych improwizacji, łącznie 41 i pół minuty.
Na wejściu w proces improwizacji odnajdujemy muzyków zatopionych
w akustycznej i elektrycznej sonorystyce – szmer studia nagraniowego, drżące
perkusjonalia, sucha tuba trąbki, macanki
na gryfie basówki czynione
kobiecą ręką, rozcieranie szorstkich powierzchni płaskich. Muzycy ciekawie
budują sieć dźwięków, stopniowo podnosząc poziom głośności. Bas dudni i drży,
trąbka szumi niczym wielki wentylator w trakcie tropikalnego upału, perkusja
czuwa i robi swoje. Zmysłowy poemat swobodnej improwizacji. Realizacja Drugiego Tytułu zajmuje muzykom
dokładnie 69 sekund – gęste zwarcia, ciało w ciało, odrobina konstruktywnej
agresji i przykład na to, że trąbka i bas elektryczny potrafią się zwinnie
imitować. Trzeci Tytuł znów odpalony
zostaje w klimatach deep sonore. Farida
snuje spokojny walking, daje nawet
kilka wyższych dźwięków. Obok Timothée i tłusta pajęczyna trębackich nieoczywistości
(doskonałe!). Perkusista Tom opowiada swoją historię niemal w zupełnej ciszy.
Cała trójka zmysłowo szeleści, czyniąc mnóstwo molekularnych interakcji. Po 10
minucie mała eskalacja, po kolejnych trzech cuda na gryfie – metal o metal.
Prawdziwie epicka improdrama. Po 16
minucie nawet garść jazzowych zachowań, rodzaj powykręcanego fussion funk! Bijąca stopa i całusy trąbki, aż do 20 minuty! Brawo!
Czwarty odcinek
trwa … 9 sekund, słyszymy głównie talerze. Piąty
zaś mało dyskretnie przypomina nam o ogólnym charakterze dzisiejszej zbiorówki –
noise power fussion! Trąbka brzmi jak
gitara, może jak przepalony syntezator, a bas gotuje się w 100 stopniach Celsjusza.
Potem jest i harsh noise, i elektroakustyczna
pulsacja blaszaka, wreszcie charkot
basu i wciąż bijąca stopa. Jakże gęsta historia! Na finał bystre uspokojenie,
szukanie rozwiązań akustycznych i tajemniczo zagubionej ciszy. Dużo
przestrzeni, czasu i głębokich oddechów. Finał pełen emocji i odrobiny
szaleństwa ze strony trębacza.
Jason
Nazary/ Terrie Ex/ Jasper Stadhouders Live
at Space is the Place (Doek Raw, DL 2018)
Amsterdam klub Space is The Place, listopad
2016. Na scenie dwaj gitarzyści z prądem – Terrie Hessels, świetnie
znany nam z punkowego The Ex, oraz równie poważny gracz, bardziej wszakże na
scenie free jazz/ free improv, Jasper Stadhouders (w niektórych momentach grał
będzie także na gitarze basowej). Towarzyszy im na perkusji Jason Nazary.
Muzycy będą dość swobodnie improwizować przez 35 minut i 32 sekundy.
Oddajemy się we władanie dwóch elektrycznych gitar,
spętanych w post-rockową improwizację, wspieranych zwinnym, free jazzowym drummingiem. Będzie hałas, będą emocje,
nie zabraknie wszakże chwil wyciszenia i poszukiwania, głęboko zaszytych
pomiędzy strunami, pokładów niebanalnej gitarowej sonorystyki.
Od startu czujemy, że muzycy świetnie się czują ze sobą na
scenie, tryskają prawdziwie koncertowym, rockowym temperamentem. W 4 minucie,
po stronie Hesselsa, słyszymy połacie bardzo basowych dźwięków, ale to wciąż
gitara, która szuka dna swojego brzmienia, przy okazji frazując na jazzowo.
Pierwsze poważne tłumienie emocji następuje w okolicach 7 minuty, by po
niedługim czasie, znów uderzyć w dzwon i bez trudu eksplodować na nowo.
Gitarzyście prowadzą błyskotliwy dialog ponad gatunkowymi podziałami. Są
jednocześnie agresywni i zmysłowo oniryczni. Drummer trzyma środkowe pasmo i kontroluje przebieg wydarzeń bardzo
komunikatywnym bębnieniem. W 12 minucie Jasper sięga po gitarę basową, wchodzi
w dynamiczny dialog z perkusją, po czym kreśli bystrą i technicznie doskonałą
ekspozycję solową. Muzycy stopują po 20 minucie – duża echa i pogłosu po
stronie Jaspera, rytmiczne parskania po stronie Terrie’ego. W tej improwizacji
dzieje się naprawdę dużo, choćby po kolejnych pięciu minutach, świetny duet
Terrie i Jason, pod który podłącza się Jasper silnie rozciągając struny i
wchodząc w niełatwą dramaturgicznie imitację. Im dalej brniemy w ten koncert,
tym bardziej nam się podoba. Na finał znów porcja niskich dźwięków (i to z
flanki Terrie’ego!), także skuteczne poszukiwanie ostatniego dźwięku,
niepozbawione nieco kokieteryjnej nieśmiałości. ****)
David
Birchall Dusk + Tongues EP (Vernacular
Recordings, CD + DL 2018)
Oto dobiegliśmy do końca naszej wyjątkowo dziś dynamicznej zbiorówki.
Na sam koniec prawdziwy chill-out
przy akustycznych dźwiękach gitary z nylonowymi strunami! Brytyjski gitarzysta David Birchall (znamy się z wielu mniej
subtelnych wcieleń) zaprasza nas do własnego domu na gitarowe, improwizowane piosenki bez słów, wykonywane samotnie o
zmierzchu. A tuż potem - na deser - kilka bardziej absorbujących intelekt
gitarowych opowieści - z prądem, elektroniką, a nawet szczyptą plądrofonii.
Najpierw wszakże rzeczony Dusk i siedem historyjek, łącznie 40 minut. Delikatne, czyste,
nylonowe struny, spokojne, minimalistyczne akordy, czas na wybrzmienie i spore
połacie ciszy pomiędzy dźwiękami. Mały pokój, chwilami otwarte okno, ciche
oznaki życia na zewnątrz. Filozofia relaksu, zadumy, poszukiwania drugiego dna muzyki improwizowanej.
Czynności wykonywane przez artystę wyłącznie dla siebie, jakby nieco przez przypadek udostępnione szerszemu odbiorcy. Rodzaj akustycznej terapii dla
umęczonych rzeczywistością zastaną receptorów słuchu. Każda z piosenek wydaje
się inną, choć wszystkie są do siebie niezwykle podobne.
Krótka płyta Tongues
przenosi nas do zupełnie innego, choć również domowego świata. Gitara,
przetworniki, pick-upy, mbira, moc
elektroakustycznych generatorów dźwięku, zapewne także domowy laptop (pięć
opowieści, łącznie 17 minut). Preparacje, kind
of guitar sonore, szczypta mikroelektroniki. Opowieść tkana z małych
dźwięków, mikro dewastacji, pętli i niemiarowych zniekształceń. Intrygujące
puzzle post-rocka, post-improwizacji, post-elektroniki… Druga historia syci
nasze uszy niebanalną plądrofonią, łamanymi półdźwiękami, w pełni
syntetycznymi. Trzecia stawia na dekonstrukcję akustycznego brzmienia gitary,
szmery i rezonanse. Czwarta, to gitarowy ambient, piękna miniaturka. Finałowy
fragment znów szuka zadziorów i dewastuje dźwięk - sample, szmery, kind of electronic noise. Naprawdę udana
wprawka, taka mała wycieczka w nieznane – David, we are waiting for more!