wtorek, 31 stycznia 2023

Francois Carrier, Alexander von Schlippenbach, John Edwards & Michel Lambert! Unwalled!


Kanadyjska para improwizujących obieżyświatów – Carrier i Lambert – co roku wizytuje Stary Kontynent (z incydentalną, covidową pauzą) i grywa koncerty z muzykami lokalnymi, każdy z nich rejestrując, a potem, po starannej selekcji, niektóre z nich kierując do zaprzyjaźnionych wydawców. Bywa, iż cykliczne wizyty muzyków z Quebecu kończą się poważniejszym wydarzeniem w postaci rejestracji studyjnej. Z takim przypadkiem mamy właśnie do czynienia. Wiosną roku ubiegłego, w stolicy Niemiec do alcisty i perkusisty zza Wielkiej Wody dołączyli muzycy tak istotni dla historii gatunku, iż powstała z tegoż spotkania dokumentacja fonograficzna nie mogła ujść uwadze czujnego krajowego wydawcy. A w roli zaproszonych – pianista Alexander von Schlippenbach i kontrabasista John Edwards! No, to mamy super kwartet!

Kwietniowe spotkanie ułożone zostało edytorsko w pięć kilkunastominutowych improwizacji i dwie miniatury, które zdają się być częściami tej samej, nieco innej od pozostałych, kolektywnej zabawy w dźwięki. Każdy z muzyków tkwi tu głęboko w historii jazzu i free jazzu, jakkolwiek w trakcie prawie 80-minutowej podróży nade wszystko swobodnie improwizuje.



Pierwsza improwizacja startuje dalece kolektywnym strumieniem dźwiękowym – swobodnym, nieśpiesznym, z odrobiną melodii, jazzowym pulsem i szczyptą swingu na fortepianowej klawiaturze. Artyści łapią dynamikę, zdają się balansować na granicy free jazzu. Gdy w grze pojawia się kontrabasowy smyczek wcale nie tracą atrybutów tempa, wręcz ich działania zyskują na ekspresji. W toku wymiany improwizowanych myśli chętnie pracują w podgrupach – trio bez altu czy duet kontrabasu i perkusji. Z kolei w wolnych tempach opowiadają piękne historie osadzeni na wyjątkowo nisko frazującym smyczku. Po chwilach ujmującej nostalgii chwytają free jazz za gardło i plotą kolejne bystre opowieści. Ciekawie frazuje w ich trakcie pianista – raz jest ostry niczym brzytwa, innym razem rzewny i romantyczny, post-klasycznie usposobiony. Narracja syci się tu ciągłą zmianę, a tym, który niemal na każdej pętli kąsa jakością jest kontrabasista.

Druga opowieść w swej fazie początkowej szyta jest kameralnym ściegiem – rozmarzony alt, ciepłe klawisze piana, post-barokowy smyczek i szeleszczące talerze. Z tych drobnych, niekiedy minimalistycznych fraz muzycy budują całkiem zgrabną i dynamiczną intrygę. Narracja łyka tu kolejne kilometry dzięki ekspresji saksofonu, potem tańczy na skrzydłach kontrabasu. Trzecia historia, to pierwsza z anonsowanych miniatur. Niewiele ponad dwie minuty altowych śpiewów, fraz inside piano i smyczkowych pojękiwań. Kolejna, na powrót dłuższa forma rodzi się na klawiaturze i w tubie altu, wspierana ponownie smyczkiem i bystrą robotą perkusji. Znów dynamika pojawia się niejako samoczynnie, w cudzie kolektywnej improwizacji. W fazie końcowej szczególnie podobać się może zejście w tryb duetowy fortepianu i smyczka, ckliwie komentowany perkusyjnymi talerzami.

Piąta narracja początkowo snuje się niczym metafizyczna ballada o mglistym poranku. Ciepłe oddechy saksofonu, drobne preparacje piana i smyczka. Mający miejsce tuż potem spacer we czterech ma charakter bardziej spokojny, zdaje się być podszyty wewnętrznym nerwem kontrabasu i kojącym śpiewem dęciaka. Tym razem tempo dyktuje drummer, a kąśliwe uwagi w poprzek szyku narracji zgłasza pianista. Emocje rosną na koniec opowieści, gdy alcista zaciska zęby i wiedzie kolegów na drobne wzniesienie. Kolejna wielominutowa narracja też startuje w pozycji chill-outowej. Najpierw duet saksofonu i piana, potem dystyngowany krok pizzicato kontrabasu, który przez moment dyskutuje jedynie z rzeczonym pianem, a przez kolejny snuje samotną opowieść. Narracja kwartetowa formuje się tu po długich przygotowaniach, a oparta jest głównie na kolejnej eksplozji kreatywności kontrabasisty. Samo rozwinięcie realizowane jest już na dużej dynamice, ale przy milczącej aprobacie alcisty. Album wieńczy druga miniatura, która snuje się brudnymi, ale spokojnymi frazami każdego z muzyków, po czym intrygująco gęstnieje i nabiera końcowego wigoru.

 

Francois Carrier, Alexander von Schlippenbach, John Edwards & Michel Lambert Unwalled (Fundacja Słuchaj!, CD 2022). Francois Carrier – saksofon altowy, Alexander von Schlippenbach – fortepian, John Edwards – kontrabas oraz Michel Lambert – perkusja. Nagrane w Studio ZentriFuge, Berlin, 27 kwietnia 2022. Siedem improwizacji, 78:30.

 

 

piątek, 27 stycznia 2023

Hung Mung! Live at Dragon!


Ich drogi życiowe i artystyczne zbiegły się w pięknej Barcelonie dobre kilkanaście lat temu. Jeden dotarł do katalońskiej stolicy z Kolumbii, drugi z Wenezueli, ten trzeci mieszka tu od zawsze, choć po ojcu jest półkrwi Portugalczykiem. Grywali razem w tysiącach projektów, zarówno tych avant-rockowych, jak i jazzowych, improwizowanych czy nawet post-klasycznych. Ale o tym, by stworzyć trio pomyśleli dopiero pod koniec drugiej dekady XXI wieku. Nazwę zaproponował Wenezuelczyk, który w dziedzinie werbalnej i tytularnej zawsze wiódł prym. Przyjęli nazwę od chińskiego boga wojny i wysłali swoje pierwsze studyjne eksploracje wprost na skrzynkę mailową pewnego wydawcy w dalekiej … Polsce.

Potem sytuacja stała się już bardzo dynamiczna. U progu roku 2020 pojawiła się pierwsza płyta (na jakże fizycznym nośniku, w pewnej iberyjskiej serii spontanicznej), na której ostatecznie znalazł się materiał koncertowy. W tymże samym roku, już w pewnym barcelońskim net labelu, ukazało się kilka kolejnych płyt tria, które bywało incydentalnie poszerzane do postaci kwartetu.

Jesienią rzeczonego roku trio zawitało do Polski i zagrało ognisty koncert na Spontanicznym Festiwalu, po czym rozrosło się na stale do kwartetu (doszedł pewien Katalończyk), albowiem Wenezuelczyk zrezygnował z gry na saksofonie i postanowił zająć się wyłącznie manipulowaniem kablami syntezatora modularnego. Grupa w kwartecie upubliczniała kolejne tytuły.

Dziś rzeczony, jedyny polski koncert barcelońskiej formacji, po raz ostatni w trio, po raz ostatni z Wenezuelczykiem grającym na saksofonie altowym, trafia do nas w formie discordiańskich plików. Przy okazji stanowi już ich dziesiątą płytę! Słuchamy, przywołujemy wspomnienia i skaczemy do góry z emocji!

Panie i Panowie - El Pricto, Diego Caicedo i Vasco Trilla, czyli Hung Mung na żywo z Dragona!



 

Pierwsza odsłona spektaklu trwa około dziesięciu minut. Początkowo przypomina małą kołysankę dla niezbyt grzecznych dzieci – talerzowe lamenty, gitarowe pick-up’y w stadium wstępnego rozruchu, pełne trwogi saksofonowe oddechy. Z biegiem kolejnych sekund artyści i ich instrumenty nakręcają się jak spirale Big Bena! Pricto dronuje na równi pochyłej free jazzu, Trilla sukcesywnie rozbudowuje drumming, a Caicedo szuka drobin hałasu na gryfie gitary. Po trzech minutach improwizacja jest już perwersyjnie głośna i gęsta - świdry altu, kreatywny chaos gitary i połamany rytm perkusji. Atmosfera robi się urokliwie free jazzowa, albowiem wszyscy idą już na szczyt, a gitara, jakby mimochodem, zaczyna smakować krwistym post-rockiem. Po ósmej minucie w zwoje tłustej improwizacji, która delikatnie traci na dynamice, wkręcają się pierwsze frazy syntezatora.

Drugi akt trwa dwadzieścia minut z sekundami i zdaje się być prawdziwym mięsem tego koncertu! Muzycy budzą się w mroku i szumie gitarowego wzmacniacza i syntezatora. Perkusjonalia szeleszczą i delikatnie drżą. Posmak post-industrialu leje się drobną strugą po podłodze, w tle unosi się chmura czerstwego, syntetycznego ambientu. Mglisty szum i głęboki drumming w połowie siódmej minuty zmieniają tu szaty. Gitara plecie teraz chill-outowe androny, drżą talerze, a syntezator zagęszcza front robót. W okolicach dziesiątej minuty Vasco zaczyna rozbudowywać swój perkusyjny flow. Diego zdejmuje maskę improwizującego gitarzysty i buduje jak najbardziej czarny strumień gitarowego post-metalu. Pricto obudowany kablami sieje z kolei dramaturgiczny niepokój. Narracja gęstnieje w mgnieniu oka i zaczyna zionąć ekspresją, po czym grzęźnie w oparach szarego dymu. Gitara jednak nie zwalnia i wsparta na plamie syntetyki ucieka wprost do nieba. Support perkusji też zdaje się tu być bezcenny. Dwie, trzy minuty przed końcem muzycy wpadają w kłębowisku kurzu i post-gitarowego, szorstkiego ambientu. Ciężko oddychając kończą swój szalony trip.

Czas na koncertowy bis! Potrwa on niemal dziesięć minut. Artyści zaczynają żwawo i nad wyraz kolektywnie. Gitara początkowo pracuje bardzo basowym strumieniem, perkusja krąży wokół własnej osi, a syntezator szuka usterek na łączach. Z jednej strony gitarowe riffy, z drugiej post-jazzowe zawijasy. Flow gęstnieje tu z każdą sekundą, syci się rytmiką rock-steady, kołysze na silnym wietrze i łapie dynamikę pełnymi garściami. Nikt nie zdejmuje nogi z gazu. Ostre, rwane i szarpane frazy syntetyki, gitarowe wycieczki do wszechświata post-metalu i perkusyjne zasieki. Finalizacja takiego tygla emocji nie wydaje się prosta – muzycy walczą wytrwale z materią narracji, aż w końcu hamują wprost w oklaski publiczności, tudzież salwy własnego rozbawienia.

 

Hung Mung Live at Dragon (Discordian Records, DL 2023). El Pricto – saksofon altowy i syntezator, Diego Caicedo – gitara elektryczna oraz Vasco Trilla – perkusja, instrumenty perkusyjne. Nagranie koncertowe, 9 października 2020, Dragon Social Club, Poznań, Degenerative 4th Spontaneous Music Festival. Trzy improwizacje, 41 minut.



wtorek, 24 stycznia 2023

The Relative Pitch’ December outfit: Malfon! Voutchkova & Surak! Abdou!


Nowy rok już w rozkwicie, a my ciągle buszujemy w ubiegłorocznych złogach świeżych płyt! Dziś czas na ponadnormatywnie płodny amerykański label The Relative Pitch. Jego trzy grudniowe nowości przynoszą nam dwie solowe ekspozycje saksofonowe (męską, jakże szorstką oraz damską, jakże kojącą nerwy) i performatywny duet na skrzypce, dźwięki otoczenia i śpiewające obiekty przeróżne.

Bez zbędnej zwłoki zaglądamy do środka trzech albumów, dwóch kompaktowych i jednego wirtualnego. Jak zwykle moc wrażeń przed nami! A geograficznie - Barcelona, Berlin i … bliżej nieokreślone francuskie suburbia.



Don Malfon  Mutable (CD)

Bellvitge, Barcelona, maj 2022: Don Malfon – saksofon altowy i barytonowy. Osiem utworów, 40 min.

Kataloński saksofonista zdaje się podążać dalece przemyślaną drogą rozwoju artystycznego. Nie rzuca się w wir każdej improwizacji, dobrze dobiera partnerów (także tych renomowanych) i wytrwale pracuje, by co kilka, kilkanaście miesięcy dostarczać nam nową płytę. Jego pierwsza solowa ekspozycja ukazała się dwa lata temu w labelu lokalnym i była niczym nieskrępowaną podrożą w głąb preparowanych, saksofonowych dźwięków barytonu. Nowa płyta pokazuje innowacyjność i kreatywność tego muzyka jakby w innym świetle. Malfon serwuje nam tu zmyślną dramaturgię, dużo pracuje samym instrumentem, bawi się jego mechaniką, intensywną fizycznością samej materii, a nade wszystko daje nam popis wykonawczej wirtuozerii. Dodajmy, iż obok barytonu w nagraniu pojawia się także saksofon altowy, choć po prawdzie jego brzmienie w procesie intensywnych dekonstrukcji czasami niczym nie różni się od barytowego charczenia. Definitywnie bardzo mocny punkt w katalogu RP na koniec roku!

Na starcie pierwszej improwizacji muzyk wydycha z płuc ogromne ilości suchego powietrza. W tubie saksofonu coś brzęczy i post-perkusyjnie rezonuje. Brzmienie jest szorstkie, zdecydowanie agresywne, ale na swój sposób melodyjne. Rodzaj saksofonu rozpoznajemy dopiero po kilku pętlach narracyjnych. Baryton buduje tu opowieść, która ma swój wewnętrzny, choć nieoczywisty rytm. W końcowej fazie ekspozycji zdaje się, że muzyk używa jedynie ustnika. Druga improwizacja, to podróż definitywnie mechaniczna. Pracują dysze, muzyk szuka akustyki samego korpusu instrumentu, wszystko tu drży i wysyła rezonujące dźwięki. Chwilami przypomina to zabawy Vasco Trilli metalowymi przedmiotami na perkusyjnym werblu. Pewnie znów coś znajduje się w samej tubie, ale jeśli jest tam tylko powietrze, to muzyka winniśmy od dziś określać mianem czarnoksiężnika. Saksofonista buduje tu kilka wątków jednocześnie, bywa, że jego instrument brzmi niczym puzon albo trąbka. Mechanika, wulkanizacja, pulsacje - prawdziwie akustyczne techno! Kolejne improwizacje stawiają na bardziej zwięzłą, niekiedy enigmatyczną formę. Trzecia, to pakiet rezonujących, nieco wystudiowanych fraz, które udanie szukają pokrętnej melodyki, z kolej w czwartej wszystko brzmi, niczym charczące płuca gruźlika. Muzyk pracuje długim oddechem, w końcu niemal cyrkulacyjnie, a brudne brzmienie kreuje dodatkowe emocje. W piątej odsłonie dostajemy się w wir czystego powietrza, a saksofonista kreśli delikatnie swingujące, post-freejazzowe frazy. W szóstej części powraca do formuły dronowej. Narracja płynie tym razem wysokim wzgórzem, wydaje się lekka, bardzo delikatna, jak na kanony tego albumu i tego artysty. Jeśli pierwsze dwie improwizacje uznać tu jesteśmy skłonni za najlepsze momenty płyty, to siódma część zdaje się reasumować wątki obu tych opowieści. Instrument Malfona zamienia się tu w szlifierkę, tokarkę, spawarkę, a nawet zepsuty silnik elektryczny. Prawdziwy pokaz możliwości brzmieniowych prostego instrumentu dętego! Końcowa improwizacja toczona jest bliżej ciszy. Długie, spokojne pociągnięcia pędzlem, relaksacyjny oddech, ale niemal post-industrialne brzmienie. Nastrój całości zdaje się być jednak bardziej oniryczny niż mroczny. Akustyczne niespodzianki czają się bowiem w każdym zakamarku tej narracji.



 

Biliana Voutchkova & Jeff Surak  The Truth About the Key (DL)

Berlin (ulice miasta oraz studio Liebig12), lipiec 2022: Biliana Voutchkova – skrzypce, głosowe deskrypcje, obiekty oraz Jeff Surak – magnetofony kasetowe, amplifikowane obiekty. Trzy utwory, 39 minut.

Kolejny, choć wcale nie ostatni epizod cyklu DUOS2022 bułgarskiej skrzypaczki zrealizowany został w Berlinie, w dwóch nieco odmiennych sytuacjach dramaturgicznych. Z jednej strony, to tzw. akcje partyzanckie w mieście, gdzie artyści zbierali ciekawe odgłosy otoczenia, z drugiej spotkanie studyjne, w trakcie którego zarejestrowali wiele frapujących dźwięków instrumentalnych i post-instrumentalnych. Potem jeszcze tylko bystry mix tego wszystkiego i album już gotowy. Składa się z dwóch krótkich odcinków i części zasadniczej. Ta ostatnia trwa prawie pół godziny i w swej drugiej fazie zdominowana została przez … muzykę. To definitywnie najlepszy fragment całej płyty.

Z okolicznościami ulicznymi stolicy Niemiec wita nas syrena alarmowa. Kalejdoskop field recordings zdaje się być tu niezwykle barwy i bogaty. Do żyjącego miasta, które jest tu dominantą wydarzeń dodawane są dźwięki skrzypiec, rejestrowane w różnych sytuacjach akustycznych, a także głos Biliany, która prowadzi dialogi z samą sobą lub napotykanymi spacerowiczami. Narracja jest wszakże spójna, ma swój wewnętrzny rytm, a zdobi ją plejada dźwięków elektroakustycznych, których źródeł możemy się jedynie domyślać. Drugi utwór wnosi do zastanej sytuacji narracyjnej intrygującą rytmikę, która zdaje się burzyć tajemniczy, oniryczny klimat pierwszej części, a także równie zaskakującą melodykę. Owe kilkanaście minut dwóch pierwszych odcinków albumu ma definitywnie charakter performerski, ale jego dramaturgia sprawia, iż nawet na moment nie gubimy tu koncentracji. Trzecia odsłona bazuje głównie na dźwiękach skrzypiec Biliany i szerokiego akcesorium Jeffa. Tu także pojawiają się inkrustacje field recordings, ale mają one charakter zdecydowanie incydentalny. Narracja syci się dźwiękami strunowymi, głosem i masą intrygujących, elektroakustycznych fonii. Skrzypce chętnie wypadają w post-barokowy taniec, sycą się brudnym, post-ulicznym brzmieniem, a pozostałe dźwięki dostarczane za pomocą magnetofonu i przeróżnych obiektów idealnie ubarwiają rwaną, nerwową narrację. Szczególnie piękny wydaje się fragment z okolic dwudziestej minuty – tu skrzypce efektownie frazują na tle gęstego pasma szumów. Na ostatniej prostej zdaje się, że słyszymy nawet dwa wątki skrzypcowe.




Sakina Abdou  Goodbye Ground

Nagrania domowe, Francja, od kwietnia do czerwca 2022: Sakina Abdou – saksofon. Siedem utworów, 43 minuty.

Francuzka saksofonistka, którą znamy także z roli artystki barwiącej dęte frazy swojego instrumentu elektrycznymi i elektroakustycznymi preparacjami, zaprasza na swoją solową ekspozycję, którą wypełniać będą wyłącznie dźwięki czystego saksofonu. Album zdaje się mieć trzy zasadnicze części. Najpierw Abdou sięga do swoich jazzowych korzeni, potem, w najdłuższej opowieści, szuka brudnych, preparowanych fraz, wreszcie zabiera nas na pięcioczęściową podróż, w trakcie której dzieje się niekiedy niezbyt wiele, a poza skończoną liczbą przypadków konstytucją tej impro/ kompozycji jest zasada wielokrotnego powtarzanie fraz.

Pierwsza część albumu, to czysto brzmiące, niekiedy wręcz post-hardbopowe, melodyjne, na ogół spokojne frazy saksofonu, sięgające także po klimat brzmieniowy i narracyjny, który zdałby się być ścieżką dźwiękową do klasyka cinema noir. Dużo ciekawego przynosi druga opowieść – brudne, szorstkie, czasami hałaśliwe brzmienie i improwizacja (kompozycja?), która poszukuje zarówno dynamicznych, gęstych komplikacji, jak i uspokajających westchnień post-kameralistyki. Taka mozolnie budowana, dualna narracja stanowi tu oś wydarzeń dramaturgicznych. Artystka trzyma się wytyczonego szlaku i nie stroni od konceptualnej niemal repetycji. Trzecia historia, która trzyma się melodyki, jest spokojna i nie stroni od post-jazzowych inkrustacji, zdaje się stanowić wprowadzenie do części czwartej, która szyta jest zdecydowanie gęstszym ściegiem. Abdou dyktuje tu stabilne tempo, ale syci narrację zadziornymi, bardziej emocjonalnych frazami. Z kolei piąta część budowana jest początkowo głównie krótkimi, urywanymi dźwiękami. Potem nagranie dostarcza nieco więcej ekspresyjnych sytuacji, nabiera wręcz pewnej meta taneczności. W szóstej odsłonie artystka najpierw nuci post-melodię, jakby półgębkiem, potem wydłuża oddech i pracuje niemal cyrkulacyjnie, po raz pierwszy na albumie rzadziej sięgając po figurę dramaturgiczną zwaną powtórzeniem. Finałowa impro-kompozycja trwa prawie dziesięć minut, a zaczyna się dronowym frazowaniem. Saksofon oddycha, szumi, czasami szyje narrację drobinami dźwięku. W dalszej części saksofonistka stawia na większą kreatywność, podnosi nieco poziom dynamiki, a na sam koniec serwuje na garść naprawdę mocnych oddechów. 

 



piątek, 20 stycznia 2023

Crispell, Fonda & Sorgen as Dreamstruck With Grace In Mind *)


Żyją na świecie artyści, którzy są niczym Król Midas. Czego by się tknęli, złoto leje im się z rąk. Amerykańska pianistka Marylin Crispell zdaje się być taką osobą. Wieloletnia partnerka artystyczna Anthony’ego Braxtona, pianistka, która piękne albumy nagrywała choćby z Barry Guyem, do tego prawdziwa artystka wyzwolonego jazzu – otwarta na improwizację, wyjątkowa stylowa, świetnie zorganizowana na klawiaturze, ale także w trybie inside piano, na ogół daleka od wulkanów ekspresji, typowych dla adeptów fire music, przez to jeszcze bardziej atrakcyjna w odbiorze.

Dziś wraca do nas z nagraniem w klasycznym trio, w towarzystwie muzyków równie wyśmienitych -kontrabasisty Joe Fondy i perkusisty Harveya Sorgena. Artystów poznajemy w bukiecie jedenastu kompozycji, które śmiało nazwać możemy rodzajem scenariuszy dla swobodnej improwizacji. Dodatkowo wszystkie one dowodzą, iż trio śmiało zasługuje nam miano mistrza krótkiej, zwięzłej formy. Crispell na album dotargała trzy notacje, Fonda cztery, trzy utwory podpisane są przez wszystkich, zatem możemy uznać je za niepredefiniowane improwizacje, a jeden utwór jest solową ekspozycją perkusyjną, zatem jego autorstwo przypisujemy Sorgenowi.



Początek albumu, to krótka opowieść, którą zaliczyć możemy właśnie do owych niepredefiniowanych narracji. Minimal step, kolektywna meta melodia ze smyczkiem i małe perkusjonalia – subtelna, nieco abstrakcyjna, stonowana, na klawiaturze całkiem liryczna improwizacja. Kolejne dwa utwory (wedle scenariuszy kontrabasisty), to dynamiczne ekspozycje, nie tylko tytularnie nawiązujące do estetyki Ornette’a Colemana. Zadziorne, czupurne melodie, prowadzone w gęstym szyku, zdobione krótkimi, niezobowiązującymi ekspozycjami solowymi, głównie kontrabasisty. Czwarty utwór zdecydowanie zaliczyć winniśmy do tych dłuższych, nieco spokojniejszych, które stwarzają sporą przestrzeń na fortepianowe opowieści. Początek bardzo melodyjny, wręcz romantyczny. Liryczne klawisze, rozśpiewany, choć wcale nie subtelny kontrabas i precyzyjna, nieprzegadana perkusja budują narrację bez zbędnego pośpiechu, ale i bez niepotrzebnych dźwięków. Oto opowieść dla tych, którzy nie potrzebują ekspresyjnych szczytów, by czerpać wielką radość z muzyki improwizowanej. Na wytrwałych czeka tu jeszcze soczyste, lekko rozhuśtane solo kontrabasu, które wieńczy ponad siedmiominutową narrację. Po nim następuje solowa improwizacja perkusisty, która dla odmiany nie budzi w nas specjalnych emocji, chyba niepotrzebnie uformowana w osobny utwór.

Rzeczone emocje są z nami na powrót w szóstej części. Narracja budowana z suspensem, ale wyjątkowo nerwowa. Krótkie, sygnalne dźwięki, które szukają zaczepki, bystra gra na małe pola z oceanem brzmieniowych i dramaturgicznych niuansów, do tego garść preparacji na gryfie kontrabasu. W następnym nagraniu do zadanych emocji dochodzi jeszcze zadziorna dynamika. Kilka definitywnie wirtuozerskich pasaży podsyła nam tu pianistka, a nagranie finalizuje się w trakcie perkusyjnego solo. Ósma opowieść śmiało pretenduje do miana najpiękniejszego na płycie. Dalece abstrakcyjne frazy piana są tu błyskotliwe kontrapunktowane smyczkowymi boleściami i chmurą rezonujących talerzy. 

Trzy ostatnie opowieści niosą nam moc post-klasycznych, zadumanych fraz pianistki, które napotykają na różnorodne reakcje kolegów. W pierwszej z nich melodia stoczyć musi zażarty bój o przetrwanie z dynamicznie usposobionymi kontrabasem i perkusją. Nostalgia zderza się tu z czupurnością, a zwycięzcami okazują się wszyscy, łącznie z cierpliwymi słuchaczami. Dziesiąta ekspozycja jest dość zwarta w formie, pełna wszakże ekspresji i narracyjnych kantów. Wreszcie finał, na poły balladowy, trochę rezolutny, całkiem melancholijny. Bezdyskusyjnie podany nam z tytułową gracją, nie tylko na myśli.

 

Dreamstruck - Marilyn Crispell, Joe Fonda, Harvey Sorgen With Grace In Mind (Fundacja Słuchaj!, CD 2022). Marilyn Crispell – fortepian, Joe Fonda – kontrabas oraz Harvey Sorgen – perkusja. Nagranie z 26 czerwca 2021 roku, Nowy Jork, Area 52 Studios, Saugerties. Jedenaście kompozycji, 48:23.

 

*) recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana



poniedziałek, 16 stycznia 2023

Evan Parker X-Jazz Ensemble! A Schist Story!


Nie stawaj przed innymi, graj tylko wtedy, gdy masz coś ważnego do dodania w kontekście tego, co jest właśnie grane; nie rób niczego na siłę, sprawiaj, by całość swobodnie płynęła. Zmieniaj kierunek tylko wtedy, gdy sytuacja sceniczna wydaje się niezdefiniowana, ale nie z twojego punktu widzenia, ale kolektywu. (…) Nie myśl za dużo, wykazuj atencję i słuchaj. Słuchanie jest priorytetem. (…) Pilnuj natężenia dźwięku i dynamiki, używaj tylko koniecznych fraz, ani więcej, ani mniej, jesteś tylko drobnym elementem globalnej koncepcji; działaj w korespondencji z innymi, ze świadomością, że jesteś istotnym fragmentem całości *).

Mniej więcej tymi słowami Evan Parker rozpoczynał każdy dzień tygodniowego warsztatu, jaki realizował z improwizującymi muzykami z Portugalii, latem 2012 roku w górzystych okolicznościach iberyjskiej przyrody. Zwieńczeniem tygodnia pracy był finałowy koncert, którego dokumentacja fonograficzna właśnie do nas trafiła. Pytanie, czy warto było na nią czekać całą dekadę, jest oczywiście jedynie retoryczne. Z dzisiejszego punktu widzenia nie sposób nie skonstatować, iż dla portugalskiej sceny muzyki improwizowanej było to jedno z ważniejszych wydarzeń w definitywnie historycznym wymiarze. Bez zatem dalszych introdukcji sprawdźmy, cóż działo się w trakcie spektaklu, który trwał niewiele ponad trzy kwadranse, a na scenie jednoczył brytyjską ikonę improwizującego saksofonu (tu także w roli dyrygenta) i piętnastu portugalskich adeptów, zarówno tych bardzo już wtedy doświadczonych artystycznie, jak i niemal młokosów. Zauważmy, iż większość z tych lokalnych muzyków, to dziś czołowe postacie europejskiej muzyki improwizowanej.



Improwizowana opowieść ma zdecydowanie kameralną introdukcję. Altówka kreśli melodyjny flow, który komentowany jest innymi dźwiękami strunowymi (w tym gitary akustycznej) oraz spokojnymi frazami trąbki. Krok za krokiem narracja delikatnie nadyma się i rozrasta, by po wybiciu 5 minuty utonąć w elektronicznym backgroundzie i blasku rezonujących talerzy. Pierwsze dźwięki dostarczają teraz gitary elektryczne, które udanie konweniują z elektroniką. Opowieść gęstnieje i w okolicach 10 minuty chłonie pierwsze dźwięki saksofonów – najpierw sopranowego, potem tenorowych. Nie wspina się jednak na szczyt, ale wpada w objęcia śpiewnych, spokojnych podmuchów saksofonu, inkrustowanych strunowymi i perkusjonalnymi drobiazgami. Jedna z gitar elektrycznych kreśli teraz dźwięki, pod które podłącza się saksofon. Jazzowy posmak zachęca inne instrumenty do włączania się w budowanie gęstego, po chwili już ogniście free jazzowego łańcucha zdarzeń. Zakończenie pierwszego kwadransa koncertu grane jest już chyba całą orkiestrą i kipi od emocji.

Po osiągnieciu punktu przegięcia improwizacja rozlewa się szerokim korytem wyłącznie intrygujących fraz. Strunowce fermentują, trąbka dmie na wszystkie strony, swoje dokłada też elektronika. Ale po kilku minutach flow przygasa i wielka orkiestra przystępuje do kreowania nowego wątku. Bazy rytmicznej szuka tu gitara akustyczna, wytrwale pracuje harfa i delikatna elektronika. Powrót saksofonów oznacza tu duży zastrzyk energii. Tempo jest jednak umiarkowane, co sprzyja podłączaniu się kolejnych ośrodków dźwiękowych. Intensywność rodzi się tu wszakże na flankach, kreowanych przez dobrze już rozgrzane perkusje. W mgnieniu oka narracja osiąga stadium Orchestra Tutti! Piękny szczyt w ułamku sekundy przekształca się w … jazzowe trio z saksofonem tenorowym, bystrze doposażone w emocje kontrabasowym smyczkiem.

W okolicy 25 minuty koncert zaczyna się jakby od nowa. Znów altówka, garść strunowych zdobień i trąbka. Kilka brudniejszych fraz dokłada teraz cello, reszta pracuje w trybie short-cuts, umoczona w elektronicznym sosie. Kilka bystrych fraz ślą także saksofony, przy czym każdy z nich zdaje się pracować w innym trybie. Kolejne wzniesienie pokonywane jest głównie dzięki inicjatywie watahy instrumentów strunowych, a udane lądowanie następuje wprost w objęcia małych perkusjonalii i gitar z prądem. Narracja znów zatem szuka nowych rozwiązań, leniwie nadyma się i rośnie w siłę serią wzajemnych kontrapunktów. Wszystko sprzyja teraz ekspozycji saksofonu sopranowego. Ten z energią przystępuje do dzieła, tło zaś pęcznieje dzięki gitarom i perkusjom. Prawdziwie free jazzowe uniesienie wieńczy tu swój żywot po 34 minucie.

Improwizację czeka teraz drobne wytłumienie, ale odbywa się ono w inny niż dotychczas sposób. Gitara akustyczna buduje bowiem delikatne, ale definitywnie rytmiczne tło, które z jednej strony pozwala na chwile wytchnienia dla każdego, z drugiej nie pozwala umrzeć całej opowieści. Kilka urokliwych fraz harfy, dużo kreacji ze strony elektroniki i wielobarwne pochody gitar elektrycznych, to elementy składowe nowego wątku. Gdy do piętrzenia narracji przystępują także perkusje, wiemy już doskonale, iż orkiestra zaczyna wznosić się na finałowe wzgórze. Swoje dokładają teraz saksofony, a w grze uczestniczą już na pewno wszyscy zgromadzeni na scenie. Całość niesie się sporym hałasem, ma niemal post-industrialny posmak i pięknie gaśnie wraz z wybiciem 40 minuty, wprost w ramiona melodyjnych fraz strunowych. Słyszymy trąbkę, gitarę akustyczną (ze smyczkiem!) i wszystko to, co budowało improwizację na samym początku koncertu, a także w jego środkowej części. Kameralne rozchełstanie jest teraz efektem zwinnych onomatopei wiolonczeli i altówki, dźwięków elektrycznych gitar, harfy, trąbki i nisko zawieszonych, kontrabasowych smyczków. Kolektywny strumień emocji, tuż po wybiciu pełnych trzech kwadransów, wpada w objęcia rzęsistych oklasków.

 

Evan Parker X-Jazz Ensemble A Schist Story (JACC Records, CD 2022). Evan Parker – dyrygentura i saksofon, Miguel Mira – wiolonczela, João Camões – altówka, Angelica Salvi - harfa, Luís Vicente – trąbka, Marcelo dos Reis – gitara akustyczna, Hugo Antunes i José Miguel – kontrabasy, Miguel Carvalhais i Travassos – elektronika, Luis Lopes i Gonçalo Falcão – gitary elektryczne, João Lobo, João Pais Filipe i Gabriel Ferrandini – perkusje, Rodrigo Amado, João Martins i Pedro Sousa – saksofony. Nagranie koncertowe, 18 sierpnia 2012 roku, Casa da Cultura da Sertã, Schist Villages, Portugalia. Jedna improwizacja, 46:04.

 

*) cytuję za słowami albumowego credits



piątek, 13 stycznia 2023

A New Wave Of Jazz’ fresh outfit: Dandelion! The Art Of Crashing! Good To Be Back In Reality! Stochastic Regions!


Belgijski label A New Wave Of Jazz pracuje równo i wytrwale, każdego roku dostarczając miłośnikom wolnej improwizacji kilka łakomych kąsków. Dokonania stajni Dirka Serriesa śledzimy od początku jej istnienia, zatem nasi Czytelnicy znają każdą płytę wydaną z logo NWOJ.

Dzisiejsze spotkanie obejmie dwie jesienne premiery kompaktowe wydawnictwa, a także dwie kasetowe świeżynki, które światło dzienne ujrzały pod koniec lata zacnego roku ubiegłego. Na czterech albumach odnajdujemy jedno trio i aż cztery duety, albowiem druga z kaset ma charakter splitowy, zatem na każdej ze stron tego wyśmienicie nobliwego i jakże archaicznego, tudzież nieporęcznego nośnika pomieszczono różne nagrania. Szefa labelu znajdujemy na nagraniu trzyosobowym (tu definitywnie najciekawszym, które bez trudu trafiło na naszą coroczną listę rzeczy wartych zapamiętania) oraz na dwóch ostatnich duetach. Poza nim, na omawianych płytach zagrają dla nas sami dobrzy znajomi - z Wielkiej Brytanii, Belgii, Holandii i … Portugalii.



Dandelion by Jackson, Serries & Vanderstraeten

Sunny Side Inc. Studio, Anderlecht, październik 2021: Tom Jackson – klarnet, Dirk Serries – gitara akustyczna oraz Kris Vanderstraeten – instrumenty perkusyjne, perkusja. Pięć improwizacji, 42 minuty.

Dość jeszcze młody Anglik i dwóch doświadczonych (nawet bardzo) Belgów proponuje nam nagranie niezwykłe. Na lewej flance bardzo kreatywny klarnecista, którego znamy z wielu ciekawych albumów, muzyk wszakże nie nastawiony na eskalowanie ekspresji, to raczej wyczulony na niuanse post-kameralista. Po prawej stronie gitarzysta, tu w wersji akustycznej, a zatem skory do intrygującego pętlenia narracji, nieustannie wystawiający partnerów na nowe i niełatwe zadania. Po środku zaś weteran swobodnego percussion & drums (dokładnie w tej kolejności), który zdaje się być głównym strategiem tej improwizacji, muzykiem, który permanentnie sieje zdrowy ferment i wtłacza narrację w coraz bardziej urokliwe sytuacje sceniczne. Dodajmy, iż album jest fantastycznie skonstruowany pod względem dramaturgicznym. Każda kolejna improwizacja zdaje się tu zagęszczać emocje i nieść nas coraz większym wzniesieniem.

Początek nagrania to gromada drobnych fraz – pisków, delikatnych obtarć, trzasków, szmerów i szelestów. Akustyczny mikro świat, który szybko gęstnieje i przyjmuje postać tzw. narracji właściwej, pełnej ciekawych zakamarków i zwinnie pokonywanych zakrętów. Wszystkie frazy, akcje i towarzyszące im bystre reakcje zdają się tu do siebie pasować niemal idealnie – od szczegółu do ogółu i z powrotem! Druga opowieść zaczyna się na stojąco – coś rezonuje, ktoś wzdycha. Po kilku głębszych oddechach narracja rusza jednak z kopyta i dość szybko zyskuje na dynamice. Zadziorne frazy gitary, wycofana melodyka klarnetu i wielopalczasty drummer, który z wyjątkową gracją pociąga za sznurki. Trzecia improwizacja faluje niczym wzburzony ocean. Najpierw budowana ze sprytnych short-cuts, potem oparta na zwinnych interakcjach. Pierwszym, który ciągnie narrację na wzniesienie jest dobrze już rozgrzany klarnet. Emocje rosną jak w dobrym filmie kryminalnym. Nie brakuje też fazy rezonująco-śpiewającej, szczególnie w parze klarnet-perkusja. Ten pierwszy ma tu nawet krótkie, w pełni samotne solo. Rozbudowana czasowo narracja wchodzi w fazę beauty falling down dopiero po dziesiątej minucie. Zdobi ją szczególnie garść tajemniczych, elektroakustycznych dźwięków, zapewne ze strony perkusjonalisty. Czwarta odsłona stawia na frazy permanentnie preparowane. Klarnetowe gwizdy, smyczkowe akcje na gryfie gitary i kacze gdakanie perkusjonalisty. Muzycy zaskakują nas tu na każdym korku – rozkołysane śpiewy, dynamiczne podskoki i stado koni w galopie – wszystko brzmi niczym soundtrack do filmu przygodowego. Na starcie ostatniej części albumu dostajemy dźwięki wprost z werbla, których pochodzenia możemy się jedynie domyślać. Rozrywane struny gitary i klarnecie popiskiwanie, to kolejne elementy tej układanki. Muzycy formują się w zwarty, na poły rytmiczny szyk. Emocje skaczą tu do samego nieba, tempo eskaluje, ekspresja eksploduje! Na moment zwalniają, by schylić się po drobne, niemal zjawiskowe dźwięki, po czym skaczą na powrót w piekło niekończących się, całkiem tanecznych podrygów. Po siódmej minucie zdejmują nogę z gazu i zaczynają preparować. Klarnecista śpiewa teraz na smutno, gitarzysta liczy struny, a perkusista przestawia przedmioty na werblu, obiera je ze skóry, zdaje się, że także … nakręca. Bardziej energetyczne frazy powracają tu na ostatniej prostej, genialnie reasumując całe spotkanie.



 

The Art Of Crashing by Costa & Ernsting

Studio SanteBoutique, Holandia (?), 2020: Hugo Costa – saksofon altowy oraz Philipp Ernsting – perkusja. Sześć improwizacji, 49 minut.

Portugalskiego saksofonistę i holenderskiego perkusistę znamy z dwóch formacji trzyosobowych – Albatre (z basem Gonçalo Almeidy) i Anticlan (z gitarą Josue Amadora). Tym razem postanowili pomuzykować jedynie w duecie, z góry zakładając, iż formuła free jazzu będzie dla nich najodpowiedniejsza. Świetnie sobie w zadanej estetyce poradzili, dodatkowo mając w zanadrzu sporo nie do końca jazzowych doświadczeń z obu wymienionych grup, wnieśli do tygla dość spodziewanych emocji fire music całe mnóstwo niuansów dramaturgicznych, brzmieniowych onomatopei, a nade wszystko dużo zwyczajnej, jakże bezcennej kreatywności.

Pierwsza odsłona albumu, to miniaturowa narracja budowana niemal wyłącznie frazami saksofonowymi. Costa oddycha, lekko rezonuje, śle kilka post-jazzowych pętli na tzw. dobry początek. Kolejne trzy improwizacje trwają po dziesięć i więcej minut, zdają się być prawdziwym mięsem tego ognistego splotu wydarzeń dźwiękowych. Narracja saksofonu budowana jest dość pieczołowicie, step by step ku niebu/ piekłu stylowej, jakże emocjonalnej opowieści. Z kolei perkusja od startu szyje gęstym, tłustym, niebywale ekspresyjnym ściegiem. W wielu momentach można odnieść wrażenie, jakby strugę rytmicznej, wielowarstwowej narracji prowadziły przynajmniej dwa zestawy perkusyjne. Muzycy idą tu w ogień free jazzu, jak w ramiona ulubionej kochanki, czują się komfortowo w gęstym strumieniu improwizacji. Aktywność drummera sprawia wszakże, iż to saksofonista ma tu więcej sposobności, by czasami zwolnić, zadąć w róg nieco bardziej zadumanym tembrem, czy wysłać w świat kilka rezonujących fonii. W tej akurat ekspozycji najciekawiej dzieje się chyba wtedy, gdy w dynamicznej narracji muzycy pozostawiają dźwiękom więcej przestrzeni, budują frazy na lekkim wydechu i mimo dynamicznej sytuacji, donikąd nie gnają. Improwizacja umiera tu pod ciężarem pustych, saksofonowych dysz i oddechu upoconej perkusji. Zresztą efektowna finalizacja, to silna strona także kolejnych improwizacji. Trzecią z nich otwiera perkusyjna introdukcja. Alt wkracza do gry soczystymi dronami po kilkudziesięciu sekundach. Tempo jest tym razem umiarkowane, a wiele saksofonowych fraz ma tu bardzo melodyjną bazę. Potem gęsty ścieg drummerski jeszcze się … zagęszcza i improwizacja zionie ogniem niczym wataha smoków. Czwarta opowieść trwa ponad kwadrans, jest zatem budowana bardzo nieśpiesznie i z dużą rozwagą dramaturgiczną. Saksofon zaczyna swingowym stepem, z kolei perkusista sprawia wrażenie konia, który ubija ziemię pod kopytami. Z tej nieoczywistej sytuacji scenicznej artyści kreują piękną opowieść. Znów to drummer jest tym, którego ciągnie do ognia, saksofonista skupia się raczej na leniwym czerpaniu radości z chwili obecnej. Narracja nabiera tu niemal rytualnego drive’u, cieszy ucho każdą frazą. Pod koniec najpierw zalewa nas ogniem ekspresji, potem doskonale tłumi się pod presją coraz wolniejszego stepu perkusji i dętego pisku opon. Dwie finałowe improwizacje trwają po kilka minut i pokazują duet w nieco innym świetle. Najpierw czeka nas meta ekspresyjna ballada z niemal coltrane’owskim sznytem. Drummer kręci tu pętle, saksofonista śpiewa z lekką zadumą, dronuje, nie stroni od drobnych preparacji. Narracja faluje, nadyma się i kurczy. Ostatnia improwizacja od pierwszego dźwięku stawia na dynamikę, dęte pokrzykiwania, ale i pewien perkusyjny suspens. Artyści tańczą wokół własnej osi i z gracją kończą swe dzieło.



Good To Be Back In Reality by Webster & Grigg

Peckham Road Studios, Londyn, styczeń 2022: Colin Webster – saksofon altowy oraz Matthew Grigg – gitara, amplifikator. Osiem improwizacji, 53 minuty.

Webster i Grigg znają się bardzo dobrze, ale nie nagrali jeszcze razem tysiąca płyt. Jednak ich nowa produkcja sprawia wrażenie, jakby całe życie grali tylko ze sobą. Upichcili nam bowiem bardzo zwarte, ciasne i gęste improwizacje, w trakcie których naczelnym celem stało się szukanie wzajemnych podobieństw, tudzież zachowań imitacyjnych, nie zaś eskalowanie brzmieniowych dysproporcji pomiędzy ognistym altem, a elektryczną gitarą zaplątaną w zwoje kabli i przetworników.

Otwarcie sesji nie trwa tu zbyt długo. Kilka drobnych westchnień z obu stron i od razu krok ku narracji usianej dźwiękami, realizowanej w tempie, nastawionej na szybkie interakcje. Strumienie fonii budowane są tu nie tyle ekspresyjnymi frazami, ile preparowanymi, które zdają się łatwiej odnajdować brzmieniowe podobieństwo. Z jednej strony trochę akustycznych trzasków i szmerów, z drugiej dużo hałaśliwych nutek wypełnionych prądem. Druga odsłona prowadzona jest początkowo w bardziej umiarkowanym tempie. Tu muzycy łapią kontakt na poziomie dramaturgicznych subtelności. Tkają samonakręcającą się narrację z drobinek rozbitego szkła. Potem chwytają więcej powietrza w płuca i gonią za ochłapami ekspresji, tu dość mrocznej i nieoczywistej, ale nasączonej pokrętną melodyką. W trzeciej części dyskutują w oparach ciszy za pomocą short-cuts – drobnych parsknięć tuby i zgrzytania strun. Z czasem nabierają jednak mocy, intensywności, lepią się w jedną strugę post-noise. Czwarta improwizacja wydaje się na tle poprzedniej niemal filigranowa. Dostajemy więcej czystych fraz, a niektóre figury narracyjne zdają się być niemal wirtuozerskie. W kolejnej części artyści stawiają na drony i szukają przeciwieństw - ciepły vs brudny, rezonujący vs sprzęgający. Dość sprawnie nabierają gęstości, ale w połowie utworu stają się tylko szumem w tubie i szelestem gitarowego amplifikatora. Potem serwują sobie bitwę na śnieżki – rwane, wychłodzone, ale ekspresyjne. Szósta część powraca do konwencji filigranowej. Trochę wytłumionych śpiewów, trochę polerowanych strun, jęki i zdrobnienia - wszystko przypomina tu upiorną kołysankę dla łobuzów. Siódma opowieść dowodzi, iż kontrast jest dobrą metodą budowania dramaturgii. To ostry skok w bezmiar ekspresji – charcząca tuba i silnie sfuzzowana gitara, a wszystko realizowane w imponującym tempie. Wreszcie końcowa improwizacja, dużo spokojniejsza, ale nasycona brudnymi, sprzęgającymi się dźwiękami obu instrumentów. Wielka, post-industrialna smuga cienia! Saksofon buduje drony, gitara szuka hałasu. W połowie ekspozycji delikatny stopping, oddech w chmurze rezonansu, a potem już tylko finałowe śpiewy altu i kilka zgrabnych, posuwistych ruchów na gryfie gitary.



Stochastic Regions by Serries, Mobin & Stokart

Border Lab, Orlean, Francja i domowe studio, Belgia, od marca do listopada 2021: Dirk Serries – gitara archtop oraz Anton Mobin – prepared chamber (strona pierwsza); Sunny Side Inc. Studio, Anderlecht, marzec 2022: Dirk Serries – amplifikowana gitara archtop oraz Quentin Stokart – gitara, amplifikator (strona druga). Łącznie piętnaście improwizacji, 52 minuty.

Angielskie określenie chamber ma bardzo wiele znaczeń. W muzyce zwykliśmy odnosić je do stylistyki kameralnej, jako wszakże rzeczownik może być rozumiane także jako pomieszczenie. Anton Mobin, to artysta, który swoje dźwiękowe spektakle zwie prepared chamber. Znamy już kilka jego ujawnień, po prawdzie do dziś jednak nie wiemy, jakimi metodami produkuje on dźwięki, z których konstruuje swoje improwizacje. Tu dostajemy jego dzieło, które jest efektem postprodukcyjnego zderzenia z akustycznymi improwizacjami gitary. Mobin znów czyni tu cuda, dodatkowo retorycznie pytając, gdzie kończy się dźwięk akustyczny, a gdzie zaczyna jego przetworzona, syntetyczna forma. Z kolei na drugiej stronie kasety … intelektualnie odpoczywamy. Tym razem gitara akustyczna zostaje delikatnie amplifikowana, a towarzyszy jej druga gitara, także korzystająca z drobnego wzmocnienia. Słuchajmy zatem obu opowieści nad wyraz uważnie!

Pierwsza strona kasety składa się dziewięciu na ogół krótkich epizodów. Każdy z nich jest gęsto naładowany dźwiękami zwanymi prepared chamber, pozornie akustycznymi, których pochodzenia możemy się jedynie domyślać oraz dźwiękami, które dość łatwo przypisać możemy gitarze akustycznej. Serries pracuje tu w typowy dla siebie sposób – rysuje fikuśne pętle, zgrzyta zębami, kreuje pół riffy, którym nie brak bluesowego posmaku. Cała reszta jest dziełem Mobilna, a ich opisanie zgrabnym, choć odrobinę zrozumiałym językiem graniczy niemal z cudem. Potok skojarzeń odbiorcy zdaje się nie mieć tu końca. Część dźwięków to rwane, wręcz szarpane fonie, inne płyną dłuższymi strumieniami, na poły kameralnymi (a jednak chamber!), jeszcze inne zakwalifikować możemy jako post-perkusyjne. Bardzo często mamy wrażenie, że przebywamy w zakładzie szlifierskim, w którym nie brakuje szumów, szelestów, zgrzytów i trzasków, przesuwających się suwnic, całych plejad rezonujących fraz, tudzież innych meta industrialnych fonii. Czasami słyszymy fale radiowe, innym razem ktoś przesuwa po podłodze ciężką donicę. Bywa, że rękach szaleńca znajduje się balon, który ugniatany z dużą siłą nie chce jednak pęknąć. Ów wielobarwny i nieskończony świat post-akustyki na ogół wchodzi w zdrowe interakcje z żywym instrumentem.  I to zdaje się być naczelną wartością pierwszej strony kasety.

Druga strona nie wymaga już od nas ciągłego nadstawiania uszu i zadawania pytań. To sześć zgrabnych improwizacji na dwie gitary. Początek tej historii jest dość filigranowy. Drobne frazy z gitar najpierw ledwie szumią mocą wzmacniacza, potem zdają się sycić nieco większą porcją prądu. Slajsy, mikro riffy i drobne zakręty, odrobina charczących preparacji i post-westernowe pasaże małych melodii. W kolejnej części dominują preparacje, w trzeciej zaś niemal rockowe riffowanie. W czwartej artyści wracają do wymiany dźwiękowych subtelności. Każdy z nich snuje tu dość linearną narrację, nie ma zatem potrzeby, by wchodzili w bardziej intensywne interakcje. Pod koniec tej części najpierw obie gitary nabierają siarczystości, potem zadumanego mroku. Piąta improwizacja wydaje się być szczególnie urokliwa. Serries szoruje tu struny, z kolei Stokart snuje akustyczne drony. W dalszej części nagrania pojawiają się smyczki, które generują dodatkowe porcje ekspresji. Finałowa improwizacja budowana jest z drobnych dźwięków, czasami zadziornych, czasami dość obłych, doposażonych w melodię i niekiedy sporą dawkę emocji. W połowie utworu muzycy odnajdują ciszę i na jej poziomie udanie finalizują opowieść.



środa, 11 stycznia 2023

Andrew Lisle, John Edwards i Kit Downes na początek spontanicznego roku w Dragonie!


(informacja prasowa)

 

„Spontaneous Live Series” - cykl koncertów organizowany przez Trybunę Muzyki Spontanicznej i poznański Dragon Social Club rozpoczyna piąty rok życia doprawdy ekscytującą zapowiedzią. Już bowiem w trzecią sobotę stycznia na klubowych deskach zagra brytyjskie trio Andrew Lisle, John Edwards i Kit Downes. W planach są także kolejne koncerty, o których piszemy w dalszej części niniejszej informacji.



Pierwszy spontaniczny koncert roku 2023 będzie zdecydowanie jazzowy! Oczywiście dość swobodnie improwizowany, ale silnie zakorzeniony w bystrych synkopach i niepozbawiony post-swingowych smaczków. Artyści, jacy wystąpią w poznańskim Dragonie 21 stycznia mają w dorobku jeden wspólny album „Multi-Directional”, który stanowi rejestrację ich nagrania z londyńskiego Cafe Oto, z listopada 2020 roku. Jego „wielokierunkowy” tytuł świetnie odzwierciedla to, z jak otwartymi i skorymi do eksperymentów muzykami mamy tu do czynienia. To twórcy prawdziwie wolnego jazzu i takiej to wspaniałej muzyki możemy od nich oczekiwać.

Brytyjskie trio ma zdecydowanie wielopokoleniowy wymiar. Najstarszy z tego grona, 58-letni kontrabasista John Edwards, to legenda europejskiej sceny free jazz/ free impro. To artysta, bez którego trudno sobie wyobrazić wartościowe nagranie gatunku, poczynione w Zjednoczonym Królestwie, a także wiele innych, powstałych już poza jego granicami. Grywał z największymi, najlepszymi, najwspanialszymi improwizatorami współczesnego świata – wymieńmy choćby Evana Parkera, John Butchera, Petera Brötzmanna, Joe McPhee czy Johna Russella. Muzyk otwarty na nowe wzywanie, niebywale kreatywny w procesie improwizacji.

Kit Downes, to pianista, który wkracza w wiek średni, a do tria wnosi doświadczenia niemal main-streamowe. Muzyk w Wielkiej Brytanii nagradzany i hołubiony w jazzowych kategoriach od wielu lat, mający w dorobku solowe albumy dla bastionu europejskiego jazzu środka, czyli monachijskiego ECM Records.

Andrew Lisle, to z kolei muzyk urodzony już w latach 90. ubiegłego stulecia, prawdziwy młody wilk europejskiej sceny free jazzu i swobodnej improwizacji. To artysta posiadający w swoim portfolio nagrodę dla najbardziej obiecującego perkusisty europejskiego jazzu! Lisle gościł w Poznaniu kilkukrotnie, dwa razy występował na Spontaneous Music Festival, jest dostępny na albumach Spontaneous Live Series (edycje 004 i 005). Jest stałym współpracownikiem m.in. Colina Webstera, Dirka Serriesa i Alexa Warda.

Dodajmy, iż poznański koncert tria jest ich jedynym występem w Polsce. Muzycy grają za to dwukrotnie w Berlinie – odpowiednio 20 i 22 stycznia.

 

Spontaneous Live Series, Vol. 37

Andrew Lisle – perkusja, John Edwards – kontrabas, Kit Downes – fortepian

21 stycznia 2023, Dragon Social Club, Poznań, Zamkowa 3, start - godz. 20.00

Bilety są już dostępne https://tiny.pl/wj745

https://rawtonkrecords.bandcamp.com/album/multi-directional

 

*****

Kolejny koncert spontanicznej serii będzie miał miejsce w sobotę 28 stycznia. W Dragonie pojawi się wówczas trójka artystów. Pierwszym z nich będzie amerykański gitarzysta Jon Lipscomb, który promować będzie solowy album, jaki ukazał się w roku ubiegłym nakładem renomowanej stajni The Relative Pitch Records. Album nazywa się „Conscious Without Function” i zawiera sześć swobodnych improwizacji na preparowaną gitarę elektryczną.

Drugi set wieczoru należał będzie do muzyków polskich - pianistki Anny Jędrzejewskiej i perkusisty Piotra Dąbrowskiego. Ci artyści promować będą album „Duet Obustronny”, który ukazał w net-labelu Torf Records ubiegłej jesieni.

Jak to zwykle bywa w trakcie spontanicznych wydarzeń, na koniec wieczoru trójka wymienionych wyżej muzyków zewrze szeregi i zagra dla nas wspólną improwizację.

 

Spontaneous Live Series, Vol. 38

Jon Lipscomb – gitara oraz Anna Jędrzejewska – fortepian i Piotr Dąbrowski – perkusja

28 stycznia 2023, Dragon Social Club, Poznań, Zamkowa 3, start - godz. 20.00

Bilety będą dostępne już wkrótce.

https://relativepitchrecords.bandcamp.com/album/conscious-without-function

https://torfrecords.bandcamp.com/album/duet-obustronny

 

Znane są także daty i personalia muzyków, którzy zagrają w Dragonie w lutym i marcu br., choć nie jest to jeszcze pełna lista wydarzeń zaplanowanych na dwa zimowe miesiące. Zatem wiemy już na pewno, iż w piątek 24 lutego wystąpi międzynarodowe trio związane ze scenę skandynawską: Sture Ericson – saksofony, Håkon Berre – perkusja oraz Margaux Oswald – fortepian, z kolei w sobotę 25 marca belgijskie trio z udziałem barytonistki Hanne De Backer, perkusisty Rafa Vertessena i pianisty Andreasa Brala. O tych oraz kolejnych koncertach Spontaneous Live Series będziemy informować na bieżąco.


 

wtorek, 10 stycznia 2023

Artur Majewski & Vasco Trilla! The End of Something!


Początek nowego roku, to czas dla rzeszy piśmiennych recenzentów muzyki improwizowanej, by uzupełniać zaległości roku poprzedniego. Nie inaczej dzieje się na Trybunie Muzyki Spontanicznej, która w ostatni dzień starego roku publikuje listę pięćdziesięciu powodów, dla których warto zapamiętać minione dwanaście miesięcy, a potem, w styczniu roku kolejnego uzupełnia uzasadnienia dla albumów, które nie zostały skomentowane wcześniej.

Dziś czas na komentarz do albumu The End Of Something, który na rzeczonej liście znalazł się w pełni zasłużenie, choć bez długotrwałych fanfar, albowiem nagranie, jedynie w formie plików elektronicznych, opublikowano dopiero na początku grudnia. Samo spotkanie polskiego kornecisty i barcelońskiego perkusjonalisty miało miejsce pięć lat temu w Zielonej Górze. Dodajmy, iż dokładnie dzień po tym, jak ci sami muzycy - w pewnym międzynarodowym kwartecie - popełnili doskonałe nagranie The Night Of The Swift.



 

Muzycy od pierwszego dźwięku budują narrację bardzo pieczołowicie i po prawdzie czynić tak będą przez niemal pełną godzinę zegarową, bo tyle trwać będzie ich podróż. Kornecista podłączony pod elektryczny opóźniacz płynie tu szerokim strumieniem, osadzonym na delikatnie falującym oceanie perkusjonalnych drobnoustrojów. Twórca tych ostatnich najpierw pracuje rezonansem, potem włącza do strugi narracji kolejne elementy swojego rozbudowanego akcesorium, a wszystko stara się doposażać w pewną, początkowo niemal niedostrzegalną, powłokę rytmu. Meta akustyczna post-elektronika (pre-elektronika?) improwizacji przypomina rozhuśtany ambient, który zdobiony jest filigranowymi, robaczkowymi zdobieniami. Mniej więcej od piątej minuty Trilla włącza w tryb swojej opowieści elementy drummingowe, bardzo wszakże rozważnie dawkując nam emocje. Majewski delikatnie się nadyma, pracuje już nie tylko ambientem, ale kreuje także dodatkowe, bardziej żywe frazy, chwilami sycąc opowieść kilkoma wątkami jednocześnie. Po paru minutach pozostaje sam na scenie i zaczyna tanecznie podrygiwać, łapiąc przy okazji w żagle dodatkowe porcje prądu. Perkusista powraca na samych talerzach i inicjuje nowy wątek, który wspiera się rytmicznymi pulsacjami kornetu. Dubowy trip nie trwa jednak długo, a improwizacja gaśnie do poziomu perkusjonalnych dzwoneczków. Kornet powraca do estetyki ambientowej i narracja przebiera postać finałowej kołysanki. Echa mikro preparacji i rezonujących cząstek powietrza nadają zakończeniu wielominutowej narracji niemal oniryczny posmak.

W drugiej odsłonie pojawiamy się być może lekko spóźnieni. Mamy wrażenie, że jesteśmy już w samym jej sercu. Kornet pracuje trybem post-relaksacyjnym, systematycznie zawłaszczając przestrzeń, a drumming nadyma się ogromem fraz preparowanych. Całość brzmi niczym psychodeliczna kołysanka dla wampirów. Vasco tańczy na talerzach, dzwonkach i miseczkach, Artur płynie z głową w chmurze delayowego strumienia chłodnego powietrza. Ta część spektaklu nie trwa nawet dziesięciu minut. Pod jej koniec improwizacja staje się wyjątkowo intensywna, kornet schodzi jednak nisko na kolanach i spycha ją w opary gęstej mgły.

Trzecią opowieść, która potrwa nieco ponad dwadzieścia minut otwiera Trilla. Buduje lekką, drummingową teksturę i czeka na oddech kornetu. Pierwsze dźwięku tego ostatniego brzmią tu bardzo syntetycznie. Tymczasem armia perkusjonalnych akcesoriów zaczyna śpiewać i słać salwy ekspresji. Narracja przez moment szuka ciszy, po czym rusza w dalszą podróż. Kreowana jest teraz kocimi, kornetowymi krokami – kołysze się na wietrze, syczy przez zaciśnięte zęby, oddycha nosem. Perkusja płynie deep drummingiem, ale całość nie zyskuje nowych przestrzeni, raczej stoi w miejscu. Muzycy dorzucają do przygaszonego płomienia emocji nowe elementy – metalowe tarcia, szumy, szeleszczące odgłosy, a na wszystko nakładają płaszcz wielośladowego pogłosu. Narracja zaczyna repetować, a w tle pojawiają się jęczące dźwięki … jakiegoś instrumentu strunowego. Tajemnica pozostaje jednak nierozwiązana i ginie w finałowej chmurze rezonansu. Kornecista przyjmuje pozycję wyczekującą, głęboko oddycha, po czym przenosi narrację w stadium wielosekundowego wybrzmiewania.

 

Artur Majewski & Vasco Trilla The End of Something (Sound Trap Records, DL 2022). Artur Majewski - kornet, delay oraz Vasco Trilla – perkusja, instrumenty perkusyjne. Nagrane 6 grudnia 2017, BWA Zielona Góra. Trzy improwizacje, 56 minut.

 


piątek, 6 stycznia 2023

The January’ Round-up: Wallace! Stopmobil! Spinningwork! Duet Obustronny! Luchansky & Ovchinnikov! MUC! Lamp Of(f)! Bröndum & Gärdin! Yom Gagatzi!


W nowy rok wchodzimy z przytupem! Minęło ledwie kilka dni z nową datą, a już czeka na Was świeża, pachnąca zbiorówka recenzji płyt z naszą ukochaną muzyką improwizowaną! Dziś na redakcyjnej patelni dziewięć smakowitych dań - niemal wszystkie datowane oczywiście na szalony rok miniony, ale czeka na nas też jedna produkcja z datą 2023!

Rozstrzał stylistyczny, jak to na trybunowej zbiorówce na ogół bywa, kosmiczny – dźwięki trudne do ogarnięcia jednym uchem, intrygujące, stawiające pytania o granice gatunków i bezkreśnie ponadnarodowe!

Zaczynamy dwiema pozycjami, które ledwie kilka dni temu zostały okrzyknięte jednymi z 50 Powodów, Dla Których Warto Zapamiętać rok 2022! Nie wymagają zatem jakichkolwiek dodatkowych rekomendacji. Pierwsza płynie do nas z Brooklynu, druga z dalekiego Buenos Aires. Potem czas na free jazz z Newcastle, swobodną, post-jazzową improwizację z Warszawy i garść bardzo swobodnie improwizowanych dźwięków z Sankt Petersburga. W tzw. dalszej kolejności czekają – swobodna kameralistyka z Monachium, jazz z Groningen, elektroakustyczna improwizacja ze Sztokholmu, wreszcie splitowy winyl z Jerozolimy, który nie trzyma już definitywnie jakichkolwiek ram gatunkowych i estetycznych. Zatem witamy w piekle pięknej improwizacji! Obyśmy tam zostali przez cały, jakże siermiężnie zapowiadający się rok 2023!



 

Eli Wallace  Pieces & Interludes (Infrequent Seams, CD/LP 2022)

Brooklyn, Nowy Jork, czas akcji nieznany: Eli Wallace – fortepian, także preparowany. Dwa utwory (kompozycje i improwizacje), 47 minut.

Nowojorski pianista na swoją pierwszą solową płytę przygotował cztery tzw. kawałki i trzy interludia. Zgrabnie wszystko polepił w dwie długie opowieści, oblał sosem swojej bezgranicznej kreatywności i postawił słuchacza przed drobnym dylematem – czy bardziej zachwyca tu bezmiar dźwięków preparowanych, których arsenał pod palcami Wallace’a zdaje się nie mieć granic, czy też definitywnie ujmuje konstrukcja dramaturgiczna całości, którą czyta się jak literacki strumień świadomości lub ogląda jak perfekcyjnie zrealizowany thriller, budzący emocje od pierwszej do ostatniej sekundy. Tego muzyka znamy już z kilku wyśmienitych produkcji, ale tym albumem jednak nas zaskoczył. W kategorii prepared piano solo (mimo niebywałej, kobiecej konkurencji!), bez wątpienia killer roku!

Pierwsza historia trwa tu ponad 27 minut. W jej fazie początkowej drżenie basowych strun, przypominające gitarowy motyw, buduje rytmiczną pętlę, na której osadza się cała narracja. Muzyk kreuje także rozbudowane, mroczne tło, które ściele się preparowanymi, krótkimi frazami. Wszystko lepi się tu w dudniący, nerwowy dron, który smakuje post-industrialnie, przypomina małą burzę z piorunami. Potem odzywa się masywny dzwon, którego brzmienie bliskie jest przesteru i przenosi nas w obszar szeleszczącego rezonansu. Artysta w akustyce fortepianu odnajduje teraz frazy brzmiące na poły syntetycznie. Jego struny niekiedy wręcz śpiewają. Faza pierwszego interludium ma delikatny posmak ambientu, muzyk korzysta także z klawiatury, ale wcale nie łagodzi zbudowanych do tej pory emocji. Stawia na strunach lub w ich pobliżu przedmioty, które drżą lub wprawiają w drżenie owe struny, a wszystko przypomina kamyszki tańczące w metalowej misce. Strumień nowego wątku muzyk buduje z drobiazgów, które lepi w zwoje nerwowych fraz. Jego machina dźwięku przypomina teraz rozbudowany, wielopoziomowy zestaw perkusjonalny, którego dzieło kona w oparach matowego echa, zupełnie nie z tej części realnego świata. Druga historia trwa około 20 minut. Jej początek, to niemal dewastacja fortepianowych strun. Wszystko doposażone jest tu w metaliczne echo, ucieka w mrok, syczy i rezonuje, przypomina pracujące suwnice kolejowe. Pod koniec siódmej minuty nagła zmiana nastroju – rytmiczne inside & outside piano brzmi niczym zepsuty klawesyn. Ów jakże psychodeliczny post-barok przechodzi potem w fazę minimalizmu, a na finał muzyk powraca do narracji perkusjonalnej. Szepcze nam do ucha - fortepian, to taka śpiewająca perkusja.



 

Stopmobil  La máquina de fabricar caprichos (Discordian Records, DL 2022)

Estudio Libres, Buenos Aires, sierpień 2022: Jorge Torrecillas – saksofon altowy i tenorowy, Luciano Bagnasco – gitara elektryczna, Carolina Rizzi – fortepian, Omar Grandoso – fortepian, Pablo Vazquez – kontrabas oraz Marcelo von Schultz – perkusja. Dziewięć improwizacji, 52 minuty.

Barceloński Discordian powraca po kilkumiesięcznej przerwie nagraniem doprawdy wyśmienitym! Swobodnie improwizujący, argentyński sekstet w dość niestandardowym zestawie instrumentalnym (dwa fortepiany!) buduje tu post-jazzową, wolną od gatunkowych naleciałości narrację, która w wielu momentach intrygująco kojarzy się z epokowym Karyobin Spontaneous Music Ensemble. Skupiona, piękna opowieść, która nie szuka dzikiej ekspresji, woli długie, nocne rozmowy o domniemanym szczęściu.

W pierwszej opowieści zachwyca nas nastrój delikatnego wstępu i moc rozwinięcia, nie bez udziału kameralnego smyczka. To tu gitara brzmi nad wyraz baileyowsko i budzi intrygujące skojarzenia z klasykiem. W drugiej odsłonie gitara schodzi na pozycje post-ambientowe, a narracją rządzą drobne, preparowane frazy pozostałych uczestników podroży. Trzecią część otwierają symultanicznie improwizujące fortepiany. Swobodna, dość leniwa narracja ma tu momenty ekspresyjnych wolt, by na koniec posmakować wytrawnego free jazu. Następna część od razu skacze w ogień emocji! Ostra jazda ze smyczkiem! Piąta improwizacja na zasadzie kontraktu, to ocean drobnych, preparowanych fraz. Z kolei szósta odsłona znów kąpie się w przeręblu free jazzowych namiętności. Saksofon krzyczy na froncie, rwie włosy z głowy, ale improwizacja niepodziewanie skacze w głęboką ciszę. Po chwili znów eksploduje, by za moment zgasnąć. Takie to up & down kreuje tu dramaturgię całości, którą wieńczy kameralny śpiew piana i kontrabasu. W siódmej opowieści oddychamy oparami dźwiękowych subtelności ze strony każdego z instrumentów. Z kolei ósma improwizacja, to jedna z perełek zestawu. Na starcie trochę drobnych, ale nerwowych fraz, potem władanie narracją przejmuje smyczek, które śle zarówno długie, jak i krótkie meta melodie. Powolny, niemal śmiertelny kolektyw szumów, strunowych szorowań i dętych westchnień mieni się nie tylko czarno-białymi barwami. Ostatnia część dość długo trzyma się kameralnego sznytu – preparowane fortepiany, smyczek, dęte i gitarowe ornamenty. Ale wszystko do czasu – zakończenie albumu kipi od emocji, które gotują nam pianiści.

 


Tom Ward/ Cath Roberts/ Olie Brice/ Johnny Hunter  Spinningwork (New Jazz and Improvised Music Recordings, CD 2022)

The Black Swan, Newcastle, wrzesień 2021: Tom Ward – saksofon altowy, Cath Roberts – saksofon barytonowy, Olie Brice – kontrabas oraz Johnny Hunter – perkusja. Sześć kompozycji, 52 minuty.

Brytyjski free jazz młodego (może już trochę średniego) pokolenia ma się świetnie! Kwartet, jaki napotykamy na tym albumie, to artyści, którzy wspaniale czują się w ogniu improwizacji, ale na ogół lubią ją prowadzić w oparciu o pewne scenariusze (tu akurat nazywane kompozycjami, których autorstwem muzycy dzielą się dość kolektywnie). Pomysły mają przeróżne – czasami kreują coś na kształt tematu, który zdaje się być głównie pretekstem do skoku w żar improwizacji, innym razem nadają utworowi pewną strukturę dramaturgiczną, która sprawia, iż ekspozycja dzieli się na naprzemiennie kreowane, duetowe pasma ekspresji. W ramach reasumpcji nie sposób wszakże nie zauważyć, iż całe nagranie kipi od emocji i mniej lub bardziej spektakularnych improwizacji.

Pierwszy utwór zaczyna się bardzo kameralnie. Dęte grają rozpoznawcze, na poły melodyjne dźwięki, a sekcja rytmu buduje podwaliny pod dalszy rozwój narracji. Po kilku pętlach wszyscy z gracją wchodzą w fazę kolektywnych, tudzież solowych improwizacji, a kończą utwór meta relaksacyjnymi, jakże kameralnymi wytłumieniami. Druga część dzieli się na wspomniane wcześniej duety. Najpierw kontrabas z altem, potem perkusja z barytonem i perkusja z kontrabasem, a na koniec bystry dialog dęciaków. W trzeciej opowieści pojawia się smyczek, a dronowa narracja płynie w kłębach mroku. Po serii westchnień kwartet przebiera free jazzowe barwy i dzieli się swoimi wybuchowymi emocjami. Czwarta odsłona realizowana jest bardzo kolektywnie, czuć w niej posmak swingu i melodyjności obu saksofonów, płynących swobodnym strumieniem na łamiącym się rytmie kontrabasu i perkusji. A stempel jakości stawia tu zdecydowanie baryton. Piąta kompozycja opowiada o tym, jak zmysłowe chamber saksofonów, oparte o rozśpiewany smyczek, szuka jazzu. Gdy kontrabas przejdzie w tryb pizzicato, narracja rusza w improwizowaną podróż. Dużo dzieje się tu znów w podgrupach, a narrację spina powrót smyczka. Finałowy utwór stawia na dynamikę, emocje i wyjątkowo soczyste improwizacje. Ekspresyjny, post-rockowy wstęp, duetowa eksplozja free jazzu na alt i perkusję, wreszcie fikuśne interludium na baryton i kontrabas pod smyczkiem. Artyści do ostatniego dźwięku trzymają tempo, wyjątkowo udanie reasumując ów jakże smakowity album.



 

Anna Jędrzejewska & Piotr Dąbrowski  Duet obustronny (Torf Records, DL 2022)

Miejsce nieznane (Warszawa?), sierpień 2022: Anna Jędrzejewska – fortepian oraz Piotr Dąbrowski – perkusja. Cztery improwizacje, 58 minut.

Duet obustronny, to nie pierwsze już spotkanie Jędrzejewskiej z perkusistą - świetnie pamiętamy choćby Copy of Pianodrum. Tym razem na jej artystycznej drodze staje Dąbrowski, a ich wspólne muzykowanie nastawione jest na estetykę open jazzową. W wielu momentach wydaje się być dalece post-klasyczne, chwilami syci się porcją ognistych emocji, w innym momentach ucieka w niemal post-rockową melodykę. Narracja wydaje się być odrobinę przegadana w swej fazie schyłkowej, a to, co najlepsze prawdopodobnie dzieje się w trakcie pierwszej improwizacji, najdłuższej na albumie, trwającej prawie dwadzieścia minut.

Skupiony początek inside piano i szeleszczących perkusjonalii dość szybko zyskuje formę klawiszowej narracji, którą wspiera subtelny drumming. Muzycy pracują na dużej swobodzie, donikąd nie gonią, zdają się czerpać radość z każdej chwili wspólnego muzykowania. Ich flow bywa przyozdabiany post-rytmicznymi krzywiznami, incydentalnie nabiera post-romantycznego posmaku i dramaturgicznej zadumy. Szczypta minimalizmu, narracyjna powściągliwość i dobrze skrywana nerwowość sprzyjają budowaniu jakości całej improwizacji, nawet w fazach bardziej dynamicznych, tudzież z lekka tanecznych. Druga opowieść wydaje się być nastawiona na działania bardziej energiczne. Najpierw prym wiedzie tu perkusista, który szyje grubym ściegiem. Potem stery narracji przejmuje pianistka, która buduje bogatą w wydarzenia improwizację, dość konsekwentnie stawia na melodię i rytm, śmiało sięgając po estetykę godną najlepszych dokonań Radiohead. Początek trzeciej odsłony wiele obiecuje. Rozbudowane plamy dźwiękowego inside piano, rezonujące talerze i ciekawy suspens dramaturgiczny. Opowieść formuje się w zgrabną kołysankę, której daleko jednak do niewątpliwie oczekiwanego wzrostu dynamiki. Na zakończenie pianistka sięga po neoklasyczne frazy, których niebanalna uroda zdaje się łagodzić drobne ambiwalencje recenzenta. Ostatnia improwizacja budowana jest z drobiazgów. Przesycona smutkiem, ale również porcjami zadumanych uśmiechów, znów z post-klasycznym sznytem, na końcu zdobiona delikatnie preparowanymi dźwiękami fortepianu.



Vladimir Luchansky & Vitaliy Ovchinnikov  Language Of Mismatch (Extra Notes, Kaseta/DL 2022)

Vavilov Loft, Sankt Petersburg, lipiec 2022: Vladimir Luchansky – saksofon altowy oraz Vitaliy Ovchinnikov – gitara elektryczna, obiekty. Trzy improwizacje, 36 minut.

Duet saksofonu i gitary z niewielką domieszką elektroakustycznych wtrętów, będących efektem użycia tzw. obiektów, to przykład swobodnej improwizacji, która balansuje na granicy naprawdę wysokiej oceny, ale miewa momenty, gdy luki w kreatywności stara się uzupełniać jazzowym, dość schematycznym frazowaniem. Nie zmienia to faktu, iż początek tego niedługiego albumu obiecuje naprawdę wiele, a garść dobrych konotacji z najlepszymi, brytyjskimi wzorcami gatunkowymi stanowić może podwaliny pod udaną przyszłość duetu z Sankt Petersburga.

Gitarowe frazy z domieszką elektroakustyki i smukłe, na poły preparowane wydechy z tuby saksofonu, to aura pierwszej improwizacji. Brzmienie obu instrumentów jest dość surowe, ale świetnie sprawdza się w praktyce, zwłaszcza w kilku bardziej ekspresyjnych momentach. Czuć sznyt brytyjskiego free improv, dużą swobodę w kreowaniu narracji, a muzycy udowadniają także, iż są w stanie kleić intrygującą opowieść z samych drobiazgów. Zakończenie utworu zwiastuje nadejście jazzu, szczęśliwe jest ono jednak wyciszone. W drugiej odsłonie muzycy jeszcze bardziej skupiają się na dźwiękowych subtelnościach, świetnie na siebie reagują, niemal w formule call & responce, bogacąc improwizację elementami szorstkiego ambientu gitary i saksofonowymi zaśpiewami. Najpierw szukają u siebie różnic, potem łączą się w imitacyjnym strumieniu narracji, który żyje ciągłymi zmianami. W trzeciej opowieści frazowanie gitary jest bardziej przewidywalne, silnie nasączone jazzem, a oddechy saksofonu w wolnych tempach też nie wróżą niczego ciekawego. Szczęśliwie ta faza nagrania ma swoje free jazzowe spiętrzenie, kilka bardziej dynamicznych przebiegów, dzięki którym odbiorca bez trudu dociera do końca albumu.



MUC Chamber Art Trio  Resilient Perspectives (...A Real Fact) (FMR Records, CD 2022)

arToxin, Monachium, grudzień 2021: Udo Schindler – saksofon altowy, sopranino, klarnet basowy, Sebastian Gramss – kontrabas oraz Gunnar Geisse - gitara laptopowa (w utworach 1, 2 i 4). Pięć improwizacji, 52 minuty.

Niemiecki multiinstrumentalista dęty Udo Schindler śmiało pracuje na miano jednego z najpłodniejszych improwizatorów współczesnej Europy. Redakcyjne pióro nie jest już od dawna w stanie nadążać za kolejnymi produkcjami, ale od czasu do czasu zdarza nam się pochylić nad jego nowym nagraniem. Dziś trio znane z portfolio artysty (choć tym razem pod nazwą własną), które zabiera nas na frapującą podróż po meandrach swobodnie improwizowanej kameralistyki. Emocji jest sporo, ale nie brakuje, jak to często na albumach Schindlera, momentów delikatnie przegadanych. Nagranie sieje wszakże dużo artystycznego fermentu, zwłaszcza w momentach, gdy z laptopowej gitary płyną dźwięki … wielkiej orkiestry symfonicznej, tudzież zgrabne, fortepianowe pasaże.

Początek koncertu dobrze wprowadza nas w kameralny klimat i w pełni uzasadnia nazwę własną formacji. Drgające struny, prychające dysze i sporo niespodzianek brzmieniowych ze strony gitary. Kontrabas pracuje w obu trybach, ale częściej korzysta z dobrodziejstw techniki arco, saksofony i klarnet sięgają zarówno po frazy śpiewane, jak i drobne, nienachalne preparacje, a gitarowe sample zdolne są tu zaproponować każdy dźwięk. Pierwsza improwizacja zdaje się być szczególnie udana, gdy muzycy idą na wymianę krótkich, rwanych fraz lub gdy tempo intrygująco rośnie. W drugiej części Schindler najwcześniej korzysta z klarnetu basowego, przez co opowieść nabiera bardziej mrocznego klimatu. Gitara dba o emocje, raz frazuje jak … gitara, innym razem jak klawesyn lub matowo brzmiący fortepian. W trzeciej i piątej odsłonie improwizacja prowadzona jest tylko przez saksofon i klarnety do pary z kontrabasem, który nie stroni od jazzowego pizzicato. Pod nieobecność wszechmogącej gitary bywa, że improwizacja traci tu ducha walki, ale na sam koniec śle nam dużo dobrego za sprawą kontrabasowego smyczka i melodyjnego saksofonu altowego. Z kolei w części czwartej, granej pełnym składem, dobrych emocji jest chyba najwięcej. Smyczek rwie włosy z głowy, gitara zionie niemal rockową ekspresją, a w tubie dętego instrumentarium pojawiają się jakieś przedmioty, dzięki czemu całe trio charczy jak stado gruźlików, a narracja toczy się między hałasem, a mroczną ciszą.



 

Lamp Of(f)  Too Much Light For My Eyes (ZenneZ Records, CD 2022)

PCC Studio oraz Il Sole in cantina, Groningen, Holandia, czas akcji nieznany: Stanimir Lambov – gitara, fx, kompozycje, Gabriele Bertossi – gitara basowa, kompozycje oraz Ruggero Di Luizi – perkusja, instrumenty perkusyjne, kompozycje. Jedenaście utworów, 49 minut.

Z gitarzystą Stanimirem Lambovem zetknęliśmy się przy okazji jednej z jego poprzednich płyt, silnie osadzonej w estetyce post-rockowej i ambientowej. Tym razem przed nami trio, którego nazwa zdaje się być parafrazą jego nazwiska, a którego muzyka zakotwiczona jest w łagodnym, jazz-rockowym idiomie. Materiał zgromadzony na albumie bazuje na kompozycjach własnych, które sięgają także po cytaty z synkopowanej klasyki. Muzycy na każdym z utworów pozostawiają piętno własnej kreacji, ale album jako całość nie jest porcją dźwięków, która szczególnie intryguje. Jazz środka dla mniej wymagających? To chyba dobry kierunek myślenia.

Początek płyty, to kilkudziesięciosekundowe nagranie w formie dynamicznej, rockowej piosenki. Potem narracja wkracza w obszar jazz-rockowej łagodności, balladowych temp i …. całkiem udanych ekspozycji solowych. Nie sposób nie dodać, iż każdy dźwięk podany tu jest z dużą dbałością o brzmienie. Szczególnie dobitnie słyszymy to w trakcie czwartego utworu, gdy Lambov sięga po gitarę akustyczną, a temat, to niemal klasyczna bossanova z Copacabany. Także utwory piąty, ósmy i dziewiąty brzmią zupełnie jak jazzowe klasyki, ale co ciekawe, lista kompozytorów na okładce albumu nie wykracza poza nazwiska muzyków tworzących trio. Szósta część jest dość nietypowa, buduje ją kobiecy głos recytujący po francusku i ambientowe pasma gitary, a całość przypomina soundtrack do melodramatycznego filmu. W siódmej odsłonie odnotowujemy udane improwizacje realizowane na sporej dynamice. W części dziesiątej intryguje nas rockowe otwarcie - niestety po paru pętlach dynamika siada, a słodycz post-ballady zaczyna wieść prym. Kończąca album jedenasta kompozycja, to minuta z sekundami, wypełniona funkowym motywem i rapowanym tekstem.



 

Lars Bröndum & Per Gärdin  Fractal Symmetry, Hum and Toot (Bandcamp’ self-released, DL 2022)

Fylkingen oraz Elektronmusikstudion, Sztokholm, 2022: Per Gärdin – saksofony oraz Lars Bröndum - syntezatory modularne, theremin, organy oraz inne urządzenia elektroniczne i elektryczne. Trzy utwory, 60 minut.

Wbrew sugestiom płynącym z preambuły dzisiejszej zbiorówki, duet szwedzkich improwizatorów nie proponuje nam elektroakustycznych zabaw w okolicach ciszy. Przed nami gęsto nasycony dźwiękami flow brzmień elektronicznych, podawanych w intrygujących konfiguracjach rytmicznych i brzmieniowych, świetnie skorelowany z akustycznymi strumieniami saksofonowych improwizacji. Te ostatnie płyną na ogół spokojnymi pasażami, ale chętnie wchodzą też w bystre interakcje ze światem kreatywnej elektroniki. Być może ten album jest odrobinę za długi, ale jak mawiają niektórzy - nie ma zbyt dużych lub zbyt małych obrazów malarstwa współczesnego.

Początek pierwszej improwizacji (każda trwa tu kilkanaście lub więcej minut) należy do dwóch syntetycznych wątków – jeden snuje się ambientowym strumieniem, niekiedy dość mrocznym, drugi skwierczy małymi, elektroakustycznymi usterkami. Na tym tle ściele się flow saksofonu sopranowego, który pracuje na dużej swobodzie. Linearna narracja ma tu swoje całkiem efektowne spiętrzenie w środkowej części utworu, a przygasa w płomieniach kojącego chill-outu. Druga improwizacja najpierw skupia się na drobnych, niekiedy filigranowych frazach saksofonu i dość stabilnej porcji płynnej elektroniki. Ta ostatnia śle nam sporo mrocznych klimatów, szczególnie w drugiej części ekspozycji. Po pewnym czasie w strukturze narracji pojawia się rytm, który zdaje się dodawać siły eksplozywnej wypowiedzi saksofonu altowego. Trzecia, najdłuższa część rozwija się dość leniwie, początkowo w klimatach wręcz onirycznych. Sopran pracuje we własnym, dość spokojnym tempie, a elektronika snuje się wokół niego i delikatnie pulsuje - rozrasta się na szerokość, podczas gdy dęciak raczej wspina się na palce. Tym razem środkowa część ekspozycji przenosi nas w okolice bliskie ciszy. Po upływie kwadransa, skrupulatnie budowana opowieść zaczyna kierować się na drobny szczyt. Zakończenie albumu jest z jednej strony bardzo śpiewne i melodyjne, z drugiej rozkołysane powłoką elektronicznego rytmu.



 

Yom Gagatzi/ The Institute of Ongoing Things  Yom Gagatzi/ TIOOT (Raash Records, LP 2023)

Jerozolima (prawdopodobnie), 2011 (strona pierwsza): Uri Katzenstein – głos, instrumenty dmuchane i perkusyjne, Binya Reches – elektronika, bas, Ohad Fishof – instrumenty obręczowe i klawiszowe, głos oraz 2018 (strona druga): Binya Reches – zither i elektronika, Ishai Adar – maszyny dźwiękowe, obiekty, dzwonki i syntezator, Ohad Fishof – elektronika, obiekty dźwiękowe, flet i głos. Odpowiednio sześć i cztery utwory, łącznie około 45 minut.

Album poświęcony jest przedwcześnie zmarłemu Uri Katzensteinowi, jerozolimskiemu artyście wielu proweniencji (architektowi, twórcy filmowemu, muzykowi). Pierwsza strona czarnego krążka zawiera nagrania z jego udziałem z roku 2011, zmiksowane współcześnie. Druga zaś strona, to dźwiękowy materiał przygotowany na okoliczność wystawy/ ekspozycji podsumowującej jego dorobek artystyczny, jaka odbyła się w Amsterdamie, a której Uri nie dożył, albowiem zakończył ziemskie życie na dwa miesiące przed jej otwarciem. O ile pierwsza część nagrania jest wydarzeniem czysto muzycznym, elektroakustycznym, niezwykle bogatym w wydarzenia, o tyle część druga, to raczej performance, słuchowisko, słowno-dźwiękowy tribute dla zmarłego.

Nagranie z roku 2011, to na poły improwizowana, elektroakustyczna opowieść budowana w dużej mierze strumieniami syntetycznych dźwięków, które sycą się estetyką post-electro, odrobiną elektroniki usterkowej i ambientowej. Narracja bywa ciekawie inkrustowana dźwiękami bardziej żywego akcesorium, takiego jak bas, perkusjonalia, instrument dęty, czy gitara (choć ta ostatnia nie pojawia się w albumowym credits). W nagraniu nie brak także wokali i wokaliz, a w części końcowej także sporej ekspozycji w klimatach ethno, której brzmienie przypomina góralskie kobzy. Całość bywa gęsta, trochę kalejdoskopowa, niekiedy przeładowana pomysłami. Druga strona winyla jest dużo spokojniejsza, sporo w niej onirycznego klimatu. Początek należy do damskiego wielogłosu, potem pojawia się głos męski, który recytuje tekst o zmarłym, a być może także teksty jego autorstwa. Opowieść budowana jest bardzo pieczołowicie, składa się zarówno z fraz post-elektronicznych, jak i post-akustycznych. W drugiej fazie tej części albumu artyści budują całkiem zgrabną, elektroakustyczną narrację, która gubi zamysł pośmiertnego capstrzyku i zaczyna formować się w interesującą opowieść czysto muzyczną. Nie brakuje w niej slapstickowych fraz, brzmień organowych, a także intrygującej powłoki rytmicznej.