Ostatnimi czasy belgijski gitarzysta Dirk Serries zdaje się
koncentrować na muzyce improwizowanej, na rozwijaniu edytorskiej inicjatywy A New Wave Of Jazz, ale … wiele wskazuje
na to, iż wciąż ciągnie wilka do lasu!
Jako Vidna Obmana, a potem Fear Falls Burning, stał się
klasykiem muzyki określanej, nie bez przyczyny, mianem dark ambient. Najpierw
stosując akcesoria elektroniczne, potem zaś gitarę elektryczną, wyniósł te
niekończące się pasma płynnych dźwięków do rangi sztuki wyjątkowej. W ubiegłym
roku płytą Epitaph, wydaną u progu 50
urodzin, symbolicznie pożegnał się z tą stylistyką.
Nowy rok zdaje się przeczyć tym artystycznym postanowieniom.
Oto bowiem na przestrzeni 7 tygodni ukazują się aż cztery tytuły z istotnym
udziałem Serriesa, które śmiało umieszczają nasze receptory słuchu w niebywałej
otchłani mrocznych dźwięków, pośród kawalkady dronów, które w takim samym
stopni nie mają naznaczonego początku, jak i zdefiniowanego końca.
Pierwsza z omawianych dziś płyt miała swoją premierę pod
koniec stycznia, druga w lutym, a dwie kolejne oficjalnie staną się historią
gatunku już 15 marca! A na połowę kwietnia zapowiadana jest premiera nowej
płyty Fear Falls Burning!
Yodok
III This Earth We Walk Upon (Consouling
Sounds, CD 2019)
O formacji zwanej Yodok III czytelnicy tej strony wiedzą
dokładnie wszystko! This Earth We Walk
Upon, to ich siódme wydawnictwo, w tym piąte zarejestrowane na koncercie.
Na scenie obiektu zwanego Dokkhuset
(Trondheim, Norwegia), spowici w mgłę i mrok, pojawiają się: Tomas Järmyr -
perkusja, Dirk Serries - gitara elektryczna oraz Kristoffer Lo – tuba i
flugabone (przypomnijmy: silnie amplifikowane). Październik 2016 roku i 63
minuty nieprzerywanego czymkolwiek, niesamowitego strumienia dźwiękowego.
Introdukcja prowadzona jest na talerzach i werblu, nie rodzi
się w otchłani rozgrzewających się amplifikatorów, jak to ongiś bywało.
Pierwsze dźwięki gitary Dirka, bardzo delikatnym zresztą strumieniem, pojawiają się dopiero po upływie 120 sekund, co zdaje się być skutkiem faktu, iż Tomas na
moment zamilkł. Muzyka kroczy do nas wyjątkowo małymi krokami, jak zawsze
jednak z samego dna ciszy. Po upływie kolejnej minuty, słyszymy dźwięki tuby,
ale być może, to tylko drżenie talerzy drummerskich.
Muzycy, choć płyną, zdają się stąpać po wyjątkowo cienkiej powłoce lodowej. W 6
minucie, najprawdopodobniej ze strony gitary, dociera do nas nowe pasmo
mikrodronowe. Towarzyszą mu dźwięki, które moglibyśmy uznać za preparację
talerza. Krok po kroku, repetycja za repetycją, narracja buduje się z mozołem i
potem na czole. Tuba definitywnie rodzi się dopiero w 12 minucie i osadza na
prawej flance, gdzie pozostanie do końca spektaklu. Mijają kolejne minuty, a
narracja wciąż nie wychodzi ze stadium prenatalnego, jest wyjątkowo cicha i
spokojna, pomimo dużej aktywności Tomasa. Poczynania jego partnerów delikatnie
przybierają na sile dopiero w 20 minucie – na obu flankach zdają się płynąć
swoiste meta melodie, przez moment
nawet wspólnym strumieniem. Po trzech kolejnym minutach, na tle
rozbrzmiewającej ciszą tuby, dociera do nas coś na kształt drobnego spiętrzenia
energii, metalicznego zadzioru na gryfie gitary. Tuż obok nierozpoznane do
końca źródło dźwięku pulsuje.
W 25 minucie recenzent już chyba śmiało ogłosić może wyjście
ze strefy ciszy – Dirk dodaje nowy strumień fonii, dźwięk tuby także gęstnieje
i zdaje się wchodzić w dialog z perkusją. W 30 minucie, po skromnym
wytłumieniu, ta ostatnia milknie i rozpoczyna się nowa rozmowa na skrzydłach
sceny. Ów moment moglibyśmy określić mianem dark
folk, tuba brzmi bowiem nad wyraz akustycznie. Po chwili zostaje sama i
śpiewa pieśń odkupienia. Dirk zdaje się stać w miejscu, Tomas jedynie opiera
się o talerz. Spod niego wyłaniać zaczyna się szczególny rodzaj rytmu, jakby
Szwed zwoływał nieobecnych na sabat. Tuba proponuje nową warstwę narracji,
gitara czyni to samo – jakby układali stos, plama na plamie. 40 minuta, to
kolejny przejaw rosnącej aktywności Dirka – proponuje wciąż nowe partie fonii.
Tomas gra rytm, ale nie nadużywa mięśni rąk, Kristoffer cudownie repetuje. Być
może właśnie w tej chwili spektakl osiąga swoją foniczną pełnię. Eksplozja
urody, mrocznej witalności, moc nowych pąków i strzelistych łodyg. Marsz po
wieczne szczęście w tonacji molowej - dark
& sad ambient w rozkwicie! 46 minuta i obie flanki zdają się zwiększać
moc na wejściu! Definitywnym kierunkiem narracji staje się kulminacja! Tomas i
jego perkusja pokazują masywny, rockowy pazur! Do ściany dźwięku Yodok III
dociera około 55 minuty. Elementy składowe tejże są następujące: post-rockowy
ambient gitary, doom metal perkusji,
wreszcie psychodeliczne post-fusion tuby! Trzy strumienie fonii w pełnym
rozbłysku! Stopowanie następuje w połowie 60 minuty koncertu. Jest jednak
bardzo nieradykalne, wręcz ślamazarne. Gaszenie płomienia toczy się wedle
wskazań rytmicznych demonicznej stopy na bębnie basowym. Tuba ciągnie melodię,
gitara zatopiona w ambiencie. Gdy stopa milknie, drony na obu skrzydłach wydają
z siebie ostatnie westchnienia.
The Void Of
Expansion Governed By Decay (Dunk!Records, LP + CD 2019)
Jeśli Serries i Järmyr, w trakcie mrocznych i pełnych
niepokojących dźwięków, muzycznych podróży, zagubią gdzieś tubistę Lo, nie
tracą rezonu i występują jako duet. Także on ma swoją historię, spisaną
srebrnymi literami na tych łamach, a zwie się The Void Of Expansion. Przed nami ich trzecie wydawnictwo,
niezwykle efektywne edytorsko, albowiem składa się z winyla i płyty
kompaktowej. Dwie strony tego pierwszego i jeden trak tego drugiego, dają nam
łącznie 68 i pół minuty muzyki, zarejestrowanej w okolicznościach studyjnych, w
dobrze nam znanym miejscu – brukselskim studiu Sunny Side, w maju 2017 roku.
Pierwszy dźwięk gitary dociera do nas z prawdziwych głębin
amplifikatora, niemal z drugiej strony membran. Pod spodem zdaje się płynąć
inny dron, który przypomina meta drumming
i brzmi wysokimi dźwiękami. Bynajmniej jego sprawcą nie jest jednak Tomas.
Pierwszy bowiem sygnał życia od perkusisty otrzymujemy dopiero po 120 sekundach
(i są to drżące talerze). Jego ruchy zdają się być bardzo plastyczne, a
struktura narracji od startu gęsta, ale stosunkowo delikatna. Mniej więcej w 7
minucie flow duetowej ekspozycji
osiąga już poziom głośności, który pozwala nam uznać introdukcję za zakończoną
(przy okazji, omawiany przed momentem koncert Yodoka, potrzebował na ów proces
niemal 30 minut). Ekspozycja gitarzysty jest już niezwykle bogata – płynie
dołem, górą i samym środkiem! Po 12 minucie perkusista wpada w pierwszą,
rockową kipiel, która jakże udanie kontrapunktuje falę posuwistych dronów
partnera. Te zaś zaczynają ciekawie się
rozwarstwiać, dzielić na mniejsze jednostki przesyłowe. Pierwsza opowieść tłumi
się po ustaniu działań perkusyjnych, gdy drony zdają się odpływać w niebyt. VOE
– rodzaj wariacji na temat Yodoka, muzyka bardziej intensywna, gęstsza, nawet
czupurna – notuje bystry recenzent.
Poszarpana, delikatnie sprzęgająca się pętla na gryfie
gitary wprowadza nas w drugą opowieść. Jak pozytywka puszczona w ruch, będzie z
nami do samego końca. Szuka wewnętrznego rytmu i repetuje. Płynny, brudny i zadziorny flow, z odrobiną
noise na brzegach. Tomas wkracza do akcji po 90 sekundach, i to on zaczyna
budować narrację tej części, systematycznie dorzucając do ognia. Dirk wypuszcza
pasmo czystego ambientu, która niczym mgła, opada na pierwotną pętlę, a dzieje
się to w 6 minucie. Nowy dron wisi, trwa niczym wielogodzinne medytacje AMM,
potem pęcznieje i szuka zwady. Wsparcie drummerskie,
solidne, choć bez fajerwerków. Ilość składowych narracji rośnie, także po
stronie aktywności Tomasa. Kierunek – eskalacja! Szczyt muzycy osiągają po 15
minucie. Monumentalna, epicka narracja, która po paru chwilach bezboleśnie
przechodzi w stan wygaszania. Talerze samodzielnie wieńczą proces.
Trzecia opowieść wita nas głuchą ciszą, pustym tembrem
amplifikatorów. Pierwszy dźwięk przypomina wysoko zawieszony sygnał alarmowy,
które niesie wyłącznie złe wieści. Uprzedźmy przebieg wypadków – zostanie on z
nami po kres tej historii. W tle rodzi się wyjątkowo skromny drumming. W 4 minucie dron gitarowy, uprzednio
zagubiony w przestrzeni kosmicznej, staje się naszym udziałem. Demonicznie
kroczy i rozwarstwia się na mniejsze partie fonii. Tomas intensywnie czyści
werbel drummerskimi szczoteczkami. Silent ambient as well! Pierwsza burza zaczyna grzmieć w oddali około 13
minuty. Masywny dron zaczyna niepokojąco falować outside & inside. Narracja buduje się wyjątkowo mozolnie, ale
cierpliwość i konsekwencja są udziałem obu muzyków. W 20 minucie flow przypomina ciecz, na kilka chwil
przed całkowitym zgęstnieniem. Dirk zdaje się tworzyć trzy, a nawet cztery
wątki jednocześnie. Tomas krąży wokół własnej osi i dynamizuje przekaz. Muzyka,
step by step, osiągać zaczyna stan
wrzenia. Eskalacja wyjątkowej urody, pełna noise’owego chaosu sytuacyjnego i
metalowego bębnienia. Stopowanie, choć znów dość nagłe, zdaje się być wyjątkowo
stylowe. Ostatnie dźwięki, to chrobot werbla i … sygnałówka, która towarzyszy
muzykom od pierwszej sekundy tej opowieści.
Scatterwound M.N (Midira Records, CD 2019)
Na dwa koncerty przenosimy się do dużego obiektu sakralnego
w niemieckim Bochum (Christuskirche).
Najpierw na scenie pojawia się dwóch gitarzystów. Pierwszym z nich jest Dirk
Serries, drugi zaś ukrywa się pod tajemniczym szyldem N. Dociekliwy Pan
Redaktor w mig ustala, iż faktycznie nazywa się on Hellmut Neidhardt i po
części pełni tu rolę gospodarza. Muzycy przyjmują imię Scatterwound i wyposażeni w znacznych rozmiarów amplifikatory,
tudzież stoły mikserskie, zajmą nam dokładnie 37 minut i 57 sekund, by
opowiedzieć swoją historię jednym, gęstym strumieniem mrocznych dźwięków. Rzecz
dzieje się w lutym 2017 roku.
Szelest ciszy, drżenie murów, krew amplifikatorów – po 90
sekundach po prawej stronie sceny zaczyna łomotać pierwszy z gitarowych dronów.
Ten po lewej czyni podobnie, ale z pewnym opóźnieniem. Ten wcześniejszy zdaje
się delikatnie smakować syntetyką, jest szorstki w dotyku i zabrudzony, jakby
na lekkim przesterze, ten późniejszy - czysty jak łza dziewicy. Oba zjawiska foniczne
płyną szerokim strumieniem, falują niczym połać chłodnego oceanu. Narracja jest
nieco monotonna, ale intensywna, gęsta, chwilami ocierająca się o noise, zwłaszcza po prawej stronie. Jej flow narasta, ale zmienność w czasie i
przestrzeni przyjmuje mikroskopijne rozmiary.
Dopiero w 19 minucie opowieści recenzent ponownie chwyta za
pióro. Gitarzysta posadowiony na prawej flance (najprawdopodobniej ów
tajemniczy N) delikatnie zdejmuje nogę z gazu. Gitarzysta na lewej flance
(najprawdopodobniej Dirk) niemal niezauważalnie wygasza swój puls. Dwie minuty
później tenże ostatni muzyk bierze głębszy oddech i rusza w nową podróż. Brudzi
swoje brzmienie, wpuszcza do strumienia fonii opiłki post-harsh-electronics. Prawa strona narracji poddaje się
odwrotnemu procesowi – czyści brzmienie i snuje typowy, ambientowy flow. Być może wszakże, cała operacja,
to jedynie efekt zmiany parametrów na stole mikserskim. Ciąg dalszy opowieści
ponownie nabiera cech dużej stabilności i artystycznie uzasadnionej monotonii.
Fluktuacja zdarzeń w obu strumieniach gitarowej mocy jest dalece filigranowa,
choć przyznać trzeba, że lewa strona wykazuje się większą aktywnością. Z czasem
ów proces pogłębia się, a prawa strona zdaje się stać już w miejscu. W efekcie
scenę obezwładnia jeden silny strumień fonii, z elementami hałasu, niczym
rozlewająca się, gorąca lawa. Dark &
black harsh ambient. Od 35 minuty następuje wygaszanie opowieści. Prawa
strona tli się niczym pogorzelisko, lewa bezceremonialnie milczy. Po całkowitym
wybrzmieniu i chwili zawahania – moc jakże zasłużonych oklasków z drugiej
strony sceny.
Thisquietarmy
/ Dirk Serries / Tom Malmendier Hell (Midira
Records, CD 2019)
Mija kolejnych osiem miesięcy, jesteśmy ponownie w obiekcie
sakralnym w Bochum! Serriesowi towarzyszą tym razem: Eric Quach na gitarze (pod
artystycznym szyldem Thisquietarmy)
oraz Tom Malmendier na perkusji. Ich wersja Piekła
potrwa 41 minut i 11 sekund. Będzie, co chyba oczywiste, nieprzerwanym ciągiem
dźwięków.
Od pierwszego śladu fonii – perkusyjny puls, drżenie jednej
z gitar, plamy z drugiej. Z jednej strony spokój, z drugiej - mgła przed oczyma
i mrowienie w kręgosłupie. Filigranowa narracja, budowana przez dwa
systematycznie, ale relaksująco narastające drony gitarowe - jeden jakby nieco
mosiężny, drugi skromny, jakby nieśmiały. Jeśli ten pierwszy grzmi szorstkim
tembrem, to drugi pętli się na gryfie. Flow
obu rośnie sukcesywnie, z blaskiem oniryzmu. Perkusista, zatopiony w kreowaniu
swojego świata, pełnego improwizowanego blichtru, prawdziwie wyzwolonego drummingu, zwinnie przedziera się przez
fonie dronów, zdaje się dyktować tempo, stymulować dynamikę, pchać ów dark
ambientowy strumień dźwięków ku niespodziankom, jakie przynieść może sytuacja
sceniczna. Gitara Erica topi się w ciągłych zmianach, szuka nowych wątków i
jest niecierpliwa. Gitara Dirka stawia na spokój i konsekwencję w działaniu.
Każda z nich na swój separatywny styl, a wspólnym dla nich mianownikiem jest
budowanie skały na fundamencie perkusyjnym. W 13 minucie perkusista milknie,
pozostawiając obu dronom czas na wybrzmienie i rozpoczęcie nowej części
opowieści. W chmurze talerzowego rezonansu, post-elektroniczny spleen zdaje się na moment gasić płomień
narracji.
Odbiorca nie zaznaje jednak ciszy, albowiem z prawej strony
sceny swe życie rozpoczyna nowa opowieść - spokojna, wolnostojąca, pulsująca,
ciemna, ale i relaksująca. Na tym tle perkusista rozpoczyna preparować dźwięki
elementów składowych swojego zestawu drummerskiego.
Piękna, żywa, tryskająca urodą fonia. W tak zwanym międzyczasie do gry wchodzi
druga gitara – buduje coś na kształt repetytywnej post-elektroniki. Tak oto, w
tyglu kościelnej meta rzeczywistości, doświadczamy trzech strumieni o
ponadgatunkowej różnorodności. W 18 minucie wszystkie te wątki zaczynają się
pętlić, współgrać ze sobą, akustycznie interferować. Jakże doskonały moment
koncertu! Lewa gitara pełna psychodelii, prawa po uszy zatopiona w ambiencie,
po środku eksplozja kreacji ze strony perkusji! W 21 minucie Tom dynamizuje
opowieść, jego maszyna drummerska
zostaje puszczona w ruch. Rytm, tempo i cuda na obu flankach! Po kolejnych
trzech minutach perkusja tłumi się dość mocno i wtapia w bezmiar gitarowych
dronów. Pozostanie już w tym stanie do końca koncertu, od czasu do czasu,
akcentując wyczyny gitarzystów talerzowymi ornamentami lub salwami werblowych
mikro eskalacji.
Królestwo ambientu obejmuje bezwarunkowe panowanie na
scenie. Choć doświadczamy być może najspokojniejszego fragmentu koncertu,
emocje zdają się buzować na scenie. 21 minuta i na tle pulsujących dronów
pojawia się gitarowe frazowanie, kind of
guitar dark chill-out, co tworzy fantastyczny dysonans estetyczny. Fale
ambientu zalewają umocnienia na brzegach. Wszystko wokół zdaje się poddawać
temu zjawisku i rezonować. Flow
narracji gęstnieje, pęcznieje, rozrasta się niczym pajęczyna. Każdy dźwięk na
scenie zdaje się zlewać do jednego strumienia. Ściana dźwięku staje się
udziałem wszystkich uczestników spektaklu. Z Nieba do Piekła! Perkusji
udaje się incydentalnie przebijać na powierzchnie gęstej skorupy narracji,
wychylać głowę ponad powierzchnię oceanu harsh
ambientu. Wyciszenie, pulsacja, ambient, cisza. Sekwencja działań toczy się nad
wyraz wartko. Oklaski na koniec zdają się brzmieć niemal metafizyczne.
Linki do recenzji ambientowych prac Dirka Serriesa:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz