Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

wtorek, 30 stycznia 2024

Jean-Luc Guionnet & Lê Quan Ninh! Those whose fathers never met!


Muzyków, których album za moment odczytamy, znamy dobrze lub bardzo dobrze. Francuski saksofonista nie stroni od free jazzu (choćby The Ames Room), ale zdaje się, że jego prawdziwą bajką jest eksperymentalna elektronika, tudzież zaawansowane techniki wydobywania dźwięków z instrumentu dętego, blaszanego. Z kolei francuski perkusjonalista o wietnamskich korzeniach, krążący po obrzeżach świata swobodnej improwizacji od kilkudziesięciu lat, nagrywa na tyle rzadko, iż być może nie mieliśmy zbyt wielu okazji, by przekonać się, jak wspaniałym jest artystą. To samo możemy zresztą powiedzieć o jego partnerze, który równie rzadko improwizuje wyłącznie na akustycznym instrumentarium.

Wiele wskazuje na to, iż spotkanie we francuskim Nancy, dwa lata temu, jest pierwszą wspólną rejestracją tych artystów w duecie. Dodajmy już na samym wstępie – niezwykle zmysłową, poczynioną w dalece zjawiskowej akustyce, po części medytacyjną, wreszcie perfekcyjnie zbudowaną pod względem dramaturgicznym. Jakakolwiek chwila z tego dość długiego nagrania nie wydaje się być zbyteczna, a całości winniśmy słuchać w maksymalnym skupieniu, bo w obszernych fragmentach wypełniona jest dźwiękami posadowionymi tak blisko ciszy, jak tylko jest to możliwe.

Panie i Panowie, Jean-Luc Guionnet & Lê Quan Ninh!




Pierwsza i czwarta opowieść trwają po kilka minut, druga i trzecia po kilkanaście, zaś finałowa ekspozycja, to ponad dwadzieścia pięć minut dźwiękowego rytuału o niepoliczalnych zasobach piękna. Artyści startują tu z poziomu ciszy zupełnej i tamże kończą swą podróż po upływie ponad godziny zegarowej. Oddech matowego saksofonu i delikatne drżenie metalowych akcesoriów perkusjonalnych, to aura pierwszej improwizacji - filigranowej, minimalistycznej, nasyconej ceremoniałem oczekiwania na to, co być może nigdy nie nadejdzie. Druga opowieść snuje się wokół fraz preparowanych, wydzielonych dramaturgicznie porcjami gęstej ciszy. Drżący werbel i saksofonowe parchanie lepi się tu w mgławice rezonansu i szumu, z czasem zaś formuje w zwarte, dronowe, niekiedy delikatnie pulsujące strumienie dźwięków. Muzycy coraz częściej powtarzają wykreowane frazy, wpadając w wielominutową medytację. Po pewnym czasie flow zdaje się narastać, potem równie efektownie przygasać.

Trzecia część w swym początkowym stadium, to plejady drobnych, niekiedy preparowanych dźwięków, które wchodzą w całkiem bystre interakcje. Nie brakuje wszechobecnej ciszy, ale improwizacja okazjonalnie potrafi nabrać sporej intensywności, niesiona saksofonowymi świdrami i nad wyraz aktywnymi perkusjonaliami. Bywa wypełniona pełnymi dźwiękami, bywa tkana jedynie z dętego szumu i rytmicznych mikrozdarzeń na werblu i talerzach. Czwarta odsłona sprawia wrażenie precyzyjnie zaplanowanej. Budowana jest krótkotrwałymi akcjami, dzielonymi dużymi plastrami ciszy. Perkusjonalia drżą i szeleszczą, okazjonalnie przyjmując formę drummingu, saksofon oddycha wyjątkowo szerokim pasmem - od gęstego szumu do dętego pisku. Jakkolwiek cała historia wydaje się być wyjątkowo filigranowa.

Ostatnia opowieść ma kilka faz – skupione otwarcie, intrygujące rozwinięcie i niebywałą, wielominutową finalizację. Początek tkany jest z drobiazgów, ale nasycony podskórnym rytmem. Incydentalnie frazy saksofonu wydają się być dość mocne, ale ich brzmienie łagodzi cisza wypełniająca swoją obecnością każdy etap narracji. Obłoki rezonansu w rytuale medytacyjnego spowolnienia bywają tu kontrapunktowane drobnymi, dynamicznymi akcjami, które wcale nie są posadowione zbyt daleko od estetyki free jazzu. Improwizacja, wciąż sycona rytmem, systematycznie obniża jednak poziom intensywności, zdaje się zamierać w szumiącej ciszy. W połowie utworu muzycy zaczynają niespodziewanie pogwizdywać, po czym zanurzają się na wiele minut w medytacji lepionej z drżących, rezonujących fraz. Całość formuje się w dość mroczny, ale na poły melodyjny dron. Improwizacja zastyga w ruchu. Trwa i zdaje się nie mieć końca.

 

Jean-Luc Guionnet & Lê Quan Ninh Those whose fathers never met (Bandcamp’ self-released, DL 2023). Jean-Luc Guionnet – saksofon altowy oraz Lê Quan Ninh – instrumenty perkusyjne. Nagrane w CCAM, Vandœuvre-lès-Nancy, wrzesień 2022. Pięć improwizacji, 66 minut.




piątek, 26 stycznia 2024

Cirera & Prats! Duot with Strings!


Kataloński Duot, muzyczne dziecię saksofonisty Alberta Cirery i perkusisty Ramona Pratsa, żyje pełnią artystycznego życia już kilkanaście lat. W dorobku kilka wyśmienitych albumów, niezapomniany koncert na jednym z lokalnych, spontanicznych festiwali i tysiące wspólnych koncertów, także w wersjach poszerzonych (choćby z Andy Moorem).

Dokładnie dwa lata temu, w świetnie nam znanym obiekcie sakralnym w portugalskim Caldas Da Rainha, Katalończycy zagrali wspólny koncert z lizbońskim kwartetem smyczkowym ZARM (w składzie po części urugwajsko-niemieckim). Koncert okazał się być wspaniałym, zatem nic dziwnego, że trafia do nas obecnie w wersji płytowej. A że wydawcą jest polski label, to równie mało zaskakujące. Zatem z dygoczącym sercem i radością przemożną zaglądamy do środka strunowego albumu Duot!




Początek koncertu jest równie kameralny, jak mroczny. Strunowe drony, szmery z tuby saksofonu i deep drums płyną gęstą, leniwą struga aż do momentu, gdy pisk sopranu nie wskaże drogi do pierwszej eskalacji. Posmak free jazzu zostaje jednak efektownie stłumiony nad wyraz kolektywnym pociągnięciem za spust. Druga historia powstaje pod dyktando perkusji, której flow urokliwie kontrapunktowany jest przez kwartet smyczkowy. Sam dęciak wchodzi do gry dopiero po trzech minutach, niejako bocznymi drzwiami. Tymczasem improwizacja sięga ciszy i przez moment daje się nieść kontrabasowym preparacjom. Kilka urokliwie koślawych fraz dokłada też saksofon, po czym narracja, niesiona głównie ekspresją strings, sięga po post-barokową kodę. W trzeciej części preparacyjna aktywność sekstetu nadal daje się we znaki. Narracja dość szybko łapie bakcyla free jazzu i płynie swobodnym strumieniem, w którym najdelikatniejszym elementem okazuje się niepodziewanie saksofon sopranowy. Nie sposób nie odnotować w tej fazie koncertu niebywałych emocji po stronie perkusisty.

Czwarta improwizacja syci się rezonującymi dźwiękami, generowanymi nie tylko przez perkusyjne talerze. Post-kameralna zagrywka dostaje tu skrzydeł dzięki aktywności perkusji (a jakże!), z kolei gaśnie za sprawą saksofonowego dronu. Piąta opowieść trwa najdłużej i niesie ze sobą moc fonicznych i dramaturgicznych atrakcji. Zaczynają strunowce, potem wchodzą nisko posadowione drums, wreszcie niesione emocjami, rozśpiewane skrzypce. Tymczasem saksofonista skupia się na brudnych, gęstych wydechach. Free jazzowe życie znów daje improwizacji drummer. Narracja przygasa na moment za sprawą smutnych melodii strunowych, ale po chwili znów eksploduje. I jeszcze schodzi w mroczną strefę free chamber. Czegóż można chcieć więcej? Nerwowa końcówka płynie wieloma strumieniami – strunowymi dronami, śpiewającymi talerzami i cyrkulacyjnym sopranem. Cóż za emocje! Z kolei koncertowa koda lepi się drżących, wystudiowanych fraz, ale także nabiera wigoru w chwili, gdy perkusista włącza tryb dynamiczny. Finał skrzy się od kolejnych emocji i natrafia na absolutnie zasłużone oklaski.

 

Duot & ZARM Ensemble Duot with Strings (Fundacja, Słuchaj!, CD 2023). Duot: Albert Cirera – saksofony oraz Ramon Prats – perkusja oraz ZARM Ensemble: Carlos “Zingaro” – skrzypce, David Alves – skrzypce, Ulrich Mitzlaff – wiolonczela oraz Alvaro Rosso – kontrabas. Nagrane w Igreja do Espírito Santo, Caldas Da Rainha, grudzień 2021. Sześć improwizacji, 41 minut.


*) niniejsza recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl, ale ... wiele wskazuje na to, iż nie została jeszcze opublikowana 



wtorek, 23 stycznia 2024

Mats Gustafsson’ back to acoustic: Gush! Ensemble E! Hydros 9!


Wnikliwi Czytelnicy Trybuny zauważyli być może, iż ostatnimi czasy legenda free jazzu i muzyki improwizowanej, szwedzki saksofonista Mats Gustafsson pojawia się tu jakby rzadziej. Nie wynika to bynajmniej z faktu, iż artysta wydaje mniej albumów, tudzież jest mniej aktywny koncertowo. To raczej konsekwencja tego, iż artysta od dłuższego czasu koncentruje się na graniu … głośnej i na ogół obudowanej elektroniką muzyki, która systematyczne oddala się od naszego ulubionego freely improvised music. Szanujemy każdy wybór artystyczny, jakkolwiek w tym przypadku od dawna mamy poczucie pewnej straty dla współczesnego wizerunku gatunku.

Z tym większą radością donosimy, iż Gustafsson zaprezentował jesienią ubiegłego roku aż trzy nowe albumy, które zdają się zwiastować powrót do idei akustycznego (lub prawie akustycznego) muzykowania. Co więcej, jednym z przejawów tej wspaniałej tendencji jest fonograficzne odrodzenie się jednej z najważniejszych formacji europejskiego free jazzu lat 90., czyli formacji Gush, którą Mats współtworzy z kolejnymi wybitnymi obywatelami Królestwa Szwecji – pianistą Stenem Sandellem i perkusistą Raymondem Stridem. Do gushowej reinkarnacji dodać trzeba jeszcze dwie orkiestry (Ensemble E i Hidros 9), które pod wodzą Matsa dostarczyły nam jesienią mnóstwo bardzo dobrych wrażeń muzycznych. I jakby było mało, wszystkie albumy, które dziś omówimy, zostały nagrane w Polsce!



 

Gush 30 (Not Two Records, 3CD 2023)

Alchemia, Manggha, Kraków, listopad 2018: Mats Gustafsson – reslide sax, saksofon sopranowy, tenorowy, barytonowy, flet, Sten Sandell – fortepian, głos, Raymond Strid – perkusja, instrumenty perkusyjne oraz goście: Christine Abdelnour – saksofon altowy (utwory od 2-2 do 2-5), Jörgen Adolfsson – saksofon altowy (3-2, 3-6), Anders Nyqvist – trąbka (1-3 do 1-5), Philipp Wachsmann – skrzypce (2-1, 2-5), Sofia Jernberg – głos (1-2 do 1-5), Sven-Åke Johansson – recytacja (3-3, 3-4), Peter Söderberg – gitara, lutnia (3-2, 3-5). Łącznie siedemnaście improwizacji, 157 minut.

Gush świętował w Krakowie trzydzieste urodziny niemal dokładnie pięć lat temu. Fonograficzna dokumentacja wydarzenia trafia do nas dopiero teraz, ale warto było na nią bezwzględnie czekać. Trzy wieczory, trio bazowe i siódemka gości, która wchodzi w improwizowane interakcje z jubilatami w trakcie kilkunastu improwizacji. W dwóch przypadkach goście improwizują także sami ze sobą.

Dysk pierwszy przynosi sześć improwizacji – trio saute, kwartet z wokalistką, kwintet z wokalistką i trębaczem (w trzech utworach) i duet gości, pomieszczony pomiędzy pierwszą, a drugą improwizacją rzeczonego kwintetu. Początek Gustafssona, Sandella i Strida, to bukiet wyważonego post-jazzu, w pół kroku do estetyki free, ale i dwa kroki od zgrzebnej post-balladowości. Wszystko doposażone dużą porcją brzmieniowych i dramaturgicznych subtelności. Mats korzysta najpierw z tenoru, potem z sopranu, Sten pracuje głównie na klawiaturze, a Raymond sięga po jak zawsze szeroką paletę drums & percussion. Po dojściu wokalistki Jernberg improwizacja bardziej skupia się na dźwiękach preparowanych, dobrze pracuje z ciszą, a jej puentę stanowi drobna eksplozja emocji. Z kolei w kwintecie narracja do całego arsenału użytych technik rozszerzonych dodaje dużo jazzu i czystych, trębackich fraz Nyqvista. Trzy improwizacje kwintetu, to zarówno gra na małe pola, moc brzmieniowych atrakcji (z barytonem i inside piano), kontrolowana ekspresja na wydechu, jak i spora liczba jazzowych akcji w podgrupach. W części przedostatniej szczególnie podobać się może ekspresyjne duo saksofonu i perkusji. W finałowej odsłonie trzeba też odnotować pojawienie się fletu. Dysk uzupełnia niezbyt długa improwizacja wokalistki i trębacza. Sporo tu dźwięków preparowanych, ale także momentów dramaturgicznego rozdroża.

Drugi dzień urodzin, czyli dysk drugi, to pięć improwizacji - trio ze skrzypkiem, trzy krótkie akcje tria z saksofonistką, wreszcie finał wieczoru zrealizowany w kwintecie. Gush grywał onegdaj z Wachsmannem, przyjmował wtedy nazwę Gushwachs! Tu kwartet zagłębia się w subtelnościach akcji kameralnych – śpiewne skrzypce, emocjonalny flet, inside piano i perkusyjne zdobienia. W fazie środkowej muzycy sięgają niemal po estetykę folkową, na koniec zaś raczą nas sporą dawką ekspresji. Improwizacje z Abdelnour, to ocean saksofonowych, niekiedy minimalistycznych preparacji wsparty prawie niedostrzegalnym akompaniamentem pianisty i perkusisty. To bez wątpienia crème de la crème całych urodzin, ze szczególnym uwzględnieniem klasy saksofonistki. Dysk wieńczy rozbudowana improwizacja kwintetu. Spokojny początek budowany czystymi frazami, potem dość szybka wspinaczka na szczyt, w fazie środkowej didaskalia drobiazgowych, preparowanych brzmień (z fletem, a także urokliwymi frazami altu i skrzypiec), wreszcie bardzo ekspresyjne zakończenie, niestety z prawie niesłyszalną w tumulcie free jazzu alcistką.

Dzień trzeci, finałowy, to sześć improwizacji – trio bazowe, duet gości (gitara i saksofon altowy), dwie miniatury tria z recytatorem, a na koniec dwa kwartety – najpierw z gitarą, potem z altem. Otwarcie tria zbudowane jest na kontraście – mroczny, filigranowy początek i ekspresyjna puenta, z pewnością najgłośniejszy moment urodzinowej trzydniówki. Mats zaczyna na tenorze, kończy na flecie, a ekspresyjne solo prezentuje pianista. Duet gości – gitarzysta Söderberg i alcista Adolfsson – to minimalistyczna zabawa na wdechu, trochę dronów i narracyjnych pętli, dość wszakże mało ekspresyjna ekspozycja. Z radością witamy ponownie na scenie Gush, które najpierw serwuje nam dwie krótkie opowieści z głosem. W roli narratora … perkusyjna legenda gatunku, czyli Sven-Åke Johansson! W pierwszej części gość używa języka szwedzkiego i zdaje się głosić jakiś manifest, w drugiej części opowiada ciekawą historię używając języka angielskiego. Trio świetnie mu akompaniuje, jakby zostało stworzone trzy dekady temu tylko po to, by przygrywać trupie teatralnej. Urodzinową dokumentację wieńczą kolejne dwa kwartety. Ten z gitarzystą zdaje się być lekki niczym Jezioro Łabędzie, ten drugi z alcistą sięga po melodie, a także frazy preparowane. Pierwszy nie stroni od dynamiki na etapie rozwinięcia, drugi przyobleka się w szaty farewell song, po czym dość niespodziewanie eksploduje mocą pełnokrwistego free jazzu.



 

Mats Gustafsson & Ensemble E EE Opus One (Trost Records, CD 2023)

Festiwal Kody, Lublin, maj 2022 (koncert) oraz Polskie Radio, Warszawa, wrzesień 2022 (dogrywki): Helga Myhr – skrzypce, Sylwia Świątkowska – biłgorajska suka, Susana Santos Silva – trąbka, Maniucha Bikont – głos, tuba, Daniel Formo – organy, fortepian preparowany, Arne Forsén – fortepian preparowany, klawikord, instrumenty perkusyjne, Mats Gustafsson – saksofon barytonowy, flet, spilåpipa, dyrygentura. Jeden utwór, 48 minut.

Opus One, to z jednej strony efekt fascynacji muzyką folkową Gustafssona i jego rozbudowana kompozycja - mozaika motywów i akcji w podgrupach, którą artyści starają się łączyć w strumień zwartej opowieści, z drugiej niebanalny zamysł pozwalający zebrać intrygujący, międzynarodowy aparat wykonawczy. Połączenie brzmień typowo folkowych i preparowanych fraz dętych, tudzież pianistycznych wypada doprawdy intrygująco, a wiele epizodów trzeba uznać za definitywnie wartościowe. Udanie skonstruowane elementy składowe nie zawsze budują tu jednak linearną opowieść, innymi słowy bywa, że brakuje efektu synergii, a dramaturgia czterdziestu ośmiu minut koncertu napotyka na drobne mielizny.

Początek koncertu jest dalece kameralny, budowany minimalistycznymi akcjami, pełnymi rozwagi i determinacji nieczynienia zbyt pochopnych ruchów. Powolna opowieść jest kontrapunktowana zarówno dętymi frazami free impro, jak i folkowymi plamami melodii. Na tym etapie podobać się może szczególnie śpiew płynący na bazie strunowych ekspozycji. Kolejne wejście dętych i piana przypomina już małą burzę z piorunami. Po jej dość sprawnym ugaszeniu (okolice 12 minuty) kilka samotnych chwil mają onirycznie brzmiące organy. Następne fazy koncertu zdobią akcje piana i perkusjonalii oraz ponownie folk płynący ze strun. W okolicach 25 minuty muzykuje już chyba cały septet, ale aura pozostaje folkowa. Narracja kołysze się od incydentalnych, ale akustycznie dosadnych akcji free impro do folkowych epizodów z dobrze zarysowaną linią narracji. Swoje dokłada tu tuba, która stara się łączyć estetycznie obie frakcje ansamblu. Po 35 minucie dostajemy wyjątkowo urokliwy passus wokalny, dla którego kameralny akompaniament kreuje kilku strumieni dźwiękowych. Po zejściu w ciszę opowieść startuje od nowa. Dużo w niej teraz nerwowych, rwanych fraz, generowanych przez obie frakcje (szczególne brawa dla strunowców!). Narracja zdaje się być jednocześnie taneczna i smutna, delikatnie oniryczna. To drugie zapewnia choćby duet organów i piana doposażony kilkoma głębszymi oddechami fletu. Samo zakończenie koncertu trwa kilka minut i wydaje się być odrobinę niedopracowane – z jednej strony folkowa zgrzebność, z drugiej post-jazzowy background i porcja fraz preparowanych. Ostatnia prosta zostaje pozostawiona samotnie wybrzmiewającej, biłgorajskiej suce.



Mats Gustafsson Hidros 9 Mirrors (Trost Records, CD 2023)

Avant Art Festival, Warszawa, 2022 - Soliści: Anders Nyqvist - trąbki (slide, piccolo), Colin Stetson – amplifikowany saksofon basowy, Hedvig Mollestad – gitara, Per-Åke Holmlander – tuba, Jerome Noetinger - tape machine, Dieb13 – gramofony; NyMusikk Trondheim: Eira Bjørnstad Foss – skrzypce, Matilda Rolfsson – bęben basowy, Lars Ove Fossheim – gitara, Michael F. Duch – bas, Øyvind Engen – wiolonczela, Kyrre Laastad – perkusja i elektronika, Nicolas Leirtrø – bas, Daniel Formo – organy, fortepian preparowany, Ida Løvli Hidle – akordeon; Avant Art Ensemble: Teoniki Rożynek – skrzypce, Dominika Korzeniecka – bęben basowy, Szymon Wójcik – gitara, elektronika, Rafał Różalski – bas, Magdalena Bojanowicz – wiolonczela, Qba Janicki – perkusja i elektronika, Paweł Romańczuk – bas, Barbara Drażkov – organy, fortepian preparowany, Zbigniew Chojnacki – akordeon; Mats Gustafsson – dyrygentura, kompozycja na dwa identyczne, 9-osobowe zespoły kameralne, czterech solistów, tape machine oraz gramofony. Dziewięć części, 77 minut.

Druga z prezentowanych dziś orkiestr, to zdecydowanie bardziej epickie przedsięwzięcie – dwa niemal bliźniacze instrumentalnie nonety (jeden norweski, drugi polski), czterech improwizujących solistów, dwóch elektroakustycznych instalatorów na taśmach i gramofonach, wreszcie dyrygujący, tym razem pozbawiony instrumentu Gustafsson. Dźwięki koncertu wypełniają prawie całą nominalną pojemność dysku kompaktowego i dzielą się na dziewięć opowieści – od Intro po Outro, poprzez odpowiednio: Lustra, Cienie, Echo, Refleksje i ponownie, ale w lustrzanym odbiciu: Echo, Cienie i Lustra. Znów mnóstwo wrażeń fonicznych i dramaturgicznych, znów podobna uwaga, jak przypadku Ensemble E – ekscytujące niekiedy epizody, na ogół w podgrupach (często nawet w duetach!), nie zawsze łączą się w zwartą, równie intrygującą całość.

Opowieść, zgodnie z tym, co powyżej, można porównać do piramidy. Od otwarcia, poprzez wystudzone, w pełni kontrolowane epizody w podgrupach (bardziej akustyczne Mirrors i Shadows, bardziej elektroakustyczne Echoes), po szczytowe w tym wypadku Reflections, gdzie akcji i emocji jest najwięcej, aż po drogę powrotną, stanowiącą konstruktywną repryzę drogi na szczyt, niekiedy szczęśliwie doposażoną w większą dawkę żywiołowości i improwizowanych mini eskalacji. Bardzo bogate instrumentarium, gigantyczny, 25-osobowy skład generuje w trakcie koncertu mnóstwo dźwięków i sytuacji scenicznych, ale pomiędzy zadanymi tematami pojawia się dużo chwil ciszy, momentów zaniechania i nadmiernej kontroli narracyjnej. Fragmenty nagrania, gdy wykorzystywany jest cały aparat wykonawczy można policzyć na palcach jednej ręki. Tak rzecz się ma w kulminacyjnym, piątym epizodzie, który, tu bez zaskoczenia, jest najciekawszym fragmentem koncertu. Budowanym skrupulatnie, płynącym szerokim spektrum dźwiękowym, uformowanym na pewnym etapie w jakże ekscytujące crescendo. Dużo ciekawych, elektroakustycznych zdarzeń przynoszą obie części Echa, dostarczające wielu brzmieniowych niespodzianek. Na drugim biegunie atrakcji śmiało można usytuować obie części Mirrors, długie, łącznie trwające ponad dwa kwadranse, nadmiernie doposażone w momenty dramaturgicznego zastoju. Nie sposób zatem uniknąć konstatacji, iż orkiestra płynie zbyt często na zaciągniętym ręcznym i szkoda, iż precyzyjne ramy multi-kompozycji nie zostały w procesie wykonawczym nieco poluzowane, a muzycy puszczeni, w skończonej liczbie przypadków, na improwizacyjny żywioł.



piątek, 19 stycznia 2024

Izumi Kimura & Gerry Hemingway! Kairos!


Fundacja Słuchaj! zaprasza na spotkanie pewnej japońskiej pianistki, którą znamy już z kilku wstrząsająco udanych albumów wydanych przez ten label i pewnego amerykańskiego perkusisty, który bez cienia wątpliwości jest legendą muzyki improwizowanej. Być może nie wszyscy wiedzą, iż w autorskim portfolio tego jegomościa są także albumy, na których rzeczony muzyk śpiewa. Tu, na albumie Ikaros czyni to także! I to jak pięknie! Definitywnie Gerry Hemingway poradziliby sobie doskonale na scenie popowych wokalistów! A Izumi Kimura? Poza wszelkimi innymi walorami, trudno na scenie muzyki improwizowanej znaleźć bardziej wrażliwą na niuanse brzmieniowe i dramaturgiczne pianistkę.

Na album Kimury i Hemingwaya składają się zarówno nagrania studyjne ze Szwajcarii, jak i koncertowe z Irlandii. Zdecydowana większość materiału podpisana jest w ujęciu autorskim wspólnie, pojedyncze utwory są dziełami każdego z artystów, a siódmy utwór to traditional, zapewne rodem z Japonii, w którym to właśnie wokalnie udziela się drummer.




Początek płyty szyty jest wyjątkowo minimalistycznym ściegiem. Rytualne slow motion opiera się tu na leniwych klawiszach piana i perkusji wykorzystywanej do pary z wibrafonem. Najefektowniejszy jest jednak finał utworu, gdy narracja staje się wyjątkowo mroczna, ale i delikatna. Tworzą ją muśnięcia werbla i ciche frazy inside piano. Druga opowieść zdominowana jest przez rytm kreowany nie tylko przez perkusję. Improwizacja dostarcza tu nad wyraz dużo emocji. W trzeciej opowieści przenosimy się na jeden utwór z Lucerny do Dublina. Rozbudowana opowieść pełna jest dźwięków preparowanych perkusji i rytualnych akcji piana. Najpierw muzycy mają w głowie minimalizm, potem szukają jazzu, by po niedługiej chwili obudzić się w chmurze ekspresji godnej miana free jazzu. Na zakończenie opowieść efektownie tłumi się wprost w abstrakcyjne, ponadgatunkowe impro.

Czwarty utwór, podobnie jak pieśń finałowa, to ledwie kilkudziesięciosekundowa miniatura. Ta przesączona jest emocjami open jazzu i zdominowana rytmem perkusji. Kolejna dwa utwory znów powstały w Dublinie. W piątej opowieści Kimura swobodnie przenosi nas do krainy post-klasycznej łagodności. Japonka idzie tu zdecydowanie w pierwszym szeregu, przez moment nawet bez asysty Hemingwaya. Ten wraca na etapie kody i syci narrację porcją zdrowego jazzu. W utworze szóstym dominuje delikatność i filigranowość. Z jednej strony wytłumione frazy inside piano, z drugiej subtelne dźwięki marimby i wibrafonu. Dialog artystów z czasem nabiera tu jazzowych rumieńców. Wreszcie siódma, tradycyjna melodia. Zaczyna się post-klasycznym fortepianem. Potem słyszymy dźwięk, który wydaje się być dziełem instrumentu dętego, zaraz potem wydaje nam się, że to harmonijka ustna. Ciągle jesteśmy jednak w błędzie. Owe zmysłowe pomrukiwanie, to głos perkusisty, który z czasem przechodzi w fazę melodyjnego śpiewu. Piosenka nabiera cech typowej amerykańskiej ballady w rozległą prerią w tle. Album wieńczy wspomniana już wcześniej miniatura. Tym razem tworzą ją głęboko osadzone fazy piana i wibrafonu, pozostające w stanie delikatnego dygotu.

 

Izumi Kimura & Gerry Hemingway Kairos (Fundacja Słuchaj!, CD 2023). Izumi Kimura – fortepian oraz Gerry Hemingway - perkusja, marimba, wibrafon, głos. Nagrane w Lucernie, sierpień 2022 oraz National Concert Hall, Dublin, maj 2022. Osiem utworów, 42:47.


*) niniejsza recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została dawno, dawno temu opublikowana



 

wtorek, 16 stycznia 2024

Jacek Chmiel in three bodies: The Schumann Resonance! Uncool! Grüm!


Wraz z Jackiem Chmielem, polskim multiinstrumentalistą silnie związanym z eksperymentalną sceną szwajcarską, zapraszamy na trzy niebanalne spotkania ze swobodnie improwizowaną elektroakustyką.

Na dobry początek trio, które stawia na dźwięki akustyczne, ale subtelnie dawkowana elektronika Chmiela sprawia, iż nagranie nabiera walorów, które pozwalają zaliczyć je do kategorii estetycznej wskazanej w poprzednim akapicie. W drugiej kolejności czeka duet, który nie stroni od instrumentarium akustycznego, ale nieco większą wagę przykłada do brzmień elektronicznych i bodaj największą do frapujących dźwięków field recordings. Na koniec tego drobnego festiwalu najnowszych dokonań Chmiela sięgniemy po kwartet Grüm, który do akcji fonicznych charakterystycznych dla dwóch pierwszych albumów dokłada się jeszcze eksperymenty wokalne.



 

Bertheau/ Chmiel/ Monchocé The Schumann Resonance (Antenna Non Grata, CD 2023)

Miejsce i czas akcji nieznane: Romain Bertheau – organy, Jacek Chmiel – elektronika, cytra, dzwony tybetańskie oraz Sylvain Monchocé – flety, saksofon altowy. Dwie improwizacje, 45 minut.

Trójka artystów z różnych stron świata zaczyna swój nieco rytualny spektakl od pokaźnej dawki szumów. Na tym tle swe życie rozpoczynają akustyczne frazy fletu i dzwonów. Wszystko zdaje się wpadać w dalece rozdygotany rezonans. Pojawiają się basowe pulsacje o zdecydowanie syntetycznej proweniencji. Z czasem narracja formuje się w dron, niesiony tu nade wszystko wysokim, stojącym skowytem organów, tudzież nerwowym, post-ambientowym tłem. W owej magmie nieco rozmytej elektroakustyki pojawiają się strzępy samplowanych głosów. Improwizacja ma swój dramaturgiczny szczyt (na granicy hałasu), po czym efektownie przygasa, głównie przy frazach tybetańskich dzwonów.

Druga improwizacja zdaje się lepić z jeszcze bardziej tajemniczych fonii – saksofonowych preparacji, drżących strun cytry, echa dzwonów, tudzież kolejnej porcji organowego dronu. Narracja ponownie lepi się w mroczny, okazjonalnie dość masywny strumień dźwiękowy, który zdobią akustyczne wtręty z nie do końca rozpoznanych źródeł. Między dziesiątą a piętnastą minutą improwizacja, wspierana basową bazą syntetyki, wspina się na efektowne wzniesienie, po czym przygasa i zaczyna lewitować. Końcowe minuty, to rodzaj post-akustycznej medytacji, z basowym backgroundem, który czai się za rogiem.



 

Jacek Chmiel & Thomas Rohrer Uncool (Scatter Archive, DL 2023)

Uncool, Poschiavo, Szwajcaria: Jacek Chmiel – elektronika, cytra, śpiewające dzwony, obiekty, field recordings oraz Thomas Rohrer – rabeca, obiekty, field recordings. Cztery improwizacje, 41 minut.

Album składa się z trzech kilkunastominutowych opowieści i trzyminutowej kody. Narracja zdaje się tu być równie gęsta, jak ulotna, bywa subtelna w brzmieniu, nie stroni jednak od bardziej dosadnych incydentów elektroakustycznych. Dźwięki bardzo urozmaiconego otoczenia udanie koegzystują z frazami żywych instrumentów i tajemniczych obiektów, tudzież nieinwazyjnymi, syntetycznymi zdobieniami. 

Pierwsza część przynosi dużo zdarzeń – do naszych uszu dociera szum morza, akcenty perkusjonalne, damsko-męskie głosy, elektroniczne plamy i smoliste smugi. Także urokliwe frazy strunowe i bijące dzwony kościelne. Druga odsłona najpierw zdaje się skupiać wyłącznie na dźwiękach akustycznych, by w dalszej fazie improwizacji osiągnąć niemal post-industrialną intensywność. Wszystko zdaje się teraz drgać, szeleścić i unosić się w powietrzu lub dla kontrastu żłobić dziurę w ubitej ziemi. Przez moment słyszymy nawet frazy przypominajcie inside piano. Z kolei część trzecia albumu wydaje się nieść ze sobą pewną wewnętrzną melodykę. Dużo w niej dźwięków otoczenia w ciekawym towarzystwie rozśpiewanych obiektów. Także odrobina zabawy z ciszą i elektronika, która sieje dramaturgiczny niepokój. Finałowa koda klei się z drobnych epizodów dźwiękowych - ptaków w locie wnoszącym, rozkołysanych dzwonów i piosenkowych sampli. W tle mości się szeleszczący ambient. Ulotne, wystudzone zakończenie jakże udanej podróży w post-akustyczne nieznane.



 

Grüm Un Altro Tring Trang (Synergetic Sonance, DL 2023)

Miralago, Szwajcaria, maj 2023: Jacek Chmiel - elektronika, cytra, śpiewające dzwony, Lara Süss – głos, sampler, Thomas Rohrer - rabeca, saksofon, obiekty oraz Christian Moser - çümbüş, elektronika. Dwa koncerty, łącznie 95 minut.

Ostatni z dziś omawianych albumów, to elektroakustyka zgrabnie uformowana w niekończące się, ziejące złem drony. Akcesoria i przedmioty wydające dźwięki zbliżone są tu do oprzyrządowania duetu, który grał dla nas kilka akapitów wyżej (to wszak ci sami artyści, choć bez akcentów field recordings), a towarzyszy im damski głos, sample, dodatkowa porcja elektroniki oraz tajemniczy przedmiotu o turecko brzmiącej nazwie. Dwa ponad czterdziestominutowe koncerty godne naszej pogłębionej uwagi, choć być może do odsłuchu z drobną przerwą dla złapania równowagi psychosomatycznej.

Pierwszy koncert rozpoczyna się w mroku pełnym szumów i elektroakustycznych zdobień, z wyraźną wszakże przewagą brzmień akustycznych. Swoiste dirty chamber niepozbawione wtrętów post-mechanicznej obróbki przedmiotów, urokliwie doposażone głosem, który szepce, gada, a czasami wznosi post-operowe okrzyki. Plejada najprzeróżniejszych fonii szybko znajduje tu wspólny język i lepi się w strumień swobodnej, ale zwartej narracji, która zwykliśmy określać mianem dronu. W jego obrębie dzieje się dużo, a muzycy chętnie wchodzą w drobiazgowe interakcje. Całość nabiera z czasem post-industrialnego posmaku, gubi oniryczny ambient i ewidentnie zaczyna przypominać stare, jakże wspaniałe nagrania brytyjskiego AMM. Pierwszy koncert ma efektowną kulminację w okolicach 30 minuty. Drugi spektakl, grany zapewne kilka dni potem, zdaje się być jeszcze ciekawszy. Częściej pojawiają się akcenty dęte i perkusjonalne, sporo nerwowego dzieje się także w przestrzeni drżących strun i latających obiektów. Zapach AMM pozostaje z artystami na różnym poziomie intensywności. Nie brakuje intrygujących sampli, które także nawiązują do estetyki legendy gatunku. Drugi koncert nabiera pewnego ożywienia po 20 minucie. Słyszymy lewitujące frazy przypominające gitarę, woda leje się gęstymi strumieniami, coś trzeszczy i mechanicznie kona, biją dzwony.



piątek, 12 stycznia 2024

The Relative Pitch’ last from 2023: Omawi! Mongrels! The Recursive Tree! Vostok!


Amerykański label The Relative Pitch Records kończy kolejny, płodny dla siebie rok siedmioma listopadowymi nowościami. Jak zwykle obfitującymi w ekscytujące wydarzenia foniczne, ponadgatunkowe koincydencje i niebanalne sytuacje dramaturgiczne.

Dość wnikliwie przyjrzymy się czterem spośród wspomnianych nowości. Zaczniemy od amsterdamskiego tria post-jazzowego z istotnym udziałem polskiej pianistki Marty Warelis. W dalszej kolejności sięgniemy po multikontynentalny duet perkusisty, który zagra na gitarach i perkusjonalisty, który użyje gongów i dzwonów z dalekiego wschodu. W dzisiejszym zestawie nie zabraknie krwistego free jazzu, w świetnym, amerykańskim wydaniu, a także intrygującego ansamblu kameralnego, który zainspirowany tyleż literaturą, co geografią, postawi nas w sytuacji pewnego dysonansu poznawczego. Ostatni z albumów zepnie nasz zbiór niebanalną repryzą miejsca akcji, albowiem znów zameldujemy się w stolicy Holandii.

So, welcome!

 


Omawi (Warelis, Govaert, de Joode) Waive

Zaal 100, Amsterdam, październik 2021: Marta Warelis – fortepian, Onno Govaert – perkusja oraz Wilbert de Joode – kontrabas. Pięć improwizacji, 55 minut.

Znany amsterdamski klub, a w nim muzycy, których wyjątkowo cenimy i których wyśmienite na ogół nagrania omawiamy na tych łamach często - bez zbędnych zatem introdukcji zanurzamy się w urokliwych dźwiękach piana, kontrabasu i perkusji. Tymczasem artyści rozpoczynają swoją opowieść z poziomu ciszy. Pierwsze frazy z fortepianowej klawiatury płyną z oddali, na gryfie kontrabasu mości się smyczek, a leniwe akcje uzupełniają subtelności z werbla. Narracja jest dalece filigranowa, pełna drobnych interakcji, klejona w swobodny nurt improwizacji bez nadmiernego pośpiechu. Zdaje się, że punktem wyjścia jest tu wyzwolona kameralistyka, zaś celem podróży, pozbawiony szczegółowych wytycznych narracyjnych, post-jazz. Rozbudowana pieśń otwarcia finalizuje się intrygującym zagęszczeniem, poprzedzonych solową akcją drummera, a potem jego duetem z kontrabasistą. W kolejnej opowieści królują frazy preparowane. Smyczek, płaskie krawędzie werbla i tomów, dno pudła rezonansowego piana, smukłe melodie i akcenty post-klasyczne. Trzecia improwizacja z kolei odważniej sięga po jazzowe atrybuty, wpada w taneczny rytm i ciekawą dynamikę.

Czwarta improwizacja znów lepi się z mikro zdarzeń fonicznych – inside piano, smyczek, perkusjonalne dodatki, a wszystko klecone niekiedy metodą call & responce. Post-balladowa estetyka zyskuje tu na dynamice dzięki nerwowemu drummingowi, ale po czasie zdaje się wracać do punktu wyjścia. Piękne interakcje, urokliwa melodyka piana, gra na małe pola w towarzystwie ciszy. Końcową opowieść otwiera długa, obfita w wydarzenia introdukcja kontrabasu i perkusji. Wybudzenie się pianistki jest intrygująco nerwowe, dzięki czemu trio zaczyna balansować na równi pochyłej taplając się w coraz gęstszych emocjach. Gdy do gry wraca smyczek, improwizacja efektownie tłumi ekspresję i nabiera niemal tanecznej lekkości, jakby muzycy postawili nagle wypić kawę na zadumanym, nieco dżdżystym, paryskim Montmartre, a ich ulubiona kawiarenka rysowała się już na horyzoncie.




Tony Buck & Mark Nauseef Mongrels

Berlin, Zerkall (Niemcy), Matsumoto (Japonia), 2022: Tony Buck – gitara elektryczna, akustyczna, basowa, mono-chord, waterphone, zulu-bells oraz instrumentalne preparacje, Mark Nauseef - azjatyckie dzwony i gongi. Siedem otworów, 48 minut.

Tony Buck nagrywał gitary i inne urządzenia generujące plany dźwiękowe w Berlinie, z kolei Mark Nauseef zarejestrował dźwięki dzwonów i gongów pochodzących z różnych części Azji w Japonii. Efekt ich prac jest dalece intrygujący, niekiedy niosący posmak rytualnej psychodelii, jaką uraczył nas australijski perkusista na swoim doskonałym dziele solowym Environmental Studies. Tym razem nie używa wszakże akcesoriów perkusyjnych, a wszystkie dźwięki tej kategorii pozostawia swojemu amerykańskiemu partnerowi. 

Album składa się multigatunkowego, rytualnego otwarcia, które trwa kilka minut, niemal półgodzinnej narracji głównej i pięciu miniatur, które domykają płytę. Po spokojnym zainicjowaniu opowieści muzycy przenoszą nas do onirycznego świata wielotrakowej gitary skąpanej w dźwiękach gongów i dzwonów, które tworzą powłokę delikatnego percussion. Wszystko płynie do naszych uszu nasączone post-psychodelicznym pogłosem, pełnym rezonujących, mglistych plam dźwiękowych. Narracja jest spokojna, niemal lewitująca, bazuje na repetycji, ale zdaje się, że uśpiony, post-rockowy background mógłby uczynić tu wiele dobrego. Czasami ta długa, nieco spirytualna, skomponowana improwizacja przypomina wielką orkiestrę post-folkową. Ostatnie dziesięć minut utworu bardziej tętni życiem, ale też ucieka w mrok i niedopowiedzenia. Końcowe pięć miniatur nie zawsze trzyma wysoki poziom części głównej albumu. Jeśli narracja skupia się na dźwiękach niezwykle filigranowych perkusjonalii i syci się dalekowschodnią zadumą, nie potrzebnie tłumi emocje. Gdy na czele staje gitara (jak w utworze piątym), robi się znacznie ciekawiej, mroczniej i bardziej tajemniczo.



 

John Blum, David Murray, Chad Taylor The Recursive Tree

The Bunker Studio, Brooklyn, grudzień 2022: John Blum – fortepian, David Murray – saksofon tenorowy oraz Chad Taylor – perkusja. Dziewięć utworów, 52 minuty.

Czas na prawdziwie free jazzową propozycję - ekspresyjny pianista, typ iście taylorowski, wciąż brnący do góry z mocą niekończącej się kreatywności, legenda jazzowego, po części free jazzowego saksofonu, wreszcie wyjątkowo bystry i kompetentny drummer. Panowie wchodzą na wysokie C w pierwszej sekundzie swej marszruty i nie zdejmując nogi z gazu dokonują żywota po upływie 50 minut z okładem. Ich żywiołowa, niezwykle wartościowa improwizacja (muzycy grają ze sobą pierwszy raz!), tylko incydentalnie wkracza w obszary bardziej wystudzone. Na czele orszaku temperamentny pianista, saksofonista częściej w roli kolorysty, ale świetnie dawkuje intensywności gry, wreszcie perkusista, która czuwa nad całością, nie eskaluje tempa bez powodu, udanie kontrapunktuje szaleństwa pianisty.

Album introdukuje dynamiczne, agresywne piano, po chwili do gry wskakują szorstko brzmiący, rozhuśtany saksofon i perkusja z dobrze wyregulowaną dynamiką. Oto free jazz, który lubi posmak loftowego grania z lat 70. ubiegłego stulecia, który dobrze zna swoje korzenie, który kocha rytm i uwielbia wokół niego tańczyć. W drugiej części owa atencja dla rytmu powoduje, iż narracja przypomina rozśpiewaną sambę. W kolejnej przez moment można odnieść wrażenie, że tym razem bez ballady się nie obędzie. Ale wystarczy chwila, by drive piana i perkusji plus tenorowy zaśpiew poniosły improwizację na kolejne wysokie wzgórze. W następnych improwizacjach muzycy stawiają na ekspresję, ale nie eskalują nadmiernie masywności swoich fraz. Ich free jazz zdaje się nabierać lekkości, taneczności, wręcz post-swingowej ulotności. Piąta część budowana jest na ciekawym dysonansie – piano zdaje się tu galopować, podczas gdy dęciak i perkusja pracują w swoim, dalece spokojniejszym tempie. W trakcie kolejnych czterech utworów sytuacja dramaturgiczna nie ulega specjalnym zmianom. Czasami więcej do powiedzenia ma tu drummer, gdy udanie otwiera szóstą i ósmą opowieść. W drugiej z nich muzycy serwują nam garść bystrych interakcji w formie swobodnych pytań i odpowiedzi. Ostatnią, ale za to pokaźną porcję emocji dostarcza nam końcowa, rozbudowana improwizacja. Co jest dla tego albumu rzadkością, narracja ma tu fazy duetowe, a podsumowuje ją zgrabna, finałowa galopada.



 

Vostok (Schouten, Courtois, Janssen) Remote Islands

Orgelpark, Amsterdam, marzec 2023: Fie Schouten – klarnety, basset horn. Vincent Courtois – violoncello, Guus Janssen - piano, organy, harmonium, harpsichord oraz gościnnie: Giuseppe Doronzo – saksofon barytonowy (utwory 6-8, 10). Dwanaście utworów, 55 minut.

Na zakończenie proponujemy podróż dalece kameralną, definitywnie improwizowaną, dodatkowo inspirowaną (tu nie znamy wszystkich szczegółów) … atlasem dalekich wysp, jeśli tytuł dzieła niejakiej Judith Schalansky dosłownie przetłumaczymy na język nam ojczysty. Nas oczywiście interesuje nade wszystko efekt dźwiękowy pracy trójki (czasami czwórki) mniej znanych artystów, a ten bywa incydentalnie doprawdy intrygujący. Dwanaście opowieści tułaczych na instrumenty dęte, strunowe i klawiszowe – jest na czym zawiesić ucho!

Amsterdamską historię otwiera kilka krótkich, zgrabnych opowieści na temat. Dla odbioru całego wszakże dzieła kluczowe zdają się być środkowe improwizacje, szczególnie zaś szósta odsłona, która trwa niemal dwanaście minut. Po tych bardziej rozbudowanych ekspozycjach album wieńczy znów kilka krótszych form. Otwarcie jest smutne, bardzo kameralne, odrobinę ilustracyjne, choć zdecydowanie nie jest to popołudniowy serial przygodowy. Życie budzi się tu serią leniwych, niepewnych kroków. Pierwsze ślady dynamiki, to czwarta improwizacja i coś na kształt wariacji na temat Different Trains Steve’a Reicha. Najdłuższa, szósta opowieść płynie niskimi dźwiękami dęciaków i wysokimi frazami strunowca. Całość efektownie przyprawiona jest dźwiękami inside piano. Po żmudnych przygotowaniach improwizacja intrygująco zagęszcza tu ścieg i cieszy uszy szerokim spektrum dźwiękowym. Jeszcze ciekawiej prezentuje się siódma część, klejona z ekspozycji realizowanych w podgrupach - najpierw klarnetu i klawikordu, potem violoncello, harmonium i barytonu. W kolejnych opowieściach nie brakuje dodatkowych akcentów, takich jak rytmiczne post-percussion, kilka garści jakże kuszących fraz preparowanych i kolejny udany duet – tym razem klawiszy i masywnego dęciaka. Album wieńczy taneczna, rozśpiewana ekspozycja, pełna intrygującej radości chwili. 

 

 

wtorek, 9 stycznia 2024

Heberer, Fonda & Hertenstein and the second episode of Remedy!


Jazzowe Remedium na troski dnia codziennego? Zdecydowanie tak, szczególnie dla tych, który lubią ekspresję wolnego jazzu ubraną w ramy zgrabnych kompozycji, dodatkowo wykonanych w doprawdy mistrzowski sposób.

Wielopokoleniowe, niemiecko-amerykańskie trio debiutowało na scenie dwa lata temu dzięki operatywności Fundacji Słuchaj! Dziś powraca – pod sztandarem tego samego wydawcy - z nową porcją muzyki, która z wielu względów wydaje się dojrzalsza, bardziej swobodna i komunikatywna. Zdaje się posiadać zdolność zadowolenia zarówno bardziej, jak i mniej wymagających słuchaczy!



 

Pierwszą odsłonę albumu otwiera perkusista i będzie tak czynił jeszcze kilkukrotnie. Zgrabnie skonstruowana synkopa dostaje wiatru w żagle dzięki bystremu, mięsistemu groove basu. Na owej bazie pięknie ściele się rozśpiewana trąbka, która kreuje intrygujący dysonans frazując nieco wolniej niż reszta. Druga opowieść płynie nieco spokojniej, co sprzyja preferencjom trębacza, po raz kolejny zmyślnie chowającego się w cieniu alkowy, ale daje też asumpt do brawurowych akcji basu i perkusji. Muzycy łamią rytm, cieszą się jak dzieci z każdej dramaturgicznej pętli. Kolejny utwór przynosi mnóstwo smaczków. Trębacz moduluje brzmienie, na gryfie kontrabasu pojawia się smyczek, a perkusjonalia błyszczą w blasku zachodzącego słońca. Na etapie rozwinięcia bystre solo kleci nam perkusista, a opowieść wieńczy wytłumiona koda, znów z wykorzystaniem smyczka.

Czwarta część, to delikatnie zadumana ballada, wyposażona w smutną melodię i sporą przestrzeń na zaciągnięcie głębszego oddechu. Bo już na starcie piątej odsłony perkusyjne intro zwiastuje kolejną dynamiczną przebieżkę po bezdrożach swobodnego jazzu. Groove kontrabasu zdaje się tu śpiewać, unosić w powietrzu. Temat kompozycji podany jest nieco przekornie na efektownym spowolnieniu. Tuż po nim piękna ekspozycja post-barokowego smyczka sugeruje, że tych artystów stać doprawdy na wszystko. Swoje dokłada trębacz, który minimalistycznie preparuje swój instrument.

W szóstej opowieści basowy flow nabiera niemal rockowego anturażu. Masywna melodia o bluesowym posmaku niesie całe trio wyjątkowo malowniczym wzgórzem. Trąbka śpiewa temat, a sekcja wpada w opętańczy taniec. Opowieść bez utraty dynamiki przechodzi do fazy wielotorowej improwizacji, czyniąc ów fragment bodaj najbardziej smakowitym na całej płycie. Przedostatnia kompozycja także niesie nam niewyczerpane moce dynamiki. Bas znów króluje, dyktując intrygujące metrum. Swobodny taniec i niekończące się melodie do śpiewania. Album wieńczy kolejna porcja zdrowych emocji, która nie przyobleka jednak szat pożegnalnej ballady. Minimalistyczna trąbka, gęsty groove basu i progresywna perkusja, od której znów wszystko się tu zaczęło.

 

Thomas Heberer/ Joe Fonda/ Joe Hertenstein Remedy II (Fundacja Słuchaj!, CD 2023). Thomas Heberer – trąbka, Joe Fonda – kontrabas oraz Joe Hertenstein – perkusja, instrumenty perkusyjne. Nagrane w Tedesco Studios, Paramus, Nowy Jork, kwiecień 2022. Osiem utworów (po trzy kompozycje Heberera i Fondy, dwie Herstensteina), 55:26.

 

Niniejsza recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana.



 

poniedziałek, 8 stycznia 2024

Superimpose na dobry początek Spontaneous Live Series 2024


(informacja prasowa)

 

Zapraszamy na pierwszy tegoroczny koncert w ramach cyklu "Spontaneous Live Series", organizowanego przez Dragon Social Club i Trybunę Muzyki Spontanicznej. W roli wprowadzających w kolejne dwanaście miesięcy na scenie improwizowanej Poznania wystąpią artyści z Berlina – puzonista Matthias Müller i perkusista Christian Marien. Świetnie wiemy, iż od kilkunastu lat tworzą oni niepowtarzalny duet Superimpose. Koncert odbędzie się w najbliższy piątek o godzinie 20.00.



 

Oczywiście Müller i Marien znani są z wielu innych przedsięwzięć na europejskiej scenie muzyki kreatywnej, ale zdaje się, że ich nieśmiertelny duet jest zjawiskiem najdonioślejszym. Superimpose ma w dorobku pięć albumów (w tym jeden potrójny), a ostatni z nich został zarejestrowany … w poznańskim Dragon Social Club. Duet był bowiem gościem specjalnym 5. edycji Spontaneous Music Festival w roku 2021 i świętował wówczas swoje piętnaste urodziny. Z pewnością wszyscy pamiętamy ów niesamowity koncert, który wieńczył ówczesną edycję imprezy. W kilka dni później Trybuna Muzyki Spontanicznej symultanicznie z Jazzarium.pl tak pisała o tym wydarzeniu:

Finał piątego spontanicznego festu zaczął się tuż przed godziną 22-ą czasu środkowoeuropejskiego. Na scenie świętujący swoje 15-lecie duet Superimpose - Matthias Müller (puzon) oraz Christian Marien (perkusja). Bijąca stopa bębna basowego, pierwsze pomruki buchającego zimnym powietrzem puzonu. Narracja budowana niczym piramida kart, wymagająca ogromnej precyzji, ale nienarażona na katastrofę. Po 20-25 minutach, w trakcie trwającej nieprzerwanie improwizacji, niemal niespostrzeżenie do duetu dołączyli - Marcelo Dos Reis (gitara elektryczna) oraz Witold Oleszak (perkusja). Dwaj ostatni weszli do świata Superimpose, jakby byli jego częścią całe piętnaście lat, a może i dłużej. Przynieśli dodatkową porcję własnych dźwięków, o niemal metafizycznej kruchości, ale definitywnie nieśmiertelnych. Wspaniały koncert, gigantyczne zwieńczenie trzech dni ciężkiej pracy, po obu stronach sceny.

Z całym koncertem w ujęciu dźwiękowym można zapoznać się pod poniższym adresem:

https://spontaneousliveseries.bandcamp.com/album/spontaneous-live-series-011

 

Spontaneous Live Series Vol. 55

12 stycznia 2024, Dragon Social Club, Poznań, Zamkowa 3, godzina 20.00

SUPERIMPOSE:

Matthias Müller - puzon

Christian Marien – perkusja

 

Patronat medialny - Radio Afera https://www.afera.com.pl/

Partner koncertów - Moon Hostel Poznań

Bilety on-line: https://kbq.pl/116780

 

*****

Matthias Müller (ur.1971, Zeven, Niemcy) - zaczął grać na puzonie w miejscowym chórze dętym w wieku 10 lat. Studiował grę na puzonie jazzowym w Folkwang Hochschule w Essen, gdzie stawiał również pierwsze kroki w muzyce improwizowanej. Jego pierwsza płyta „Bhavan”, która została wydana w 2004 roku, została wyprodukowana przez muzyka i dziennikarza z Chicago, Johna Corbetta. W tym samym roku muzyk przeniósł się do Berlina i od tego czasu regularnie gra z uznanymi na całym świecie improwizatorami, takimi jak John Edwards, Mark Sanders, George Lewis, Johannes Bauer, Jeb Bishop, Tobias Delius, Olaf Rupp, Sofia Jernberg, Eve Risser, John Butcher, Nate Wooley, Clayton Thomas, Michael Vorfeld, Axel Dörner i wielu innych. Jest członkiem 24-osobowego improwizatorskiego zespołu „Splitter Orchester”, a także członkiem „Niemiecko-Francuskiego Jazzensemble” pod dyrekcją Alberta Mangelsdorffa. Ponadto Müller działa również na polu muzyki współczesnej i pisze muzykę do utworów teatralnych i tanecznych. Zwiedził Afrykę, Azję, Australię, Amerykę Północną i wiele krajów w Europie, grając na wielu festiwalach i wydając ponad 50 płyt z własnymi projektami, w tym solowy spektakl we własnej wytwórni „MaMüMusic“. Jego styl gry charakteryzuje się niezwykłą gamą niekonwencjonalnych i częściowo samodzielnie opracowanych technik, które rozciągają granice brzmienia i improwizacji, pozostając wiernym procesowi muzycznemu.

https://matthiasmueller.bandcamp.com/

http://matthiasmueller.net/

Christian Marien (ur. 1975, Münster/Niemcy) - aktywny gracz na berlińskiej scenie jazzowej i improwizowanej. Marien prowadzi swój własny „Christian Marien Quartet” (feat. Tobias Delius, Antonio Borghini i Jasper Stadhouders) oraz współprowadzi zespoły i projekty: Superimpose, The Astronomical Unit, I Am Three oraz Ritsche, Zast & Marien. Ponadto jest stałym członkiem wielu innych grup: Z-Country Paradise, Hannes Zerbe Jazz Orchester i Derek plays Eric. Często dzieli scenę z tak znanymi muzykami, jak Frank Gratkowski, Maggie Nicols, Matthias Schubert, Sofia Jernberg, Achim Kaufmann, Gebhard Ullmann czy John Butcher.

https://christianmarien.bandcamp.com/

 


piątek, 5 stycznia 2024

Eddie Prévost’ 80th: AMM & Special Quartet!


Eddie Prévost – najznamienitszy ze znamienitych perkusistów i perkusjonalistów muzyki improwizowanej - obchodził późną wiosną 2022 roku osiemdziesiąte urodziny. Z tej okazji nasza ulubiona rudera w Londynie, słynne Cafe Oto, zorganizowała w cztery kolejne soboty lipca urokliwe wieczorki taneczne wypełnione po brzegi swobodnymi improwizacjami, realizowanymi w różnych składach, niemal każdorazowo z udziałem wspaniałego jubilata.

Po roku z okładem trafia do nas pełna dokumentacja fonograficzna tych koncertów. Cztery płyty w poręcznym formacie CD (z ukochanym logo Matchless Recordings; można kupować pojedynczo lub jako box z rabatem) radują nasze serca niebywale, także dlatego, iż jeden z elementów zestawu dokumentuje … ostatni koncert legendarnej formacji AMM. O okolicznościach tego koncertu pisaliśmy na tych łamach niemal zaraz po wydarzeniu. Zatem przypomnijmy, iż planowany, ostatni koncert tria odbył się niestety w składzie dwuosobowym, gdyż najstarszy z grona, wówczas ponad 85-letni pianista nie mógł ze względów zdrowotnych dotrzeć tego dnia do Cafe Oto. Niejako w ramach rekompensaty, artysta dograł parę miesięcy później kilkunastominutowy set solowy, który na srebrnym krążku uzupełnił trwającą prawie godzinę improwizację Eddiego Prévosta i Keitha Rowe’a.

Zapraszamy na skupiony odczyt i odsłuch ostatniego koncertu AMM oraz pewnego równie smakowitego kwartetu. Pozostałe dwa albumy z urodzinowego boxu omówimy zdawkowo w dalszej części tekstu. Tamże wskażemy także dwa kolejne albumy wydane przez Matchless, które zdają się być udanym uzupełnieniem (a może rozwinięciem) nagrań z lipca 2022, a szczególnie koncertu kwartetowego.



 

Last Calls

Prévost i Rowe improwizowali w duecie z pewnością nie jeden raz, ale pod szyldem AMM świat zna tylko jedno takie nagranie. Ukazało się ono pod koniec … lat 70. ubiegłego stulecia pod zabawnym tytułem It Had Been An Ordinary Enough Day In Pueblo, Colorado. W ostatnią sobotę lipca 2022 nasi dzielni i jakże legendarni improwizatorzy zaczęli swój występ w typowy dla AMM sposób, a zatem w zupełnej i niezwykle skupionej ciszy. Sam przebieg wydarzeń był zaś taki, jak opisano poniżej.

Najpierw drobną symfonię rezonującego talerza prezentuje Eddie. Jego partner dołącza do gry po około 90 sekundach śląc pierwsze szelesty i subtelne, elektroakustyczne zgrzyty ze swojego pulpitu dowodzenia. Opowieść dość szybko wchodzi w fazę rozśpiewanych dronów, które zdają się być wyjątkowo zgodne w aspekcie brzmieniowym. W 5 minucie Rowe rozpoczyna spektakl sampli. Na początek proponuje szczyptę baroku, potem nawet czegoś na kształt muzyki dawnej. Narracja toczy się dość spokojnym strumieniem, z jednej strony wydaje się być niebywale minimalistyczna, zwłaszcza po stronie Rowe’a, z drugiej potrafi zassać drobne strzępy hałasu, frazy śmiało zasługujące na miano post-industrialnych, co jest na ogół efektem działań Prevosta. Od post-barokowych medytacji po gęstsze, bardziej intensywne interakcje. W okolicach 20 minuty wyraźnie słyszymy frazy fortepianu. Sprawcą zajścia nie jest z pewnością nieobecny tego dnia Tilbury, to najprawdopodobniej efekt użycia kolejnego sampla. Dodajmy, iż w dalszej części koncertu ów pianistyczny wtręt będzie pojawiał się dość często i definitywnie zdobił szlak improwizacji.

Pierwszy pianistyczny kontrapunkt zostaje urokliwie skomentowany rezonującym dronem z talerza, który zdaje się stać niemal w miejscu. Odpowiedzią Rowe’a drobna porcja post-gitarowych sprzężeń. Tymczasem w tle sączy się intrygujący ambient, raz po raz doprawiany kolejnymi, drobnymi, niekiedy dość zaskakującymi samplami. W okolicach 30 minuty artyści koncentrują się na ekspozycjach dronowych, nie brakuje szumów i szelestów, a nawet dźwięków dętych. Po kolejnych kilku minutach dostajemy się w chmurę fal radiowych, które komentowane są ostrymi, rezonującymi akcjami perkusjonalii. Jest i wysamplowany pomiot wprost z operowej sceny! Po 40 minucie muzycy wchodzą w strefę mroku. Dźwięki piana powracają jak mantra, talerze szeleszczą i drżą. Gdy drony Prevosta zdają się nabierać mocy, Rowe komentuje je hymnem post-klasyki. W okolicach 50 minuty narracja staje w miejscu i być może czeka już na niechybną śmierć. Rowe podsyła drobne incydenty elektroakustyczne, Prevost przystępuje zaś do fazy finalizacji, która staje się kolejnym pasmem błyszczących, niemal rozśpiewanych talerzy w stadium głębokiego rezonansu.

Pianistyczny bonus Tilbury’ego, tu nazwany po prostu Post-Script, toczy się w leniwej, minimalistycznej estetce typowej dla tego pianisty. Pojedyncze dźwięki klawiszy, fortepianowe młoteczki, cisza, drobne trzaski i szelesty będące zapewne efektem poruszania się samego muzyka. Wraz z upływem czasu kilkunastominutowej improwizacji można odnieść wrażenie, że muzyk rozrzedza strumień dźwięków, spowalnia go, wpada w zadumę i cieszy się coraz dłuższymi odcinkami ciszy.

AMM Last Calls (Matchless Recordings, CD 2023). Keith Rowe – gitara, elektronika (pierwszy trak), Eddie Prévost – instrumenty perkusyjne (pierwszy) oraz John Tilbury (drugi). Cafe Oto, Londyn, 30 lipca 2022 (pierwszy) oraz nagranie domowe, Deal/ Kent (drugi), 18 stycznia 2023. Dwie improwizacje, 66 minut.



 

The Art Of Noticing

Dwie tygodnie wcześniej, w trzecią sobotę lipca 2022, na scenie Cafe Oto improwizował intrygujący kwartet w składzie: John Butcher na saksofonach, Marjolaine Charbin na fortepianie, Ute Kanngiesser na wiolonczeli oraz nasz zacny jubilat na instrumentach perkusyjnych. W składzie awizowana była także skrzypaczka Jennifer Allum, albowiem niniejszy koncert miał stanowić kontynuację pewnego nagrania kwintowego, uwiecznionego na płycie kilkadziesiąt miesięcy wcześniej. Skończyło się wszakże na kwartecie, który na długie minuty przyniósł nas do świata królewskiego minimalizmu AMM, na straży którego zdali się stać saksofonista i perkusjonalista, z kolei pianistka i wiolonczelistka czyniły wiele, by pryncypia legendy gatunku były w urokliwy sposób kwestionowane, trochę w poprzek oczekiwaniom tłumu zgromadzonego w londyńskim klubie.

Początek koncertu toczy się definitywnie pod dyktando wspominanych wyżej oczekiwań – drony saksofonu i smyczka, rezonujący talerz i minimalistyczne frazy piana. Po kilku minutach następuje jakby delikatne rozedrganie faktury narracji. Pianistka rozsiewa zalążki rytmu, wiolonczelistka repetuje na poły dynamiczną frazę. Improwizacja urokliwe chybocze się na delikatnym wietrze i wielokrotnie przebiera formę zmyślnych interakcji w podgrupach, najczęściej duetach. Najpierw piano ostrzy sobie klawisze na krawędzi talerza, potem saksofon (w tym secie tenorowy) preparuje, mając wsparcie w postaci pizzicato wiolonczeli. Powrót do kwartetu, to plejady szumów, szmerów i tajemniczych post-dźwięków. Kolejne duo, to połączone siły cello i talerza, zadania którego po niedługim czasie przejmuje inside piano. Ocean subtelności płynie coraz szerszym strumieniem, w którym jest także miejsce na incydent duetowy saksofonu i perkusjonalii, uformowany w gęsty dron. Sam finał pierwszego seta zostaje zaś oddany w ręce pianistki i wiolonczelistki.

Drugi set trwa kilka minut dłużej i zdaje się obfitować w większą liczbę ekspresyjnych wydarzeń. Wygląda na to, że duch AMM na wiele minut udaje się do garderoby, by nie zakłócać interakcji realizowanych tu bardzo często w pełnym kwartecie. Początek jest dość mroczny, upstrzony dużą liczbą fraz preparowanych, z drobną kulminacją, podczas której wszystkie instrumenty wydają się śpiewać jednym głosem. Emocje płyną z samego dna saksofonu sopranowego, z gibkiej klawiatury piana, z repetujących strun cello i niemilknącej symfonii wielkiego talerza. Bywa, że kwartetowa ekspozycja nabiera tu nawet free jazzowych rumieńców. Ekscesy duetowe stanowią teraz rzadkość, ale ich uroda nie słabnie – choćby w momencie, gdy rezonujące talerze czynią wiele, by temperować ekspresyjne akcje pianistki. Pod koniec pierwszego kwadransa narracja tonie w ciszy, którą współtworzą szelesty, szumy, być może także świst wachlującego powietrze smyczka. Zdaje się, że duch AMM wrócił już z garderoby i na powrót zarządza sytuacją sceniczną. Jeszcze tylko drobne, dronowe wzniesienie i narracja na długie minuty zostaje oddana w ramiona dygoczącego minimalizmu. Incydenty nasączone większą nerwowością pojawiają się już teraz jakby przez przypadek. Opowieść toczy się dość leniwie, a na horyzoncie zdają się być widoczne napisy końcowe. Finalizacja seta znów staje się udziałem duetu – tym razem pianistki i zacnego jubilata.

John Butcher, Marjolaine Charbin, Ute Kanngiesser, Eddie Prévost The Art Of Noticing (Matchless Recordings, CD 2023). John Butcher – saksofon tenorowy i sopranowy, Marjolaine Charbin – fortepian, Ute Kanngiesser – wiolonczela, Eddie Prévost – instrumenty perkusyjne. Cafe Oto, Londyn, 16 lipca 2022. Dwie improwizacje, 62 minuty.

 

*****

       

Urodzinowe koncerty zainaugurowane zostały w drugą sobotę lipca 2022, gdy scenę Cafe Oto opanował imponujący tentet, składający się z sześciu saksofonów (m.in baryton Alana Wilkinsona i tenor Toma Chanta), fortepianu Veryana Westona, kontrabasu Marcio Mattosa, gitary elektrycznej N.O.Moore’a i perkusji naszego jubilata. Ów prawdziwie free jazzowy capstrzyk mieni się wszystkimi kolorami tęczy i niesie ogrom emocji, tu wszakże odrobinę przewidywalnych. Koncert zaczyna sekstet dęty, potem mamy dwa tria dęte, wreszcie na scenę wkracza tentet, który najpierw intonuje gromkie Sto lat dla jubilata, w potem zanurza się w trwającą ponad kwadrans, ekspresyjną free jazzową improwizację. Dokumentacja tego koncertu zawarta została na albumie A Company Of Others.

Z kolei w czwartą sobotę lipca na scenie pojawił się jeszcze większy skład, niestety tym razem pozbawiony jubilata. Piętnastu muzyków, w większości mniej nam znanych, wykonało osiem improwizacji - najpierw był to septet, potem dwa tria, duet, trzy kwartety i na koniec sekstet. Sceną Cafe Oto rządziło wówczas bardzo urozmaicone instrumentarium, zarówno akustyczne, jak i elektroniczne, głosy damskie, ale też odrobina chaosu i artystycznej nadkreatywności. Jeśli zdecydujecie się na zakup całego boxu, ta płyta w niczym wam nie zaszkodzi, jeśli jednak mielibyście nabyć jedynie album Widdershins, to śmiało możecie z tego zrezygnować. Dodajmy jeszcze, iż wszystkie cztery albumy w boxie dostępne są pod tytułem A Bright Nowhere – complete series.

Wracając jeszcze na moment do albumu kwartetowego, którym zachwycaliśmy się kilka akapitów wcześniej - dwie najnowsze pozycje w katalogu Matchless Recordings pięknie uzupełniają to nagranie. Pierwsza płyta, to duet jubilata z francuską pianistką Marjolaine Charbin (The Cry Of A Dove Announcing Rain), druga zaś, to spotkanie Prevosta z Johnem Butcherem (Unearthed). Oba albumy godne są każdej sekundy swojego bardzo długiego trwania (odpowiednio 77 i 78 minut) i polecamy je bez wchodzenia w zupełnie zbędne w tym wypadku szczegóły. Album piano & percussion wydaje się być kolejną, jakże udaną reinkarnacją idei AMM (w obu setach szczególnie wyróżniają się wspaniałe, dronowe, wyciszone i jakże minimalistyczne pasaże), z kolei album sax & drums zdecydowanie sytuuje się w estetyce free jazzu, chwilami spokojnego, chwilami dalece ekspresyjnego. W każdym razie, w drugim z omawianych przypadków Eddie Prevost nie miażdży krawędzi swojego wielkiego talerza, ale uprawia rasowy, temperamentny drumming.

 

Podziękowania dla Krzysztofa za udostępnienie nagrań omówionych w niniejszym tekście.

 

 

wtorek, 2 stycznia 2024

Butcher, Lehn & Tilbury into the Lights!


Kolejny rok najpopularniejszego na świecie kalendarza za nami. Dwanaście miesięcy udręk zostało podsumowanych na tych łamach tradycyjnym wylistowaniem pięćdziesięciu powodów, dla których ówże period warto zapisać w pamięci. Wnikliwi Czytelnicy zauważyli z pewnością, iż na rzeczonej liście znalazło się kilka pozycji, które nie zostały jeszcze zrecenzowane. Zatem czas najwyższy, by zacząć te skromne zaległości nadrabiać.

Pierwszy tydzień nowego roku spędzimy w londyńskim Cafe Oto, by przyjrzeć się kilku smakowitym albumom, które dostarczyły nam niemal same legendy gatunku. Ów mini spacer po Londynie rozpoczniemy od nagrania, które powstało w zamierzchłym roku 2016, a które to nagranie jest przy okazji reaktywacją – po dokładnie siedmiu latach milczenia - zacnego labelu Fataka Records.

Oto na małej scenie Cafe Oto - John Butcher, Thomas Lehn i John Tilbury!



Muzycy ubrali swobodnie improwizowany spektakl na saksofon, analogowy syntezator i fortepian w cztery zgrabne odsłony, z których tylko pierwsza trwa mniej niż dziesięć minut. A zaczyna się ona w niemal absolutnej ciszy, delikatnie upstrzonej podmuchami powietrza z tuby saksofonu i mikro frazami wprost z fortepianowej klawiatury. Po paru chwilach w strumieniu fonii odnajdujemy drobne incydenty syntezatorowe, który z jednej strony zdają się tu być intruzem, z drugim zaczynem kreatywnej fermentacji. Artyści stąpają po oblodzonej nawierzchni z dużą rozwagą, cedzą dźwięki opatuleni mrokiem i nierozwiązywalną tajemnicą narracji. Oczywisty w tym wypadku duch AMM czuwa, i póki co, dzieli i rządzi na scenie. W tym pomiocie minimalizmu szczególnie urokliwe wydają się być chwile, gdy muzycy zwierają szeregi i sycą opowieść bardziej gęstymi splotami dźwiękowymi.

Druga improwizacja kreatywny minimalizm i gigantyczne skupienie wynosi do rangi sztuki najwyższej. Rozpoczyna ją subtelny syntezator, potem do gry wchodzą młoteczki fortepianu, wreszcie saksofon, który na moment nadaje narracji nieco werwy i emocji, ale dość szybko powraca na pozycję wnikliwego obserwatora i komentatora. Na tym etapie koncertu szczególnie podobać się mogą duetowe igraszki fortepianu i syntezatora. W drugiej części opowieści, tuż po krótkiej ciszy, muzycy łączą siły i budują wyjątkowo urokliwy pasaż mikro zdarzeń realizowany już na trzy głosy. Nim improwizacja skona, mamy jeszcze drobne, dramaturgiczne wzniesienie i piękny finał wykreowany na klawiaturze piana, sycony echem milczącego syntezatora.

Trzecia odsłona jest najdłuższą częścią koncertu, niesie zaś ze sobą – jak na kanony tej opowieści – wyjątkowo dużo wydarzeń, kilka ekspresyjnych szczytów i całe mnóstwo urokliwych zabaw w podgrupach. Akcja znów zaczyna się na kablach syntezatora, potem głos mają wyjątkowo czarne klawisze, a po nich saksofon, tym razem w postaci sopranu. Narracja faluje tu niczym wystudzony ocean niespokojny. Z jednej strony szmery, szumy i szczebiot saksofonowych dysz, z drugiej magia martwych klawiszy i rozkołysane, niekiedy onirycznie brzmiące pasma analogowej elektroniki. Kilka kroków na szczyt, dużo więcej wprost w magiczny mrok zaniechania. Opowieść znów wieńczy efektowne wzniesienie (tu budowane dronami) i urokliwy falling down pozostawiony w jurysdykcji pianisty.

Końcowa improwizacja ma dość energiczne otwarcie, realizowane od pierwszego dźwięku w pełni kolektywnie. Dość szybko jednak opowieść zaczyna spoczywać na onirycznym, minimalistycznym pianie i suchych frazach syntezatora. Potem następuje drobny szczyt, ciekawie wspierany basowym pasmem syntetyki i post-jazzowymi oddechami saksofonu, a zaraz po nim zejście w absolutny mrok zastygły w martwej pozie bojaźni i drżenia. W tej fazie koncertu zdaje się powracać duch AMM. Mroczna cisza, martwe, na poły melodyczne pasma syntezatora, pianistyczne medytacje i mgliste westchnienia saksofonu. Samo zakończenie koncertu zdaje się jednak zaskakiwać – saksofon najpierw gwiżdże, a potem maluje zgrabne post-melodie, niesiony mocą nisko osadzonych dźwięków fortepianu i mikro usterek syntezatora.


John Butcher, Thomas Lehn, John Tilbury Lights (Fataka Records, CD 2023). John Butcher – saksofon tenorowy i sopranowy, Thomas Lehn – syntezator analogowy oraz John Tilbury – fortepian. Nagrane w Cafe Oto, Londyn, maj 2016 roku. Cztery improwizacje, 55 min.