czwartek, 22 marca 2018

Dirk Serries! Kind of Sustained Pieces Deconstructed by Improvisation! *)


Najnowsze dokonania belgijskiego gitarzysty Dirka Serriesa na polu muzyki improwizowanej mamy dogłębnie przeanalizowane. Artykuły o serii New Wave Of Jazz, także recenzje licznych płyt w ramach angielskich labeli Raw Tonk i Tombed Visions dostępne są online (skróty na końcu tekstu).

W ramach pierwszego z przywołanych tekstów, a także w osobnym bloku recenzji, Czytelnicy Trybuny mogli także zaznajomić się z dokonaniami formacji Yodok III, która żmudny proces improwizacji wynosi wprost z estetyki post-rockowej i gitarowego dark ambient.

Dziś pociągniemy ostatni z wątków, prezentując bardzo świeże i dość świeże płyty z udziałem Serriesa, które mieszczą się w wyżej nakreślonej estetyce. Niewątpliwie słuchać będziemy muzyki improwizowanej, aczkolwiek słowem, które padnie tu najczęściej będzie określenie dron, a muzyka na ogół płynąć będzie do naszych uszu nieprzerwanymi, wielominutowymi strumieniami silnie amplifikowanych dźwięków.

Sam proces recenzowania tego rodzaju muzyki stanowi, przy okazji, spore wyzwanie dla Pana Redaktora, który przywykły do permanentnej, stałej zmiany w procesie swobodnej improwizacji, czekać musi niekiedy całymi godzinami na niuanse, które zmieniają bieg critically sustained pieces. Recenzent wnika w strukturę narracji i szuka szczegółów, które stanowią różnicę, które tyczą szlak wielowątkowych ekspozycji. A celem tych ostatnich jest, jak zawsze, dotarcie do końca ostatniej ścieżki nagrania.

Przed nami pięć niezwykłych płyt, których uroda kąsa, ale których bezdyskusyjne walory artystyczne bywają czasami głęboko zaszyte w paśmie wzajemnie mutujących się … dronów!




Eirik Havnes/ Tomas Järmyr/ Dirk Serries  Distant Curving Horizon. The Primal Broken Passage.
Beneath the Scorching Sun (Midira Records, CD + kaseta, 2018)

Zaczynamy od absolutnej nowości, od płyty, którą swą premierę edytorską będzie miała w dniu jutrzejszym. Improwizowane spotkanie dwóch zanurzonych w czarnym ambiencie gitar i rozpędzonej maszyny perkusyjnej, której nic, co rockowe, nie jest obce! Przy okazji, jakże współczesna wariacja na temat wspomnianej przed momentem formacji Yodok III, albowiem trio, o którym teraz opowiemy, personalnie różni się od niej jednym nazwiskiem (z instrumentalnego punktu widzenia - zamiast amplifikowanej tuby, druga gitara elektryczna).

Jesteśmy w norweskim Trondheim, w maju 2015 roku. Na gitarach elektrycznych: Eirik Havnes i Dirk Serries (ile mają wokół siebie metrów kabli i powierzchni bieżącej na gitarowe przetworniki, nie wiemy dokładnie), na perkusji Tomas Järmyr. Panowie będą emanować dźwiękami przez prawie 55 minut, łącząc w jeden ciąg foniczny trzy opowieści z tytułami, które zsumowane stanowią tytuł całej płyty.




Distant Curving Horizon. Odległe zakrzywienie horyzontu. Spokojny drumming, rodzaj niezobowiązującej rozbiegówki, bazy, na której stawiane są selektywne dźwięki dwóch gitar, szeroko rozstawionych na przeciwległych flankach. Z jednej strony plama na plamie (Dirk?), z drugiej igraszki na strunach, które przy odrobinie naszej wyobraźni, przypominać mogą dźwięki … rosyjskiej bałałajki (Eirik?). Balladowa introdukcja, podczas której oba wiosła rozgrzewają się, nie wychylając się poza granicę ciszy. Small dark ambient w opozycji do robótek ręcznych na strunach. Dopiero 8 minuta wyznacza pierwszy krok w kierunku bardziej żwawego budowania narracji. Niemal mistrzowskie kreowanie procesu … narastania dźwięku! Tuż potem, Tomas delikatnie sugeruje rytm, zaczyna bębnić w sposób, który nie pozostawia złudzeń, co do dalszego przebiegu nagrania. Gitara Eirika brnie w nieco bardziej plamistą ekspozycję, choć struny pozostają w użyciu! Flow and rise, flow and down! Perkusja w stanie delikatnego wygaszenia, snuje post-rockowe synkopy, pląta się zwinnie pomiędzy gitarowymi dronami. Te ostatnie świetnie uzupełniają się, prowadząc niemrawy dialog o bladym świcie. Po 15 minucie, gitary wędrują już jakby wyższym pasmem. Czasami ich brzmienie przypomina lekko upalone skrzypce, traktowane wyjątkową grubym smyczkiem. Potencjometry mocy w żółwim tempie przesuwają się ku górze. Perkusja też szyje marszrutę jakby gęstszym ściegiem. 22 minuta - możemy ogłosić już skromny stan wrzenia na gryfach! Szczególnie u Dirka. Muzycy śmiało dryfują ku ambientowej ścianie dźwięku, mając finał pierwszej części w nieodległej perspektywie. Odrobina psychodelii po stronie Eirika. 26 minuta, to ostry zjazd narracji, przy gorejących amplifikatorach. Jakże błyskotliwe hamowanie! Brawo! A tuż obok, bardzo płynnie rodzi się już nowa opowieść, która nazwiemy The Primal Broken Passage. Pierwotnie złamany korytarz. Wokół pobłyskuje cisza. Gitarowe piece skwierczą u podnóża kolejnej góry. Skromny drumming ledwie plami teren. Wszyscy gotowi jednak do skoku w nieznane. Tym razem instrumenty Dirka i Eirika mają zbliżone parametry foniczne. Płynne, znów jakby wiolinowe ekspozycje. W 34 minucie pot pojawia się na czole Tomasa, a jego perkusyjny flow zdecydowanie gęstnieje. Gitary także dokładają do ognia. Psycho dance until unknown death! Blackmetalowy temperament perkusisty znajduje szybkie ujście. Jurnym bębnem basowym wbija oba drony głęboko w ziemię. Ale te nie milkną choćby o ułamek decybela. 40 minuta, a tempo stopy drummerskiej wciąż na krzywej wznoszącej! Po kolejnych dwóch minutach gwałtowne wytłumienie. Krok w meta otchłań ciszy, rodzaj skromnego interludium, które wyznaczy start trzeciej opowieści… Beneath The Scorching Sun. Pod palącym słońcem. Znów stukot bębna, brzęk talerza, a w tle skomlące półdronami wiosła gitarzystów. Wiolinowe ekspozycje skrzą się w … słońcu, rośnie temperatura na membranach werbli i tomów. Rodzaj prawdziwie rockowej eskalacji obu gitarzystów. Progresywny drumming nie pozostawia im specjalnego wyboru (49 minuta). Finał całej płyty jest jednak istotnie błyskotliwy. Ucieczka w psychodelię (o, tak!), rodzaj kolejnej ściany dźwięku, która smakuje nieziemsko i uwalnia lawinę endorfin u recenzenta! Kulminacja godna najwyższych ocen w ważnych periodykach muzycznych. Szybkie, drastyczne wybrzmiewanie, zapewne przy wsparciu post-produkcyjnym. Po ostatnim dźwięku, cisza grzmi i bulgocze.




Steven R. Smith & Dirk Serries ‎ Hymnal (Kaseta, Cassauna, 2016; Dirk Serries’ bandcamp 2018)

Spotkanie dwóch gitar elektrycznych i kilku innych przedmiotów, także instrumentów (kolczaste skrzypce, organy, piano Fendera, struny etc.), w celu zrealizowania czterech hymnów w różnych, z góry zadanych… tonacjach. Steven R. Smith i Dirk Serries, rok 2013, okoliczności prawdopodobnie studyjne. Analogowo dostępne od dwóch lat, obecnie także cyfrowo.

Hymn in A. Dwa true ambient gitarowe drony, kojące zszargane nerwy recenzenta, w bardzo spokojnych, leniwych ekspozycjach. Swawolne strumienie onirycznej mocy. Analogowy klimat akustyki tego spektaklu dobrze służy ponowoczesnej improwizacji, realizowanej przez obu artystów. W 4 minucie, pierwszy drobny akcent w niższym paśmie, jakby dźwięk klawisza nadpsutego Fendera. Rytm, tonacja (A?), zmysłowe muzykowanie. Fonia zdaje się być silnie rozmyta, rozpływa się, rozplenia na nieboskłonie, a klawisz płynie do nas z coraz odleglejszej galaktyki. Flow in! Pióro recenzenta w bezruchu, szczęśliwie jednak uroda tego sustained piece aż kłuje w oczy! Trochę więcej typowej gitary na wybrzmieniu. Hymn in C. Brudny dron z bliżej nieokreślonego źródła. Dziwny posmak etno na dużym pogłosie, silnie zawieszony dron basowy. Bogate tło, gęstsza narracja – recenzent notuje zmianę zaobserwowaną w stosunku do hymnu startowego. Niskie i wysokie pasaże (in C!). Lawa leje się z krateru wulkanu spokojnym strumieniem, a wyobraźnia recenzenta nie ma ograniczeń. Dosłyszenie symptomów pęcznienia tej narracji, to jakby dostrzeżenie nieistniejących kształtów w całkowitej ciemności. Ale to się dzieje! Cierpliwość muzyków, cierpliwość słuchacza. Po 15 minucie jeden z tysiąca elementów dronowej konstelacji delikatnie się eskaluje, a recenzent, niczym Królewna na ziarnu grochu, czuje (słyszy) tę różnicę. 18 minuta, ledwie odczuwalne wybrzmiewanie, istotnie realizuje się, a ten długi i żmudny proces zajmie muzykom około 120 sekund. Hymn in F. Pętlące się dźwięki gitary na modulowanym giga pogłosie w opozycji do drona budowanego agresywnie, płynącego środkowym pasmem. Ten ostatni drży, grzmi, maltretuje przestrzeń, rodzaj zmutowanego dźwięku organowego. Stoi i czeka. A gitara jakby snuła swoją prywatną opowieść – płynie, tańczy, śpiewa. Stars Wars – the begining. Napisy płyną powoli, statek przesuwa się majestatycznie w trakcie czołówki pierwszej części sagi. Zanurz się po samą szyję w tym potoku i już po Tobie! Od 10 minuty szczypta nowych mikroelementów w tej kosmicznie wielkiej układance. Kind of violin? Rozgrzane do czerwoności struny. Hałas, czy oniryczna pulsacja? Co jeszcze wyobraźnia, i dość lekkie pióro, zdołają podpowiedzieć recenzentowi? Hymn trzeci zdaje się być najbardziej jednorodny na całym wydawnictwie. Jego uroda aż boli, wierci dziurę w głowie i wlewa w nią nektar życia wiecznego. Finał huczy i urywa się nagle, drze się jak cienka skarpeta na ogorzałej stopie. Hymn in C#. Prawdziwie gitarowy pasaż w ramach introdukcji. W tle ambientowa, syntetyczna mikstura niskich częstotliwości. Drobiny wysokich, klawiszowych ekspozycji. Wszystkie zatopione w pogłosie. Narracja jest jakby spokojniejsza, rodzaj repryzy pierwszej części (patrz: tytuł). Od 5 minuty potoki dźwięków leją się bardziej wartko. Nie głośniej, ale intensywniej. Sporo dzieje się w dalekim tle, a pióro recenzenta aż skacze po kartkach kajetu. 9 minuta, to start basowych pulsacji, rodzaj tygrysiego pazura ery techno, który kąsa nadgryzioną ofiarę. Ten hymn zaczynaliśmy od gitarowego brzmienia, kończymy w estetyce zaawansowanej strong electronics. Na finał goła ekspozycja niemal w klimatach electro… Ta świetna płyta zasługiwałaby na lepsze zakończenie.




Art Of Cosmic Musings/ Dirk Serries & Teun Verbruggen ‎ Transmission (LP Tonefloat 2014, Dirk Serries’ bandcamp 2017)

Czas na kolejną reedycję. Najpierw był winyl, teraz pliki dostępne na bandcampie gitarzysty. Duet Serriesa (opis płyty wskazuje, że tylko na gitarze elektrycznej) z dobrze już rozpoznawalnym drummerem sceny Beneluxu – Teunem Verbruggenem (tu, wyposażonym także w arsenał różnorakich przedmiotów powszechnej elektroniki). Muzycy występują pod nazwą własną Art Of Cosmic Musings. Nagrane na żywo… w studiu Sunny Side w brukselskim Anderlechcie. Rejestracja z 2013 roku, podzielona na cztery części z tytułami, trwa ponad 65 minut.

One. Z dalekiej ciszy, pojedyncze dotknięcia strun, chrobot nierozgrzanego wzmacniacza, skromne percussion, wszystko w minimalistycznej konwencji. 4 minuta, szum pieca i gitara, która skłonna jest wygenerować pierwszy dron. Pulsacja na razie spokojna, ale składnik basowy incydentalnie potrafi być fonicznie dotkliwy i zaczyna ustawiać narrację. Intrygujący, free improve drumming, oszczędny w dźwięki i niosący sporo treści. Pojedyncze sprzężenia na gryfie, trochę na zasadzie dysonansu wobec dronowej fali down and up. Od 10 minuty pęczniej gitarowa meta przestrzeń, rośnie aktywność Teuna. A drony, raz puszczone w ruch, nie pozwolą nam zasnąć aż do bladego świtu! Quite noisy! More dirty sounds! Robota perkusisty zdaje się mieć mniej rockowej ekspresji, niż ta, z którą mieliśmy do czynienia w trakcie pierwszej z omawianych dziś płyt, więcej w niej wyzwolonego myślenia o swobodnej improwizacji. Nie przeszkadza to wszakże muzykowi, na koniec pierwszej części, istotnie zdynamizować swoje poczynania i wręcz zapanować na potokami siarczystych dronów gitarowych. W ramach wspomagania, odrobina elektroakustyki z niewiadomego źródła (syntetyczny drumming, szczypta live processing). Two. Start tego odcinka, to po części, kontynuacja poprzedniego. Synthetic drums, gitarowe mikroprzestery, w tle odradzające się drony, na razie spokojne, mocno wycofane. Mała orkiestra, bez dwóch zdań! A pytanie who is who w przestrzeni fonicznej ma już rację bytu! Rośnie ilość elektroakustycznych incydentów na flance, którą zwykł się do tej pory opiekować Teun. Serries – mimochodem – zbudował tuż obok błyskotliwy background! Totally ambient! Od 6 minuty bardziej aktywna zdaje się być żywa perkusja. Ale juz w okolicach 10 minuty, tonie w pęczniejących dronach. Sprawcą zajścia - wyobraźnia gitarzysty, może także gałka jego potencjometru. Przykład wyjątkowo uroczej eskalacji. Teun bije w dzwony, grzmi i dyskutuje! Dirk ma uśmiech na twarzy! Brawo! Finałowy zjazd w dół, z kocią zwinnością, przy wtórze zgrzytów i sprzężeń. Three. Spokojna, rezonująca gitara, moc sprawcza echa, muśnięcia krawędzi talerzy, trochę repryzy początku płyty. Dubowa wręcz przestrzeń za głowami muzyków. Strunowe multiplikacje. W 6 minucie Teun delikatnie dolewa go ognia, ale wciąż pozostajemy w stylistyce silent & slow. Wibrujące stada dźwięków stymulują foniczny progres. Mglista eskalacji gitary, orkiestrowy szum, drumming na przedzie. Szybki stopping. Urokliwe schodzenie blue ambientowym zboczem! Four. Pogłos, oddech pustyni, dźwiękowe igraszki wprost z kabli. Elektroniczny dron, który rodzi się z popiołu. Odrobina rytmicznej syntetyki, która kojarzy się z Blue Monday New Order, tylko w meta wydaniu, prawdziwie ponowoczesnym. Pasmo Dirka zdaje się przyjmować szaty niegitarowe. Drumming Teuna rośnie w siłę i eskaluje swoją urodę. Dron narasta, perkusyjna demolka w tle. Kind of Noise? Tak upływa 10 minuta ostatniej części. Pulsacja, gęstość, mnemoniczna dotkliwość. Po 14 minucie dron nieokreślonej akustyki przejmuje ster i prowadzi nas na finał części, która istotnie rożni się od pozostałych. Jest też końcem całej płyty. Powraca delikatny, blue monday’owy rytm i ostatecznie wbija nas w twardy fotel! Brawo!




Dirk Serries/ Rutger Zuydervelt ‎ Buoyant Live (LP Tonefloat, 2016)

Systematycznie, krok po kroku, zanurzamy się w dzisiejszej opowieści w dźwiękach, o których trudno powiedzieć, iż mają walor akustyczny, innymi słowy – nieamplifikowany. Koncertowa edycja kooperacji Dirka Serriesa z Rutgerem Zuyderveltem, odpowiedzialnym za bardzo szeroką rozumianą elektronikę. Panowie przyjęli nazwę Buoyant i debiutowali kilka lat temu krążkiem z rejestracją studyjną o takim właśnie tytule (Consouling Sounds, 2015). Po pewnym czasie odegrali ten projekt w okolicznościach koncertowych. Efekt możemy poznać odsłuchując czarny krążek Buoyant Live.

Dirk, obok gitary, odpowiedzialny jest tu za tzw. efekty, zaś Rutger za wszelkie pozostałe dźwięki, w tym także procesowanie na żywo tego, co generuje gitarzysta. Co więcej, dźwięki produkowane przez obu muzyków, były także na żywo miksowane przez człowieka za konsoletą. Uff, prawdziwa dżungla foniczna! Dwie strony winyla trwają łącznie 48 minut. Koncert miał miejsce we wrześniu 2015 roku, w klubie Paradox w Tilburgu, w trakcie festiwalu Incubate.

Side A/ Part One. Ambientowy dron wynurza się z morza szeleszczącej ciszy. Szmery, tarcia, stukot, chrobotanie. Kind of small percussion. Dron w dronie. Żywy processing martwych, żylastych syntetyków. Ochłapy post-akustycznej plądrofonii, wszak na kablach może wydarzyć się wszystko. Siarczysty przekaz drobin fonii narasta, w międzyczasie gitarowy dron śle pocztówki na poste-restante. Emocje stoją w miejscu. Moc ciekawych akustycznie efektów perkusyjnych, przefiltrowanych przez gęstą elektronikę procesowania w czasie rzeczywistym. Dwie fale dźwiękowe przeplatają się wzajemnie. Pulsacja, pulsacja, pulsacja. Dużo swobodnej przestrzeni do zagospodarowania. Trudno mówić o dwóch muzykach, trudno szacować ich wkład w efekt końcowy. Tu przedmiotem recenzenckich egzegez może być jedynie efekt pracy zbiorowej. Przy okazji, asumpt do niemal filozoficznej rozprawki o tym, jak przebiega proces powstawania dźwięku. Frapujące! 14-15 minuta, to czas pierwszej, ledwie zauważalnej eskalacji, śmiały krok powyżej poziomu ciszy, zdecydowanie w kierunku hałasu. Silnie zmutowane dźwięki zlewają się w gęsty potok. W ogóle nie słyszymy dźwięków na ogół kojarzonych z gitarą. Po sprawnym wytłumieniu, szczypta metaliczno-fallicznych ekspozycji nieznanego pochodzenia. Narracja, choć stabilna, ciągle ulega drobnym dekonstrukcjom. Nowe przychodzi, bo stare zanika. Nie sposób nad tym przysnąć nawet w samym środku nocy….

Side B/ Part Two… Po odwróceniu strony winyla wracamy dokładnie w to samo miejsce jednolitej narracji. Po paru głośniejszych momentach, w okolicy 5 minuty muzycy zdecydowanie schodzą o kilka decybeli niżej i całują się z ciszą. Brną po kolana w skwierczącej mazi lepkich dźwięków. Od 8 minuty nowy dron (z gitary?), nisko zawieszony, zdaje się niepostrzeżenie narastać. Jest czysty, wyzbyty z procesowanych naleciałości. W 13 minucie coś na kształt spirytualnej ekspozycji. Kilka nowych wątków, które rodzą się jeden po drugim. Gęsty od dźwięków dron jeszcze pęcznieje, dodatkowo nadyma się. Elektroakustyczny nalot dywanowy, jeśli tylko pozwolimy potencjometrom naszych odtwarzaczy na odrobinę szaleńczej swobody. Krzyk, wrzask, kable w płomieniach! Electronic noise! Po paru chwilach wrzenia, soczyste wytłumienie, wyciszenie i spowolnienie. Pulsuje coś na kształt meta rytmu. Bez kształtu, bez woni, drwi z naszych oczekiwań. Brawo! Na finał tylko on sam, ów rytm, a odbiorcy pozostaje jedynie wątpliwość, czy słucha muzyki Dirka i Rutgera, czy też jego gramofon przejął już panowanie nad akustyką pokoju odsłuchowego. Smak plądrofonii, zacięta płyta, gaszenie pogorzeliska, wypalonego przez złe dźwięki. Piękne, finałowe vibrato! Burza oklasków!




Dirk Serries ‎ Unseen Descending And Lamentations (CD/ LP Consouling Sounds, 2015)

Jeśli jesteśmy już całkowicie zanurzeni w dźwiękach, które płyną do nas szerokim strumieniem, tłocząc szerokie koleiny wyobraźni, na koniec tej opowieści, sięgnijmy po solową płytę Dirka Serriesa Unseen Descending And Lamentations. Nagrania powstawały w trakcie października 2014 roku. Informacje, gdzie dokładnie, w jakich okolicznościach, przy użyciu jakich instrumentów (poza gitarą, oczywiście), póki co, niech pozostaną tajemnicą muzyka. Dwa fragmenty bez tytułów trwają łącznie 44 minuty i jedną sekundę.

First. Play loud! To ważna informacja zapisana w wewnętrznej części okładki płyty. Recenzent, bez chwili zawahania, stosuje się do dyrektywy muzyka. Pierwszy dron przybywa z daleka. Post-elektronika z amplifikatora gitarowego. Struny pod dużym napięciem. Generują kolejne drony, które wzajemnie przenikają się, plączą i swawolą. Dotykają się gołymi stopami, rezonują w nieograniczonej przestrzeni. Fale wznoszące, fale opadające - improwizowany bajkonur. Klimat noir, nie koniecznie dark, ale na pewno ambient – słowo klucz dla tej narracji. W 5 minucie pojawia się silny dron basowy, zmysłowo kołtuniąc wszystko wokół siebie. Stawia stempel, a potem plami przestrzeń tuż nad podłogą. Recenzent odbiera trzy ośrodki foniczne, które ślą drony, wykorzystując nie do końca rozpoznawalne instrumentarium. Sam proces narastania dźwięku jest niemal niezauważalny, ale definitywnie ma miejsce. Dron basowy zdaje się być mniej modyfikowany, bardziej trwa niż płynie. Te wyżej posadowione, podlegają ciągłej zmianie, są aktywne, taneczne i nieprzewidywalne. Od 14 minuty ich faktura gęstnieje, staje się bardziej siarczysta. Basowy także pęcznieje, bez utraty wszakże charakterystyki sustained. Pod koniec tej części zaczyna dominować, całkowicie zawłaszcza teren działań artystycznych. Te wyższe, zmysłowo odpływają w akustyczny niebyt. Drobiny winylowych inkrustacji na bokach, choć ewidentnie w odtwarzaczu recenzenta kręci się srebrny kompakt. Muzyka stoi w miejscu i boleśnie skwierczy. Rodzaj pulsacji. Jakby winyl zaciął się na ostatniej ścieżce. Odpływa wraz z opadaniem potencjometru.

Second. Szum radiowy, pojedynczy, wysoki, czysty akord gitary, który długo wybrzmiewa. Tuż potem, cichy dron z oddali płynie do nas nad wyraz dynamicznie. 4 minuta, to powrót drona basowego. Ma bardziej syntetyczne brzmienie. Drony wysokie są jakby bardziej ulotne, lekkie, nieco metaforyczne, bez wysiłku skutecznie narastają. Więcej tu niepokoju, pokrętnego oniryzmu. Jakby upalone skrzypce plotły liryczną opowieść, zdecydowanie w tonacji molowej. Trochę, jak brutalny tren żałobny. W międzyczasie (10 min.) narracja silnie zgęstniała – faluje, wznosi się i opada. Wokół smugi zwinnej psychodelii (meta skrzypce w tle!), ciągłe down & up, pętla za pętlą. Dużo emocji, potu i determinacji. Dron basowy rządzi, ale te wyższe nie oddają pola, chwilami wręcz krzyczą, mając usta pełne psychotropów. Gdy basowy dusi na gaz, zagłusza pozostałe dźwięki. To mocarne siłowanie się z materią foniczną determinuje styl końcowego fragmentu tej płyty. Pulsacja w rytmie serca. Może bardziej … arytmii serca! Nie sposób nie zachwycać się tą szaloną ekspozycją! Brawo! Pętla, repetycja, krzyk i stopa na pedale gazu! You know why play loud! Ostatnie sekundy, to dość gwałtowne wybrzmiewanie i niemal 45 sekund zupełnej ciszy. Bezwonnej, trupio bladej.


*) ang. rodzaj trwających dźwięków, dekonstruowanych przez improwizację – tytuł nawiązuje do koncepcji Sustained Pieces, jednej z wielu metod uprawiania swobodnej improwizacji, zdefiniowanych przez ojca gatunku, Johna Stevensa. Wszystko, co ów genialny muzyk dokonał w swym zbyt krótkim życiu, jest szczegółowo opisane na tej stronie.










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz