Pierwsza dekada chłodnego maja (jak zawsze nad Wisłą, Odrą i
Wartą), to dobry moment na gorącą zbiorówkę recenzji płyt świeżych i bardzo
świeżych, które najprzeróżniejszymi kanałami dotarły do odtwarzaczy redakcji.
Dziś bez specjalnej myśli przewodniej, po prostu do czytania, słuchania i …
kupowania (nie zapominajmy, iż ten ostatni proces jest bardzo ważny dla muzyków
i wydawców!).
Zaczniemy bardzo po brytyjsku, z mocą jakże pięknej i
wyzwolonej improwizacji. Potem będzie poważny akcent free jazzowy, a po nim
duży blok muzyki z użyciem głosu ludzkiego. Na finał odrobina dźwięków dla
grzecznych dzieci, bo i one należą do wspaniałego świata muzyki! Startujemy w
Londynie, potem francuskie Limoges, andaluzyjska Sevilla, powrót do Londynu, Nowy
Jork, Monachium, akcentów krajowe (… także z Nowego Jorku) i francuski finał.
Ian
Brighton Imaginings (FMR Records,
CD 2018)
Na powrót brytyjskiego gitarzysty Iana Brightona do świata
żywych czekaliśmy niemal ćwierć wieku. Ale gdy już powrócił, dość regularnie
dostarcza nam nowych nagrań. Oto jedno z nich – studyjne spotkanie z
przyjaciółmi (w każdym niemal przypadku - legendami gatunku!), w celu
swobodnego improwizowania, poczynione ubiegłego lata w Londynie. Lista
obecności jest następująca: Marcio Mattos - kontrabas, wiolonczela,
elektronika, Neil Metcalfe – flet, Trevor Taylor – perkusjonalia, elektronika,
Steve Beresford – fortepian, zabawki, Francois Carrier – saksofon altowy, Jon
Seagroatt – saksofon sopranowy, klarnet basowy, Philipp Wachsmann – skrzypce,
elektronika, wreszcie sam gospodarz – gitara elektryczna. Płytę zaczynają dwa duety, potem mamy trio,
kwartet, kwintet, sekstet, … oktet i na finał – występ solowy Brightona, który
jako jedyny uczestniczy w każdej z ośmiu improwizacji (łącznie 63 minuty, bez
sześciu sekund).
Dwa pierwsze duety bardzo udanie wprowadzają nas w klimat
nagrania. Najpierw perkusjonalia, potem skrzypce, wraz z ciepłą, grającą
płynnymi frazami gitarą, plotą spokojne, jakże molekularne, filigranowe
opowieści. Użycie elektroniki jest nienachalne, wprowadza ciekawy dysonans
elektroakustyczny – słyszymy choćby dźwięk pijanego wibrafonu, czy skrzypiec,
którą brzmią niezwykle gitarowo. Niewątpliwie urokliwa jest praca samego
Brightona – jego instrument śpiewa, snuje małe pętle, ślizga się po gryfie,
buduje klimat skupionej improwizacji, która nieśpiesznie dostarcza nam moc
wyłącznie przyjemnych doznań. Wszystko toczy się jednak z nerwem godnym
mistrzów free improv, zatem wielbicieli ECM-owskiej nudy z pogranicza ciszy
definitywnie odsyłamy pod inny adres. Kropelkowa muskulatura bystrych interakcji,
to bowiem konstytucja sesji Imaginings!
W odcinku granym we trzech (dochodzi wiolonczela), przekonujemy się, iż ta
improwizacja skrzy się, co prawda kobiecą niemal delikatnością, ale jej sprawcą
są prawdziwie męskie dłonie. W każdym kolejnym utworze do składu dochodzi
dodatkowy muzyk, a narracja staje się coraz gęstsza, krytycznie kolektywna, z
pięknymi inkrustacjami gitary, która czyni swoją powinność, nadto doskonale
czuwa nad dramaturgicznym przebiegiem całości. W wersji kwintetowej skutecznie szukamy
odblasku współczesnej kameralistyki, gdy soczysta akustyka osiąga stan symbiozy
z delikatną syntetyką elektroniki.
Uroda improwizacji przybiera na sile w układzie sekstetu i
oktetu – narracja skrzy się pomysłami, doskonałymi interakcjami, a idiom
mistrzowskiej improwizacji spod znaku Spontaneous Music Ensemble pojawia się
jako trwały element tej sesji nagraniowej (na myśli mamy zwłaszcza płytę Karyobin, która zresztą w roku ubiegłym
obchodziła 50 urodziny). W ten gęsty flow post-stevensowskiej improwizacji
błyskotliwie wplata się nasz główny bohater. Jest zwinny jak kot, czuje się w
tej rzece, jakby żył w niej od zawsze. Muzyka smakuje chwilami psychodelią,
pełna jest małych, drobnych fraz, które lepią się we wspaniałą, kolektywną,
jakże improwizowaną kameralistykę. Na sam finał płyty dostajemy garść solowych
dźwięków Brigthona – flying slow motion
gently guitar! Granych na delikatnym pogłosie, ze szczyptą delayu, drobinkami dubu i swoistego
poślizgu na strunach. Kosmos
filigranowego dźwięku! Brawo!
Comte/
Petit/ Fell Limoges (Bruce's Fingers, CD
2019)
Pozostajemy w obrębie przemożnych wpływów UK, ale przenosimy
się do francuskiego Limoges. Intrygujące trio doświadczonych improwizatorów:
Richard Comte – gitara elektryczna, Jean-Luc Petit – klarnet kontrabasowy,
saksofon sopranowy oraz Simon H. Fell – kontrabas. Koncert całkowicie swobodnie
improwizowany, z rzeczonego Limoges, odbył jesienią 2017 roku i trwał niemal
pełne 42 minuty.
Aura otwarcia – najniższy z klarnetów plami raz słabiej, raz
mocniej, kontrabas drży, traktowany wieloma technikami, zarówno smykiem, jak i
palcami (uderzany, gnieciony, rwany i szarpany), wreszcie mała gitara z dawką
adekwatnego prądu, subtelna, głośniejsza od wyjątkowo niskiej bazy jedynie od
czasu do czasu. Narracja na ogół zwarta, kolektywna, pozostająca w stanie
permanentnej zmiany, chwilami niebanalnie kameralna (najczęściej), w innych
momentach – drapieżna, niemal free jazzowa (nieco rzadziej). Masywność dołu,
filigranowość góry – jeśli patrzeć na cały proces generowania dźwięków w
aspekcie spektralnym. Sporo
kolektywnych podróży down and up,
także inside and outside. Każdy
z muzyków stosuje tu różne metody, by przykuć naszą uwagę. Petit na ogół grzmi
klarnetem kontrabasowym, gdy zaś sięga po sopran, szybuje wysoko i pokazuje
adekwatne kompetencje w zakresie swobodnej improwizacji. Comte najczęściej pozostaje
w roli komentatora, spiętrzenia jego mocy bywają rzadkie, ale za to wyjątkowo
bystre. Gdy ucieka w modulowany, wielobarwny ambient, potrafi zwrócić na siebie
uwagę przez dłuższy czas. Wreszcie Fell – tu możemy liczyć na każde rozwiązanie.
Nie dość, że ze smykiem potrafi zrobić wszystko, to jeszcze świetnie zdaje się
czuwać na konstrukcją całości, nie pozwala na dłużyzny, ani na chwile
dramaturgicznego przestoju.
Jeśli mielibyśmy wskazać najbardziej udane momenty tego
świetnego koncertu, to nie sposób nie wspomnieć krótkiego fragmentu
improwizacji, który toczył się pod dyktando śpiewnego, frywolnego, ale i bardzo
precyzyjnego saksofonu sopranowego (19-26 minuta). Tuż po nim - zdecydowanie
najspokojniejszy odcinek koncertu – matowy dron
& ambient na gryfie kontrabasu, meta cisza wokół dysz klarnetu i
gitarowy pogłos z odległej galaktyki. Jakże piękna akustyka! Po 31 minucie
muzycy robią krok w kierunku otwartego jazzu – wchodzą w full contact, krzyczą na siebie, są drapieżni i nieprzewidywalni.
Po wytłumieniu zaś swoje opus magnum czyni Comte – jest zwiewny jak piórko, ale
nie dopuszcza do głosu kolegów, dyktuje przebieg narracji niczym Pan na
włościach! Na sam finał płyty powraca saksofon sopranowy, nadając całej
opowieści niemal metafizycznej lekkości i biorąc koncert w gigantyczny
cudzysłów. Gitara najpierw milczy, a potem samodzielnie kreśli napisy końcowe.
Marco
Serrato/ Francesco Covarino Bestemmia
(Raw Tonk, CD-r 2019)
Czas na duet Andaluzyjczyków, wydany wszakże w … Zjednoczonym
Królestwie! Marco Serrato – kontrabas oraz Francesco Covarino – instrumenty
perkusyjne. Rejestracja z Sewilli, poczyniona ubiegłoroczną wiosną. Sześć
swobodnych improwizacji, 39 minut i 38 sekund.
Muzycy proponują nam podróż dość jednorodną, stylistycznie
osadzoną we free improv, lubiącą rockowe emocje, ale szukającą inspiracji
raczej we współczesnej, bardzo wyzwolonej kameralistyce (kontrabasista),
tudzież w idiomie free jazzu (perkusjonalista), from time to time bogaconą zwinnymi preparacjami, tudzież garścią
niezobowiązującego noise. W ramach
wstępnej reasumpcji, uznać by można ten duet jako solową ekspozycję kontrabasu
z akompaniamentem zwinnie improwizujących perkusjonalii. Choć recenzent nie
psioczy nadmiernie, poziom interakcji pomiędzy muzykami mógłby być w niektórych
momentach bardziej intensywny. W zakresie zaś kreatywności, więcej możnaby było
oczekiwać od perkusjonalisty.
Wskazując wszakże pozytywy, których nie brak na krążku – już
w pierwszym utworze kontrabasista szuka swojego brzmienia, maltretuje struny i
pudło rezonansowe, dość szybko uzyskując ciekawy efekt foniczny. Takie zjawisko
towarzyszy nam w zasadzie w każdym odcinku. W pierwszym strunowiec brzmi niemal
jak upalone cello. W drugiej części,
gdy kontrabasista sięga nie tylko po smyczek, ale chyba także po perkusyjne
pałeczki, dostajemy bardzo intrygujący duet perkusjonalistów, pełen dobrych
wrażeń i niebanalnych emocji. Garść preparacji sprawia, iż mamy wrażenie słuchania
muzyki barokowej, ale nafaszerowanej sterydami. Dynamiczny i zadziorny jest flow czwartej opowieści – smyczek
uczepiony strun plecie bystrą mantrę. Repetycja, siarczyste brzmienie obu
instrumentów, a po chwili zejście w blue
ambient, gdy smyczek wręcz śpiewa. W piątej części strumień dźwięków
serwowany przez kontrabas smakuje rockową ekspresją, a koncert zdaje się mieć
miejsce tuż po barokowej introdukcji – prawdziwa mieszanka wybuchowa! Finałowa pieśń także nie stroni od fake sounds – jakbyśmy weszli do zakładu
szlifiersko-tokarskiego, potem odwiedzili warsztat mechaniki pojazdowej i
wystawę silników niskoobrotowych. A w ramach last minute – drobiny czerstwej sonorystyki na samym dnie gryfu
kontrabasu.
Benedict
Taylor Solstice (Nachtstück
Records, DL 2018)
Jeśli tylko macie ochotę na spędzenie pięciu kwadransów z samotną
altówką, to trafiliście pod dobry adres! Będzie z nami Benedict Taylor, który
sprawi, iż czas poświęcony na odsłuch Solstice,
będzie momentem niezwykłym. Cztery epickie opowieści, nagrane w bliżej
nieokreślonych okolicznościach studyjnych w Londynie, w roku 2017.
Klimat otwarcia jest następujący – plątanina suchych strun i
brudne, szczere brzmienie dźwięków dobywanych w skocznym rytmie, ale i z
garścią hałasu, innymi słowy kind of
chamber in industrial taste! Bajeczna technika wykonania, takaż kreatywność
w budowaniu żmudnego procesu swobodnej, acz w wielu aspektach, zapewne
zaplanowanej improwizacji. Narracja skrzy się dużą ilością dźwięków - smyczek
skowycze, tańczy, swawoli, krzyczy, ale i uwodzi pięknymi pasażami. Drobne
akcenty pizzicato, molekuły ciszy
pomiędzy dźwiękami, rwane frazy, filigranowe zgrzyty – wszechświat akustyki
altówki. Zmiana zdaje się gonić zmianę –
w zakresie techniki gry, tempa narracji, stosowanych skal i poziomu głośności.
Także trochę popisywania się, być może na potrzeby indywidualnego portfolio, ale wszystko -z mistrzowską
klasą. Druga opowieść wtłacza do tej
niesfornej historii elementy melodyki, niemal góralskiego zaśpiewu. Taylor, być
może do perfekcji, opanował umiejętność niechodzenia na skróty, gmatwania
sytuacji dramaturgicznej i wydobywania ze skromnego strunowca pokładów
wyjątkowych dźwięków. Bogactwo fonii, skromność formy – jego altówka płonie,
skowycze, piszczy, rozdziera szaty, mlaska, prycha i … pięknie śpiewa dowolnie
zadaną techniką. Parafrazując
językiem Szekspira – prepare & sonore,
casual distortion and multiflow of as beauty as dirty sounds!
Trzecia opowieść stawia na modulowany sound altówki. Ta wyje do księżyca i plecie zmysłowe serenady. Raz
jest siarczysta, innym razem czysta jak łza, jeszcze innym ckliwa i pełna
emocji, chwilami nawet folkowych. Nie pytajcie proszę o to, co dzieje się, gdy
altówka Benedicta poszukuje ciszy! W czwartej części muzyk serwuje nam spektakl
upalonego baroku – śpiewa rzewnie na
czele orszaku potępionych dźwięków. Narracja toczy się płynnie, nostalgicznie,
ale i zadziornie. Rodzaj chamber na
dobrych sterydach! W 13 minucie roztańczony smyczek schodzi do poziomu ciszy -
altówka oddycha, szepce, szura gołymi stopami po porowatej podłodze. Smyk zdaje
się mieć zwinność rosyjskiej baletnicy. Ta niezwykła płyta kończy się paletą
wyjątkowo czystych barw, znów ze śpiewem na ustach, brnących posuwistym,
tanecznym krokiem.
John
Dikeman/ Brandon Lopez/ Onno Govaert Those
Impossible Creatures (Sonorus Records, Kaseta 2018)
Dobrze nam znane holenderskie trio Cactus Track, dwa lata
temu w trakcie trasy po USA, na moment zagubiło gdzieś swego gitarzystę/
basistę, dzięki czemu pozostali muzycy znaleźli czas na studyjne spotkanie z
amerykańskim kontrabasistą. Jego efekt dostajemy dziś na kasecie Those Impossible Creatures. W
nowojorskim studiu znaleźli się zatem: John Dikeman — saksofon tenorowy
(pamiętamy, iż to holenderski rezydent z amerykańskim paszportem!), Brandon
Lopez — kontrabas oraz Onno Govaert — perkusja. Trzy tłuste, free jazzowe
kawałki mięsa, niespełna 32 minuty.
Pierwsza, zasadnicza część nagrania rozpoczyna się spokojną,
bluesową, delikatnie szarpaną niepokojem wewnętrznym narracją – mocny tembr
kontrabasu, saksofon niczym pijany we mgle, brnie szerokim łukiem, ale pewny
jest swoich ruchów, wreszcie bystra, trafiająca w punkt perkusja. Swobodny,
lekko rozchełstany free jazz, który nabiera rozpędu, staje się masywny,
czerstwy, symbiotyczny. Dużo dobrego czyni tu Lopez, który wciąż mąci flow opowieści, na boku kreśli swoje
pętle i daleko mu do typowego frazowania dla takich, a nie innych okoliczności gatunkowych. From time to time daje wyraziste, choć krótkie popisy solowe. Dikeman,
znamy się świetnie, lubi drobne kipiele, nie zwykł zdejmować nogi z gazu, gdy
nie jest to bezwzględnie konieczne. Govaert, mistrz precyzji, zwinnie podąża za
każdym z partnerów. Partie rozbujanego bluesa komentuje finałowa galopada.
W drugiej opowieści Lopez sięga po smyczek, a gra nabiera
gęstości i dramaturgicznego suspensu.
Z radością w grze muzyków dostrzegamy akcenty call & responce. Saksofon kipi i pogwizduje, kontrabas śpiewa,
perkusja krąży wokół własnej osi, nieustannie gotowa do eskalacji. Ostatni epizod przywraca warunki mocnego free
jazzu. Walking kontrabasu nosi nawet znamiona swingu. Zwinna opowieść, ciało w
ciało, choć odrobinę przewidywalna. Na finał muzycy powracają do bluesa, z
którym zdaje się, że dziś jest im najwygodniej.
Udo
Schindler/ Jaap Blonk Hillside Talks (Relative Pitch Records, CD
2019)
Rozpoczynamy blok recenzji płyt z udziałem głosu ludzkiego!
Na początek stały bywalec naszych zbiorówek, niemiecki multiinstrumentalista
dęty i blaszany, Udo Schindler w towarzystwie Holendra Jaapa Blonka, który obok
szeroko rozumianego głosu własnego, używać będzie także komputera. Na płycie
odnajdujemy dziesięć kompozycji, które przy bliższym poznaniu okazują się dość
swobodnymi improwizacjami. Odsłuch koncertowej rejestracji z roku 2017 (dwa
wydarzenia) zajmie nam 53 minuty i tyleż sekund.
Udo, choć najczęściej sięga po instrumenty dęte drewniane
(głównie klarnety), zaczyna swój występ na puzonie. Głos Blonka od początku
zdaje się być zawadiacki, prowokacyjny, pełen czarnego humoru, a także
młodzieńczej frywolności (niezależnie od metryki urodzenia). Przypomina Phila
Mintona i to winno nam starczyć za całą rekomendację. Często i bardzo stylowo korzysta
z komputera, który zarówno generuje separatywne fonie, jak i w niektórych
momentach sprawia wrażenie, jakby angażował się w live proccesing dźwięków generowanych przez partnera, jak i własny
głos. Wachlarz jego artystycznych środków wyrazu jest przeogromny i niech to
też wystarczy nam za powód, by nad płytą Hillside
Talks pochylić się z należytą starannością. Z obu stron napotykamy na
fragmenty intrygująco preparowanych dźwięków, jak i sonorystycznego podejścia
do specyfiki procesu swobodnej improwizacji.
W drugim odcinku komputer dostarcza nam, dużymi garściami,
ciekawe dźwięki analogowej elektroniki. Łączy się ona ze strumieniem ustnych
fonii, które opisywać można w nieskończoność – śpiew, który przechodzi w pisk,
charkot, które zaczyna skomleć. Warto pochylić ucho nad mocą perkusyjnych
ekspozycji, jaką serwują nam obaj na początku trzeciej części – tylko suche
dysze i wilgotne usta, także plastyczne policzki i szkliwo zębów. Czwarty
odcinek, to porcja wielokolorowego ambientu, a piąty - garść upoconych
parsknięć z wielu źródeł. Szczególnie ciekawy zdaje się być odcinek numer
siedem – Udo burczy po niedźwiedziemu zarówno niskim klarnetem, jak i własnym
gardłem. Jaap podchodzi do niego na palcach i szeleści elektroniką. Narracja
gęstnieje, nabiera epickiej mocy, polotu i zdrowej brawury! Królestwem preparacji
i sonorystycznych igraszek jest zaś odcinek dziewiąty. Udo gada przez ustnik blaszaka, Jaap nuci przy goleniu i
wsadza głowę w ekran komputera. Wreszcie sam finał płyty, który wydaje się jej
najciekawszym epizodem – mamy wrażenie, że słyszymy dźwięki harfy, obok pulsuje
niski dęciak, dziwna cisza i
tajemnicze mrowienia w stopach. Na to wszystko wchodzi Jaap i głosem pijanego
kloszarda, wspieranym akordami piano (?) i garścią plądrofonicznych grepsów,
doprowadza nas do ostatniego dźwięku.
Michał
Górczyński/ Sean Palmer/ Tomasz Wiracki William's
Things (Multikulti Project, CD 2018)
Wiersze Wiliama Blake’a, recytowane i śpiewane, oprawione
muzycznie klarnetem kontrabasowym i minimalistycznym fortepianem. Sporo melodii
i harmonii, garść improwizacji, bezapelacyjnie dobry smak kompozytora, wreszcie
niezliczone pokłady pięknych dźwięków! Michał Górczyński - klarnet
kontrabasowy, looper mobilny,
kompozytor, Sean Palmer – śpiew, Tomasz Wiracki – fortepian oraz Nela
Górczyńska - głos w looperze.
Dziesięć wierszy, prawie 52 minuty dźwięków. Nagranie studyjne z roku 2018.
Szum semickiego klarnetu, echo cichej pustyni, potem drugi,
a nawet trzeci klarnet wpuszczone w wir loopera.
Skromne piano, ciepły głos. Niczym muzyka do ważnego egzystencjalnie filmu
drogi, pełnego troski o losy świata i znikających tajemniczo postaci. Taniec,
rytm i śpiew, to elementy konstytuujące kolejną opowieść. Klarnet płynie gęstym
strumieniem, pełnym niespodzianek, bez prostych skojarzeń stylistycznych. W
roli akompaniatora i komentatora udanie realizuje się pianista, który raczej
szczędzi dźwięków niż ich nadużywa, co sprzyja jakości całej narracji. Głos
ludzki, jak przystało na profesjonalnego aktora, jest w stanie zaproponować każde
rozwiązanie stylistyczne i estetyczne – grzmi basowym tembrem, śpiewa
chłopięcym głosem, głosi prawdy świata niczym kobieta zatroskana o jego losy.
Czwarta opowieść zbudowana jest na loopie, który się … zaciął. Minimalistyczne piano, spokojny, tajemniczy
głos – poranny spacer w lekkiej mgle. Piąta brzmi niczym marsz pogrzebowy –
niskie dźwięki klarnetu i głosu, wysokie pasaże piano, akcenty perkusjonalne.
Groźny klarnet tańczy, tygrys śpiewa. Wnikliwy słuchacz zachwyci się tu także
samymi słowami, ekspresją poszczególnych zwrotów i sekwencji literackich. Sporo
emocji dostarcza pieśń siódma –
zadziorny klarnet, a z ust aktora płynie coś na kształt beat-boxingu. Komentarz dęciaka
wynosi ów epizod do miana najpiękniejszego na całej płycie. W finałowych częściach
nagrania natrafiamy na moc repetycji, skupienia, zwinne mantry klarnetu, także
barwę głosu, która recenzentowi kojarzy się z łagodnym odpowiednikiem Nicka
Cave’a. Jeśli starczy wam wyobraźni i dobrej znajomości języka Szekspira, ta
podróż może być wyjątkowa.
Kuba
Cichocki Live at Spectrum
(Multikulti Project, CD 2018)
Na finał bloku wokalno-recytatorskiego, odrobina
free-jazzowego performansu, metafizycznego ujęcia teatru i … droczenia się z
publicznością! Polski pianista, nowojorski rezydent, Kuba Cichocki w
towarzystwie Patricka Breinera (saksofon tenorowy), Seana Aliego (bas), Flina
van Hemmena (perkusja) oraz … publiczności, która trzyma w rękach tajemnicze
zabawki i wydaje dźwięki (tu: głośno rozmawia). Dodajmy, iż każdy z muzyków
wyposażony został w zabawki dźwiękowe i recytować będzie mniej lub bardziej
absurdalne teksty, na ogół zupełnie wyrwane z kontekstu sytuacyjnego. Całość
spektaklu składa się z czternastu części, trwa mniej więcej trzy kwadranse, a
wydarzyła się w nowojorskim klubie Spectrum
w 2014 roku. Od razu zaznaczmy – ta płyta to challange dla słuchacza. Nie jest zwykłym free jazzowym koncertem,
ba, w ogóle nie należy jej w tych kategoriach traktować. Zajrzyjmy do środka,
by nie pozostać gołosłownym.
Jazz w wielkim mieście! Kwartet gra swingowy temat, jeden z
muzyków donośnym głosem recytuje tekst, który sprawia wrażenie zapowiedzi
programu publicystycznego na temat coming
outu. Zaraz potem głos zabiera publiczność, która głośno debatuje o niczym.
Kwartet próbuje przebić się z muzyką. Narracja nabiera mocy improwizacji i
konsekwentnie zabija dźwięk baru. Kolejnym zadaniem kwartetu jest zdominowanie
foniczne spikera, który zdaje się głosić prawdy objawione. Kolejny passus –
już bez obcych akcentów - pokazuje kwartet w pełnej free jazzowej krasie, z
mocą ekspresji i siłą kolektywnych improwizacji.
Kolejne odcinki tej epopei, to obok krótkich, filigranowych
ekspozycji pianisty, dłuższe, trzy-, czterominutowe, improwizowane przygody w
konwencji, jaką poznaliśmy już wcześniej. Szósta część przynosi - nie po raz
ostatni - skojarzenie z kolażową muzyką Johna Zorna: krótkie, rwane frazy,
dosadne kontrapunkty i dużo humoru. W ósmym - znów recytacja i dużo dobrych
dźwięków zatopionych w teatralnych skeczach. Prowokacja i zabawa, trochę żartu
z roli publiczności na koncercie. W jedenastej części - tekst po polsku o..
ośle! A na finał Bossa, ale nie nowa… Do gry wchodzi mnóstwo zabawek,
zapewne także ze strony publiczności – rodzaj podsumowania tego zaskakującego
performansu, podróży tyleż drażniącej i irytującej, co fascynującej i
nasączonej ogromną ilości ciekawych free jazzowych fraz.
Julien
Favreuille/ Christophe Motury/ Stefan Orins
Till Mina Vanner (Circum Disk, CD 2019)
Na finał naszej dzisiejszej zbiorówki, obiecana muzyka dla …
grzecznych dzieci. Recenzentowi trudno powstrzymać się od pewnej dozy ironii,
albowiem poprzednie tegoroczne premiery Circum-Disk za każdym razem zasługiwały
na moc zachwytów i komplementów, ta zaś, zupełnie najnowsza, jest po prostu
nudna. Ale niech nam muzycy wybaczą tę chwilę szczerości - Julien Favreuille na
saksofonie tenorowym, Christophe Motury na fluegelhornie i sprawca całego
zamieszania, kompozytor i pianista Stefan Orins (doceniamy wszakże fakt, iż
swoje personalia umieścił na okładce na ostatnim miejscu). Siedem utworów (nagranych … live at home), 41 minut z sekundami.
Niemal każda z części płyty, to słodkie melodie podawane
unisono przez trójkę muzyków. Po stosownej introdukcji, muzycy kolektywnie tworzą
wariacje na temat zadanej melodii. Czasami czynią to dość zgrabnie, jednak ich
działania artystyczne na ogół nie noszą znamion improwizacji. Jeśli już któryś
z muzyków zostaje wypuszczony na swobodne pole, jego ekspozycja rzadko
ekscytuje, a poziom ekspresji przyjmuje na ogół wartości średnie. Dominuje
spokojna, melodyjna narracja, pełna powtórzeń i grepsów jazzowych.
Na plus tym incydentom fonicznym trzeba zapisać, iż część z
tematów Orinsa naprawdę urzeka swą melodyką i pewną ulotną metaforycznością.
Szkoda, że tak zgrabne tematy nie zostają potem ubrane w szaty porządnej
improwizacji. Muzykę, którą poza kilkoma, jakże krótkimi momentami semi
spiętrzeń, zaliczyć możemy do rzewnego odłamu chill-outu. Żmudne oczekiwanie recenzenta na choćby ziarenko
zaskoczenia wieńczy zaś ostatni dźwięk na płycie.