W nowy rok wchodzimy z przytupem! Minęło ledwie kilka dni z
nową datą, a już czeka na Was świeża, pachnąca zbiorówka recenzji płyt z naszą
ukochaną muzyką improwizowaną! Dziś na redakcyjnej patelni dziewięć smakowitych
dań - niemal wszystkie datowane oczywiście na szalony rok miniony, ale czeka na
nas też jedna produkcja z datą 2023!
Rozstrzał stylistyczny, jak to na trybunowej zbiorówce na ogół bywa, kosmiczny – dźwięki trudne do
ogarnięcia jednym uchem, intrygujące, stawiające pytania o granice gatunków i
bezkreśnie ponadnarodowe!
Zaczynamy dwiema pozycjami, które ledwie kilka dni temu zostały
okrzyknięte jednymi z 50 Powodów, Dla
Których Warto Zapamiętać rok 2022! Nie wymagają zatem jakichkolwiek
dodatkowych rekomendacji. Pierwsza płynie do nas z Brooklynu, druga z dalekiego
Buenos Aires. Potem czas na free jazz z Newcastle, swobodną, post-jazzową improwizację
z Warszawy i garść bardzo swobodnie improwizowanych dźwięków z Sankt Petersburga.
W tzw. dalszej kolejności czekają – swobodna kameralistyka z Monachium, jazz z
Groningen, elektroakustyczna improwizacja ze Sztokholmu, wreszcie splitowy
winyl z Jerozolimy, który nie trzyma już definitywnie jakichkolwiek ram
gatunkowych i estetycznych. Zatem witamy w piekle pięknej improwizacji! Obyśmy tam
zostali przez cały, jakże siermiężnie zapowiadający się rok 2023!
Eli Wallace Pieces
& Interludes (Infrequent Seams, CD/LP 2022)
Brooklyn, Nowy Jork, czas akcji nieznany: Eli Wallace –
fortepian, także preparowany. Dwa utwory (kompozycje i improwizacje), 47 minut.
Nowojorski pianista na swoją pierwszą solową płytę
przygotował cztery tzw. kawałki i
trzy interludia. Zgrabnie wszystko polepił w dwie długie opowieści, oblał sosem
swojej bezgranicznej kreatywności i postawił słuchacza przed drobnym dylematem
– czy bardziej zachwyca tu bezmiar dźwięków preparowanych, których arsenał pod
palcami Wallace’a zdaje się nie mieć granic, czy też definitywnie ujmuje konstrukcja
dramaturgiczna całości, którą czyta się jak literacki strumień świadomości lub
ogląda jak perfekcyjnie zrealizowany thriller, budzący emocje od pierwszej do
ostatniej sekundy. Tego muzyka znamy już z kilku wyśmienitych produkcji, ale
tym albumem jednak nas zaskoczył. W kategorii prepared piano solo (mimo niebywałej, kobiecej konkurencji!), bez
wątpienia killer roku!
Pierwsza historia trwa tu ponad 27 minut. W jej fazie
początkowej drżenie basowych strun, przypominające gitarowy motyw, buduje rytmiczną
pętlę, na której osadza się cała narracja. Muzyk kreuje także rozbudowane,
mroczne tło, które ściele się preparowanymi, krótkimi frazami. Wszystko lepi się
tu w dudniący, nerwowy dron, który smakuje post-industrialnie, przypomina małą
burzę z piorunami. Potem odzywa się masywny dzwon, którego brzmienie bliskie jest
przesteru i przenosi nas w obszar szeleszczącego rezonansu. Artysta w akustyce fortepianu
odnajduje teraz frazy brzmiące na poły syntetycznie. Jego struny niekiedy wręcz
śpiewają. Faza pierwszego interludium ma delikatny posmak ambientu, muzyk korzysta
także z klawiatury, ale wcale nie łagodzi zbudowanych do tej pory emocji. Stawia
na strunach lub w ich pobliżu przedmioty, które drżą lub wprawiają w drżenie
owe struny, a wszystko przypomina kamyszki tańczące w metalowej misce. Strumień
nowego wątku muzyk buduje z drobiazgów, które lepi w zwoje nerwowych fraz. Jego
machina dźwięku przypomina teraz rozbudowany, wielopoziomowy zestaw
perkusjonalny, którego dzieło kona w oparach matowego echa, zupełnie nie z tej
części realnego świata. Druga historia trwa około 20 minut. Jej początek, to
niemal dewastacja fortepianowych strun. Wszystko doposażone jest tu w metaliczne
echo, ucieka w mrok, syczy i rezonuje, przypomina pracujące suwnice kolejowe.
Pod koniec siódmej minuty nagła zmiana nastroju – rytmiczne inside & outside piano brzmi niczym zepsuty klawesyn. Ów jakże
psychodeliczny post-barok przechodzi potem w fazę minimalizmu, a na finał muzyk
powraca do narracji perkusjonalnej. Szepcze nam do ucha - fortepian, to taka
śpiewająca perkusja.
Stopmobil La
máquina de fabricar caprichos (Discordian Records, DL 2022)
Estudio Libres,
Buenos Aires, sierpień 2022: Jorge Torrecillas – saksofon altowy i tenorowy, Luciano
Bagnasco – gitara elektryczna, Carolina Rizzi – fortepian, Omar Grandoso –
fortepian, Pablo Vazquez – kontrabas oraz Marcelo von Schultz – perkusja.
Dziewięć improwizacji, 52 minuty.
Barceloński Discordian powraca po kilkumiesięcznej przerwie nagraniem
doprawdy wyśmienitym! Swobodnie improwizujący, argentyński sekstet w dość niestandardowym
zestawie instrumentalnym (dwa fortepiany!) buduje tu post-jazzową, wolną od
gatunkowych naleciałości narrację, która w wielu momentach intrygująco kojarzy
się z epokowym Karyobin Spontaneous
Music Ensemble. Skupiona, piękna opowieść, która nie szuka dzikiej ekspresji,
woli długie, nocne rozmowy o domniemanym szczęściu.
W pierwszej opowieści zachwyca nas nastrój delikatnego
wstępu i moc rozwinięcia, nie bez udziału kameralnego smyczka. To tu gitara
brzmi nad wyraz baileyowsko i budzi intrygujące
skojarzenia z klasykiem. W drugiej odsłonie gitara schodzi na pozycje
post-ambientowe, a narracją rządzą drobne, preparowane frazy pozostałych uczestników
podroży. Trzecią część otwierają symultanicznie improwizujące fortepiany. Swobodna,
dość leniwa narracja ma tu momenty ekspresyjnych wolt, by na koniec posmakować wytrawnego
free jazu. Następna część od razu skacze w ogień emocji! Ostra jazda ze
smyczkiem! Piąta improwizacja na zasadzie kontraktu, to ocean drobnych, preparowanych
fraz. Z kolei szósta odsłona znów kąpie się w przeręblu free jazzowych namiętności.
Saksofon krzyczy na froncie, rwie włosy z głowy, ale improwizacja niepodziewanie
skacze w głęboką ciszę. Po chwili znów eksploduje, by za moment zgasnąć. Takie
to up & down kreuje tu
dramaturgię całości, którą wieńczy kameralny śpiew piana i kontrabasu. W
siódmej opowieści oddychamy oparami dźwiękowych subtelności ze strony każdego z
instrumentów. Z kolei ósma improwizacja, to jedna z perełek zestawu. Na starcie
trochę drobnych, ale nerwowych fraz, potem władanie narracją przejmuje smyczek,
które śle zarówno długie, jak i krótkie meta
melodie. Powolny, niemal śmiertelny kolektyw szumów, strunowych szorowań i
dętych westchnień mieni się nie tylko czarno-białymi barwami. Ostatnia część dość
długo trzyma się kameralnego sznytu – preparowane fortepiany, smyczek, dęte i
gitarowe ornamenty. Ale wszystko do czasu – zakończenie albumu kipi od emocji,
które gotują nam pianiści.
Tom Ward/ Cath Roberts/ Olie Brice/ Johnny Hunter Spinningwork (New Jazz and
Improvised Music Recordings, CD 2022)
The Black Swan,
Newcastle, wrzesień 2021: Tom Ward – saksofon altowy, Cath Roberts – saksofon
barytonowy, Olie Brice – kontrabas oraz Johnny Hunter – perkusja. Sześć
kompozycji, 52 minuty.
Brytyjski free jazz młodego (może już trochę średniego)
pokolenia ma się świetnie! Kwartet, jaki napotykamy na tym albumie, to artyści,
którzy wspaniale czują się w ogniu improwizacji, ale na ogół lubią ją prowadzić
w oparciu o pewne scenariusze (tu akurat nazywane kompozycjami, których
autorstwem muzycy dzielą się dość kolektywnie). Pomysły mają przeróżne – czasami
kreują coś na kształt tematu, który zdaje się być głównie pretekstem do skoku w
żar improwizacji, innym razem nadają utworowi pewną strukturę dramaturgiczną,
która sprawia, iż ekspozycja dzieli się na naprzemiennie kreowane, duetowe
pasma ekspresji. W ramach reasumpcji nie sposób wszakże nie zauważyć, iż całe nagranie
kipi od emocji i mniej lub bardziej spektakularnych improwizacji.
Pierwszy utwór zaczyna się bardzo kameralnie. Dęte grają rozpoznawcze,
na poły melodyjne dźwięki, a sekcja rytmu buduje podwaliny pod dalszy rozwój
narracji. Po kilku pętlach wszyscy z gracją wchodzą w fazę kolektywnych, tudzież
solowych improwizacji, a kończą utwór meta
relaksacyjnymi, jakże kameralnymi wytłumieniami. Druga część dzieli się na wspomniane
wcześniej duety. Najpierw kontrabas z altem, potem perkusja z barytonem i perkusja
z kontrabasem, a na koniec bystry dialog dęciaków.
W trzeciej opowieści pojawia się smyczek, a dronowa narracja płynie w kłębach
mroku. Po serii westchnień kwartet przebiera free jazzowe barwy i dzieli się swoimi
wybuchowymi emocjami. Czwarta odsłona realizowana jest bardzo kolektywnie, czuć
w niej posmak swingu i melodyjności obu saksofonów, płynących swobodnym strumieniem
na łamiącym się rytmie kontrabasu i perkusji. A stempel jakości stawia tu
zdecydowanie baryton. Piąta kompozycja opowiada o tym, jak zmysłowe chamber saksofonów, oparte o rozśpiewany
smyczek, szuka jazzu. Gdy kontrabas przejdzie w tryb pizzicato, narracja rusza w improwizowaną podróż. Dużo dzieje się
tu znów w podgrupach, a narrację spina powrót smyczka. Finałowy utwór stawia na
dynamikę, emocje i wyjątkowo soczyste improwizacje. Ekspresyjny, post-rockowy wstęp,
duetowa eksplozja free jazzu na alt i perkusję, wreszcie fikuśne interludium na
baryton i kontrabas pod smyczkiem. Artyści do ostatniego dźwięku trzymają
tempo, wyjątkowo udanie reasumując ów jakże smakowity album.
Anna Jędrzejewska & Piotr Dąbrowski Duet obustronny (Torf Records, DL
2022)
Miejsce nieznane (Warszawa?), sierpień 2022: Anna
Jędrzejewska – fortepian oraz Piotr Dąbrowski – perkusja. Cztery improwizacje,
58 minut.
Duet obustronny,
to nie pierwsze już spotkanie Jędrzejewskiej z perkusistą - świetnie pamiętamy choćby
Copy of Pianodrum. Tym razem na jej artystycznej drodze staje Dąbrowski, a ich
wspólne muzykowanie nastawione jest na estetykę open jazzową. W wielu momentach wydaje się być dalece
post-klasyczne, chwilami syci się porcją ognistych emocji, w innym momentach
ucieka w niemal post-rockową melodykę. Narracja wydaje się być odrobinę przegadana
w swej fazie schyłkowej, a to, co najlepsze prawdopodobnie dzieje się w trakcie
pierwszej improwizacji, najdłuższej na albumie, trwającej prawie dwadzieścia
minut.
Skupiony początek inside
piano i szeleszczących perkusjonalii dość szybko zyskuje formę klawiszowej narracji, którą wspiera subtelny
drumming. Muzycy pracują na dużej swobodzie,
donikąd nie gonią, zdają się czerpać radość z każdej chwili wspólnego
muzykowania. Ich flow bywa
przyozdabiany post-rytmicznymi krzywiznami, incydentalnie nabiera post-romantycznego
posmaku i dramaturgicznej zadumy. Szczypta minimalizmu, narracyjna powściągliwość
i dobrze skrywana nerwowość sprzyjają budowaniu jakości całej improwizacji, nawet
w fazach bardziej dynamicznych, tudzież z lekka tanecznych. Druga opowieść wydaje
się być nastawiona na działania bardziej energiczne. Najpierw prym wiedzie tu
perkusista, który szyje grubym ściegiem. Potem stery narracji przejmuje
pianistka, która buduje bogatą w wydarzenia improwizację, dość konsekwentnie
stawia na melodię i rytm, śmiało sięgając po estetykę godną najlepszych dokonań
Radiohead. Początek trzeciej odsłony wiele obiecuje. Rozbudowane plamy dźwiękowego
inside piano, rezonujące talerze i ciekawy
suspens dramaturgiczny. Opowieść formuje się w zgrabną kołysankę, której daleko
jednak do niewątpliwie oczekiwanego wzrostu dynamiki. Na zakończenie pianistka
sięga po neoklasyczne frazy, których niebanalna uroda zdaje się łagodzić drobne
ambiwalencje recenzenta. Ostatnia improwizacja budowana jest z drobiazgów.
Przesycona smutkiem, ale również porcjami zadumanych uśmiechów, znów z
post-klasycznym sznytem, na końcu zdobiona delikatnie preparowanymi dźwiękami
fortepianu.
Vladimir Luchansky & Vitaliy Ovchinnikov Language Of Mismatch (Extra Notes,
Kaseta/DL 2022)
Vavilov Loft,
Sankt Petersburg, lipiec 2022: Vladimir Luchansky – saksofon altowy oraz Vitaliy
Ovchinnikov – gitara elektryczna, obiekty. Trzy improwizacje, 36 minut.
Duet saksofonu i gitary z niewielką domieszką
elektroakustycznych wtrętów, będących efektem użycia tzw. obiektów, to przykład
swobodnej improwizacji, która balansuje na granicy naprawdę wysokiej oceny, ale
miewa momenty, gdy luki w kreatywności stara się uzupełniać jazzowym, dość
schematycznym frazowaniem. Nie zmienia to faktu, iż początek tego niedługiego albumu
obiecuje naprawdę wiele, a garść dobrych konotacji z najlepszymi, brytyjskimi
wzorcami gatunkowymi stanowić może podwaliny pod udaną przyszłość duetu z Sankt
Petersburga.
Gitarowe frazy z domieszką elektroakustyki i smukłe, na poły
preparowane wydechy z tuby saksofonu, to aura pierwszej improwizacji. Brzmienie
obu instrumentów jest dość surowe, ale świetnie sprawdza się w praktyce, zwłaszcza
w kilku bardziej ekspresyjnych momentach. Czuć sznyt brytyjskiego free improv,
dużą swobodę w kreowaniu narracji, a muzycy udowadniają także, iż są w stanie
kleić intrygującą opowieść z samych drobiazgów. Zakończenie utworu
zwiastuje nadejście jazzu, szczęśliwe jest ono jednak wyciszone. W drugiej
odsłonie muzycy jeszcze bardziej skupiają się na dźwiękowych subtelnościach,
świetnie na siebie reagują, niemal w formule call & responce, bogacąc improwizację elementami szorstkiego
ambientu gitary i saksofonowymi zaśpiewami. Najpierw szukają u siebie różnic,
potem łączą się w imitacyjnym strumieniu narracji, który żyje ciągłymi
zmianami. W trzeciej opowieści frazowanie gitary jest bardziej przewidywalne, silnie
nasączone jazzem, a oddechy saksofonu w wolnych tempach też nie wróżą niczego
ciekawego. Szczęśliwie ta faza nagrania ma swoje free jazzowe spiętrzenie,
kilka bardziej dynamicznych przebiegów, dzięki którym odbiorca bez trudu
dociera do końca albumu.
MUC Chamber Art Trio Resilient
Perspectives (...A Real Fact) (FMR Records, CD 2022)
arToxin, Monachium,
grudzień 2021: Udo Schindler – saksofon altowy, sopranino, klarnet basowy, Sebastian
Gramss – kontrabas oraz Gunnar Geisse - gitara laptopowa (w utworach 1, 2 i 4).
Pięć improwizacji, 52 minuty.
Niemiecki multiinstrumentalista dęty Udo Schindler śmiało
pracuje na miano jednego z najpłodniejszych improwizatorów współczesnej Europy.
Redakcyjne pióro nie jest już od dawna w stanie nadążać za kolejnymi produkcjami,
ale od czasu do czasu zdarza nam się pochylić nad jego nowym nagraniem. Dziś trio
znane z portfolio artysty (choć tym razem pod nazwą własną), które zabiera nas
na frapującą podróż po meandrach swobodnie improwizowanej kameralistyki. Emocji
jest sporo, ale nie brakuje, jak to często na albumach Schindlera, momentów delikatnie
przegadanych. Nagranie sieje wszakże dużo artystycznego fermentu, zwłaszcza w momentach,
gdy z laptopowej gitary płyną dźwięki … wielkiej orkiestry symfonicznej,
tudzież zgrabne, fortepianowe pasaże.
Początek koncertu dobrze wprowadza nas w kameralny klimat i w
pełni uzasadnia nazwę własną formacji. Drgające struny, prychające dysze i
sporo niespodzianek brzmieniowych ze strony gitary. Kontrabas pracuje w obu
trybach, ale częściej korzysta z dobrodziejstw techniki arco, saksofony i klarnet sięgają zarówno po frazy śpiewane, jak i
drobne, nienachalne preparacje, a gitarowe sample zdolne są tu zaproponować
każdy dźwięk. Pierwsza improwizacja zdaje się być szczególnie udana, gdy muzycy
idą na wymianę krótkich, rwanych fraz lub gdy tempo intrygująco rośnie. W
drugiej części Schindler najwcześniej korzysta z klarnetu basowego, przez co opowieść
nabiera bardziej mrocznego klimatu. Gitara dba o emocje, raz frazuje jak …
gitara, innym razem jak klawesyn lub matowo brzmiący fortepian. W trzeciej i piątej
odsłonie improwizacja prowadzona jest tylko przez saksofon i klarnety do pary z
kontrabasem, który nie stroni od jazzowego pizzicato.
Pod nieobecność wszechmogącej gitary
bywa, że improwizacja traci tu ducha walki, ale na sam koniec śle nam dużo dobrego
za sprawą kontrabasowego smyczka i melodyjnego saksofonu altowego. Z kolei w
części czwartej, granej pełnym składem, dobrych emocji jest chyba najwięcej. Smyczek
rwie włosy z głowy, gitara zionie niemal rockową ekspresją, a w tubie dętego instrumentarium
pojawiają się jakieś przedmioty, dzięki czemu całe trio charczy jak stado gruźlików,
a narracja toczy się między hałasem, a mroczną ciszą.
Lamp Of(f) Too
Much Light For My Eyes (ZenneZ Records, CD 2022)
PCC Studio oraz Il Sole in cantina, Groningen, Holandia,
czas akcji nieznany: Stanimir Lambov – gitara, fx, kompozycje, Gabriele Bertossi – gitara basowa, kompozycje oraz Ruggero
Di Luizi – perkusja, instrumenty perkusyjne, kompozycje. Jedenaście utworów, 49
minut.
Z gitarzystą Stanimirem Lambovem zetknęliśmy się przy okazji
jednej z jego poprzednich płyt, silnie osadzonej w estetyce post-rockowej i
ambientowej. Tym razem przed nami trio, którego nazwa zdaje się być parafrazą
jego nazwiska, a którego muzyka zakotwiczona jest w łagodnym, jazz-rockowym
idiomie. Materiał zgromadzony na albumie bazuje na kompozycjach własnych, które
sięgają także po cytaty z synkopowanej klasyki. Muzycy na każdym z utworów
pozostawiają piętno własnej kreacji, ale album jako całość nie jest porcją
dźwięków, która szczególnie intryguje. Jazz środka dla mniej wymagających? To
chyba dobry kierunek myślenia.
Początek płyty, to kilkudziesięciosekundowe nagranie w
formie dynamicznej, rockowej piosenki.
Potem narracja wkracza w obszar jazz-rockowej łagodności, balladowych temp i ….
całkiem udanych ekspozycji solowych. Nie sposób nie dodać, iż każdy dźwięk
podany tu jest z dużą dbałością o brzmienie. Szczególnie dobitnie słyszymy to w
trakcie czwartego utworu, gdy Lambov sięga po gitarę akustyczną, a temat, to
niemal klasyczna bossanova z Copacabany. Także utwory piąty, ósmy i dziewiąty brzmią
zupełnie jak jazzowe klasyki, ale co ciekawe, lista kompozytorów na okładce
albumu nie wykracza poza nazwiska muzyków tworzących trio. Szósta część jest
dość nietypowa, buduje ją kobiecy głos recytujący po francusku i ambientowe
pasma gitary, a całość przypomina soundtrack
do melodramatycznego filmu. W siódmej odsłonie odnotowujemy udane improwizacje realizowane
na sporej dynamice. W części dziesiątej intryguje nas rockowe otwarcie -
niestety po paru pętlach dynamika siada, a słodycz post-ballady zaczyna wieść prym.
Kończąca album jedenasta kompozycja, to minuta z sekundami, wypełniona funkowym
motywem i rapowanym tekstem.
Lars Bröndum & Per Gärdin Fractal Symmetry, Hum and Toot
(Bandcamp’ self-released, DL 2022)
Fylkingen oraz Elektronmusikstudion, Sztokholm, 2022:
Per Gärdin – saksofony oraz Lars Bröndum - syntezatory modularne, theremin, organy oraz inne urządzenia
elektroniczne i elektryczne. Trzy utwory, 60 minut.
Wbrew sugestiom płynącym z preambuły dzisiejszej zbiorówki,
duet szwedzkich improwizatorów nie proponuje nam elektroakustycznych zabaw w
okolicach ciszy. Przed nami gęsto nasycony dźwiękami flow brzmień elektronicznych, podawanych w intrygujących
konfiguracjach rytmicznych i brzmieniowych, świetnie skorelowany z akustycznymi
strumieniami saksofonowych improwizacji. Te ostatnie płyną na ogół spokojnymi
pasażami, ale chętnie wchodzą też w bystre interakcje ze światem kreatywnej
elektroniki. Być może ten album jest odrobinę za długi, ale jak mawiają
niektórzy - nie ma zbyt dużych lub zbyt małych obrazów malarstwa współczesnego.
Początek pierwszej improwizacji (każda trwa tu kilkanaście
lub więcej minut) należy do dwóch syntetycznych wątków – jeden snuje się ambientowym
strumieniem, niekiedy dość mrocznym, drugi skwierczy małymi,
elektroakustycznymi usterkami. Na tym tle ściele się flow saksofonu sopranowego, który pracuje na dużej swobodzie. Linearna
narracja ma tu swoje całkiem efektowne spiętrzenie w środkowej części utworu, a
przygasa w płomieniach kojącego chill-outu.
Druga improwizacja najpierw skupia się na drobnych, niekiedy filigranowych
frazach saksofonu i dość stabilnej porcji płynnej
elektroniki. Ta ostatnia śle nam sporo mrocznych klimatów, szczególnie w
drugiej części ekspozycji. Po pewnym czasie w strukturze narracji pojawia się
rytm, który zdaje się dodawać siły eksplozywnej wypowiedzi saksofonu altowego. Trzecia,
najdłuższa część rozwija się dość leniwie, początkowo w klimatach wręcz
onirycznych. Sopran pracuje we własnym, dość spokojnym tempie, a elektronika
snuje się wokół niego i delikatnie pulsuje - rozrasta się na szerokość, podczas
gdy dęciak raczej wspina się na palce.
Tym razem środkowa część ekspozycji przenosi nas w okolice bliskie ciszy. Po
upływie kwadransa, skrupulatnie budowana opowieść zaczyna kierować się na
drobny szczyt. Zakończenie albumu jest z jednej strony bardzo śpiewne i
melodyjne, z drugiej rozkołysane powłoką elektronicznego rytmu.
Yom Gagatzi/ The Institute of Ongoing Things Yom Gagatzi/ TIOOT (Raash Records,
LP 2023)
Jerozolima (prawdopodobnie), 2011 (strona pierwsza): Uri
Katzenstein – głos, instrumenty dmuchane i perkusyjne, Binya Reches –
elektronika, bas, Ohad Fishof – instrumenty obręczowe i klawiszowe, głos oraz
2018 (strona druga): Binya Reches – zither
i elektronika, Ishai Adar – maszyny dźwiękowe, obiekty, dzwonki i syntezator, Ohad
Fishof – elektronika, obiekty dźwiękowe, flet i głos. Odpowiednio sześć i
cztery utwory, łącznie około 45 minut.
Album poświęcony jest przedwcześnie zmarłemu Uri
Katzensteinowi, jerozolimskiemu artyście wielu proweniencji (architektowi,
twórcy filmowemu, muzykowi). Pierwsza strona czarnego krążka zawiera nagrania z
jego udziałem z roku 2011, zmiksowane współcześnie. Druga zaś strona, to dźwiękowy
materiał przygotowany na okoliczność wystawy/ ekspozycji podsumowującej jego dorobek
artystyczny, jaka odbyła się w Amsterdamie, a której Uri nie dożył, albowiem
zakończył ziemskie życie na dwa miesiące przed jej otwarciem. O ile pierwsza część
nagrania jest wydarzeniem czysto muzycznym, elektroakustycznym, niezwykle
bogatym w wydarzenia, o tyle część druga, to raczej performance, słuchowisko, słowno-dźwiękowy tribute dla zmarłego.
Nagranie z roku 2011, to na poły improwizowana, elektroakustyczna
opowieść budowana w dużej mierze strumieniami syntetycznych dźwięków, które
sycą się estetyką post-electro, odrobiną elektroniki usterkowej i ambientowej. Narracja
bywa ciekawie inkrustowana dźwiękami bardziej żywego akcesorium, takiego jak
bas, perkusjonalia, instrument dęty, czy gitara (choć ta ostatnia nie pojawia się
w albumowym credits). W nagraniu nie
brak także wokali i wokaliz, a w części końcowej także sporej ekspozycji w klimatach
ethno, której brzmienie przypomina
góralskie kobzy. Całość bywa gęsta, trochę kalejdoskopowa, niekiedy przeładowana
pomysłami. Druga strona winyla jest dużo spokojniejsza, sporo w niej
onirycznego klimatu. Początek należy do damskiego wielogłosu, potem pojawia się
głos męski, który recytuje tekst o zmarłym, a być może także teksty jego autorstwa.
Opowieść budowana jest bardzo pieczołowicie, składa się zarówno z fraz post-elektronicznych,
jak i post-akustycznych. W drugiej fazie tej części albumu artyści budują
całkiem zgrabną, elektroakustyczną narrację, która gubi zamysł pośmiertnego
capstrzyku i zaczyna formować się w interesującą opowieść czysto muzyczną. Nie
brakuje w niej slapstickowych fraz, brzmień organowych, a także intrygującej
powłoki rytmicznej.