piątek, 31 maja 2019

Phicus & Martin Küchen! Sumpflegende!


Recenzja powstała dla portalu jazzarium.pl i tamże opublikowana kilka dni temu


Katalońskie trio Phicus (Ferran Fages – gitara elektryczna, Àlex Reviriego – kontrabas, Vasco Trilla – perkusja) swoje życie artystyczne rozpoczęło dwa lata temu. Najpierw był koncert w barcelońskim Robadors23, a po kilku miesiącach debiutancka płyta Plom, która ukazała się … - to już chyba żadne zaskoczenie – z inicjatywy polskiego wydawcy (trzecia pozycja w katalogu Multikulti Project/ Spontaneous Music Tribune Series).  Rok kolejny przyniósł kolaborację tria z rosyjskim saksofonistą Ilią Belorukovem i płytę wydaną w ramach jego labelu Intonema (K(nо́)t).

Wreszcie rok bieżący – znów polski wydawca (Fundacja Słuchaj!), znów w wersji trio +1. Tym razem gościem jest zacny, doświadczony i doskonale nam znany szwedzki saksofonista Martin Küchen, a krążek zwie się Sumpflegende (okoliczność studyjna – Barcelona, Saudades Studio, październik 2017 - sześć swobodnych improwizacji, 54 minuty bez kilkunastu sekund). Sprawdźmy jak dalece ponadgatunkowa improwizacja z samego serca Barcelony (łącząca m.in. doświadczenia współczesnej awangardy, mrocznych klimatów ciężkiego rocka i free improv) eksploduje urodą w kooperacji ze szwedzkim mistrzem jazzu i jej bardziej swobodnych odmian.




Epizod otwarcia wita nas masywnym, muskularnym brzmieniem kontrabasu, garścią filigranowych meta akordów gitary, dobrą perkusyjną robotą z wykorzystaniem kołowrotka i saksofonem, który maluje indywidualnym pędzlem surowe plamy piękna. Narracja jest gęsta, zdaje się mieć zaszyty w sobie podskórny nerw rytmu. Jak to zwykle bywa w przypadku tria Phicus, gitara Fagesa robi w nim istotnie wartościową różnicę – to rodzaj post-contemporary ze złamanym strojem, pełen metalizującej foniczności, sytuacja dramaturgiczna, w której do wszelkich estetyk gitarowych znanych we wszechświecie należałoby dodać przedrostek post. Na finał tej części Katalończyk wchodzi w błyskotliwy dialog z saksofonistą.

Druga piosenka wydaje się jeszcze gęstsza. Zabawa w dźwięki znów jest dalece kolektywna. Gitara smakuje tu siarką, skwierczy, sieje spustoszenie. Kontrabas rysuje swoje pętle pół łokcia nad ziemią, brzmi niczym armia upalonych gitar basowych. Perkusja, tuż obok niego, konwulsyjnie podryguje, a saksofon skowycze swoje mantry. Mimo takiego zagęszczenia fonii, każdy z muzyków znajduje przestrzeń do samodzielnych eskalacji. Ta boleśnie urocza muzyka gaśnie przy dźwiękach piłowanych strun, dronach saksofonu, który wypuszcza w przestrzeń zbędne gazy z tuby.

Trzeci epizod delikatnie obniża poziom dynamiki, jakby muzycy chcieli zaczerpnąć odrobinę świeżego powietrza. Gitara niczym surowica podawana doustnie, dudniący bas i saksofon, który strzela bardzo krótkimi pociskami. Struny brzmią jak dzwony ze spalonego Notre Dame, pełne garści piasku pomiędzy dyszami saksofonu, no i drummer, przyczajony tygrys, ukryty smok, albo dokładnie odwrotnie. Po pewnym czasie Alex chwyta za smyczek i obniża tembr pracy kwartetu o kilka poziomów w głąb ziemi. Niemal tłamsi narrację, choć Martin i jego saksofon nie oddają pola bez walki.

Sycząca akustyka gitary, której pozbawiono zasilania, jęczący smyczek, chrobot glazury werbla, pomruk tuby, która brzmi jałowym dronem i niemal wisi w powietrzu. Phicus +1 rozpoczyna pierwszą na płycie, epicką, kilkunastominutową dramę. Każdy z instrumentów buduje masywny strumień tzw. fake sounds (fałszywych dźwięków), każdy brzmi, jakby to nie on. Elektroakustyka sonorystyki, która ma wyłącznie złe konotacje. Idzie z samej ziemi, nie wiadomo, dokąd dotrze. Noise bez prądu, ecclesia diabolica acustica, parafrazując bardziej odważnych obyczajowo. Kontrabas to maszyna śmierci, gitara zdaje się stawać perkusją, a ta ostania armią tajemniczych przedmiotów, które wydają jeszcze bardziej tajemnicze dźwięki. No i saksofon – powietrze w jego tubie osiągnęło już chyba stan stały. Z tego tygla nierozpoznawalnych do końca dźwięków, w trakcie 6 minuty wyłania się coś na kształt narracji. Budowana jest na smyczku, który oplata kontrabas, suchych talerzach, dyszach, które brzęczą i proszą o łyk wody, wreszcie ćwierć akordach gitary, która z trudem łapie oddech. Na czele tego orszaku skazańców pojawia się dron saksofonu. W 9 minucie bliżej nieokreślone tło zaczyna pulsować. Trilla uruchamia robaczki i wibratory. Choć zastygł w nieruchomej pozie, dostarcza narracji moc wrażeń fonicznych. Finał boleśnie pięknieje – każdy dokłada od siebie, nawet więcej niż by mógł. Prawdziwe fajerwerki, które gasną preparacjami na pudle kontrabasu.

Piąty epizod nie może nie wyrwać nas z transcendentalnego letargu. Ostry, kolektywny grzmot fonii. Post-rockowy taniec z zamkniętymi ustami. Gęsta, kompulsywna opowieść ze szklistą od słońca gitarą, z basem i perkusją, które na samym dole budują fundament i sieją grozę, z saksofonem, który płonie ciekłym ołowiem – cztery żywioły w jednej strudze muzycznej lawy. Fire music as well!

Epizod zamykający, znów epickie very slow motion sounds. Oniryczne, skupione dźwięki, delikatne jak puch, w stanie rezonansu, tyczą szlak kardynalnie najbardziej wytłumionej opowieści tej niebywale energetycznej płyty. Ballada o śpiących rycerzach, tuż po przedawkowaniu LSD wyjątkowej kiepskiej jakości. Contemporary minimal, to jakby nowy trop gatunkowy dla Phicusa, który ma dziś cztery ramiona. Życie temu marszowi pogrzebowego nadaje Trilla, sugerując skromny rytm. Od 6 minuty muzycy odważniej dobywają dźwięki, choć nadal mkną po złote runo spacerowym tempie. Nowy wątek, po paru chwilach, proponuje smyczek, zawieszony na strunach kontrabasu – rodzaj fired chamber z szumem w tubie tenorowego. Gitara zdaje się odpływać w akustyczny niebyt, reszta załogi nie wypuszcza jednak wioseł z rąk. Na moment całość spowija gęsta cisza. Talerze traktowane smyczkiem, drobne fonie z dna kontrabasu, parsknięcia z tuby saksofonu. Znów wszystko toczy się niezwykle powoli – kind of dead blues! Gitara pobrzmiewa niczym preparowane piano, bas poddaje się presji pizzicato, wibratory tracą oddech w tańcu, zaśpiewany po uszy saksofon szczerzy zęby. Mała, finałowa eskalacja – skowyt, dygot, bojaźń i drżenie, literatura dźwięku w rozkwicie. Mistyczny finał płyty, która zdaje się w ogóle nie mieć zamiaru wybrzmiewać.



wtorek, 28 maja 2019

Colin Webster! Still in a Constant Journey!


Brytyjski saksofonista Colin Webster w trakcie ostatnich kilku miesięcy dwukrotnie gościł w Polsce. Pozostawił po sobie piorunujące wrażenie, niejako potwierdzając, iż trwająca od dawna w gronie redakcyjnym fascynacja jego twórczością nie jest choćby odrobinę przesadzona. Już dziś uchylić możemy rąbka tajemnicy i dodać, iż muzyk gościć będzie u nas ponownie w październiku, gdy stanie się ważnym elementem artystycznym 3. Spontaneous Music Festival. Impreza, która odbędzie się, jak zawsze, w poznańskim klubie Dragon, stanie się także okazją do świętowania … pierwszej płyty Webstera, jaka ukaże się w Polsce (ale to, na razie, wielka tajemnica!).

Kolejne wydawnictwa Colina śledzimy oczywiście na bieżąco i nic nie umyka naszej uwadze. Dziś czas na dwa drobne incydenty (w wymiarze czasowym), wydane w formie downloadingu i kasety, przynoszące, jak zawsze, moc doskonałej muzyki w wykonaniu saksofonisty.  Najpierw trio w plikach, potem zaś duet na kasecie, ale na drugiej jej stronie, jak to na splicie – inny wykonawca.




Colin Webster/ Noah Punkt/ Mark Holub  2.26.B  (Otherunwise, DL 2019)

W przedostatni dzień lutego br. Colin Webster (saksofon altowy) i amerykański perkusista Mark Holub grali koncert w Poznaniu. Dzień wcześniej gościli zaś w Lipsku, w klubie Subbotnik. Właśnie wtedy zagrali set z udziałem niemieckiego kontrabasisty Noaha Punkta. Dziś możemy posłuchać tego 24 minutowego występu sięgając po nagranie 2.26.B.

Koncert startuje na ostro, bardzo jazzowym strumieniem dźwięków. Śpiewający alt z nutą swingu między dyszami, mocny tembr kontrabasu i postawnej perkusji. Od pierwszego dźwięku Webster bierze, co jego, po mistrzowsku – prawdziwy król nowoczesnego altu! Może sobie na wiele pozwolić, bo sekcja nie stawia specjalnych wymagań – tłucze jazzowe frazy z saperską precyzją, dobrze i gęsto akompaniuje. W 7 minucie udany stopping – szarpane palcami struny kontrabasu tyczą nowy szlak. Po niedługiej chwili Webster powraca i wraz z partnerami buduje nową opowieść - krótkie frazy saksofonu, zręczne lepione w gęstszy strumień, oparte na twardej bazie rytmu. Po 100 sekundach free jazzowa kipiel jest już udziałem wszystkich, po obu stronach sceny.

Kolejny przystanek muzycy fundują sobie w okolicach 15 minuty – alt milknie, sekcja kontynuuje zadanie. Webster wraca z nową pieśnią na ustach i decyduje się na dialog z perkusją. Noah łapie za smyczek i zwinnie to komentuje. Osiągnięcie stanu galopu jest kwestią kilkunastu sekund, choć flow zdaje się być zupełnie inny niż w pierwszej części występu. Eksplozywny moment notuje kontrabasista! Po dosłownie trzech minutach narracja ponownie staje w miejscu, ale muzycy nie milkną. Webster całuje gęste ochłapy powietrza i czeka na uderzenie sekcji. Tu małe zaskoczenie – Punkt chwyta za coś w rodzaju piszczałki i zaczyna tańczyć! Webster preparuje, a Holub progresywnie prze ku eskalacji. Nastrój zabawy nie opuszcza muzyków – saksofonista zdaje się grać na samym ustniku. Finałowa prosta skrzy się prostotą i komunikatywnością. Energetyczna petarda aż po ostatni dźwięk! Fire music!




Colin Webster & Graham Dunning/ Lärmschutz  Faux Amis Volume 1[FA#19]   (Faux Amis, Kaseta/DL 2019)

Parenaście miesięcy temu Webster i jeden z jego odwiecznych partnerów – Graham Dunning (instrumenty wszelakie, na ogół w konfiguracjach elektroakustycznych), zaproszeni zostali do nagrania wspólnej kasety z holenderskim triem Lärmschutz, na ogół realizującym swoje muzyczne fantazje na styku mocnej akustyki i noise'owej elektroniki (Ruter van Driel – puzon, elektronika, Stef Brans – gitara oraz Thanos Fotiadis – syntezatory i elektronika). Strona pierwsza kasety zawiera trzy improwizacje duetu (łącznie prawie 20 minut), strona druga - tyleż improwizacji tria (ponad 32 minuty). Ze stylistycznego punktu widzenia warto podkreślić, iż duet gra niemal w stu procentach akustycznie, trio zaś zdecydowanie stępiło swój hałaśliwy pazur i choć nie stroni od elektroniki, to stawia raczej na minimalizm i dba o niuanse brzmieniowe.

Najpierw zatem duet. Dunning bierze w dłonie jedynie skromny snare drum i bliżej niezidentyfikowane przedmioty, którymi będzie wydawał wyłącznie akustyczne dźwięki. Webster, obok altu, sięgnie też po saksofon barytonowy. Początek improwizacji jest głównie udziałem tego pierwszego. Colin akcentuje swoją obecność prychami z tuby po kilkudziesięciu sekundach – wciąga i wydmuchuje powietrze, cmoka, dmie i zipie, skacze z kwiatka na kwiatek. Ta swobodna podróż dźwiękowa smakuje elektroakustyką, choć jesteśmy niemal pewni, iż muzycy nie korzystają z urządzeń zasilanych prądem elektrycznym. Opowieść z minuty na minutę dynamizuje się, z tuby saksofonu zaczyna dobywać się coraz więcej dźwięków typowych dla … saksofonu. W 6 minucie drobne wytłumienie jest okazją do eksplozji urokliwych fraz Colina. Potem muzycy robią duży krok w gęste szumowisko i nabierają noise’owego powietrza. Saksofon brzmi tu równie masywnie, jak w trakcie ostatniej solowej płyty Webstera Hiss. Ripostą Dunninga jest industrialny ambient. Power harsh noise! Druga opowieść, już krótsza, zaczyna się stosunkowo spokojnymi frazami, choć o twardym, kanciastym brzmieniu. Tarmoszenie werbla, tłuczenie dysz – bukiet dźwięków tyleż urokliwych, co zaskakujących. Preparacje, garść rytmu, szmer oddechów - spirala samoeskalacji czyniona w błyskotliwej komunikacji. Grubo ciosany ambient wieńczy odcinek. Ten trzeci, ostatni, zdominowany został przez dźwięk niszczonych obiektów. Trzaski, łamane kości, rozrywane spoiwa. Obok saksofon małymi frazami szuka pretekstu do tańca. Kilka czułych dźwięków i finałowy, niemal jazzowy galop.

Przekładamy kasetę ma drugą stronę! Wita nas zmysłowy szum post-techno, rwane partie akustycznej gitary w improwizacyjnych pląsach i puzon, który z offu zawodzi po niedźwiedziemu. Repetycja elektronicznego tła tworzy oniryczny, ciekawy kontekst dla akustycznych improwizacji żywych instrumentów. Wraz z rozwojem sytuacji, te ostatnie zaczynają dominować na scenie. Ambientowe tło tli się pojedynczymi akordami meta piano, podczas gdy rozchełstane free improv gitary i puzonu szuka swych brytyjskich korzeni. Narracja zdaje się być lekka, chwilami wręcz filigranowa. Wybrzmiewanie pachnie zmysłową post-elektroniką. Druga opowieść rodzi się na rozszarpywanych strunach gitary, stawiającej pierwsze kroki z niemal blue-grassowym zaśpiewem. Tło syntetyki migocze i pulsuje rytmicznie. Puzon komentuje na wdechu. Sieć dźwięków tkana jest precyzyjnie, dość gęstym ściegiem. Gdy gitara oddaje nieco pola puzonowi, ten śmiało wychodzi przed szereg i snuje niebanalną opowieść o ulotności swobodnej improwizacji. Na finał elektronika przejmuje sterowanie procesem narracji, czego nie zapisujemy jednak po stronie autów całego nagrania. Odcinek trzeci znów intonuje gitara, której tym razem towarzyszą głośne przestery post-electro. Duet pełen kipieli i zgiełku, także hałasu. Gitara toczy boje z jarzmem syntetyki, może też liczyć na okazjonalne wsparcie puzonu. Po 4 minucie ciekawy moment – syntetyka podaje rytm, akustyka snuje tylko dobre opowieści. Znów przekonujemy się, jak cienka granica dzieli świetną elektronikę od … zbyt napastliwej jej wersji. Po 7 minucie dobrze brzmi duet puzonu i gitary, któremu udało się zagadać dźwięki z kabli. Te ostatnie przypominają sygnał alarmowy, a puzon grzmi mocą swoich blach. To zresztą on dostaje w udziale finalizację całości nagrania. Recenzent oczywiście kupuje obie strony kasety, nie tylko dlatego, że żadnej z nich nie da się kupić osobno.


niedziela, 26 maja 2019

Gonçalo Almeida! Tworzenie interesującego muzycznego impetu!


Poniższy wywiad stworzony został na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże opublikowany w pierwszych dniach kwietnia br..


Gonçalo Almeida, portugalski kontrabasista i gitarzysta basowy, to być może jeden z najbardziej wszechstronnych muzyków na szeroko pojmowanej, europejskiej scenie muzyki improwizowanej. Jego zainteresowania stylistyczne sięgają od estetyki punk, metal & noise (takie formacje, jak Albatre, Ikizukori, Roji, Low Vertigo), przez free jazz (LAMA, Multiverse, Tetterapadequ, The Attic) i eklektyczny fussion & folk jazz (Spinifex, Bulliphant), po improwizowaną kameralistykę (The Selva). Już na początku kolejnego tygodnia muzyk gościć będzie w Poznaniu, na Improwizowanej Trzydniówce, która wieńczy zimowo-wiosenną część cyklu koncertowego „Spontaneous Live Series – Live in Dragon 2019!”. Zaprezentuje się w dwóch, bardzo odmiennych od siebie, składach trzyosobowych. Zapraszamy do lektury wywiadu, jaki został przeprowadzony z muzykiem w ubiegłym tygodniu.




Cześć Gonçalo. Rozmawiamy w związku z Twoją wizytą w Polsce na początku kwietnia. To nie będzie Twoja pierwsza wizyta w tym kraju?

Tak, miałem okazję zagrać kilka lat temu w kilku miastach (Łódź, Warszawa, Kraków, Bydgoszcz, Wrocław, Lublin), przy różnych okazjach, z grupami takimi jak Spinifex, Atos i LAMA. Szczególnie ciekawie było w Łodzi, gdzie dobrze nam się pracowało z tancerzami tańca nowoczesnego. Jak do tej pory moje doświadczenia z pobytów Polsce były niezwykle  pozytywne ze względu na wspaniałą i entuzjastyczną publiczność, którą tam znaleźliśmy.

Powody Twojej wizyty są dwa. Pierwszy nazywa się Multiverse, drugi to Low Vertigo. Chociaż oba tria poruszają się swobodnie po oceanie wolnej improwizacji, mają się stylistycznie do siebie, jak niebo i piekło. Czy mógłbyś opowiedzieć czytelnikom Jazzarium o obu tych intrygujących triach?

Tak, obie grupy zajmują się całkowicie wolną muzyką improwizowaną, można też śmiało powiedzieć, że eksplorują one moje Ying i Yang.

W Multiverse odkrywam w pełni akustyczne opcje brzmienia i tekstury kontrabasu, nawiązujące do horyzontów free jazzu i improwizacji fakturalnej.

W drugim z nich (Low Vertigo) wolę wybierać bas elektryczny i oddać się improwizacji, która prowadzi do znacznie bardziej intuicyjnego i zdecydowanie głośniejszego efektu końcowego. W jakiś sposób można w nim odkryć moje korzenie rock & metal.

Całkowicie wyzwolona forma, to jest to, co oba zespoły mają ze sobą wspólnego.

Porozmawiajmy o tych rockowych i metalowych korzeniach w Twojej muzyce. Jak dorastałeś, gdzie nauczyłeś się grać muzykę? Jak wyglądała Twoja droga od rocka do improwizacji?

W trakcie szkoły średniej cieszyło mnie bardzo dużo muzyki rock & metal. Metalowe i heavy rockowe zespoły były dla mnie inspiracją w tamtych czasach, spędzałem mnóstwo czasu słuchając muzyki z przyjaciółmi, handlując płytami i grając dla zabawy na basie w kilku zespołach garażowych.

Później, po ukończeniu szkoły średniej, rozpocząłem studia muzyczne na kontrabasie w szkole jazzowej Hot Club of Portugal w Lizbonie. Tam przez „drzwi” jazzu poczyniłem pierwsze kroki w formalnych studiach muzycznych, a rok później także studiach w klasycznym konserwatorium w Lizbonie.

Jazz był pięknym odkryciem, które później wprowadziło mnie w świat free jazzu i muzyki o całkowicie swobodnej formie. Po skończeniu formalnych studiów nadszedł czas na granie i uprawianie tego, co czułem, że jest moją muzyką. Zatem wyzywająca, kreatywna improwizacja, jest to coś, co bardzo mi się podoba, zarówno w wersji z ostrym brzmieniem elektrycznym, jak i w bardziej subtelnym i akustycznym wydaniu.

Od lat mieszkasz poza Portugalią. Dlaczego Holandia? Dlaczego Rotterdam?

Kończyłem studia w holenderskim Konserwatorium w Rotterdamie na wydziale jazzu, dlatego właśnie trafiłem do tego konkretnego miasta. Potem zdecydowałem się zostać, ponieważ zainicjowałem wiele projektów muzycznych w Holandii, wciąż zresztą jestem tu w stanie przemieszczać się i grać całkiem często trasy koncertowe.

W każdym razie czuję się bardziej muzykiem europejskim niż przedstawicielem jakiejś konkretnej sceny. To fantastyczna sprawa!

Jeśli moglibyśmy przejść do muzyki improwizowanej... Jak myślisz, co jest najważniejsze, by improwizacja mogła przebiegać swobodnie, by efekt końcowy zadowalał muzyków, a także słuchaczy?

Ogólnie rzecz biorąc, muzyka improwizowana ma wiele wspólnego z komunikacją i interakcją pomiędzy muzykami. Z tego właśnie powodu owe dialogi mogą się dziać bez konkretnego planu, co skutkować może tym, że okażą się ekstremalnie interesujące, lub całkiem przeciwnie - słabe i nudne. Takie jest ryzyko grania bez „podpórki”, to sprawia, że całość jest rodzajem przygody, czymś przyjemnym.

Oczywiście większość muzyków uprawiających ten gatunek muzyki, ma wiedzę i narzędzia do podejmowania na ogół lepszych decyzji w trakcie grania, decyzji, które zdolne są kreować wspaniałe i wyjątkowe chwile, które mogą zostać także uchwycone przez słuchaczy.

To, co uważam za najważniejsze, to nie muzycy, ani słuchacze, ostatecznie ważne jest stworzenie interesującego muzycznego impetu, na który składa się obecność zarówno muzyków, jak i odbiorców.

Czy wolisz improwizować w większym zespole, czy raczej w trio, duecie, a nawet solo? Czy masz jakieś ulubione instrumenty do współpracy z Twoim kontrabasem lub gitarą basową?

Lubię grać w dowolnym formacie, oczywiście poziomy interakcji są bardzo zróżnicowane w zależności od instrumentacji i liczby muzyków. Ogólnie grywam najczęściej w mniejszych zespołach (duet, trio, kwartet) ze względu na to, że łatwiej jest wszystko zorganizować, ogarnąć logistykę itp.… Ale duże improwizujące składy mogą być niezwykle interesujące, ponieważ zakres dynamik i tekstur brzmieniowych może być szerszy i większy.

Zdecydowanie uwielbiam grać na kontrabasie solo lub w dowolnym zespole z udziałem jedynie kontrabasistów.

Jeśli chodzi o interakcję z ulubionymi instrumentami, trudno jest wskazać te szczególnie ulubione. Myślę, że wszystkie instrumenty mogą oferować szeroki zakres interesujących możliwości dźwiękowych i interakcji, a problem nie polega na doborze instrumentów, ale na tym, co muzycy mogą z nimi zrobić.

Opowiedz nam teraz o swoich muzycznych inspiracjach. Które zespoły, którzy muzycy wywarli na Ciebie wyjątkowy wpływ? Czy był taki koncert, który całkowicie zmienił cię jako muzyka?

Trudno odpowiedzieć, ponieważ jest ich tak wielu, skupię się może na tych wszystkich wspaniałych basistach - Charlie Haden, Scott LaFaro, Barre Philips, Stefano Scodanibbio, Petera Kowald, Joelle Leandre, Francois Rabbath, Carlos Bica… tak wiele interesujących postaci, każda z nich stała się dla mnie referencją. Myślę, że kiedy usłyszałem po raz pierwszy Petera Kowalda, otworzyły się przede mną nowe drzwi! Do tego czasu byłem zbyt zajęty jazzem głównego nurtu, a to było coś nowego i ekscytującego do odkrycia!

Koncert, który mnie faktycznie zmienił, to ten, który w rzeczywistości uświadomił mi, że chcę zostać kontrabasistą. Przyjaciel kupił bilety i zabrał mnie na koncert w Lizbonie w 1998 roku, by zobaczyć portugalskie trio Azul z kontrabasistą Carlosem Bica, z Frankiem Mobusem na gitarze i Jimem Blackiem na perkusji. Kończyłem właśnie szkołę średnią, to było zdecydowanie druzgocący spektakl, który zdecydował, iż rozpocząłem poszukiwania studiów muzycznych i zacząłem skupiać się na kontrabasie. Nadal pamiętam ten koncert, jakby to było wczoraj. Co za dźwięk!

Teraz pytanie, które zadaję każdemu portugalskiemu muzykowi. Czy mógłbyś porównać scenę muzyki improwizowanej i jazzowej w Portugalii z tym, co dzieje się na przykład w Holandii?

Cóż, oba kraje mają interesującą scenę, niemniej jednak w obu przypadkach można uznać, że są one bardzo scentralizowane w głównych miastach (Lizbona, Amsterdam). To znaczy, inne miasta także mają w nich udział, ale mimo to pozostają w cieniu tych największych. Ale generalnie scena dla tej muzyki funkcjonuje w obu krajach, jest bardzo żywiołowa, rośnie zainteresowanie nie tylko samych muzyków dla tworzenia nowych projektów, ale także jest coraz więcej publiczności zainteresowanej tą muzyką, zwłaszcza w Lizbonie. Uważam się za portugalskiego muzyka mieszkającego w Holandii. Staram się tworzyć mosty między obiema scenami, nie tylko na własne potrzeby, ale również po to, by przedstawić sobie wzajemnie muzyków z obu krajów.

Wróćmy do początku naszej rozmowy. 8 i 9 kwietnia grasz w Dragon Club ze swoimi dwoma triami, prawdopodobnie również zagrasz coś ekstra. Zaproś proszę na te koncerty polskich fanów free jazzu, muzyki improwizowanej, a także ciężkiego rocka.

Właśnie to zrobiłem! Dziękuję za zaproszenie, nie mogę się już doczekać tych spotkań. Dziękuje bardzo! (w oryginale powiedziane po polsku – przyp. autora)

Dziękuję bardzo za rozmowę!


-----------


Gonçalo Almeida - Creation of interesting music momentum. An interview


Gonçalo Almeida, a Portuguese double bass player and bass guitarist, is perhaps one of the most versatile musicians in the widely understood European scene of improvised music. His stylistic interests range from the aesthetics of punk, metal & noise (such as Albatre, Ikizukori, Roji, Low Vertigo), through free jazz (LAMA, Multiverse, Tetterapadequ, The Attic) and eclectic fussion & folk jazz (Spinifex, Bulliphant), for improvised chamber music (The Selva). At the beginning of the next week, the musician will be visiting Poznań, at Improvised Three-Days, which crowns the winter and spring part of the concert cycle "Spontaneous Live Series - Live in Dragon 2019!".He will present himself in two, three-person teams, very different from each other. We invite you to read the interview that was conducted with the musician last week.


Hi Gonçalo. We are talking about your visit to Poland at the beginning of April. This will be not your first time in this country?

Actually I had the chance to play some years ago in several cities (Lodz, Warsaw, Krakow, Bydgoszcz, Wroclaw, Lublin), during different occasions, with groups such has Spinifex, Atos and LAMA. Having specifically in Lodz worked has well with modern dancers.

So far my experience in Poland has been extremely positive due to the great and enthusiastic audiences we have found.

The reasons for your visit are two. The first is called Multiverse, the second is Low Vertigo. Although both trios move freely in the ocean of free improvisation, they will grow like heaven and hell. Could you please tell the readers of Jazzarium about both these intriguing trios?

Yes, both are groups of totally free improvised music, and it’s right to say they explore my Ying and Yang.

In Multiverse I explore the fully acoustic options of sound and texture on double bass, having a relation with the horizons of free jazz and textural improvisation.

On the other (Low Vertigo), I prefer to pick the electric bass, and go for improvisation that goes to a much more visceral and noisy approach. Somehow where my rock/metal roots can be explored.

Totally free form it’s what both these trios have in common.

Well, let's talk about those rock and metal roots in your music. How did you grow up, where did you learn to play music? How did your road from rock to improvisation look like?

I enjoyed lots of rock/metal music during my high school life. Metal and heavy rock bands were the inspiration at those times, spending hours listening music with friends, trading records and playing bass in several garage bands for fun.

Later after finishing high school, I’ve started music studies on doublebass at the jazz school of Hot Club of Portugal in Lisbon. There I've got via the "door" of jazz my first steps in formal music studies, following a year later also studies at the classical conservatory in Lisbon. 

Jazz was a beautiful discovery, which introduced me later into free jazz and free form music. After finishing my formal studies was time to play and do whatever I felt was my music. So defiantly creative improvisation it is something I enjoy a lot, either with a harsh electric tone or in a more subtle and acoustic set.

You have lived outside Portugal for years. Why Holland? Why Rotterdam?

I end up following studies in The Netherlands at Rotterdam’s Conservatorium in the jazz department, that’s the main reason I end up in this specific city. After I decided to stay due to the fact I have many music projects in The Netherlands and I’m able to travel and tour quite often.

Anyway I feel more like an European musician then belonging to any specific scene. And that feels great!

If we have already come to improvised music... What do you think is the most important, that the improvisation can proceed freely so that the final effect will satisfy musicians and also listeners?

Generally improvised music has a lot to do with communication and interaction between musicians. For this reason these dialogues can happen without any plan and therefore this can be extremely interesting or on opposite ways poor and boring. That’s the risk of playing without “net” and what makes it adventurous and enjoyable.

Of course most experience musicians on the genre have the knowledge and tools to make better decisions when playing, which can create great and unique moments that can be capture by the listeners.

What I think is the most important is not the musician or the listener; in the end important is the creation of interesting music momentum, made of musicians and audiences.

Do you prefer to improvise in a bigger band or rather in trio, duet or even solo? Do you have some favorite instruments to cooperate with your double bass or bass guitar?

I like to play in any format, of course the levels of interaction are much variable depending on the instrumentation and number of players. Generally I play most in smaller ensembles (duo, trio, quartet) due to the fact it’s more easy to organize logistics, etc…but large units of improvisation can be extremely interesting because the range of dynamics and textures can be wider and vast. 
Defiantly I love doublebass solo or any ensemble involving only doublebass players.

In terms of interaction with favorite instruments, it’s difficult to point any favorite. I think all instruments can offer a wide range of interesting sound possibilities and interaction, the question it’s not so much the instruments, it’s what the players can do with it.

Tell us now about your musical inspirations. Which bands, which musicians have made a special mark on you? Was there concert/ gig that completely changed you as a musician?

Well hard to answer because there are so many, so I will stick to all great bass players from Charlie Haden , Scott LaFaro, Barre Philips, Stefano Scodanibbio, Peter Kowald, Joelle Leandre, Francois Rabbath, Carlos Bica… wow so many interesting voices all of them become references to me. I guess when I've heard first time Peter Kowald a new door got open for me! Until then I was too busy with mainstream jazz, this was something new and exciting to explore!

The gig that changed me was in fact the one that made me realized I wanted to be a double bass player. A friend got me tickets to join him for a concert in Lisbon 1998 to see the Portuguese trio Azul from double bass player Carlos Bica with Frank Mobus on guitar and Jim Black on drums, at that time I was finishing high school and this was defiantly an overwhelming show, which lead me to choose and search for musical studies and pick up the double bass. I still remember it like yesterday. What a sound!

Now a question that every Portuguese musician is asking. Could you compare the scene of improvised and jazz music in Portugal with, for example, what is happening in the Netherlands?

Well both countries have an interesting scene, nevertheless in both you may find this are very centralized in the main cities (Lisbon, Amsterdam). I mean in other cities also exist but nevertheless they stay a bit in the shadow of these ones. But the general scene is in both countries, very much vibrant and there is a growing interest not only of musicians to make projects, but as well of a growing audience, especially in Lisbon. Me has a Portuguese musician living in The Netherlands try my best to create bridges between both scenes not only for me, but to introduce musicians on both sides.

Let's get back to the beginning of our conversation. On April 8th and 9th you play in the Dragon Club with your two trios, you will probably also play something extra. Please, invite Polish fans of free jazz, improvised music, as well as heavy rock, for these concerts.

I already did! Thanks for the invitation, looking very much forward. Dziękuje bardzo!

Thank you so much for this conversation!


 Photo by Nuno Martins

poniedziałek, 20 maja 2019

Detail & The Day Two! Dyani, Gjerstad & Stevens!


Historię formacji Detail Czytelnicy Trybuny znają w najdrobniejszych szczegółach (in details!). Co więcej - zarówno w krajowym języku urzędowym, jak i języku Szekspira! Baa, obie jej edycje opatrzone zostały komentarzem jedynego żyjącego członka-założyciela grupy, norweskiego saksofonisty Frode Gjerstada! Dla przypomnienia zatem:


Detail w wymiarze artystycznym, to grupa funkcjonująca między rokiem 1981, a 1994, zatem definitywnie stanowiąca już zamierzchłą przeszłość. Szczęśliwie, Gjerstad cieszy się wciąż wyśmienitym zdrowiem, aktywnie muzykuje, i co nas cieszy szczególnie, from time to time wyciąga ze swojej archiwalnej szafy niepublikowane nagrania Detail. Ostatnie lata przyniosły trzy doskonałe koncerty, teraz zaś dostajemy do rąk … nagranie studyjne!

Na osi czasu lądujemy w październiku 1982 roku, oczywiście w Norwegii. Detail odbywa swoją pierwszą trasę, która obfituje w wiele wydarzeń, zarówno artystycznych, jak i … personalnych. Na pierwszy koncert nie dociera kontrabasista Johnny Dyani i muzycy grają we trójkę (efekty poznaliśmy na CD First Detail). Po kilku koncertach, w efekcie dużej kłótni, grupę opuszcza planista Eivin One Pedersen i … zaplanowane, studyjne muzykowanie odbywa się znów jedynie w trio. Dnia 11 października powstają płyty Backwards And Forwards/ Forwards And Backwards (LP, potem CD) oraz Okhela « To Make A Fire » (LP). Muzycy wchodzą do studia także kolejnego dnia i, czego dotąd nie wiedzieliśmy, nagrywają materiał, który po raz pierwszy trafia do nas dopiero teraz (stąd zatem jego tytuł – Day Two). I o nim będzie dzisiejsza opowieść.




Studio nagraniowe Staccato w Stavanger: Johnny Mbizo Dyani – kontrabas, Frode Gjerstad – saksofon sopranowy i tenorowy oraz John Stevens – perkusja. Dwa improwizowane sety, łącznie 43 minuty i 5 sekund. Płytę dostarcza NoBusiness Records (CD, 2019).

Day Two I. Pierwszą opowieść do życia budzi kontrabasista, który w kilku zgrabnych dźwiękach szkicuje zarys narracji. Partnerzy są wraz z nim, w pełnej gotowości, by podchwycić płomień. Perkusja akcentuje rozbudowany zestaw talerzy, a saksofon sopranowy leniwie przeciąga się, poszukując dramaturgicznego punktu zaczepienia. Po początkowych pląsach, z tzw. narracją właściwą mamy już do czynienia po około stu sekundach. Taneczny, zaczepny sopran, zwinna sekcja, aż czuć, że muzycy są już ze sobą od tygodnia i świetnie się rozumieją. Znów plotą typową dla siebie wolną improwizację, silnie osadzona w jazzowym idiomie. Już w 5 minucie słyszymy pierwsze przejawy eskalowania napięcia. Opowieść toczy się wedle linii kreślonej przez bas, nad całością wszakże czuwa oko tego najstarszego, jakże bystrego i wyczulonego na niuanse drummera. Z pozycji delikatnie backgroundowej Stevens trzyma kręgosłup dramaturgiczny improwizacji pod pełną kontrolą. Dyani po brzegi zatopiony w swoim meta melodycznym sosie – jedyny w swoim rodzaju, lekki, taneczny, technicznie błyskotliwy, ale stanowczy ton. W momentach, gdy Gjerstad milknie, sunie razem ze Stevensem perfekcyjnym strumieniem fonii. W 12 minucie saksofonista powraca mając już w ustach tenor – wkleja się po mistrzowsku w zastany duet. Free jazzowa czujność z jednej strony, kreatywność swobodnej improwizacji – z drugiej. Detail zawsze stało w takim stylistycznym rozkroku, a ten set potwierdza to dobitnie. W 19 minucie saksofon znów na moment milknie, a kontrabas plecie zmysłowe, filigranowe solo (brzmienie też ma w pozycji … rozkroku, na poły kontrabas, na poły gitara basowa – jak wspomina Gjerstad, Dyani zawsze delikatnie amplifikował swój instrument). W trakcie finalizacji seta pierwsza - drobna ekspozycja Stevensa.

Day Two II. Rezonujące przedmioty i plamy z tuby saksofonu. Intro czujne, skrupulatne – kontrabas pulsuje, saksofon grzeje powietrze, perkusja czyści werble i tomy. Oto, jak budzi się w nich jazz: tenor rysuje krótkie frazy, kontrabas jeszcze krótsze, a zdecydowany brak pośpiechu u wszystkich - upiększa opowieść. 7 minuta – Gjerstad mocno dmie w tenor, który zdaje otwierać się na nowe inspiracje, w tle Dyani wciąż pozostaje spokojny i refleksyjny. Stevens, tuż obok, koncentruje się na małym drummingu. Balladowy dryl jest udziałem muzyków jeszcze przez kilka chwil. W 9 minucie Dyani łamie rytm i z kocią zręcznością wypuszcza trio na szerokie wody. Podróż nabiera rumieńców, choć muzyków nie opuszcza nastrój nostalgii i free jazzowej zadumy. Nakręcają się wzajemnie, jak sprężyny w szwajcarskim zegarku. Po 15 minucie osiągają stan pełnego galopu, nadal wszakże czynią wszystko z mistrzowską precyzją. Oto przykład, jak open jazz nie potrzebuje tematów, pięciolinii, ani zbędnych pauz – wystarczy kunszt i wyobraźnia muzyków. Here they are! Na finał sesji nagraniowej tenor Frode’a wręcz swinguje, kind of open hard bop! Na ostatniej prostej, znów Dyani & Stevens, genialna sekcja – pierwszy szarpie struny, drugi opukuje tomy.



niedziela, 19 maja 2019

Wschód! Rodrigo Pinheiro, Zbigniew Kozera & Kuba Suchar!


Recenzja napisana na potrzeby portalu polish-jazz.blogspot.com i tamże pierwotnie opublikowana.


Szara okładka, czarna grafika, w prawym dolnym rogu samotny napis Wschód, centralnie umieszczone zaś trzy dłonie, ułożone w sposób, który sugeruje współpracę. Jedna z tegorocznych nowości wydawniczych portugalskiego Clean Feed Records. Nie pierwsza i zapewne nie ostatnia, improwizowana kooperacja portugalsko-polska. Płyta, która winna przykuć Was do odtwarzaczy zdecydowanie na dłużej. Zaglądamy do środka!




Głębokie dźwięki z samego dna fortepianu, sprytne, małe preparacje na wybranych elementach zestawu perkusyjnego, wreszcie delikatnie głaskanie strun kontrabasu – oto uroczy wstęp do historii, którą śmiało nazwać możemy niemal modelową dla gatunku zwanego swobodną improwizacją, tu istotnie osadzonego korzeniami w idiomie free jazzu.

Narracja toczy się w skupieniu, bogata jest w najprzeróżniejsze, filigranowe dźwięki. Z czasem narasta i piętrzy się, wciąż wszakże tonąc w zmysłowych preparacjach na każdym z instrumentów. Gdy muzycy postanawiają opuścić tę fazę improwizacji i przejść na bardziej typowe, jazzowe frazowanie, czynią to z gracją baletnicy. Piano płynie wprost z klawiatury, struny kontrabasu szarpane są zwinnym rytmem, zaś odpowiednią dynamikę nadaje całości skupiony drumming. W 6 minucie odnotowujemy pierwszą, free jazzową kipiel. Po szybkim wytłumieniu, muzycy z mozołem budować będą kolejną ekspozycję, znów posiłkując się jazzową stylistyką. Co okaże się charakterystyczne dla całego nagrania, proces dochodzenia do szczytu zajmować im będzie sporo czasu, sama zaś eksplozja emocji, zwinne spiętrzenie, ledwie kilkanaście sekund, nie więcej niż pół minuty. Każda opowieść skrzy się tu pomysłami, każdy z muzyków dokłada do efektu końcowego wiele elementów składowych.

Drugą opowieść rozpoczyna dynamiczne intro Kuby Suchara. Perkusja rodzi się w ogniu, a po podłączeniu się pozostałych instrumentów, nabiera stylu i zamaszyście brnie w otchłań kolektywnej improwizacji. Free jazz z akcentami zadumy - silne pizzicato kontrabasu, piano z nutą post-klasycyzmu, progresywny drumming. Udana ekspozycja pianisty na tle dramaturgicznie zawieszonego smyczka. Po 7 minucie całość opowieści zdaje się płynąć bardzo szerokim strumieniem, brzmieć niczym para-jazzowy ambient. Trzecia opowieść, na zasadzie kontrastu, budowana jest od samego startu pikantnymi preparacjami, także szczyptą sonorystyki, co jakże udanie nawiązuje do początku nagrania.  Intrygujący niepokój dramaturgiczny - zadziorny smyczek, szkliste preparacje pianisty, drobiny perkusjonalii, jakże piękny moment! Zaraz potem płynne, skupione wytłumienie, zawieszone na łkającym kontrabasie. Tylko krok, a muzycy znów budują nowy wątek swojej wschodniej opowieści – bardziej dynamiczny, z brzmieniem fortepianu lekkim jak puch i perkusją, która zdaje się napędzać narrację. Kontrabas wchodzi na trzeciego, dodaje do ognia i finalizuje opowieść.

Czwarta historia zdaje się być pełna fonicznych abstrakcji. Początkowo przypomina ciszę przed burzą, rodzaj spokoju pełnego intensywnego … niepokoju. Gdy muzycy wchodzą w zasadniczą część tej opowieści, zdecydowanie frazują już na jazzowo, świetnie ze sobą kooperują, a dramaturgia spektaklu nie stawia jakichkolwiek znaków zapytania. Piano zdaje się stawać na wysokiej górze, dołem płynie gęsty smyczek, po środku zaś werbel trzeszczy rytmicznie. Po wytłumieniu, w nowym wątku piano buduje bardzo melodyjny passus, aż chce się zatańczyć ze swingiem na ustach. Kolejna kulminacja eksploduje fajerwerkami!

Początek finałowej pieśni Wschodu ma klimat końcowej rozbiegówki i szkli się niewyraźnym konturem napisów końcowych. Rezonujące talerze, drżące struny, dudniące werble i tomy, pulsujący kontrabas - piękna, jakże filigranowa ekspozycja. Po niedługim czasie, muzycy budzą się ze snu na repetującym smyku, przestrzeń wokół zdaje się żyć własnym życiem, a sama narracja bardzo swobodnie i z niewątpliwym wdziękiem gęstnieje. Ostatnia prosta nie jest bynajmniej balladą po dobrze spełnionym obowiązku – silny tembr kontrabasu, stanowcze piano i perkusja, która niczym klasyk drum’n’bass, gna w poszukiwaniu ostatniego dźwięku. Z płytą żegnamy się na strunach cichnącego kontrabasu.


Rodrigo Pinheiro – fortepian, Zbigniew Kozera – kontrabas, Kuba Suchar – perkusja. Nagrane we Wrocławiu, koniec maja 2017 roku. Wydane przez Clean Feed Records (CD, 2019)




czwartek, 16 maja 2019

Larry Ochs! A Small Six for Big 70th!


Amerykański saksofonista Larry Ochs na początku maja – jakby odrobinę niepostrzeżenie - ukończył 70 lat! Muzyk, którego większość kojarzy głównie z Rova Saxophone Quartet (nad czym niejednokrotnie na tych łamach utyskiwaliśmy), ma w dorobku całe mnóstwo doskonałych płyt nagranych poza bazową formacją i … ciągle ich przybywa!

Wnikliwa analiza Pana Redaktora wykazała, iż ostatnie kilkanaście miesięcy jest pod tym względem naprawdę wyjątkowe. Muzyk dostarcza nam więcej niż jedną płytę na kwartał, czego nie miał w zwyczaju czynić w latach poprzednich. Z tym większą zatem radością, przystępujemy do omówienia sześciu nowych płyt z udziałem Larry Ochsa jako autora lub współautora.




The Fictive Five  Anything Is Possible (Clean Feed, CD 2019)

Naszą opowieść zaczynamy – nie może być inaczej - definitywnie prawdziwą petardą! O formacji The Fictive Five usłyszeliśmy bodaj cztery lata temu, gdy doszczętnie zryła nam berety swoim fonograficznym debiutem pod takim właśnie tytułem. Dziś ów wyjątkowy kwintet powraca nagraniem równie wysmakowanym, przy okazji świetnie wpisującym się w naszą nieustającą, redakcyjną dysputę o sposobach predefinicji procesu improwizacji. Płyta zawiera kompozycje, pod którymi podpisuje się Ochs lub cały kwintet. Rozumieć je najprawdopodobniej należy, jako zaplanowane struktury poszczególnych utworów, które wypełnione zostają po brzegi soczystymi, swobodnymi improwizacjami. Dodajmy, iż muzycy w trakcie koncertów mają przed sobą pulpity z pięcioliniami, jednakże słuchając efektów ich pracy, mamy wrażenie, iż jedynie po to, by realizacja zdefiniowanej struktury nie była w jakikolwiek sposób zagrożona. A zatem, studyjne okoliczności przyrody, New Jersey, koniec maja 2018 roku: Larry Ochs – saksofon tenorowy i sopranino, Nate Wooley – trąbka, Ken Filiano i Pascal Niggenkemper - kontrabas i efekty oraz Harris Eisenstadt – perkusja. Pięć utworów z tytułami (niektóre także z dedykacjami), 61 minut i 3 sekundy.

Na prawej flance saksofon i kontrabas, po środku perkusja, trąbka i drugi kontrabas na lewej flance. Ochs wyrusza w podróż wspierany przez Filiano, który zwinnym pizzicato wzmacnia jego przekaz. Wooley podłącza się po chwili, mają przy sobie Niggenkempera, który używa smyczka. Od startu nie przysypia także Eisenstadt. Gęsta, bogata w dźwięki narracja płynie szerokim strumieniem, mając u swych podstaw dwa kontrabasy, delikatne i z wyczuciem wspierane elektroniką - bijące serca kolektywnej improwizacji. Moc niuansów brzmieniowych i teksturalnych, skrupulatność i precyzja, ponadnormatywna umiejętność słuchania i reagowania (wspierana zapisami z pięciolinii). Pierwsze wytłumienie przychodzi dość szybko – tenor i trąbka dyskutują, na obu gryfach toczą się bystre preparacje, talerze wieszczą dobrą nowinę. Od ekspresji skupienia po ciszę dramaturgicznej powolności. Kolektywizm emocji w parze z gracją pojedynczych fraz. Zadana struktura stwarza luźne ramy, zaś wewnątrz kwintetu, w ramach estetyki call & responce, dopuszczalne jest każde zachowanie. Na zakończenie blisko 12 minutowej ekspozycji – prawdziwe królestwo niskich dźwięków, komentowane przez saksofon i trąbkę pasmem szytym unisono. Drugą opowieść otwiera zmysłowa introdukcja sopranino i perkusji. Prawy kontrabas ze smykiem włącza się w połowie trzeciej minuty, zaraz po nich jego lewy odpowiednik dorzuca garść syntetycznych fonii. Zmiana na tenorowy i wejście trąbki następuje dopiero po wybiciu piątej minuty. W takich elektroakustycznych okolicznościach rozbudowanej sekcji rytmicznej, trębacz kreśli zatrważająco piękną ekspozycję. W 9 minucie powraca saksofon i szybko dociera na szczyt, pnąc się po zmysłowym smyku lewego kontrabasu. W 12 minucie solo perkusji, tuż potem znów Wooley tańczy z kontrabasami, traktowanymi różnymi technikami. Krok następny, to kompulsywne duo trąbki i perkusji, skomentowane ekspresyjnie przez saksofon i preparowane kontrabasy. Narracja onirycznie staje w miejscu, ginąc w deszczu rzęsistych eksplozji zachwytu recenzenta.

Trzecią, nieco krótszą opowieść intonuje ciepły tenor. Trąbka wchodzi tuż po nim, gra imitacyjnie, może nawet coś na kształt tematu, zapisanego na pięciolinii. Melodia, która pachnie żywą kompozycją, posmak ballady, którą łamie w pół aktywny drumming i bystra riposta saksofonu, a także podśpiewująca trąbka. Czas na czwarty epizod, podobnie jak drugi, rozbudowany do 20 minut. Honory gospodarzy czynią tu oba kontrabasy i garść kabli, które je otaczają. Saksofon i trąbka wchodzą do gry w połowie trzeciej minuty (perkusja odrobinę wcześniej). Dynamiczny marsz po złote runo! Na froncie taneczny dialog dęciaków. Każdy reaguje tu na każdego. Gęsty, kolektywny bukiet pięknych kwiatów. Pięć strumieni magii zlewa się wprost do oceanu błyskotliwości. Garść niemal free jazzowych emocji. W 10 minucie kontrolowany stopping, który inicjuje zestaw kolejnych dramaturgicznych sekwencji - solo perkusji, duet saksofonu i trąbki, duet kontrabasów, znów solo perkusji, samotna trąbka, pizzicato vs. arco, trąbka i saksofon unisono, i tak dalej, i temu podobne! Jakże uroczo wykonywana predefinicja! Partytura mistrzów! Narracja łapie niemal free bopowy dryl, a Wooley zdaje się zgarniać całą pulę - moc wyrafinowanego jazzu, który płonie emocjami po zmysłowy kres. Uff… czas na finałowe, kilka ledwie minut – saksofon, elektroakustyka kontrabasów, talerze, szczypta repetycji, cool trumpet, spokojne, choć nerwowe zakończenie. Całusy trąbki i talerzy, mlaskanie kontrabasów, szorstki saksofon i perkusja. Prawa flanka rządzi, lewa kontrapunktuje, wszyscy zaś wyjątkowo intensywnie poszukują ostatniego dźwięku.




Jones Jones (Larry Ochs, Mark Dresser, Vladimir Tarasov)  A Jones In Time Saves Nine (NoBusiness Records, LP/DL 2018)

Debiutancka płyta tria Jones Jones ukazała się trzy lata temu, a zawierała moskiewski koncert z roku 2011. Dziś, gdy sięgamy po ich najnowsze wydawnictwo (koncerty z roku 2016), dopada nas nieodparte wrażenie, iż te poprzednie nie specjalnie doceniliśmy. A zatem w ramach zadośćuczynienia – przed nami płyta A Jones In Time Saves Nine, kolejna doskonała pozycja, która przez nieuwagę/ brak czasu/ głupotę redakcji nie trafiła na listę najlepszych płyt roku ubiegłego. Personel jest w tym wypadku oczywisty: Larry Ochs – saksofon tenorowy i sopranino, Mark Dresser – kontrabas i Vladimir Tarasov – perkusja. Płyta w wersji winylowej zawiera cztery utwory, w wersji downloadingowej – aż siedem i tę drugą właśnie omówimy (łącznie 55 minut z sekundami).

W początkowej fazie narrację kreuje smyczek, na poły barokowy, z delikatnie upalonym brzmieniem. Wspiera go saksofon tenorowy, wystudzony, ale z oczywistymi tendencjami do eskalowania napięcia oraz mały drumming, który pilnuje złych myśli. Muzycy z gracją baletnicy nabierają rozpędu, rytmu, free jazzowej brawury. W każdym geście, każdym dźwięku czuć klasę mistrzowską. Smyczek trzyma dół, reszta zwinnie harmonizuje flow, a wszystko odbywa się w warunkach akustyki idealnej. W strumieniu swobodnej improwizacji szczególnie pięknie odnajduje się Ochs - oszczędny, precyzyjny, zawsze trafia w dramaturgiczny punkt. Drugi epizod rodzi się w tubie kipiącego sopranino. Wspierany okrężnym drummingiem Tarasova, nasz dzisiejszy bohater daje prawdziwy popis! Kontrabas wchodzi po parudziesięciu sekundach i zwinnym, ale o tempo wolniejszym walkingiem wprowadza intrygujący dysonans estetyczny. Po pewnym czasie wychodzi przed szereg i gra zmysłowe solo. Narracja toczy się bardzo płynnie, zdobiona świetnymi interakcjami, mimo dynamiki – z pewną nieśpiesznością i refleksyjnością. Na finał powraca klasycyzujący smyczek i spina ów wulkan jedynie dobrych emocji.

Trzecia część dyszy w spokoju – improv chamber przyczajone na smyczku. Aktywne perkusjonalia, precyzja wykonania, być może odrobina predefinicji w żmudnym procesie improwizacji (komponowanej improwizacji?). Po grze wstępnej Dresser proponuje rozwiązanie rytmiczne i znów pióro recenzenta gotuje się z emocji (kontrabasista zdaje się osiągać tego dnia wyjątkowy poziom kreatywności!). Muzycy są równie wyraziści, gdy schodzą w okolice ciszy – sonorystyka, preparacje, tylko dobre pomysły. Piękny post-chamber! Czwartą pieśń niesie na skrzydłach znów smyczek, który zdaje się wspinać na wysoką górę. Soki z tuby, dzwonki z perkusjonalii, drony ze strun, ciepłe, ale zadziorne riposty saksofonu. Przy okazji, kolejna eksplozja Tarasova, który w tej chwili zdaje się ciągnąć całą opowieść, jest wszędzie, zdobi wyczyny kolegów każdą sekundą swojej obecności. Na wydechu, bystra kipiel, what a game!

Skończył nam się winyl, bez zbędnej zwłoki przechodzimy zatem do bonusa elektronicznego. Czułe intro piątego epizodu – znów świetna komunikacja i niezobowiązujące rozmowy o szczęściu. Z czasem nabierają dynamiki, a tenor kreśli pętle wyjątkowej urody. Szósta część – szczoteczki czynią nastrój, a wysoko zawieszony kontrabas zmysłowe solo. Komentarz rozbrykanego, nieco krnąbrnego sopranino, jak strzał w sam środek tarczy! Pizzicato kontrabasu, niczym konik polny na polu minowym! Wreszcie finałowa część – otwiera ją drummerskie, filigranowe, jakże błyskotliwe solo. Bas wchodzi rytmem, saksofon sieje niepokój ciepłym chłodem. No i krok w mięsistą eskalację. Świetny wybór! Siarczysty, dynamiczny finał bucha młodzieńczą fantazją!




Spectral (Dave Rempis, Darren Johnston, Larry Ochs)  ‎EmptyCastles (Aerophonic Records , CD 2018)

Trio Spectral, to kolejna nazwa własna, nieobca Czytelnikom Trybuny. Trzy dęte instrumenty w żmudnym procesie instant composing, innymi słowy – komponowaniu natychmiastowym, czyli zwartej improwizacji czynionej z należytą rozwagą i kameralną szczegółowością (definicja własna autora). O ile dwie pierwsze płyty Spectral powstały w typowych okolicznościach studyjnych, o tyle trzecia, którą za moment poznamy, nagrana została w wielkim, betonowym … bunkrze. Czy miejsce powstania nagrania zdeterminowało efekt finalny, przekonamy się za kilka chwil. W połowie czerwca 2017 roku w owym tajemniczym miejscu spotkali się: Dave Rempis - saksofon altowy i barytonowy, Darren Johnston – trąbka i Larry Ochs – saksofon tenorowy i sopranino. Dziewięć improwizowanych kompozycji, około 50 minut muzyki.

Dwa saksofony (Ochs w kanale prawym) i trąbka w onirycznych okolicznościach post-atomowego bunkra – echo, naturalny pogłos, cisza, która ma barwę i smak. Drony, piski i skomlenia trzech dętych, w początkowej fazie małe, rwane narracje. Kameralna zaduma, szczypta sonorystyki, skupienie, siła pieczołowitości, blask pasaży i uroda pojedynczych dźwięków. Skromne wymiany poglądów w szerokim strumieniu separatywnych opowieści każdego z muzyków. Drugi epizod przynosi więcej interakcji, bystrzejszego słuchania, odrobinę bardziej dynamicznej narracji. Muzycy stylowo nabierają mocy, by równie udanie ugasić płomień. W trzecim – saksofon na lewej stronie pnie się ku górze, dyskutując z echem. Po 90 sekundach odzywa się sopranino i brnie w imitację. Trąbka milczy. Niuanse molekularnych fraz. Na finał trąbka komentuje ptasi dialog saksofonów. Po czym, bez zbędnej zwłoki, kreuje czwartą część. Dysze saksofonów czynią perkusyjne akcenty, całość wspina się na szczyt, staje na palcach, by wznieść kilka okrzyków. Muzycy zdają się przedkładać dialog z echem, nad ekspresję i większą intensywność przekazu. Piąty – baryton i wyjątkowo szorstka trąbka, także jęczący tenor. Bystre koincydencje - przyczajona improwizacja kąsa z zaskoczenia. Szelest dysz i szum wentyli.

W kolejnej opowieści – saksofony tańczą na łące, trąbka kusi powabem swej fonii. Mały konkurs piękności – od czystego dźwięku do preparacji i z powrotem. W siódmej - kameralne wyczekiwanie na wzrost poziomu emocji. Bardzo abstrakcyjny fragment. Ósma opowieść kontynuuje wątek zadumy nad kolektywnym procesem improwizacji. Podczas gdy tenor zdaje się nabierać mocy i kąsać urokliwą ekspozycją, alt komentuje i stawia na zaniechanie. Trąbka sączy małe fonie i zaprasza do zabawy w call & responce. Jakby narracja na powrót nabierała mocy. Wreszcie finałowa część – parada słoni, kolektywne pokrzykiwania, blask rytualnej miłości. Całusy i końskie zaloty – eksplozja akustycznej urody chwili. Na ostatniej prostej garść ekspresji dla tych, który oczekiwali większych emocji.




Larry Ochs/ Mars Williams/ Julien Desprez/ Mathieu Sourisseau/ Samuel Silvant  ‎Stroboscope (The Bridge Sessions, CD 2018)

Kolejny odcinek sesji mostowych, amerykańsko-francuskich! Larry Ochs (tenor i sopranino), Mars Williams (alt i zabawki) i Samuel Silvant (perkusja), wszyscy z nadania Wuja Sama, Julien Desprez (gitara elektryczna) i Mathieu Sourisseau (gitara basowa) jako przedstawiciele kultury wysokiej znad Sekwany. Kwiecień 2014 roku, studio nagraniowe - jak zazwyczaj w tej serii, spotkanie organizowane ad hoc, stawiające na kolektywną i dość swobodną improwizację. Dwa sety, łącznie 40 i pół minuty.

Set pierwszy (krótszy) zaczyna ostra, rockowa gitara z metalicznymi strunami, która płynie nieco kwaśnym strumieniem. Gitara basowa zdaje się oddychać jej powietrzem. Towarzyszą im salwy obu saksofonów, umieszczonych na przeciwległych flankach.  Środkiem truchta dość aktywny drummer. Muzycy dość szybko podejmują decyzję o pójściu w ogień całą szerokością palety dźwięków, jaką dysponują. Pikantna, kompulsywna narracja, zdobiona elektro-preparacjami z basu.  Psycho-rockowa masywna sekcja i tańczące free jazzowe dęciaki. Tracą moc około 6 minuty – wpadają w delikatny trans, łagodnieją, a całość ekspozycji nabiera jakości w postępie geometrycznym. Samozwańczym królem stada wydaje się Desprez, który napędza maszynę, stawia wymagania brzmieniowe, potrafi też trzeźwo i na bieżąco komentować wyczyny partnerów. Emocje zatem wciąż buzują! Rytm nabiera mocy, prądu przybywa, saksofony już prawie stoją w ogniu. Fire music as well! Set kończy się w ciszy strun suchej gitary.

Set drugi (blisko pół godzinny) rodzi się w rozgrzanych tubach saksofonów. W tle industrialna kipiel basu i gitary, tworząca twardą, ambientową powłokę.  Zgrzyty i przepięcia mocy. A trip to noise, to wiemy od pierwszej sekundy tej opowieści. Kolektywna eskalacja, w sumie bez zaskoczenia. Jednak już po 3 minutach muzycy zwinnie gaszą płomień. Bas ponownie szuka chmury post-electro-blue-ambientu. W ramach wsparcia, saksofonowe, niebanalne pląsy, które zwinnie się zagęszczają. W 12 minucie kolejny moment intrygującego, mrocznego spowolnienia. Sekcja pracuje niczym piec hutniczy, dęte flanki plamią teren from time to time. Po chwili, to właśnie te ostatnie zostają same na scenie i nie czują zbytniej tremy. Nawet podśpiewują pod nosem. Ciężki dron basu i gitary zakłóca jednak klimat sielanki – gitara wchodzi w dialog z saksofonem, bas intonuje funkową ekspozycję. Po 20 minucie narracja staje się soczysta, kompulsywna, a kończy ją ponownie dialog saksofonów.  Obok bas szuka drobin hałasu, a cały kwintet bez ponaglania przystępuje do procesu finałowego odliczania. Repetycja strun pod wysokim napięciem, small drumming, pocałunki suchych dysz. Ostatni dźwięk należy do sopranino.




Larry Ochs/ Nels Cline/ Gerald Cleaver  ‎What Is To Be Done (Clean Feed, CD 2019)

Pozostajemy w ogniu gorącej, na poły rockowej gitary, zasilanej prądem dużej mocy. Jedna z dwóch najnowszych płyt w dzisiejszym zestawie. Znów sami znajomi, choć nie wszyscy kojarzeni bywali jak dotąd, z równie ekspresyjnymi zachowaniami: Larry Ochs - tradycyjnie tenor i sopranino, Nels Cline – gitara elektryczna i efekty oraz Gerald Cleaver – perkusja. Trzy improwizacje, 49 minut, nagrane w grudniu 2016 roku.

Jazz-rockowe intro, dobry, dynamiczny drive i saksofon tenorowy, który śle mistrzowskie pozdrowienia na poste-restante. Gitara pływa w melodii i rytmie, kreśli pasma fonii, pełne ekspresji. Mocny flow, być może odrobinę zbyt mało subtelny, jak na oczekiwania recenzenta. Proste schematy dramaturgiczne, perkusja z poziomem kreatywności na zaciągniętym ręcznym, kipiąca metalem gitara i saksofonista, który raz za razem próbuje przebić się ze zdaniem odrębnym, ale nie wszystkie jego prośby okazują się skuteczne. Trochę hałasu, spora dawka improwizacji (ta ostatnia, wedle słów samych muzyków, stanowi element konstytuujący całość ekspozycji). Duża zmienność akcji, ale nie wszystkie parametry narracji cieszą ucho, tudzież łechtają intelekt. Na chwilę konstruktywnego oddechu cierpliwy słuchacz liczyć może dopiero pod sam koniec ponad 20 minutowej opowieści, gdy gitarzysta przypomina nam, że free jazzowa improwizacja, to pole, na którym czuje się świetnie i to właśnie z tej strony znamy go najlepiej. A w ramach wisienki na torcie – garść psychodelii wprost z gryfu jego gitary.

Druga część, zdecydowanie najkrótsza, startuje jazzową gitarą, która kreśli ramy i zakres oczekiwań wobec partnerów. Wszakże moc gitarowych przetworników znów czyni tu swoje i demoluje bardziej kreatywne pomysły pozostałej dwójki. Cała narracja jest jednak wyjątkowo spokojna, a gitara na finał brzmi niczym wystudzone organy Hammonda. W taki oto sposób, delikatnie wytłumiony, rockowy temperament Cline’a wprowadza nas w część ostatnią, znów ponad 20 minutową. Rockowy drive perkusji, psychodeliczna mantra gitary i tylko dobre plamy z tuby saksofonu. Bez wątpienia, najlepszy jak dotąd, moment nagrania. W 11 minucie intrygujące pasaże saksofonu dzieją się już na tle niemal doom metalowego przymierza gitary i perkusji. W porównaniu wszakże do początku płyty, muzycy zdają się lepiej kooperować, a dominacja Cline’a nie ma już miejsca. Po stylowym wytłumieniu, wzięciu oddechu, na finał płyty znów dostajemy się w gorącą, rockową kipiel. Sopranino Ochsa znów musi walczyć o swoje, ale dzielnie znosi ów proces i doprowadza tę bardzo nierówną płytę do szczęśliwego zakończenia.




Larry Ochs/ Gerald Cleaver   Songs Of The Wild Cave (Rogueart, CD 2018)

W trakcie dzisiejszej opowieści byliśmy już w bunkrze, na sam zaś finał trafiamy do … jaskini (zatem tytuł płyty nie jest metaforyczny!). Południowo-zachodnia Francja, pierwszy dzień października 2016 roku. Po żmudnych przygotowaniach (ciekawskich szczegółów, odsyłam do rozbudowanego liner notes), do jednej z jaskiń trafiają dwaj podróżnicy, przygotowani na każde wyzwanie – Larry Ochs (saksofon tenorowy i sopranino) oraz Gerald Cleaver (perkusja, instrumenty perkusyjne). Pogrążeni w absolutnej ciemności, napotkawszy ciszę globalną, zagrają siedem swobodnych improwizacji, których odsłuch zajmie nam dokładnie 61 minut bez dziewięciu sekund.

Podmuchy tenoru, małe skorupy dźwięków i perkusjonalia, którą brzmią jak strumień lejącej się wody. Spokojna, meta ekologiczna podróż dźwiękowa. Pierwsze kroki w ciszy i ciemności zdają się być rozważne i odpowiedzialne. Rodzaj skupienia, pełnego wszakże zdrowych emocji, w okolicznościach post-akustycznych. Drugi epizod zdecydowanie podnosi nam poziom adrenaliny – full drumming amplifikowany głębią jaskini robi wrażenie piorunujące!  Obok tenorowe zadziory, łapiące kontakt z pogłosem, tłumionym masywnością skał. Trzecia część schodzi głębiej (Deeper) – skupione percussion z oddali i saksofon, który zdaje się opowiadać historię stworzenia świata. Ekspresja rośnie – rytualny drumming i śpiewny saksofon. Taniec opętanych szczęśliwców!  Muzyka nabiera kardynalnej mocy, redefiniuje pojęcie akustyki free jazzu. Tytuł kolejnej części budzi grozę (Down) – flow znów jest dość dynamiczny, tworzony mocnym biciem w werble i tomy, także agresywnym tembrem sopranino. Muzycy grają swoje, nie czekając na reakcję echa – intensywnie wykuwają nowy idiom free music. Never stop!

Piąta historia tłumi dynamiczny klimat – nastrojowe percussion i głucha tuba saksofonu. Powraca smak pieśni otwarcia – sonore i magia szeleszczących przedmiotów. Spowolnienie w poszukiwaniu utraconego. Sopranino brzmi niczym flet prosty. Szósty epizod pogłębia tematykę poprzedniej części. Dzwonki, małe gongi, szum w tubie, wszystko czynione z mocą rytualnego wyniesienia. Pomruki tenoru, folkowy sznyt perkusjonalii. Zatopieni w Glinie, jakże zmysłowe zagęszczenie, klekot saksofonu, czupurność talerzy, oddechy i przedechy, myśli zdrożne i przebiegłe. Symfoniczny meta free folk! Czas na closing game – niemal kwadrans powrotu do free jazzowej estetyki. Full drumming, śpiewny, zawadiacki tenor, korpulentna narracja, ale bez eskalowania emocji. Żywe mięso bez kropli transcendencji, która powoli stawała się naszym udziałem w trakcie poprzedniej improwizacji. Finał płyty niezwykłej zdaje się być odrobinę zwyczajny i przegadany. Być może Pieśni Dzikiej Jaskini lepiej byłoby zakończyć po epizodzie numer sześć.



piątek, 10 maja 2019

Brighton! Comte, Petit & Fell! Serrato & Covarino! Taylor! Dikeman! Schindler! Górczyński! Cichocki! Orins! The May’ Reviews Summary!


Pierwsza dekada chłodnego maja (jak zawsze nad Wisłą, Odrą i Wartą), to dobry moment na gorącą zbiorówkę recenzji płyt świeżych i bardzo świeżych, które najprzeróżniejszymi kanałami dotarły do odtwarzaczy redakcji. Dziś bez specjalnej myśli przewodniej, po prostu do czytania, słuchania i … kupowania (nie zapominajmy, iż ten ostatni proces jest bardzo ważny dla muzyków i wydawców!).

Zaczniemy bardzo po brytyjsku, z mocą jakże pięknej i wyzwolonej improwizacji. Potem będzie poważny akcent free jazzowy, a po nim duży blok muzyki z użyciem głosu ludzkiego. Na finał odrobina dźwięków dla grzecznych dzieci, bo i one należą do wspaniałego świata muzyki! Startujemy w Londynie, potem francuskie Limoges, andaluzyjska Sevilla, powrót do Londynu, Nowy Jork, Monachium, akcentów krajowe (… także z Nowego Jorku) i francuski finał.




Ian Brighton  ‎Imaginings (FMR Records, CD 2018)

Na powrót brytyjskiego gitarzysty Iana Brightona do świata żywych czekaliśmy niemal ćwierć wieku. Ale gdy już powrócił, dość regularnie dostarcza nam nowych nagrań. Oto jedno z nich – studyjne spotkanie z przyjaciółmi (w każdym niemal przypadku - legendami gatunku!), w celu swobodnego improwizowania, poczynione ubiegłego lata w Londynie. Lista obecności jest następująca: Marcio Mattos - kontrabas, wiolonczela, elektronika, Neil Metcalfe – flet, Trevor Taylor – perkusjonalia, elektronika, Steve Beresford – fortepian, zabawki, Francois Carrier – saksofon altowy, Jon Seagroatt – saksofon sopranowy, klarnet basowy, Philipp Wachsmann – skrzypce, elektronika, wreszcie sam gospodarz – gitara elektryczna.  Płytę zaczynają dwa duety, potem mamy trio, kwartet, kwintet, sekstet, … oktet i na finał – występ solowy Brightona, który jako jedyny uczestniczy w każdej z ośmiu improwizacji (łącznie 63 minuty, bez sześciu sekund).

Dwa pierwsze duety bardzo udanie wprowadzają nas w klimat nagrania. Najpierw perkusjonalia, potem skrzypce, wraz z ciepłą, grającą płynnymi frazami gitarą, plotą spokojne, jakże molekularne, filigranowe opowieści. Użycie elektroniki jest nienachalne, wprowadza ciekawy dysonans elektroakustyczny – słyszymy choćby dźwięk pijanego wibrafonu, czy skrzypiec, którą brzmią niezwykle gitarowo. Niewątpliwie urokliwa jest praca samego Brightona – jego instrument śpiewa, snuje małe pętle, ślizga się po gryfie, buduje klimat skupionej improwizacji, która nieśpiesznie dostarcza nam moc wyłącznie przyjemnych doznań. Wszystko toczy się jednak z nerwem godnym mistrzów free improv, zatem wielbicieli ECM-owskiej nudy z pogranicza ciszy definitywnie odsyłamy pod inny adres. Kropelkowa muskulatura bystrych interakcji, to bowiem konstytucja sesji Imaginings! W odcinku granym we trzech (dochodzi wiolonczela), przekonujemy się, iż ta improwizacja skrzy się, co prawda kobiecą niemal delikatnością, ale jej sprawcą są prawdziwie męskie dłonie. W każdym kolejnym utworze do składu dochodzi dodatkowy muzyk, a narracja staje się coraz gęstsza, krytycznie kolektywna, z pięknymi inkrustacjami gitary, która czyni swoją powinność, nadto doskonale czuwa nad dramaturgicznym przebiegiem całości. W wersji kwintetowej skutecznie szukamy odblasku współczesnej kameralistyki, gdy soczysta akustyka osiąga stan symbiozy z delikatną syntetyką elektroniki.

Uroda improwizacji przybiera na sile w układzie sekstetu i oktetu – narracja skrzy się pomysłami, doskonałymi interakcjami, a idiom mistrzowskiej improwizacji spod znaku Spontaneous Music Ensemble pojawia się jako trwały element tej sesji nagraniowej (na myśli mamy zwłaszcza płytę Karyobin, która zresztą w roku ubiegłym obchodziła 50 urodziny). W ten gęsty flow post-stevensowskiej improwizacji błyskotliwie wplata się nasz główny bohater. Jest zwinny jak kot, czuje się w tej rzece, jakby żył w niej od zawsze. Muzyka smakuje chwilami psychodelią, pełna jest małych, drobnych fraz, które lepią się we wspaniałą, kolektywną, jakże improwizowaną kameralistykę. Na sam finał płyty dostajemy garść solowych dźwięków Brigthona – flying slow motion gently guitar! Granych na delikatnym pogłosie, ze szczyptą delayu, drobinkami dubu i swoistego poślizgu na strunach. Kosmos filigranowego dźwięku! Brawo!




Comte/ Petit/ Fell  Limoges (Bruce's Fingers, CD 2019)

Pozostajemy w obrębie przemożnych wpływów UK, ale przenosimy się do francuskiego Limoges. Intrygujące trio doświadczonych improwizatorów: Richard Comte – gitara elektryczna, Jean-Luc Petit – klarnet kontrabasowy, saksofon sopranowy oraz Simon H. Fell – kontrabas. Koncert całkowicie swobodnie improwizowany, z rzeczonego Limoges, odbył jesienią 2017 roku i trwał niemal pełne 42 minuty.

Aura otwarcia – najniższy z klarnetów plami raz słabiej, raz mocniej, kontrabas drży, traktowany wieloma technikami, zarówno smykiem, jak i palcami (uderzany, gnieciony, rwany i szarpany), wreszcie mała gitara z dawką adekwatnego prądu, subtelna, głośniejsza od wyjątkowo niskiej bazy jedynie od czasu do czasu. Narracja na ogół zwarta, kolektywna, pozostająca w stanie permanentnej zmiany, chwilami niebanalnie kameralna (najczęściej), w innych momentach – drapieżna, niemal free jazzowa (nieco rzadziej). Masywność dołu, filigranowość góry – jeśli patrzeć na cały proces generowania dźwięków w aspekcie spektralnym. Sporo kolektywnych podróży down and up, także inside and outside. Każdy z muzyków stosuje tu różne metody, by przykuć naszą uwagę. Petit na ogół grzmi klarnetem kontrabasowym, gdy zaś sięga po sopran, szybuje wysoko i pokazuje adekwatne kompetencje w zakresie swobodnej improwizacji. Comte najczęściej pozostaje w roli komentatora, spiętrzenia jego mocy bywają rzadkie, ale za to wyjątkowo bystre. Gdy ucieka w modulowany, wielobarwny ambient, potrafi zwrócić na siebie uwagę przez dłuższy czas. Wreszcie Fell – tu możemy liczyć na każde rozwiązanie. Nie dość, że ze smykiem potrafi zrobić wszystko, to jeszcze świetnie zdaje się czuwać na konstrukcją całości, nie pozwala na dłużyzny, ani na chwile dramaturgicznego przestoju.

Jeśli mielibyśmy wskazać najbardziej udane momenty tego świetnego koncertu, to nie sposób nie wspomnieć krótkiego fragmentu improwizacji, który toczył się pod dyktando śpiewnego, frywolnego, ale i bardzo precyzyjnego saksofonu sopranowego (19-26 minuta). Tuż po nim - zdecydowanie najspokojniejszy odcinek koncertu – matowy dron & ambient na gryfie kontrabasu, meta cisza wokół dysz klarnetu i gitarowy pogłos z odległej galaktyki. Jakże piękna akustyka! Po 31 minucie muzycy robią krok w kierunku otwartego jazzu – wchodzą w full contact, krzyczą na siebie, są drapieżni i nieprzewidywalni. Po wytłumieniu zaś swoje opus magnum czyni Comte – jest zwiewny jak piórko, ale nie dopuszcza do głosu kolegów, dyktuje przebieg narracji niczym Pan na włościach! Na sam finał płyty powraca saksofon sopranowy, nadając całej opowieści niemal metafizycznej lekkości i biorąc koncert w gigantyczny cudzysłów. Gitara najpierw milczy, a potem samodzielnie kreśli napisy końcowe.




Marco Serrato/ Francesco Covarino  Bestemmia (Raw Tonk, CD-r 2019)

Czas na duet Andaluzyjczyków, wydany wszakże w … Zjednoczonym Królestwie! Marco Serrato – kontrabas oraz Francesco Covarino – instrumenty perkusyjne. Rejestracja z Sewilli, poczyniona ubiegłoroczną wiosną. Sześć swobodnych improwizacji, 39 minut i 38 sekund.

Muzycy proponują nam podróż dość jednorodną, stylistycznie osadzoną we free improv, lubiącą rockowe emocje, ale szukającą inspiracji raczej we współczesnej, bardzo wyzwolonej kameralistyce (kontrabasista), tudzież w idiomie free jazzu (perkusjonalista), from time to time bogaconą zwinnymi preparacjami, tudzież garścią niezobowiązującego noise. W ramach wstępnej reasumpcji, uznać by można ten duet jako solową ekspozycję kontrabasu z akompaniamentem zwinnie improwizujących perkusjonalii. Choć recenzent nie psioczy nadmiernie, poziom interakcji pomiędzy muzykami mógłby być w niektórych momentach bardziej intensywny. W zakresie zaś kreatywności, więcej możnaby było oczekiwać od perkusjonalisty.

Wskazując wszakże pozytywy, których nie brak na krążku – już w pierwszym utworze kontrabasista szuka swojego brzmienia, maltretuje struny i pudło rezonansowe, dość szybko uzyskując ciekawy efekt foniczny. Takie zjawisko towarzyszy nam w zasadzie w każdym odcinku. W pierwszym strunowiec brzmi niemal jak upalone cello. W drugiej części, gdy kontrabasista sięga nie tylko po smyczek, ale chyba także po perkusyjne pałeczki, dostajemy bardzo intrygujący duet perkusjonalistów, pełen dobrych wrażeń i niebanalnych emocji. Garść preparacji sprawia, iż mamy wrażenie słuchania muzyki barokowej, ale nafaszerowanej sterydami. Dynamiczny i zadziorny jest flow czwartej opowieści – smyczek uczepiony strun plecie bystrą mantrę. Repetycja, siarczyste brzmienie obu instrumentów, a po chwili zejście w blue ambient, gdy smyczek wręcz śpiewa. W piątej części strumień dźwięków serwowany przez kontrabas smakuje rockową ekspresją, a koncert zdaje się mieć miejsce tuż po barokowej introdukcji – prawdziwa mieszanka wybuchowa! Finałowa pieśń także nie stroni od fake sounds – jakbyśmy weszli do zakładu szlifiersko-tokarskiego, potem odwiedzili warsztat mechaniki pojazdowej i wystawę silników niskoobrotowych. A w ramach last minute – drobiny czerstwej sonorystyki na samym dnie gryfu kontrabasu.




Benedict Taylor  Solstice (Nachtstück Records, DL 2018)

Jeśli tylko macie ochotę na spędzenie pięciu kwadransów z samotną altówką, to trafiliście pod dobry adres! Będzie z nami Benedict Taylor, który sprawi, iż czas poświęcony na odsłuch Solstice, będzie momentem niezwykłym. Cztery epickie opowieści, nagrane w bliżej nieokreślonych okolicznościach studyjnych w Londynie, w roku 2017.

Klimat otwarcia jest następujący – plątanina suchych strun i brudne, szczere brzmienie dźwięków dobywanych w skocznym rytmie, ale i z garścią hałasu, innymi słowy kind of chamber in industrial taste! Bajeczna technika wykonania, takaż kreatywność w budowaniu żmudnego procesu swobodnej, acz w wielu aspektach, zapewne zaplanowanej improwizacji. Narracja skrzy się dużą ilością dźwięków - smyczek skowycze, tańczy, swawoli, krzyczy, ale i uwodzi pięknymi pasażami. Drobne akcenty pizzicato, molekuły ciszy pomiędzy dźwiękami, rwane frazy, filigranowe zgrzyty – wszechświat akustyki altówki.  Zmiana zdaje się gonić zmianę – w zakresie techniki gry, tempa narracji, stosowanych skal i poziomu głośności. Także trochę popisywania się, być może na potrzeby indywidualnego portfolio, ale wszystko -z mistrzowską klasą.  Druga opowieść wtłacza do tej niesfornej historii elementy melodyki, niemal góralskiego zaśpiewu. Taylor, być może do perfekcji, opanował umiejętność niechodzenia na skróty, gmatwania sytuacji dramaturgicznej i wydobywania ze skromnego strunowca pokładów wyjątkowych dźwięków. Bogactwo fonii, skromność formy – jego altówka płonie, skowycze, piszczy, rozdziera szaty, mlaska, prycha i … pięknie śpiewa dowolnie zadaną techniką. Parafrazując językiem Szekspira – prepare & sonore, casual distortion and multiflow of as beauty as dirty sounds!

Trzecia opowieść stawia na modulowany sound altówki. Ta wyje do księżyca i plecie zmysłowe serenady. Raz jest siarczysta, innym razem czysta jak łza, jeszcze innym ckliwa i pełna emocji, chwilami nawet folkowych. Nie pytajcie proszę o to, co dzieje się, gdy altówka Benedicta poszukuje ciszy! W czwartej części muzyk serwuje nam spektakl upalonego baroku – śpiewa rzewnie na czele orszaku potępionych dźwięków. Narracja toczy się płynnie, nostalgicznie, ale i zadziornie. Rodzaj chamber na dobrych sterydach! W 13 minucie roztańczony smyczek schodzi do poziomu ciszy - altówka oddycha, szepce, szura gołymi stopami po porowatej podłodze. Smyk zdaje się mieć zwinność rosyjskiej baletnicy. Ta niezwykła płyta kończy się paletą wyjątkowo czystych barw, znów ze śpiewem na ustach, brnących posuwistym, tanecznym krokiem.




John Dikeman/ Brandon Lopez/ Onno Govaert  Those Impossible Creatures (Sonorus Records, Kaseta 2018)

Dobrze nam znane holenderskie trio Cactus Track, dwa lata temu w trakcie trasy po USA, na moment zagubiło gdzieś swego gitarzystę/ basistę, dzięki czemu pozostali muzycy znaleźli czas na studyjne spotkanie z amerykańskim kontrabasistą. Jego efekt dostajemy dziś na kasecie Those Impossible Creatures. W nowojorskim studiu znaleźli się zatem: John Dikeman — saksofon tenorowy (pamiętamy, iż to holenderski rezydent z amerykańskim paszportem!), Brandon Lopez — kontrabas oraz Onno Govaert — perkusja. Trzy tłuste, free jazzowe kawałki mięsa, niespełna 32 minuty.

Pierwsza, zasadnicza część nagrania rozpoczyna się spokojną, bluesową, delikatnie szarpaną niepokojem wewnętrznym narracją – mocny tembr kontrabasu, saksofon niczym pijany we mgle, brnie szerokim łukiem, ale pewny jest swoich ruchów, wreszcie bystra, trafiająca w punkt perkusja. Swobodny, lekko rozchełstany free jazz, który nabiera rozpędu, staje się masywny, czerstwy, symbiotyczny. Dużo dobrego czyni tu Lopez, który wciąż mąci flow opowieści, na boku kreśli swoje pętle i daleko mu do typowego frazowania dla takich, a nie innych okoliczności gatunkowych. From time to time daje wyraziste, choć krótkie popisy solowe. Dikeman, znamy się świetnie, lubi drobne kipiele, nie zwykł zdejmować nogi z gazu, gdy nie jest to bezwzględnie konieczne. Govaert, mistrz precyzji, zwinnie podąża za każdym z partnerów. Partie rozbujanego bluesa komentuje finałowa galopada.

W drugiej opowieści Lopez sięga po smyczek, a gra nabiera gęstości i dramaturgicznego suspensu. Z radością w grze muzyków dostrzegamy akcenty call & responce. Saksofon kipi i pogwizduje, kontrabas śpiewa, perkusja krąży wokół własnej osi, nieustannie gotowa do eskalacji.  Ostatni epizod przywraca warunki mocnego free jazzu. Walking kontrabasu nosi nawet znamiona swingu. Zwinna opowieść, ciało w ciało, choć odrobinę przewidywalna. Na finał muzycy powracają do bluesa, z którym zdaje się, że dziś jest im najwygodniej.




Udo Schindler/ Jaap Blonk  ‎Hillside Talks (Relative Pitch Records, CD 2019)

Rozpoczynamy blok recenzji płyt z udziałem głosu ludzkiego! Na początek stały bywalec naszych zbiorówek, niemiecki multiinstrumentalista dęty i blaszany, Udo Schindler w towarzystwie Holendra Jaapa Blonka, który obok szeroko rozumianego głosu własnego, używać będzie także komputera. Na płycie odnajdujemy dziesięć kompozycji, które przy bliższym poznaniu okazują się dość swobodnymi improwizacjami. Odsłuch koncertowej rejestracji z roku 2017 (dwa wydarzenia) zajmie nam 53 minuty i tyleż sekund.

Udo, choć najczęściej sięga po instrumenty dęte drewniane (głównie klarnety), zaczyna swój występ na puzonie. Głos Blonka od początku zdaje się być zawadiacki, prowokacyjny, pełen czarnego humoru, a także młodzieńczej frywolności (niezależnie od metryki urodzenia). Przypomina Phila Mintona i to winno nam starczyć za całą rekomendację. Często i bardzo stylowo korzysta z komputera, który zarówno generuje separatywne fonie, jak i w niektórych momentach sprawia wrażenie, jakby angażował się w live proccesing dźwięków generowanych przez partnera, jak i własny głos. Wachlarz jego artystycznych środków wyrazu jest przeogromny i niech to też wystarczy nam za powód, by nad płytą Hillside Talks pochylić się z należytą starannością. Z obu stron napotykamy na fragmenty intrygująco preparowanych dźwięków, jak i sonorystycznego podejścia do specyfiki procesu swobodnej improwizacji.

W drugim odcinku komputer dostarcza nam, dużymi garściami, ciekawe dźwięki analogowej elektroniki. Łączy się ona ze strumieniem ustnych fonii, które opisywać można w nieskończoność – śpiew, który przechodzi w pisk, charkot, które zaczyna skomleć. Warto pochylić ucho nad mocą perkusyjnych ekspozycji, jaką serwują nam obaj na początku trzeciej części – tylko suche dysze i wilgotne usta, także plastyczne policzki i szkliwo zębów. Czwarty odcinek, to porcja wielokolorowego ambientu, a piąty - garść upoconych parsknięć z wielu źródeł. Szczególnie ciekawy zdaje się być odcinek numer siedem – Udo burczy po niedźwiedziemu zarówno niskim klarnetem, jak i własnym gardłem. Jaap podchodzi do niego na palcach i szeleści elektroniką. Narracja gęstnieje, nabiera epickiej mocy, polotu i zdrowej brawury! Królestwem preparacji i sonorystycznych igraszek jest zaś odcinek dziewiąty. Udo gada przez ustnik blaszaka, Jaap nuci przy goleniu i wsadza głowę w ekran komputera. Wreszcie sam finał płyty, który wydaje się jej najciekawszym epizodem – mamy wrażenie, że słyszymy dźwięki harfy, obok pulsuje niski dęciak, dziwna cisza i tajemnicze mrowienia w stopach. Na to wszystko wchodzi Jaap i głosem pijanego kloszarda, wspieranym akordami piano (?) i garścią plądrofonicznych grepsów, doprowadza nas do ostatniego dźwięku.




Michał Górczyński/ Sean Palmer/ Tomasz Wiracki  William's Things (Multikulti Project, CD 2018)

Wiersze Wiliama Blake’a, recytowane i śpiewane, oprawione muzycznie klarnetem kontrabasowym i minimalistycznym fortepianem. Sporo melodii i harmonii, garść improwizacji, bezapelacyjnie dobry smak kompozytora, wreszcie niezliczone pokłady pięknych dźwięków! Michał Górczyński - klarnet kontrabasowy, looper mobilny, kompozytor, Sean Palmer – śpiew, Tomasz Wiracki – fortepian oraz Nela Górczyńska - głos w looperze. Dziesięć wierszy, prawie 52 minuty dźwięków. Nagranie studyjne z roku 2018.

Szum semickiego klarnetu, echo cichej pustyni, potem drugi, a nawet trzeci klarnet wpuszczone w wir loopera. Skromne piano, ciepły głos. Niczym muzyka do ważnego egzystencjalnie filmu drogi, pełnego troski o losy świata i znikających tajemniczo postaci. Taniec, rytm i śpiew, to elementy konstytuujące kolejną opowieść. Klarnet płynie gęstym strumieniem, pełnym niespodzianek, bez prostych skojarzeń stylistycznych. W roli akompaniatora i komentatora udanie realizuje się pianista, który raczej szczędzi dźwięków niż ich nadużywa, co sprzyja jakości całej narracji. Głos ludzki, jak przystało na profesjonalnego aktora, jest w stanie zaproponować każde rozwiązanie stylistyczne i estetyczne – grzmi basowym tembrem, śpiewa chłopięcym głosem, głosi prawdy świata niczym kobieta zatroskana o jego losy.

Czwarta opowieść zbudowana jest na loopie, który się … zaciął. Minimalistyczne piano, spokojny, tajemniczy głos – poranny spacer w lekkiej mgle. Piąta brzmi niczym marsz pogrzebowy – niskie dźwięki klarnetu i głosu, wysokie pasaże piano, akcenty perkusjonalne. Groźny klarnet tańczy, tygrys śpiewa. Wnikliwy słuchacz zachwyci się tu także samymi słowami, ekspresją poszczególnych zwrotów i sekwencji literackich. Sporo emocji dostarcza pieśń siódma – zadziorny klarnet, a z ust aktora płynie coś na kształt beat-boxingu. Komentarz dęciaka wynosi ów epizod do miana najpiękniejszego na całej płycie. W finałowych częściach nagrania natrafiamy na moc repetycji, skupienia, zwinne mantry klarnetu, także barwę głosu, która recenzentowi kojarzy się z łagodnym odpowiednikiem Nicka Cave’a. Jeśli starczy wam wyobraźni i dobrej znajomości języka Szekspira, ta podróż może być wyjątkowa.




Kuba Cichocki  Live at Spectrum (Multikulti Project, CD 2018)

Na finał bloku wokalno-recytatorskiego, odrobina free-jazzowego performansu, metafizycznego ujęcia teatru i … droczenia się z publicznością! Polski pianista, nowojorski rezydent, Kuba Cichocki w towarzystwie Patricka Breinera (saksofon tenorowy), Seana Aliego (bas), Flina van Hemmena (perkusja) oraz … publiczności, która trzyma w rękach tajemnicze zabawki i wydaje dźwięki (tu: głośno rozmawia). Dodajmy, iż każdy z muzyków wyposażony został w zabawki dźwiękowe i recytować będzie mniej lub bardziej absurdalne teksty, na ogół zupełnie wyrwane z kontekstu sytuacyjnego. Całość spektaklu składa się z czternastu części, trwa mniej więcej trzy kwadranse, a wydarzyła się w nowojorskim klubie Spectrum w 2014 roku. Od razu zaznaczmy – ta płyta to challange dla słuchacza. Nie jest zwykłym free jazzowym koncertem, ba, w ogóle nie należy jej w tych kategoriach traktować. Zajrzyjmy do środka, by nie pozostać gołosłownym.

Jazz w wielkim mieście! Kwartet gra swingowy temat, jeden z muzyków donośnym głosem recytuje tekst, który sprawia wrażenie zapowiedzi programu publicystycznego na temat coming outu. Zaraz potem głos zabiera publiczność, która głośno debatuje o niczym. Kwartet próbuje przebić się z muzyką. Narracja nabiera mocy improwizacji i konsekwentnie zabija dźwięk baru. Kolejnym zadaniem kwartetu jest zdominowanie foniczne spikera, który zdaje się głosić prawdy objawione. Kolejny passus – już bez obcych akcentów - pokazuje kwartet w pełnej free jazzowej krasie, z mocą ekspresji i siłą kolektywnych improwizacji.

Kolejne odcinki tej epopei, to obok krótkich, filigranowych ekspozycji pianisty, dłuższe, trzy-, czterominutowe, improwizowane przygody w konwencji, jaką poznaliśmy już wcześniej. Szósta część przynosi - nie po raz ostatni - skojarzenie z kolażową muzyką Johna Zorna: krótkie, rwane frazy, dosadne kontrapunkty i dużo humoru. W ósmym - znów recytacja i dużo dobrych dźwięków zatopionych w teatralnych skeczach. Prowokacja i zabawa, trochę żartu z roli publiczności na koncercie. W jedenastej części - tekst po polsku o.. ośle! A na finał Bossa, ale nie nowa… Do gry wchodzi mnóstwo zabawek, zapewne także ze strony publiczności – rodzaj podsumowania tego zaskakującego performansu, podróży tyleż drażniącej i irytującej, co fascynującej i nasączonej ogromną ilości ciekawych free jazzowych fraz.




Julien Favreuille/ Christophe Motury/ Stefan Orins  Till Mina Vanner (Circum Disk, CD 2019)

Na finał naszej dzisiejszej zbiorówki, obiecana muzyka dla … grzecznych dzieci. Recenzentowi trudno powstrzymać się od pewnej dozy ironii, albowiem poprzednie tegoroczne premiery Circum-Disk za każdym razem zasługiwały na moc zachwytów i komplementów, ta zaś, zupełnie najnowsza, jest po prostu nudna. Ale niech nam muzycy wybaczą tę chwilę szczerości - Julien Favreuille na saksofonie tenorowym, Christophe Motury na fluegelhornie i sprawca całego zamieszania, kompozytor i pianista Stefan Orins (doceniamy wszakże fakt, iż swoje personalia umieścił na okładce na ostatnim miejscu).  Siedem utworów (nagranych … live at home), 41 minut z sekundami.

Niemal każda z części płyty, to słodkie melodie podawane unisono przez trójkę muzyków. Po stosownej introdukcji, muzycy kolektywnie tworzą wariacje na temat zadanej melodii. Czasami czynią to dość zgrabnie, jednak ich działania artystyczne na ogół nie noszą znamion improwizacji. Jeśli już któryś z muzyków zostaje wypuszczony na swobodne pole, jego ekspozycja rzadko ekscytuje, a poziom ekspresji przyjmuje na ogół wartości średnie. Dominuje spokojna, melodyjna narracja, pełna powtórzeń i grepsów jazzowych.

Na plus tym incydentom fonicznym trzeba zapisać, iż część z tematów Orinsa naprawdę urzeka swą melodyką i pewną ulotną metaforycznością. Szkoda, że tak zgrabne tematy nie zostają potem ubrane w szaty porządnej improwizacji. Muzykę, którą poza kilkoma, jakże krótkimi momentami semi spiętrzeń, zaliczyć możemy do rzewnego odłamu chill-outu. Żmudne oczekiwanie recenzenta na choćby ziarenko zaskoczenia wieńczy zaś ostatni dźwięk na płycie.