Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

piątek, 17 sierpnia 2018

Kerbaj & Sehnaoui at Al Maslakh! The Best on the East of Eden!


Tak, zdecydowanie najlepszym wydawnictwem, poświęconym muzyce swobodnie improwizowanej, a ulokowanym historycznie i geograficzne najdalej na wschód od kapitalistycznego Edenu, jest libański Al Maslakh (po polsku Rzeźnia, po angielsku The Slaugtherhouse). Czytelnicy Trybuny wiedzą o tym zresztą doskonale. Na końcu dzisiejszego overview przypomnimy, kiedy taką wiedzę posiedli.

Wydawnictwo założone zostało kilkanaście lat temu przez Mazena Kerbaja, znakomitego trębacza i niebanalnego grafika. Tuż obok niego, ważną postacią artystyczną labelu jest Sharif Sehnaoui, gitarzysta, któremu na tych łamach poświeciliśmy już wiele ciepłych słów. Zgodnie z mottem, Al Maslakh, to UFO, stworzone po to, by publikować rzeczy niepublikowane na libańskiej scenie muzycznej.

Ta historia w zasadzie zaczyna się od koncertu na trąbkę solo, poczynionego przez Kerbaja … na balkonie własnego mieszkania w Bejrucie. Być może nie byłoby to niczym nadzwyczajnym, gdyby nie fakt, iż działo się w trakcie nalotu bombowego wojsk izraelskich, podczas kolejnej wojny, jak wybuchała tam w połowie ubiegłej dekady, jak zawsze z tych samych powodów, mając jak zawsze, tych samych prowodyrów. Koniecznie odsyłam wszystkich do doskonałego wywiadu z Kerbajem (link na końcu tekstu). Tamże okazja do poznania szczegółów tego niezwykłego koncertu.

Wróćmy wszakże do katalogu Al Maslakh. Menu na dziś: w pierwszej kolejności omówimy trzy najnowsze płyty. Potem sięgniemy po pięć nieco starszych, omawiając je – tak, tak! – w odwrotnej kolejności chronologicznej. Na koniec zaś wspomnimy o płytach, które były już recenzowane na tych łamach i nie tylko, zawsze jednak piórem Pana Redaktora.




"A" Trio & AMM ‎ AAMM (MSLKH 21, 2018)

Berlin, sierpień 2015, spotkanie koncertowe w St. Elisabeth Kirche, w ramach Daad’s Mikromusic Festival. Na scenie legenda brytyjskiego improve – AMM: John Tilbury – piano i Eddie Prevost – instrumenty perkusyjny, a wraz z nim „A” Trio, czyli Mazen Kerbaj na trąbce, Raed Yassin na kontrabasie i Sharif Sehnaoui na gitarze akustycznej. Reasumując… AAMM! Swobodna improwizacja (no cuts, no overdubbing, no use of electronics) w jednym fragmencie potrwa blisko 51 minut.

Improwizacja ma tytuł własny Unholy Elisabeth (Nieświęta Elżbieta), który pewnikiem nawiązuje do miejsca koncertu, jednakże w kontekście udziału muzyków ze Zjednoczonego Królestwa, zapewne sieje także ferment estetyczny.

Akord piana i drżenie wielkiego talerza – o tak, bez wątpienia jesteśmy na koncercie AMM! Po kilkudziesięciu sekundach o swym istnieniu na scenie przypominają także pozostali instrumentaliści, tkając od samego początku gęstą, libańską teksturę dźwięku – niski smyczek na kontrabasie, perkusyjne pałeczki na gryfie gitary elektrycznej i biały szum wprost z trąbki. Narracja płynie jak na koncertach AMM, ma jedynie ciężar właściwy na poziomie… AAMM – pięć dość różnorodnych źródeł dźwięku. Chłodna, szorstka brytyjskość napotyka na ciepły, dalekowschodni podmuch wiatru. Symbioza akustyczna pomiędzy elementami tej muzycznej układanki, w mgnieniu oka, staje się faktem niezbywalnym. Już przed 10 minutą, intensywność przekazu urasta do rangi, na razie skromnej, ale już eskalacji. Trąbka skwierczy niczym mały bombowiec, talerze piłują mury obronne, gryf kontrabasu grzmi i tupie nogami – jakże piękny to dramat! W komentarzu, po wybrzmieniu – minimalistyczny pasaż fortepianu i ornamenty gitary. Kolejną grozę sytuacyjną stymuluje smyczek przy wsparciu perkusjonalii. Wokół mnogość dźwięków, trudnych do rozszyfrowania w zakresie źródła pochodzenia. Całość po chwili łączy się w wielodron, który intensywnie drży i pomrukuje, by po chwili rozprysnąć mocą noworocznych fajerwerków (guitar & drums w jednych tylko dłoniach Sharifa!). Muzyka gęstnieje niskimi częstotliwościami jak napalm. Po wybuchu, znów moc kojących dźwięków od Tilbury’ego. W ognistych aktach samospalenia, trudno mu zaistnieć, czeka zatem na swój moment, gdy pozostali muzycy choć trochę ochłoną. Tu moment chill outu jest nieco dłuższy – zabawna melodyjka z kontrabasu, ciepły szum trąbki, kilka dodatkowych akordów z klawiatury.

W połowie koncertu natrafiamy na metaliczne tarcie metalu o metal. Z pewnością w tym procederze uczestniczy nie tylko Prevost i jego wielki talerz. Obok odgłos pudła rezonansowego fortepianu, wysokie alikwoty spod trąbki. Wszystko to, niczym kołyszące fale rzeki, która dawna wystąpiła już z brzegów. Narracja brnie w czasie, jak mantra. Fale muzycznych eskalacji przeplatają się z momentami zadumy i Tilbury’owskiej kameralistyki. Każda fala wznosząca iskrzy urodą i mnogością pomysłów na kreowanie dźwięków (tu w roli prowodyrów, każdorazowo libańska młodzież), każda opadająca - koi umysły, oliwi zmysły i filtruje narządy słuchu (wujostwo z Brytanii jest w tym niezastąpione!).  W 31 minucie kolejny docinek filmu noir. Tremolo kontrabasu, prychanie trąbki, struny w kipieli, muzyka grana jakby z przestrachu, skutkująca oceanem rezonansu – piękny fragment! Tuż potem królestwo zmutowanej trąbki w opętańczym tańcu, ale piano Johna potrafi uciszyć wszystkich. Niebywałe! Następna fala rodzi się na strunach, także na samym dnie trąbki. Hamowanie odbywa się w błyskotliwym klimacie free chamber, przy akompaniamencie flażoletów Sharifa. Finał koncertu jakby rodził się w bolach artystycznego chaosu. Trąbka brzmi jak saksofon, inne instrumenty ocierają się o siebie, wydając dziwne odgłosy, wszędzie wokół pulsujący rezonans! I cisza na sam koniec! Co za emocje!




Tony Elieh  It's Good To Die Every Now And Then (MSLKH 20, 2017)

Tunefork Studios, Bejrut, sierpień 2016. Elektryczna gitara basowa - Tony Elieh! Cztery epizody, mnóstwo dźwięków, na etapie produkcji z pewnością nie obowiązywało hasło no cuts, no overdubbing – łącznie 40 minut z sekundami.

Nuclear bass blast! Scena 1. Dron basowy, z mocny fuzzem, strzelisty, jednowymiarowy, mglisty i siarczysty background. Wszystko wyjątkowo sustained!, poddawane drobnym modyfikacjom i zmianom tonacji w rockowej estetyce. Z czasem tło zdaje się iskrzyć nieco dobitniej, podnosząc grozę sytuacji scenicznej. Na sam koniec słyszymy, że te dźwięki wydaje jednak jeden człowiek, który ma cztery struny (może pięć) i odrobinę prądu. Scena 2. Taniec płonącego wschodu, budowany na trzech, co najmniej płaszczyznach – lekki, niesfuzzowany tembr basu, gwałcony jest niskim beatem, niemal w manierze post-techno, a następnie zdobiony gitarowymi plamami z odrobiną psychodelicznego posmaku. Uwaga! Play It Loudly! Jakże ekscytujące! Scena 3. Drżenie, skwierczenie, brudny pogłos blue ambientowych mikrosprzężeń, który lepi się do dźwięków bazowych tej ekspozycji. Elektroakustyka z bombami! Strzeliste drony gitarowe, jak u Dirka Serriesa. Piękne! Na finał błyskotliwy rezonans, jakby z talerza. Scena 4. Puls, beat, odrobinę syntetyczny rytm - bass strongly plagged! Repetycja wielośladu, drobne permutacje, kombinacje, reklamacje. Rodzaj krautrocka w czasach elektroniki, trochę jak u Burnta Friedmanna. Na to wszystko wchodzi szum miasta, bełkot życia – sieje niepokój i zbiera żniwo. Gitarowo-elektroniczne drony budują nowe mury i zaraz je skruszą. Uwaga! to jednak tylko bas elektryczny! Nie dajmy się zwieść złudzeniu! Prawdziwa symfonia post-rock-electro-drone! It’s Good to Die! Doskonała płyta!




Neumann/ Sehnaoui/ Thieke/ Vorfeld ‎ Nashaz (MSLKH 19, 2016)

Wracamy do Berlina. Luty 2015 roku, miejsce zwane Ausland. Muzycy: Andrea Neumann – inside piano i mixing desk, Sharif Sehnaoui – gitara akustyczna, Michael Thieke – klarnet, Michael Vorfeld – instrumenty perkusyjne. Pięć odcinków z tytułami, ponad 57 minut.

Trzy dłuższe improwizacje i dwie miniatury. Intrygujące zderzenie, jakże symbiotyczne, wschodniej wrażliwości gitarowo-perkusjonalnej z europejską, chwilami twardą szkołą kameralistyki i sonorystyki. Narracja tkana drobnymi, małymi dźwiękami, toczona w estetyce daleko posuniętego minimalizmu, bazująca na skupieniu, artystycznej skromności, piękna wielobarwną, bogatą akustyką i odrobiną elektronicznego fermentu, uzyskiwanego dzięki użyciu stołu mikserskiego. Muzyka snuje się swobodnie, zdecydowanie bez pośpiechu. W pierwszym fragmencie bazą narracji zdaje się być to, co dzieje się na osi gitary i preparowanego kobiecymi rękoma piana. Wszakże wsparcie klarnetu i perkusjonalii jest doprawdy imponujące. To wystudzony tygiel, który potrafi jednak przejść w stan wrzenia, co czyni błyskotliwie w drugiej części pieśni otwarcia, która przy okazji jest tą zdecydowanie najdłuższą, zwieńczoną bystrym call and response. W trzeciej opowieści dużo dzieje się na pulpicie mixing desku, przez co cała improwizacja ma nieco inny, bardziej strzelisty i akustycznie groźniejszy wymiar. Tu kontrapunktem dla poczynań Andrei zdaje się być dobry drumming, a także groźne expose klarnetu. Po wybrzmieniu tego industrialnego ambarasu - jakby ciąg dalszy - sporo kojącego emocje, post-perkusyjnego ambientu i repetytywnego klarnetu. W piątej, finalnej pieśni, znów zmysły akustyki niosą nas w wysokie pasma tryskających endorfin. Jest call and response, trochę wschodniego transu generowanego pałeczkami na gryfie gitary (Sehnaoui - specjalność zakładu), trochę małych sprzężeń i moc dynamiki percussion. Tę wyśmienitą płytę uzupełniają dwie miniatury. Pierwsza ma klimat sonore in tunes, druga zaś stanowi gitarową ekspozycję, delikatnie tłumioną w środowisku elektroakustycznym.




"A" Trio  Music To Our Ears (MSLKH 14, 2012)

Tunefork Studios, Bejrut, wrzesień 2010. Znane nam już z tej opowieści „A” Trio (Mazen Kerbaj na trąbce, Raed Yassin na kontrabasie i Sharif Sehnaoui na gitarze akustycznej), tym razem w wersji saute - 4 improwizowane fragmenty, około 56 minut.

Świetna sposobność odnalezienia Libańczyków, a także ich zdolności do kreowania sytuacji sustained, bez wsparcia mistrzów gatunku spod znaku AMM. Tę opowieść konstytuuje przede wszystkim pieśń otwarcia, która trwa ponad 33 minuty i zwie się niezwykle dosadnie Textural Swing. Od startu dostajemy się pod panowanie drżącego kontrabasu, konwulsyjnej, dronowej trąbki i gitary, która gra niemal wszystkie możliwe dźwięki, jakkolwiek na ogół nie te, kojarzone z akustyczną jej wersją (Sharif zaczynał przygodę z muzyką od gry na perkusji, ten fakt silnie oddziaływuje do dziś na sposób, w jaki korzysta z gitary). Narracja dość szybko przybiera postać post-akustycznego industrialu – trwa, gęsta niczym olej. Sonorystyka perkusyjnej gitary i kontrabasu, pompa ssąco-tłocząca w trąbce. Oto muzyka, w percepcji której zdecydowanie przydaje się wyobraźnia. Cała masa drobnych dźwięków, których nie można przypisać konkretnemu instrumentowi (a pamiętamy, że gramy w stu procentach akustycznie!). Po 12 minucie pierwsze wytłumienie, gramy już spokojniej, na ogół wysokimi pasmami, drobinkami sonore, mikro preparacjami. Po 20 minucie powraca uśpiony kontrabas i zwołuje towarzystwo na kolejny marsz ku akustycznej doskonałości. Na finał utworu, muzycy czynią pętlę i wracają do upiornej estetyki, jaka towarzyszyła im na starcie Teksturalnego Swingu. Jakże błyskotliwe!

Płytę, która zawiera muzykę dla naszych uszu uzupełniają trzy krótsze improwizacje. Pierwsza z nich jest dość lekka, bardzo perkusyjna i uroczo bliskowschodnia estetycznie. Miód z trąbki na tle rytmicznego meta drummingu. Kolejna oparta jest na pulsacji gitary i trąbki, których dźwięki pęcznieją niczym kasza we wrzątku, a na samym końcu ta druga brzmi jak upalony saksofon. Finałowa część powraca do sonorystyki, pełna jest rezonujących strun, talerzy (?), a na ostatniej prostej puentuje ją salwa słodkiej gitary.




Sharif Sehnaoui ‎ Old And New Acoustics (MSLKH 11, 2010)

Bustros Palace, Bejrut, czerwiec 2009. One man show! Sharif Sehnaoui na gitarze akustycznej! Dwa odcinki, 41 minut z sekundami.

Oto i kolejny dowód rzeczowy na to, że gitara akustyczna winna być klasyfikowana do instrumentów perkusyjnych! Przynajmniej wówczas, gdy korzysta z niej Sharif!

Perkusjonalna, akustyczna opowieść, która budowana jest także w oparciu długie, dronowe pasaże, generowane na instrumencie w bliżej nieokreślony sposób. Drgania, rezonans, wrażenie polifonii w momentach bardziej dynamicznych. Orientalne bogactwo, akustyczny przepych. Moc wyobraźni, która zatraciła wszelkie granice. Dwie pałeczki, gryf gitary – tu cuda akustyczne czynią się niemal samoistnie. Majestatycznie, zmysłowo, temperamentnie – jakby rodzaj połamanej hinduskiej ragi. W okolicach 14 minuty (pierwsza pieśń trwa 33…), narracja delikatnie wyhamowuje, muzyk łapie oddech i rusza w kolejną drumming escape. Uroda nagrania tryska, eksploduje, wybucha… Po 25 minucie garść pętli, sprytnych repetycji, z odrobiną braku przyzwolenia na rzeczywistość zastaną. Drugi fragment nagrania jest bardziej … gitarowy – moc posuwistych ruchów dłoni, permanentny, koherentny taniec smoka. Trans, godny siły ducha doskonałego instrumentalisty, zostaje osiągnięty w mgnieniu oka.




Christine Sehnaoui/ Michel Waisvisz ‎ Shortwave (MSLKH 08, 2008)

Paryż, Groupe Recherche Musicale, październik i listopad 2006 roku. Christine Sehnaoui – saksofon altowy, Michel Waisvisz – elektronika sterowana dłońmi. 5 części, niespełna 50 minut.

Francuska saksofonistka – dziś pod panieńskim nazwiskiem Abdelnour – należy obecnie do grona najciekawszych, gorących, wciąż młodych i poszukujących instrumentalistów na starym kontynencie. Tu możemy poznać atrybuty jej sztuki improwizatorskiej z poprzedniej dekady, dodatkowo poczynionej w wyśmienitym towarzystwie jednego z pionierów brytyjskiej elektroakustyki, Michaela Waisvisza.

Głęboko zanurzony w sonorystyce saksofon altowy, budujący żmudne improwizacje na tle elektroakustycznej rzeki najprzeróżniejszych dźwięków, generowanych z komputera na żywo, za pomocą ruchu dłoni, które okablowane, stanowią jakby część urządzenia elektronicznego. Żywe łączy się tu z syntetycznym niemal dosłownie, na oczach widzów, bezpośrednio w ich uszach. W wielu momentach mamy problem, by w tej naturalnej symbiozie wskazać, który z muzyków odpowiada na dany dźwięk. Prawdziwe live electronics, prawdziwy saksofon w ustach prawdziwej kobiety. Od hałasu do podprogowej ciszy. Atak w opozycji do filigranowej, molekularnej ekspozycji, ledwie muskającej strukturę narracji, powierzchnię dźwięku.

To muzyka, który wymaga skupienia, która nie jest łatwa w odbiorze. W pobliżu ciszy zdaje się być oniryczna, nawet podejrzanie frywolna. Nie brakuje też incydentów, które bywają uciążliwe dla naszych uszu (szczególnie tych z komputera), nie na każdy dźwięk mamy tu pełną akceptację.  Jednak, gdy równowaga obu typów dźwięku zostaje zachowana, jakość improwizacji rośnie w oczach. Szczęśliwie dzieje się tak w wielu momentach tej intrygującej płyty. Być może całość jest odrobinę zbyt długa. Ta muzyka okrojona o kilkanaście minut, z pewnością osiągnęłaby status więcej niż bardzo dobrej. Nie sposób jednak nie wskazać szczególnie ekscytujących momentów – finał trzeciego fragmentu, gdy Christine sięga po drony z samego dna tuby, start kolejnego, pełnego subtelności szmerowo-szumiących, także kropelkowa narracja w tym samym fragmencie, czy pokrętna, zdekonstruowana melodyka całej części piątej.




Mawja ‎ Studio One (MSLKH 07, 2007)

Troy & Chicago, wrzesień 2005 roku. Trio Mawja w składzie: Vic Rawlings – wiolonczela, elektronika, Michael Bullock – kontrabas, elektronika, Mazen Kerbaj – trąbka. 6 fragmentów, pełna godzina zegarowa.

Oto i kolejna porcja niebanalnej, ale także niełatwej elektroakustyki w katalogu Al Maslakh. Twórcze zderzenie dwóch poważnych strunowców, permanentnie wspieranych elektroniką i trąbki, która wcale nie ma w planach szybowania po niebie na takim mega backgroundzie. Wręcz przeciwnie, także gra dużo dołów i permanentnie szuka punktów stycznych z dźwiękami generowanymi przez muzyków amerykańskich. A płyta ta ma wszystkie atuty, jak i wady nagrania umówionego powyżej. Jest nieco zbyt długa, sporo w niej momentów, gdy dyktat elektroniki jest niepodważalny, a foniczny radykalizm zbiera obfite żniwo. Z drugiej – momentów, gdyż żywe pięknie egzystuje przy delikatnym wsparciu syntetyki, absolutnie nie brakuje. Poszukajmy zatem takich przykładów.

W trzeciej części intensywność dolnego przekazu traci na sile. Kerbaj delikatnie, niemal powierzchniowo, dekonstruuje dźwięki, jakie na ogół wydaje jego instrument. Balansuje na granicy tego, ci zwykliśmy określać w ogóle mianem dźwięku – krzyki, szepty, szelesty, tarcia, … gwintowania. Niewątpliwie pomaga mu elektronika. W najdłuższym, czwartym, pojawia się niespodziewanie glos ludzki (…czwarty numer jest spokojny). Narracja snuje się leniwie, niczym w katalogu Another Timbre, rodzaj podróży w poszukiwaniu utraconego dźwięku. Kerbaj czerpie z samego dna instrumentu, a koledzy prychają czystą akustyką strun. W piątym, akcenty perkusjonalne na pudłach rezonansowych ciekawie dynamizują przekaz. Trąbka topi się we własnym pocie. Drobinki noise’u spływają muzykom po szyjach. W szóstym rodzaj plądrofonii, szum amplifikatora, może to feedback z kontrabasu. Opiłki dźwięków niosą się wraz z podmuchem wiatru. Niski dron gasi światło.




Michael Zerang  Cedarhead (MSLKH 06, 2007)

Grand Music Room of Bustros Palace, Bejrut, 3-14 kwietnia 2006 roku. Michael Zerang – perkusja, instrumenty perkusyjne, darbuka, Sharif Sehnaoui – gitara elektryczna (!), Mazen Kerbaj – trąbka, Raed Yassin – taśma, elektronika, Christine Sehnaoui – saksofon altowy, Chabrel Haber – gitara elektryczna, Jassem Hindi – elektronika, Bechir Saadé – ney. Łącznie 7 duetów, prawie 52 minuty.

Być może, to właśnie od tej płyty należałoby rozpocząć poznawanie katalogu Al Maslakh. Świetnie nam znany amerykański drummer Michael Zerang (przypomnijmy: z pochodzenia Asyryjczyk) gościł w połowie ubiegłej dekady z Bejrucie i nagrał doskonałe duety z lokalnymi muzykami. Wśród partnerów nie brakuje kluczowych postaci wytwórni, których poznaliśmy w poprzednich akapitach.

Zatem, jeśli szczegółowo czytaliśmy wcześniejsze omówienia, bez trudu potrafimy wyobrazić sobie, jak smakowite dźwięki zawierają duety Zeranga z Sehnaoui i Kerbajem. Pełne są wyrafinowanej sonorystyki, kipią emocjami i błyskotliwym drummingiem. Deliryczna gitara, trąbka u granic hałasu, u stóp ciszy, no i pustynna burza na tomach i werblach zestawu perkusyjnego. Duet z Yassinem przenosi nas do miasta, które tętni życiem, skomle z umęczenia i trwa wbrew wszelkim zasadom logiki. Rodzaj harsh electronic i moc sampli w zderzeniu z plemiennym bębnem obręczowym. Obsesyjne! Kolejny duet, to Christine i jej poszukujący saksofon altowy. Prawdziwa uczta sonore, z całusami z samych krawędzi werbla i wilgotnego ustnika. I znów gitara elektryczna, ale zupełnie w innej estetyce. Dużo elektroakustycznych zaskoczeń, Zerang w roli wodzireja, Haber raczej ilustratora. Szósty duet ponownie zrośnięty z elektroniką. Zgiełk, noise stapia się z bogatym percussion. Gęsta narracja, trochę przypominająca Muslimgauze’a, ale bez jego obłędnej rytmiki. Na finał lokalny instrument dęty i ponownie bęben obręczowy. Melodyka umierającego wschodu, który kładzie się do snu. Jakże urokliwe zwieńczenie wyśmienitej płyty!


****

Jak już wspominałem na wstępie, kilka płyt z katalogu Al Maslakh było już na tych łamach recenzowane.

Zatem, jeśli chcecie przypomnieć sobie doskonałą płytę Toma Chanta i Sharifa Sehnaoui Cloister (MSLKH 05, 2006), szukajcie recenzji w poniższym poście:


Płyty Rouba3i5 (MSLKH 02, 2005) i Ariha Brass Quartet (MSLKH18, 2015) zostały barwnie przybliżone Czytelnikom w tym akurat tekście:


Po krótką analizę krążka Live in Beirut (MSLK03, 2006) zapraszam do tego posta:


Na finał koniecznie przeczytajcie wywiad z Mazem Kerbajem!





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz