Najnowsze dokonania belgijskiego gitarzysty Dirka Serriesa na
polu muzyki improwizowanej mamy dogłębnie przeanalizowane. Artykuły o serii New Wave Of Jazz, także recenzje
licznych płyt w ramach angielskich labeli Raw Tonk i Tombed Visions dostępne są
online (skróty na końcu tekstu).
W ramach pierwszego z przywołanych tekstów, a także w
osobnym bloku recenzji, Czytelnicy Trybuny
mogli także zaznajomić się z dokonaniami formacji Yodok III, która żmudny
proces improwizacji wynosi wprost z estetyki post-rockowej i gitarowego dark ambient.
Dziś pociągniemy ostatni z wątków, prezentując bardzo świeże
i dość świeże płyty z udziałem Serriesa, które mieszczą się w wyżej nakreślonej
estetyce. Niewątpliwie słuchać będziemy muzyki improwizowanej, aczkolwiek
słowem, które padnie tu najczęściej będzie określenie dron, a muzyka na ogół płynąć będzie do
naszych uszu nieprzerwanymi, wielominutowymi strumieniami silnie
amplifikowanych dźwięków.
Sam proces recenzowania tego rodzaju muzyki stanowi, przy
okazji, spore wyzwanie dla Pana Redaktora, który przywykły do permanentnej,
stałej zmiany w procesie swobodnej
improwizacji, czekać musi niekiedy całymi
godzinami na niuanse, które zmieniają bieg critically sustained pieces. Recenzent wnika w strukturę narracji i
szuka szczegółów, które stanowią różnicę, które tyczą szlak wielowątkowych ekspozycji.
A celem tych ostatnich jest, jak zawsze, dotarcie do końca ostatniej ścieżki
nagrania.
Przed nami pięć niezwykłych płyt, których uroda kąsa, ale
których bezdyskusyjne walory artystyczne bywają czasami głęboko zaszyte w
paśmie wzajemnie mutujących się … dronów!
Eirik
Havnes/ Tomas Järmyr/ Dirk Serries Distant Curving Horizon. The Primal Broken
Passage.
Beneath the Scorching
Sun (Midira
Records, CD + kaseta, 2018)
Zaczynamy od absolutnej nowości, od płyty, którą swą premierę
edytorską będzie miała w dniu jutrzejszym. Improwizowane spotkanie dwóch
zanurzonych w czarnym ambiencie gitar
i rozpędzonej maszyny perkusyjnej, której nic, co rockowe, nie jest obce! Przy
okazji, jakże współczesna wariacja na temat wspomnianej przed momentem formacji
Yodok III, albowiem trio, o którym teraz opowiemy, personalnie różni się od
niej jednym nazwiskiem (z instrumentalnego punktu widzenia - zamiast
amplifikowanej tuby, druga gitara elektryczna).
Jesteśmy w norweskim Trondheim, w maju 2015 roku. Na
gitarach elektrycznych: Eirik Havnes i Dirk Serries (ile mają wokół siebie metrów
kabli i powierzchni bieżącej na gitarowe przetworniki, nie wiemy dokładnie), na
perkusji Tomas Järmyr. Panowie będą emanować
dźwiękami przez prawie 55 minut, łącząc w jeden ciąg foniczny trzy opowieści z
tytułami, które zsumowane stanowią tytuł całej płyty.
Distant Curving
Horizon. Odległe zakrzywienie horyzontu. Spokojny drumming, rodzaj niezobowiązującej rozbiegówki, bazy, na której
stawiane są selektywne dźwięki dwóch gitar, szeroko rozstawionych na
przeciwległych flankach. Z jednej strony plama na plamie (Dirk?), z drugiej
igraszki na strunach, które przy odrobinie naszej wyobraźni, przypominać mogą
dźwięki … rosyjskiej bałałajki (Eirik?). Balladowa introdukcja, podczas której
oba wiosła rozgrzewają się, nie wychylając się poza granicę ciszy. Small dark ambient w opozycji do robótek
ręcznych na strunach. Dopiero 8 minuta wyznacza pierwszy krok w kierunku
bardziej żwawego budowania narracji. Niemal mistrzowskie kreowanie procesu …
narastania dźwięku! Tuż potem, Tomas delikatnie sugeruje rytm, zaczyna bębnić w
sposób, który nie pozostawia złudzeń, co do dalszego przebiegu nagrania. Gitara
Eirika brnie w nieco bardziej plamistą
ekspozycję, choć struny pozostają w użyciu! Flow
and rise, flow and down! Perkusja w stanie delikatnego wygaszenia, snuje
post-rockowe synkopy, pląta się zwinnie
pomiędzy gitarowymi dronami. Te ostatnie świetnie uzupełniają się, prowadząc
niemrawy dialog o bladym świcie. Po 15 minucie, gitary wędrują już jakby
wyższym pasmem. Czasami ich brzmienie przypomina lekko upalone skrzypce, traktowane wyjątkową grubym smyczkiem. Potencjometry
mocy w żółwim tempie przesuwają się ku górze. Perkusja też szyje marszrutę
jakby gęstszym ściegiem. 22 minuta - możemy ogłosić już skromny stan wrzenia na
gryfach! Szczególnie u Dirka. Muzycy śmiało dryfują ku ambientowej ścianie dźwięku, mając finał pierwszej
części w nieodległej perspektywie. Odrobina psychodelii po stronie Eirika. 26
minuta, to ostry zjazd narracji, przy gorejących amplifikatorach. Jakże
błyskotliwe hamowanie! Brawo! A tuż obok, bardzo płynnie rodzi się już nowa
opowieść, która nazwiemy The Primal Broken
Passage. Pierwotnie złamany korytarz. Wokół pobłyskuje cisza. Gitarowe
piece skwierczą u podnóża kolejnej góry. Skromny drumming ledwie plami teren. Wszyscy gotowi jednak do skoku w
nieznane. Tym razem instrumenty Dirka i Eirika mają zbliżone parametry
foniczne. Płynne, znów jakby wiolinowe
ekspozycje. W 34 minucie pot pojawia się na czole Tomasa, a jego perkusyjny flow zdecydowanie gęstnieje. Gitary
także dokładają do ognia. Psycho dance
until unknown death! Blackmetalowy temperament perkusisty znajduje szybkie
ujście. Jurnym bębnem basowym wbija oba drony głęboko w ziemię. Ale te nie
milkną choćby o ułamek decybela. 40 minuta, a tempo stopy drummerskiej wciąż na krzywej wznoszącej! Po kolejnych dwóch
minutach gwałtowne wytłumienie. Krok w meta
otchłań ciszy, rodzaj skromnego interludium, które wyznaczy start trzeciej
opowieści… Beneath The Scorching Sun. Pod palącym słońcem. Znów stukot bębna, brzęk
talerza, a w tle skomlące półdronami wiosła
gitarzystów. Wiolinowe ekspozycje skrzą się w … słońcu, rośnie temperatura na
membranach werbli i tomów. Rodzaj prawdziwie rockowej eskalacji obu
gitarzystów. Progresywny drumming nie
pozostawia im specjalnego wyboru (49 minuta). Finał całej płyty jest jednak
istotnie błyskotliwy. Ucieczka w psychodelię (o, tak!), rodzaj kolejnej ściany dźwięku, która smakuje nieziemsko
i uwalnia lawinę endorfin u recenzenta! Kulminacja godna najwyższych ocen w
ważnych periodykach muzycznych. Szybkie, drastyczne wybrzmiewanie, zapewne
przy wsparciu post-produkcyjnym. Po ostatnim dźwięku, cisza grzmi i bulgocze.
Steven R.
Smith & Dirk Serries Hymnal (Kaseta, Cassauna, 2016; Dirk
Serries’ bandcamp 2018)
Spotkanie dwóch gitar elektrycznych i kilku innych
przedmiotów, także instrumentów (kolczaste
skrzypce, organy, piano Fendera, struny etc.), w celu zrealizowania czterech
hymnów w różnych, z góry zadanych… tonacjach. Steven R. Smith i Dirk Serries,
rok 2013, okoliczności prawdopodobnie studyjne. Analogowo dostępne od dwóch
lat, obecnie także cyfrowo.
Hymn in A. Dwa true ambient gitarowe drony, kojące
zszargane nerwy recenzenta, w bardzo spokojnych, leniwych ekspozycjach.
Swawolne strumienie onirycznej mocy. Analogowy klimat akustyki tego spektaklu
dobrze służy ponowoczesnej improwizacji, realizowanej przez obu artystów. W 4
minucie, pierwszy drobny akcent w niższym paśmie, jakby dźwięk klawisza
nadpsutego Fendera. Rytm, tonacja
(A?), zmysłowe muzykowanie. Fonia zdaje się być silnie rozmyta, rozpływa się,
rozplenia na nieboskłonie, a klawisz płynie do nas z coraz odleglejszej
galaktyki. Flow in! Pióro recenzenta
w bezruchu, szczęśliwie jednak uroda tego sustained
piece aż kłuje w oczy! Trochę
więcej typowej gitary na wybrzmieniu.
Hymn in C. Brudny dron z bliżej
nieokreślonego źródła. Dziwny posmak etno
na dużym pogłosie, silnie zawieszony
dron basowy. Bogate tło, gęstsza narracja – recenzent notuje zmianę zaobserwowaną
w stosunku do hymnu startowego. Niskie i wysokie pasaże (in C!). Lawa leje się z
krateru wulkanu spokojnym strumieniem, a wyobraźnia recenzenta nie ma
ograniczeń. Dosłyszenie symptomów pęcznienia tej narracji, to jakby
dostrzeżenie nieistniejących kształtów w całkowitej ciemności. Ale to się
dzieje! Cierpliwość muzyków, cierpliwość słuchacza. Po 15 minucie jeden z
tysiąca elementów dronowej konstelacji delikatnie się eskaluje, a recenzent,
niczym Królewna na ziarnu grochu, czuje (słyszy) tę różnicę. 18 minuta, ledwie
odczuwalne wybrzmiewanie, istotnie realizuje się, a ten długi i żmudny proces
zajmie muzykom około 120 sekund. Hymn in
F. Pętlące się dźwięki gitary na modulowanym giga pogłosie w opozycji do drona budowanego agresywnie, płynącego
środkowym pasmem. Ten ostatni drży, grzmi, maltretuje przestrzeń, rodzaj
zmutowanego dźwięku organowego. Stoi i czeka. A gitara jakby snuła swoją
prywatną opowieść – płynie, tańczy, śpiewa. Stars
Wars – the begining. Napisy płyną powoli, statek przesuwa się majestatycznie
w trakcie czołówki pierwszej części sagi. Zanurz się po samą szyję w tym potoku
i już po Tobie! Od 10 minuty szczypta nowych mikroelementów w tej kosmicznie
wielkiej układance. Kind of violin? Rozgrzane do czerwoności struny. Hałas,
czy oniryczna pulsacja? Co jeszcze wyobraźnia, i dość lekkie pióro, zdołają
podpowiedzieć recenzentowi? Hymn trzeci zdaje się być najbardziej jednorodny na
całym wydawnictwie. Jego uroda aż boli, wierci dziurę w głowie i wlewa w nią
nektar życia wiecznego. Finał huczy i urywa się nagle, drze się jak cienka
skarpeta na ogorzałej stopie. Hymn in C#. Prawdziwie gitarowy pasaż w
ramach introdukcji. W tle ambientowa, syntetyczna mikstura niskich
częstotliwości. Drobiny wysokich, klawiszowych ekspozycji. Wszystkie zatopione
w pogłosie. Narracja jest jakby spokojniejsza, rodzaj repryzy pierwszej części
(patrz: tytuł). Od 5 minuty potoki dźwięków leją się bardziej wartko. Nie głośniej,
ale intensywniej. Sporo dzieje się w dalekim tle, a pióro recenzenta aż skacze
po kartkach kajetu. 9 minuta, to start basowych pulsacji, rodzaj tygrysiego pazura
ery techno, który kąsa nadgryzioną ofiarę. Ten hymn zaczynaliśmy od gitarowego
brzmienia, kończymy w estetyce zaawansowanej strong electronics. Na finał goła ekspozycja niemal w klimatach electro… Ta świetna płyta zasługiwałaby
na lepsze zakończenie.
Art Of Cosmic Musings/ Dirk Serries & Teun Verbruggen Transmission
(LP Tonefloat 2014, Dirk Serries’ bandcamp 2017)
Czas na
kolejną reedycję. Najpierw był winyl, teraz pliki dostępne na bandcampie
gitarzysty. Duet Serriesa (opis płyty wskazuje, że tylko na gitarze
elektrycznej) z dobrze już rozpoznawalnym drummerem
sceny Beneluxu – Teunem Verbruggenem (tu, wyposażonym także w arsenał
różnorakich przedmiotów powszechnej
elektroniki). Muzycy występują pod nazwą własną Art Of Cosmic Musings. Nagrane na żywo… w studiu Sunny Side w
brukselskim Anderlechcie. Rejestracja z 2013 roku, podzielona na cztery części
z tytułami, trwa ponad 65 minut.
One. Z dalekiej
ciszy, pojedyncze dotknięcia strun, chrobot nierozgrzanego wzmacniacza, skromne
percussion, wszystko w
minimalistycznej konwencji. 4 minuta, szum pieca
i gitara, która skłonna jest wygenerować pierwszy dron. Pulsacja na razie
spokojna, ale składnik basowy incydentalnie potrafi być fonicznie dotkliwy i
zaczyna ustawiać narrację. Intrygujący, free
improve drumming, oszczędny w dźwięki i niosący sporo treści. Pojedyncze
sprzężenia na gryfie, trochę na zasadzie dysonansu wobec dronowej fali down and up. Od 10 minuty pęczniej
gitarowa meta przestrzeń, rośnie
aktywność Teuna. A drony, raz puszczone w ruch, nie pozwolą nam zasnąć aż do
bladego świtu! Quite noisy! More dirty sounds! Robota perkusisty zdaje się
mieć mniej rockowej ekspresji, niż ta, z którą mieliśmy do czynienia w trakcie
pierwszej z omawianych dziś płyt, więcej w niej wyzwolonego myślenia o
swobodnej improwizacji. Nie przeszkadza to wszakże muzykowi, na koniec
pierwszej części, istotnie zdynamizować swoje poczynania i wręcz zapanować na
potokami siarczystych dronów gitarowych. W ramach wspomagania, odrobina
elektroakustyki z niewiadomego źródła (syntetyczny drumming, szczypta live
processing). Two. Start tego
odcinka, to po części, kontynuacja poprzedniego. Synthetic drums, gitarowe mikroprzestery, w tle odradzające się
drony, na razie spokojne, mocno wycofane. Mała orkiestra, bez dwóch zdań! A
pytanie who is who w przestrzeni
fonicznej ma już rację bytu! Rośnie ilość elektroakustycznych incydentów na
flance, którą zwykł się do tej pory opiekować Teun. Serries – mimochodem – zbudował tuż obok
błyskotliwy background! Totally ambient! Od 6 minuty
bardziej aktywna zdaje się być żywa
perkusja. Ale juz w okolicach 10 minuty, tonie w pęczniejących dronach. Sprawcą
zajścia - wyobraźnia gitarzysty, może także gałka jego potencjometru. Przykład
wyjątkowo uroczej eskalacji. Teun bije w dzwony, grzmi i dyskutuje! Dirk ma uśmiech na twarzy! Brawo! Finałowy
zjazd w dół, z kocią zwinnością, przy wtórze zgrzytów i sprzężeń. Three. Spokojna, rezonująca gitara, moc
sprawcza echa, muśnięcia krawędzi
talerzy, trochę repryzy początku płyty. Dubowa
wręcz przestrzeń za głowami muzyków. Strunowe multiplikacje. W 6 minucie Teun
delikatnie dolewa go ognia, ale wciąż pozostajemy w stylistyce silent & slow. Wibrujące stada dźwięków stymulują foniczny
progres. Mglista eskalacji gitary, orkiestrowy szum, drumming na przedzie. Szybki stopping. Urokliwe
schodzenie blue ambientowym zboczem! Four. Pogłos, oddech pustyni,
dźwiękowe igraszki wprost z kabli. Elektroniczny dron, który rodzi się z popiołu. Odrobina
rytmicznej syntetyki, która kojarzy się z Blue
Monday New Order, tylko w meta
wydaniu, prawdziwie ponowoczesnym. Pasmo Dirka zdaje się przyjmować szaty
niegitarowe. Drumming Teuna rośnie w
siłę i eskaluje swoją urodę. Dron
narasta, perkusyjna demolka w tle. Kind
of Noise? Tak upływa 10 minuta ostatniej części. Pulsacja, gęstość,
mnemoniczna dotkliwość. Po 14 minucie dron nieokreślonej akustyki
przejmuje ster i prowadzi nas na finał części, która istotnie rożni się od
pozostałych. Jest też końcem całej płyty. Powraca delikatny, blue monday’owy rytm i ostatecznie wbija
nas w twardy fotel! Brawo!
Dirk
Serries/ Rutger Zuydervelt Buoyant Live (LP Tonefloat, 2016)
Systematycznie, krok po kroku, zanurzamy się w dzisiejszej
opowieści w dźwiękach, o których trudno powiedzieć, iż mają walor akustyczny,
innymi słowy – nieamplifikowany. Koncertowa edycja kooperacji Dirka Serriesa z
Rutgerem Zuyderveltem, odpowiedzialnym za bardzo szeroką rozumianą elektronikę.
Panowie przyjęli nazwę Buoyant i debiutowali kilka lat temu krążkiem z
rejestracją studyjną o takim właśnie tytule (Consouling Sounds, 2015). Po
pewnym czasie odegrali ten projekt w
okolicznościach koncertowych. Efekt możemy poznać odsłuchując czarny krążek Buoyant Live.
Dirk, obok gitary, odpowiedzialny jest tu za tzw. efekty,
zaś Rutger za wszelkie pozostałe dźwięki, w tym także procesowanie na żywo
tego, co generuje gitarzysta. Co więcej, dźwięki produkowane przez obu muzyków,
były także na żywo miksowane przez człowieka za konsoletą. Uff, prawdziwa
dżungla foniczna! Dwie strony winyla trwają łącznie 48 minut. Koncert miał
miejsce we wrześniu 2015 roku, w klubie Paradox w Tilburgu, w trakcie festiwalu
Incubate.
Side A/ Part One. Ambientowy dron wynurza się z morza
szeleszczącej ciszy. Szmery, tarcia, stukot, chrobotanie. Kind of small percussion. Dron w dronie. Żywy processing martwych, żylastych syntetyków. Ochłapy
post-akustycznej plądrofonii, wszak na kablach może wydarzyć się wszystko. Siarczysty
przekaz drobin fonii narasta, w międzyczasie gitarowy dron śle pocztówki na poste-restante. Emocje stoją w miejscu.
Moc ciekawych akustycznie efektów perkusyjnych, przefiltrowanych przez gęstą
elektronikę procesowania w czasie rzeczywistym. Dwie fale dźwiękowe przeplatają się wzajemnie.
Pulsacja, pulsacja, pulsacja. Dużo swobodnej przestrzeni do
zagospodarowania. Trudno mówić o dwóch muzykach, trudno szacować ich wkład w
efekt końcowy. Tu przedmiotem recenzenckich egzegez może być jedynie efekt
pracy zbiorowej. Przy okazji, asumpt do niemal filozoficznej rozprawki o tym,
jak przebiega proces powstawania dźwięku. Frapujące! 14-15 minuta, to czas
pierwszej, ledwie zauważalnej eskalacji, śmiały krok powyżej poziomu ciszy,
zdecydowanie w kierunku hałasu. Silnie zmutowane dźwięki zlewają się w gęsty
potok. W ogóle nie słyszymy dźwięków na ogół kojarzonych z gitarą. Po sprawnym
wytłumieniu, szczypta metaliczno-fallicznych ekspozycji nieznanego pochodzenia.
Narracja, choć stabilna, ciągle ulega drobnym dekonstrukcjom. Nowe przychodzi,
bo stare zanika. Nie sposób nad tym przysnąć nawet w samym środku nocy….
Side B/ Part Two…
Po odwróceniu strony winyla wracamy dokładnie w to samo miejsce jednolitej
narracji. Po paru głośniejszych momentach, w okolicy 5 minuty muzycy
zdecydowanie schodzą o kilka decybeli niżej i całują się z ciszą. Brną po
kolana w skwierczącej mazi lepkich dźwięków. Od 8 minuty nowy dron (z gitary?),
nisko zawieszony, zdaje się niepostrzeżenie narastać. Jest czysty, wyzbyty z procesowanych naleciałości. W 13 minucie
coś na kształt spirytualnej ekspozycji.
Kilka nowych wątków, które rodzą się jeden po drugim. Gęsty od dźwięków dron jeszcze
pęcznieje, dodatkowo nadyma się. Elektroakustyczny nalot dywanowy, jeśli tylko
pozwolimy potencjometrom naszych odtwarzaczy na odrobinę szaleńczej swobody. Krzyk,
wrzask, kable w płomieniach! Electronic
noise! Po paru chwilach wrzenia, soczyste wytłumienie, wyciszenie i
spowolnienie. Pulsuje coś na kształt meta
rytmu. Bez kształtu, bez woni, drwi z naszych oczekiwań. Brawo! Na finał tylko on sam, ów rytm, a odbiorcy pozostaje jedynie wątpliwość, czy słucha muzyki
Dirka i Rutgera, czy też jego gramofon przejął już panowanie nad akustyką
pokoju odsłuchowego. Smak plądrofonii, zacięta płyta, gaszenie pogorzeliska,
wypalonego przez złe dźwięki. Piękne,
finałowe vibrato! Burza oklasków!
Dirk
Serries Unseen Descending And Lamentations (CD/ LP Consouling Sounds,
2015)
Jeśli jesteśmy już całkowicie zanurzeni w dźwiękach, które
płyną do nas szerokim strumieniem, tłocząc szerokie koleiny wyobraźni, na
koniec tej opowieści,
sięgnijmy po solową płytę Dirka Serriesa Unseen
Descending And Lamentations. Nagrania powstawały w trakcie października
2014 roku. Informacje, gdzie dokładnie, w jakich okolicznościach, przy użyciu jakich
instrumentów (poza gitarą, oczywiście), póki co, niech pozostaną tajemnicą
muzyka. Dwa fragmenty bez tytułów trwają łącznie 44 minuty i jedną sekundę.
First. Play loud! To ważna informacja zapisana
w wewnętrznej części okładki płyty. Recenzent, bez chwili zawahania, stosuje
się do dyrektywy muzyka. Pierwszy dron przybywa z daleka. Post-elektronika z
amplifikatora gitarowego. Struny pod dużym napięciem. Generują kolejne drony,
które wzajemnie przenikają się, plączą i swawolą. Dotykają się gołymi stopami,
rezonują w nieograniczonej przestrzeni. Fale wznoszące, fale opadające - improwizowany
bajkonur. Klimat noir, nie koniecznie dark,
ale na pewno ambient – słowo klucz dla tej narracji. W 5 minucie pojawia się
silny dron basowy, zmysłowo kołtuniąc wszystko wokół siebie. Stawia stempel, a
potem plami przestrzeń tuż nad podłogą. Recenzent odbiera trzy ośrodki
foniczne, które ślą drony, wykorzystując nie do końca rozpoznawalne
instrumentarium. Sam proces narastania dźwięku jest niemal niezauważalny, ale
definitywnie ma miejsce. Dron basowy zdaje się być mniej modyfikowany, bardziej
trwa niż płynie. Te wyżej
posadowione, podlegają ciągłej zmianie, są aktywne, taneczne i nieprzewidywalne. Od 14 minuty ich faktura gęstnieje,
staje się bardziej siarczysta. Basowy także pęcznieje, bez utraty wszakże
charakterystyki sustained. Pod koniec
tej części zaczyna dominować, całkowicie zawłaszcza teren działań
artystycznych. Te wyższe, zmysłowo odpływają w akustyczny niebyt. Drobiny
winylowych inkrustacji na bokach, choć ewidentnie w odtwarzaczu recenzenta
kręci się srebrny kompakt. Muzyka stoi w miejscu i boleśnie skwierczy. Rodzaj
pulsacji. Jakby winyl zaciął się na ostatniej ścieżce. Odpływa wraz z opadaniem
potencjometru.
Second. Szum
radiowy, pojedynczy, wysoki, czysty akord gitary, który długo wybrzmiewa. Tuż
potem, cichy dron z oddali płynie do nas nad wyraz dynamicznie. 4 minuta, to
powrót drona basowego. Ma bardziej syntetyczne brzmienie. Drony wysokie są jakby bardziej ulotne, lekkie, nieco metaforyczne, bez wysiłku skutecznie narastają.
Więcej tu niepokoju, pokrętnego oniryzmu. Jakby upalone skrzypce plotły liryczną opowieść, zdecydowanie w
tonacji molowej. Trochę, jak brutalny tren żałobny. W międzyczasie (10 min.) narracja silnie zgęstniała – faluje, wznosi się i opada. Wokół smugi zwinnej
psychodelii (meta skrzypce w tle!),
ciągłe down & up, pętla za pętlą.
Dużo emocji, potu i determinacji. Dron basowy rządzi, ale te wyższe nie oddają
pola, chwilami wręcz krzyczą, mając usta pełne psychotropów. Gdy basowy dusi na
gaz, zagłusza pozostałe dźwięki. To mocarne siłowanie się z materią foniczną
determinuje styl końcowego fragmentu tej płyty. Pulsacja w rytmie serca. Może
bardziej … arytmii serca! Nie sposób nie zachwycać się tą szaloną ekspozycją!
Brawo! Pętla, repetycja, krzyk i stopa na pedale gazu! You know why play loud! Ostatnie sekundy, to dość gwałtowne
wybrzmiewanie i niemal 45 sekund zupełnej ciszy. Bezwonnej, trupio bladej.
*) ang. rodzaj
trwających dźwięków, dekonstruowanych przez improwizację – tytuł nawiązuje
do koncepcji Sustained Pieces, jednej
z wielu metod uprawiania swobodnej improwizacji, zdefiniowanych przez ojca
gatunku, Johna Stevensa. Wszystko, co ów genialny muzyk dokonał w swym zbyt
krótkim życiu, jest szczegółowo opisane na tej stronie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz