Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

czwartek, 7 marca 2019

Dirk Serries: In Ambient We Trust!


Ostatnimi czasy belgijski gitarzysta Dirk Serries zdaje się koncentrować na muzyce improwizowanej, na rozwijaniu edytorskiej inicjatywy A New Wave Of Jazz, ale … wiele wskazuje na to, iż wciąż ciągnie wilka do lasu!

Jako Vidna Obmana, a potem Fear Falls Burning, stał się klasykiem muzyki określanej, nie bez przyczyny, mianem dark ambient. Najpierw stosując akcesoria elektroniczne, potem zaś gitarę elektryczną, wyniósł te niekończące się pasma płynnych dźwięków do rangi sztuki wyjątkowej. W ubiegłym roku płytą Epitaph, wydaną u progu 50 urodzin, symbolicznie pożegnał się z tą stylistyką.

Nowy rok zdaje się przeczyć tym artystycznym postanowieniom. Oto bowiem na przestrzeni 7 tygodni ukazują się aż cztery tytuły z istotnym udziałem Serriesa, które śmiało umieszczają nasze receptory słuchu w niebywałej otchłani mrocznych dźwięków, pośród kawalkady dronów, które w takim samym stopni nie mają naznaczonego początku, jak i zdefiniowanego końca.

Pierwsza z omawianych dziś płyt miała swoją premierę pod koniec stycznia, druga w lutym, a dwie kolejne oficjalnie staną się historią gatunku już 15 marca! A na połowę kwietnia zapowiadana jest premiera nowej płyty Fear Falls Burning!





Yodok III  ‎This Earth We Walk Upon (Consouling Sounds, CD 2019)‎

O formacji zwanej Yodok III czytelnicy tej strony wiedzą dokładnie wszystko! This Earth We Walk Upon, to ich siódme wydawnictwo, w tym piąte zarejestrowane na koncercie. Na scenie obiektu zwanego Dokkhuset (Trondheim, Norwegia), spowici w mgłę i mrok, pojawiają się: Tomas Järmyr - perkusja, Dirk Serries - gitara elektryczna oraz Kristoffer Lo – tuba i flugabone (przypomnijmy: silnie amplifikowane). Październik 2016 roku i 63 minuty nieprzerywanego czymkolwiek, niesamowitego strumienia dźwiękowego.

Introdukcja prowadzona jest na talerzach i werblu, nie rodzi się w otchłani rozgrzewających się amplifikatorów, jak to ongiś bywało. Pierwsze dźwięki gitary Dirka, bardzo delikatnym zresztą strumieniem, pojawiają się dopiero po upływie 120 sekund, co zdaje się być skutkiem faktu, iż Tomas na moment zamilkł. Muzyka kroczy do nas wyjątkowo małymi krokami, jak zawsze jednak z samego dna ciszy. Po upływie kolejnej minuty, słyszymy dźwięki tuby, ale być może, to tylko drżenie talerzy drummerskich. Muzycy, choć płyną, zdają się stąpać po wyjątkowo cienkiej powłoce lodowej. W 6 minucie, najprawdopodobniej ze strony gitary, dociera do nas nowe pasmo mikrodronowe. Towarzyszą mu dźwięki, które moglibyśmy uznać za preparację talerza. Krok po kroku, repetycja za repetycją, narracja buduje się z mozołem i potem na czole. Tuba definitywnie rodzi się dopiero w 12 minucie i osadza na prawej flance, gdzie pozostanie do końca spektaklu. Mijają kolejne minuty, a narracja wciąż nie wychodzi ze stadium prenatalnego, jest wyjątkowo cicha i spokojna, pomimo dużej aktywności Tomasa. Poczynania jego partnerów delikatnie przybierają na sile dopiero w 20 minucie – na obu flankach zdają się płynąć swoiste meta melodie, przez moment nawet wspólnym strumieniem. Po trzech kolejnym minutach, na tle rozbrzmiewającej ciszą tuby, dociera do nas coś na kształt drobnego spiętrzenia energii, metalicznego zadzioru na gryfie gitary. Tuż obok nierozpoznane do końca źródło dźwięku pulsuje.

W 25 minucie recenzent już chyba śmiało ogłosić może wyjście ze strefy ciszy – Dirk dodaje nowy strumień fonii, dźwięk tuby także gęstnieje i zdaje się wchodzić w dialog z perkusją. W 30 minucie, po skromnym wytłumieniu, ta ostatnia milknie i rozpoczyna się nowa rozmowa na skrzydłach sceny. Ów moment moglibyśmy określić mianem dark folk, tuba brzmi bowiem nad wyraz akustycznie. Po chwili zostaje sama i śpiewa pieśń odkupienia. Dirk zdaje się stać w miejscu, Tomas jedynie opiera się o talerz. Spod niego wyłaniać zaczyna się szczególny rodzaj rytmu, jakby Szwed zwoływał nieobecnych na sabat. Tuba proponuje nową warstwę narracji, gitara czyni to samo – jakby układali stos, plama na plamie. 40 minuta, to kolejny przejaw rosnącej aktywności Dirka – proponuje wciąż nowe partie fonii. Tomas gra rytm, ale nie nadużywa mięśni rąk, Kristoffer cudownie repetuje. Być może właśnie w tej chwili spektakl osiąga swoją foniczną pełnię. Eksplozja urody, mrocznej witalności, moc nowych pąków i strzelistych łodyg. Marsz po wieczne szczęście w tonacji molowej - dark & sad ambient w rozkwicie! 46 minuta i obie flanki zdają się zwiększać moc na wejściu! Definitywnym kierunkiem narracji staje się kulminacja! Tomas i jego perkusja pokazują masywny, rockowy pazur! Do ściany dźwięku Yodok III dociera około 55 minuty. Elementy składowe tejże są następujące: post-rockowy ambient gitary, doom metal perkusji, wreszcie psychodeliczne post-fusion tuby! Trzy strumienie fonii w pełnym rozbłysku! Stopowanie następuje w połowie 60 minuty koncertu. Jest jednak bardzo nieradykalne, wręcz ślamazarne. Gaszenie płomienia toczy się wedle wskazań rytmicznych demonicznej stopy na bębnie basowym. Tuba ciągnie melodię, gitara zatopiona w ambiencie. Gdy stopa milknie, drony na obu skrzydłach wydają z siebie ostatnie westchnienia.




The Void Of Expansion Governed By Decay (Dunk!Records, LP + CD 2019)‎

Jeśli Serries i Järmyr, w trakcie mrocznych i pełnych niepokojących dźwięków, muzycznych podróży, zagubią gdzieś tubistę Lo, nie tracą rezonu i występują jako duet. Także on ma swoją historię, spisaną srebrnymi literami na tych łamach, a zwie się The Void Of Expansion. Przed nami ich trzecie wydawnictwo, niezwykle efektywne edytorsko, albowiem składa się z winyla i płyty kompaktowej. Dwie strony tego pierwszego i jeden trak tego drugiego, dają nam łącznie 68 i pół minuty muzyki, zarejestrowanej w okolicznościach studyjnych, w dobrze nam znanym miejscu – brukselskim studiu Sunny Side, w maju 2017 roku.

Pierwszy dźwięk gitary dociera do nas z prawdziwych głębin amplifikatora, niemal z drugiej strony membran. Pod spodem zdaje się płynąć inny dron, który przypomina meta drumming i brzmi wysokimi dźwiękami. Bynajmniej jego sprawcą nie jest jednak Tomas. Pierwszy bowiem sygnał życia od perkusisty otrzymujemy dopiero po 120 sekundach (i są to drżące talerze). Jego ruchy zdają się być bardzo plastyczne, a struktura narracji od startu gęsta, ale stosunkowo delikatna. Mniej więcej w 7 minucie flow duetowej ekspozycji osiąga już poziom głośności, który pozwala nam uznać introdukcję za zakończoną (przy okazji, omawiany przed momentem koncert Yodoka, potrzebował na ów proces niemal 30 minut). Ekspozycja gitarzysty jest już niezwykle bogata – płynie dołem, górą i samym środkiem! Po 12 minucie perkusista wpada w pierwszą, rockową kipiel, która jakże udanie kontrapunktuje falę posuwistych dronów partnera.  Te zaś zaczynają ciekawie się rozwarstwiać, dzielić na mniejsze jednostki przesyłowe. Pierwsza opowieść tłumi się po ustaniu działań perkusyjnych, gdy drony zdają się odpływać w niebyt. VOE – rodzaj wariacji na temat Yodoka, muzyka bardziej intensywna, gęstsza, nawet czupurna – notuje bystry recenzent.

Poszarpana, delikatnie sprzęgająca się pętla na gryfie gitary wprowadza nas w drugą opowieść. Jak pozytywka puszczona w ruch, będzie z nami do samego końca. Szuka wewnętrznego rytmu i repetuje.  Płynny, brudny i zadziorny flow, z odrobiną noise na brzegach. Tomas wkracza do akcji po 90 sekundach, i to on zaczyna budować narrację tej części, systematycznie dorzucając do ognia. Dirk wypuszcza pasmo czystego ambientu, która niczym mgła, opada na pierwotną pętlę, a dzieje się to w 6 minucie. Nowy dron wisi, trwa niczym wielogodzinne medytacje AMM, potem pęcznieje i szuka zwady. Wsparcie drummerskie, solidne, choć bez fajerwerków. Ilość składowych narracji rośnie, także po stronie aktywności Tomasa. Kierunek – eskalacja! Szczyt muzycy osiągają po 15 minucie. Monumentalna, epicka narracja, która po paru chwilach bezboleśnie przechodzi w stan wygaszania. Talerze samodzielnie wieńczą proces.

Trzecia opowieść wita nas głuchą ciszą, pustym tembrem amplifikatorów. Pierwszy dźwięk przypomina wysoko zawieszony sygnał alarmowy, które niesie wyłącznie złe wieści. Uprzedźmy przebieg wypadków – zostanie on z nami po kres tej historii. W tle rodzi się wyjątkowo skromny drumming. W 4 minucie dron gitarowy, uprzednio zagubiony w przestrzeni kosmicznej, staje się naszym udziałem. Demonicznie kroczy i rozwarstwia się na mniejsze partie fonii. Tomas intensywnie czyści werbel drummerskimi szczoteczkami. Silent ambient as well! Pierwsza burza zaczyna grzmieć w oddali około 13 minuty. Masywny dron zaczyna niepokojąco falować outside & inside. Narracja buduje się wyjątkowo mozolnie, ale cierpliwość i konsekwencja są udziałem obu muzyków. W 20 minucie flow przypomina ciecz, na kilka chwil przed całkowitym zgęstnieniem. Dirk zdaje się tworzyć trzy, a nawet cztery wątki jednocześnie. Tomas krąży wokół własnej osi i dynamizuje przekaz. Muzyka, step by step, osiągać zaczyna stan wrzenia. Eskalacja wyjątkowej urody, pełna noise’owego chaosu sytuacyjnego i metalowego bębnienia. Stopowanie, choć znów dość nagłe, zdaje się być wyjątkowo stylowe. Ostatnie dźwięki, to chrobot werbla i … sygnałówka, która towarzyszy muzykom od pierwszej sekundy tej opowieści.




Scatterwound  M.N (Midira Records, CD 2019)

Na dwa koncerty przenosimy się do dużego obiektu sakralnego w niemieckim Bochum (Christuskirche). Najpierw na scenie pojawia się dwóch gitarzystów. Pierwszym z nich jest Dirk Serries, drugi zaś ukrywa się pod tajemniczym szyldem N. Dociekliwy Pan Redaktor w mig ustala, iż faktycznie nazywa się on Hellmut Neidhardt i po części pełni tu rolę gospodarza. Muzycy przyjmują imię Scatterwound i wyposażeni w znacznych rozmiarów amplifikatory, tudzież stoły mikserskie, zajmą nam dokładnie 37 minut i 57 sekund, by opowiedzieć swoją historię jednym, gęstym strumieniem mrocznych dźwięków. Rzecz dzieje się w lutym 2017 roku.

Szelest ciszy, drżenie murów, krew amplifikatorów – po 90 sekundach po prawej stronie sceny zaczyna łomotać pierwszy z gitarowych dronów. Ten po lewej czyni podobnie, ale z pewnym opóźnieniem. Ten wcześniejszy zdaje się delikatnie smakować syntetyką, jest szorstki w dotyku i zabrudzony, jakby na lekkim przesterze, ten późniejszy - czysty jak łza dziewicy. Oba zjawiska foniczne płyną szerokim strumieniem, falują niczym połać chłodnego oceanu. Narracja jest nieco monotonna, ale intensywna, gęsta, chwilami ocierająca się o noise, zwłaszcza po prawej stronie. Jej flow narasta, ale zmienność w czasie i przestrzeni przyjmuje mikroskopijne rozmiary.

Dopiero w 19 minucie opowieści recenzent ponownie chwyta za pióro. Gitarzysta posadowiony na prawej flance (najprawdopodobniej ów tajemniczy N) delikatnie zdejmuje nogę z gazu. Gitarzysta na lewej flance (najprawdopodobniej Dirk) niemal niezauważalnie wygasza swój puls. Dwie minuty później tenże ostatni muzyk bierze głębszy oddech i rusza w nową podróż. Brudzi swoje brzmienie, wpuszcza do strumienia fonii opiłki post-harsh-electronics. Prawa strona narracji poddaje się odwrotnemu procesowi – czyści brzmienie i snuje typowy, ambientowy flow. Być może wszakże, cała operacja, to jedynie efekt zmiany parametrów na stole mikserskim. Ciąg dalszy opowieści ponownie nabiera cech dużej stabilności i artystycznie uzasadnionej monotonii. Fluktuacja zdarzeń w obu strumieniach gitarowej mocy jest dalece filigranowa, choć przyznać trzeba, że lewa strona wykazuje się większą aktywnością. Z czasem ów proces pogłębia się, a prawa strona zdaje się stać już w miejscu. W efekcie scenę obezwładnia jeden silny strumień fonii, z elementami hałasu, niczym rozlewająca się, gorąca lawa. Dark & black harsh ambient. Od 35 minuty następuje wygaszanie opowieści. Prawa strona tli się niczym pogorzelisko, lewa bezceremonialnie milczy. Po całkowitym wybrzmieniu i chwili zawahania – moc jakże zasłużonych oklasków z drugiej strony sceny.




Thisquietarmy / Dirk Serries / Tom Malmendier  Hell (Midira Records, CD 2019)

Mija kolejnych osiem miesięcy, jesteśmy ponownie w obiekcie sakralnym w Bochum! Serriesowi towarzyszą tym razem: Eric Quach na gitarze (pod artystycznym szyldem Thisquietarmy) oraz Tom Malmendier na perkusji. Ich wersja Piekła potrwa 41 minut i 11 sekund. Będzie, co chyba oczywiste, nieprzerwanym ciągiem dźwięków.

Od pierwszego śladu fonii – perkusyjny puls, drżenie jednej z gitar, plamy z drugiej. Z jednej strony spokój, z drugiej - mgła przed oczyma i mrowienie w kręgosłupie. Filigranowa narracja, budowana przez dwa systematycznie, ale relaksująco narastające drony gitarowe - jeden jakby nieco mosiężny, drugi skromny, jakby nieśmiały. Jeśli ten pierwszy grzmi szorstkim tembrem, to drugi pętli się na gryfie. Flow obu rośnie sukcesywnie, z blaskiem oniryzmu. Perkusista, zatopiony w kreowaniu swojego świata, pełnego improwizowanego blichtru, prawdziwie wyzwolonego drummingu, zwinnie przedziera się przez fonie dronów, zdaje się dyktować tempo, stymulować dynamikę, pchać ów dark ambientowy strumień dźwięków ku niespodziankom, jakie przynieść może sytuacja sceniczna. Gitara Erica topi się w ciągłych zmianach, szuka nowych wątków i jest niecierpliwa. Gitara Dirka stawia na spokój i konsekwencję w działaniu. Każda z nich na swój separatywny styl, a wspólnym dla nich mianownikiem jest budowanie skały na fundamencie perkusyjnym. W 13 minucie perkusista milknie, pozostawiając obu dronom czas na wybrzmienie i rozpoczęcie nowej części opowieści. W chmurze talerzowego rezonansu, post-elektroniczny spleen zdaje się na moment gasić płomień narracji.

Odbiorca nie zaznaje jednak ciszy, albowiem z prawej strony sceny swe życie rozpoczyna nowa opowieść - spokojna, wolnostojąca, pulsująca, ciemna, ale i relaksująca. Na tym tle perkusista rozpoczyna preparować dźwięki elementów składowych swojego zestawu drummerskiego. Piękna, żywa, tryskająca urodą fonia. W tak zwanym międzyczasie do gry wchodzi druga gitara – buduje coś na kształt repetytywnej post-elektroniki. Tak oto, w tyglu kościelnej meta rzeczywistości, doświadczamy trzech strumieni o ponadgatunkowej różnorodności. W 18 minucie wszystkie te wątki zaczynają się pętlić, współgrać ze sobą, akustycznie interferować. Jakże doskonały moment koncertu! Lewa gitara pełna psychodelii, prawa po uszy zatopiona w ambiencie, po środku eksplozja kreacji ze strony perkusji! W 21 minucie Tom dynamizuje opowieść, jego maszyna drummerska zostaje puszczona w ruch. Rytm, tempo i cuda na obu flankach! Po kolejnych trzech minutach perkusja tłumi się dość mocno i wtapia w bezmiar gitarowych dronów. Pozostanie już w tym stanie do końca koncertu, od czasu do czasu, akcentując wyczyny gitarzystów talerzowymi ornamentami lub salwami werblowych mikro eskalacji.

Królestwo ambientu obejmuje bezwarunkowe panowanie na scenie. Choć doświadczamy być może najspokojniejszego fragmentu koncertu, emocje zdają się buzować na scenie. 21 minuta i na tle pulsujących dronów pojawia się gitarowe frazowanie, kind of guitar dark chill-out, co tworzy fantastyczny dysonans estetyczny. Fale ambientu zalewają umocnienia na brzegach. Wszystko wokół zdaje się poddawać temu zjawisku i rezonować. Flow narracji gęstnieje, pęcznieje, rozrasta się niczym pajęczyna. Każdy dźwięk na scenie zdaje się zlewać do jednego strumienia. Ściana dźwięku staje się udziałem wszystkich uczestników spektaklu. Z Nieba do Piekła! Perkusji udaje się incydentalnie przebijać na powierzchnie gęstej skorupy narracji, wychylać głowę ponad powierzchnię oceanu harsh ambientu. Wyciszenie, pulsacja, ambient, cisza. Sekwencja działań toczy się nad wyraz wartko. Oklaski na koniec zdają się brzmieć niemal metafizyczne.


Linki do recenzji ambientowych prac Dirka Serriesa:







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz