Nadprodukcja dźwięków jest immanentną cechą muzyki
improwizowanej. Teza ta często pada na łamach Trybuny Muzyki Spontanicznej, co więcej stała się inspiracją
dla jej podtytułu.
Dyskografie największych tuzów tej muzyki wypełniłyby szafę
stąd do Władywostoku. Muzyka powstaje nieustannie, jej twórcy chcą ją
upubliczniać, a wydawcy produkować. Trochę gorzej jest na końcu tego swoistego łańcuszka pokarmowego. Tych, którzy chcieliby
kupować efekt finalny tego procesu, czyli płyty, jakby…. ubywało. Ale
rozważania te nie są przedmiotem niniejszej opowieści.
Dziś zaprezentujemy dorobek artysty, który egzystuje trochę
na przekór wyżej zaprezentowanym tendencjom. Mimo blisko dwudziestoletniej
obecności na scenie muzyki improwizowanej, jego dyskografia nie przekroczyła dotąd…
kilkunastu pozycji (licząc płyty z jego personaliami w roli autora lub
współautora).
Oto przed nami, urodzony 42 lata temu w Dublinie, wychowany,
także muzycznie w Zjednoczonym Królestwie, od wielu lat rezydujący w Barcelonie,
doskonały saksofonista i wybitny improwizator – Tom Chant i jego muzyka.
Poznajmy najważniejsze epizody w jego dotychczasowym, improwizowanym życiu.
Nasza opowieść będzie miała dalece turystyczny wymiar. Rozpoczniemy od jak najbardziej współczesnej wizyty w pięknej Barcelonie, potem cofniemy się w czasie o blisko dekadę, by gościć w pewnym paryskim mieszkaniu. Następnie – po raz kolejny naruszając chronologię wydarzeń - dłuższą chwilę spędzimy w Londynie, by na sam koniec powrócić do stolicy Katalonii i dokładnie sprawdzić, co działo się tam w roku 2011.
Przystanek Barcelona
- sztuka wolnej improwizacji
W duchu dobrze rozumianej, iście filmowej dramaturgii,
zacznijmy od trzęsienia ziemi. Pewnego wczesnowiosennego dnia trzy lata temu i
w dwa kolejne dni lutego następnego roku, Tom Chant rejestruje w Barcelonie
trzy niezwykłe spektakle muzyki swobodnie improwizowanej. Poznajmy je z
istotnymi detalami.
L' Ateneu,
Barcelona, 15 marca 2014. Na scenie nasz bohater, uzbrojony w saksofon tenorowy
i sopranowy. Po lewej flance wspomagać go będzie Lê Quan Ninh , po prawej
Núria Andorrà. Oboje grać będą na instrumentach perkusyjnych. Nagranie –
nieprzerywane przez zbędne pauzy - potrwa
55 minut, a edytorsko odnajdziemy to jako Live at L'Ateneu Barcelonès
(Discordian Records, 2014).
Dalece wyszukane techniki artykulacyjne Chanta, on sam i
jego buchająca fajerwerkami wyobraźnia, wepchnięte zostają pomiędzy dwa silnie
sonoryzujące zestawy perkusjonalii. Gdy te, z wytrwałością godną największego
szacunku, polerują powierzchnie płaskie, saksofon stara się je… naśladować. Gdy
ten ostatni eskaluje przedechy, napotyka na ripostę podwójnego, okrężnego drummingu. Narracja jest zwinna, nie
popada w galop, a każdy z muzyków stara się podążać ku jednorodnemu brzmieniu
całego tria. To ewoluowanie w kierunku akustycznej symbiozy sprawia, że w wielu
momentach domyślamy się autora dźwięku jedynie po tym, skąd do nas dociera dociera. Owo
zatracenie źródła dźwięku, bardzo charakterystyczne dla zaawansowanych,
współczesnych technik improwizatorskich, będzie nam towarzyszyć w trakcie
całego koncertu. I dodatkowo silnie stymulować naszą wyobraźnię. To swoiste,
wielokierunkowe naśladownictwo muzycy realizują perfekcyjnie. Każdy z nich,
naprzemiennie, staje się inicjatorem ciekawego sonorystycznie rozwiązania, które
stanowi bodziec do reakcji dla partnera. Prawdziwa symfonia pomysłów!
Dramatyczny, trójgłowy demiurg! Być może muzyczna wersja społecznej zasady
imitacji. Brzmienie obu perkusjonalistów zdaje się być elektroakustyczne, choć
żadne znaki na niebie i ziemi, nie wskazują na użycie jakichkolwiek
amplifikacji (być może to efekt pogłosu sali koncertowej). Dwie prawdziwe,
rozszalałe suwnice kolejowe! Gdy na moment saksofon zamilknie, stworzą
iskrzący, niebywale elokwentny, post-elektroniczny dialog. Kaczy powrót dęciaka,
który brzmi jak sopran, choć może to tenor, eskaluje emocje i wzbudza u wszystkich
nastroje wojownicze - agresywni dobosze vs. wirujący wokół własnej osi saksofon.
Jedynie słuszną reakcją, po eksplozywnym wybrzmieniu, zdają się być
sonorystyczne igraszki na pograniczu ciszy. W atmosferze wzajemnych
uszczypliwości, prowadzą nas one na manowce akustycznej przyjemności, o
delikatnie elektroakustycznym (znów!) posmaku. Z kajetu recenzenta: prawdziwa
orgia zmysłów odpowiedzialnych za słuch! Na finał muzykanci delikatnie ześlizgują się z sonorystycznego szczytu,
który przed momentem był ich udziałem. Osuwają się w ciszę, w artystyczny
niebyt, któremu istotny sens nadają dopiero burzliwe oklaski z drugiej strony
sceny.
Discordian Studio,
Barcelona. 27 lutego 2015 roku. A w środku, już gotowi do walki - Susana Santos
Silva na trąbce, Vasco Trilla na perkusji i instrumentach perkusyjnych oraz Tom
Chant na saksofonie tenorowym i sopranowym. Będą improwizować w dziewięciu
odcinkach, które potrwają łącznie 52 minuty. Edytorsko zwać się to będzie The Paradox Of Hedonism (Discordian
Records, 2015). **)
Pierwszy. Zdaje
się, że w także tym nagraniu zasada imitacji będzie często stosowanym środkiem artystycznego wyrazu. Kąśliwe sonore na dwa
dęciaki i perfekcyjnie zwinną maszynę perkusyjną. Drugi. Wietrzenie rur, tak tej blaszanej, jak i tej drewnianej.
Przedmuchiwanie zapleśniałych dyszy, polerowanie krawędzi werbla omszałym
smyczkiem. Spektakl wielowymiarowych technik artykulacyjnych. Trzeci. Kolejny krótki interwał, tak jak
poprzednie, stanowiący dramaturgicznie zamkniętą całość. Ten akurat leje się
przez ręce, jest refleksyjny. O ile Tom stara się być delikatnie
psychodeliczny, o tyle Susana brnie w nieco oczywiste rozwiązania. Vasco na
boku dłubie swoje robótki ręczne i nic sobie nie robi z drobnych złośliwości
recenzenta. Finał etiudy jest wszakże pyskaty, lubieżnie wyszczekany. Czwarty. Kołysanki dla niekoniecznie
grzecznych dziewczynek i takiż chłopaków. Minimal
art of choice and gently noise, rzekłby poeta. Skupienie jest tu definitywnie
metodą twórczą. Piąty. Cichy tupot
mew o pusty pokład. Dużo wyczekiwania na linii Susana-Tom (a może zbyt wiele
artystycznego respektu). Vasco wykorzystuje okazję i bierze sprawy w swoje
ręce, nawet pozwala sobie na … rytmiczne bębnienie. W efekcie – drobna galopada i udana próba
eskalacji hałasu. Szósty. Trójgłos
niemal oralny. Długie, lepkie dźwięki, choć na skrzyżowaniu trąbki i saksofonu,
znów trochę za dużo imitacji, a za mało separatywnych, wrogich kreacji. Vasco
ponownie czeka na przebieg wypadków… Dramaturgicznie, nagranie nie posuwa się
do przodu. Siódmy. Perkusista jakby
dosłyszał uwagi recenzenta i dynamicznie opukuje swoją drummerską maszynerię. Na bokach w zasadzie bez zmian. Tom trochę
hałasuje, a Susana dmie. Końcowe sekundy tego fragmentu są jednak zaskakujące
ogniste. Ósmy. Ze skrzydeł dobiegają
groźne pomruki, a Vasco smykuje –
wszyscy na pograniczu ciszy. To właśnie w tym momencie konsekwentne porzucenie
zasady imitacji, pcha tę minimalistyczną
narrację ku nieoczywistym rozwiązaniom i gotuje umysł recenzenta (dzieje się!).
Dziewiąty. Susana zdaje się zmieniać
instrument, brzmi bowiem jak… okaryna. Vasco frasobliwie drży. Tom intrygujaco
pracuje na dyszach. Jakby im wszystkim wody
odpłynęły. Pomysł goni pomysł. Finał płyty zadość czyni wszelkim
ambiwalencjom recenzenta. Z kajetu tego ostatniego: świetny początek, odrobinę
przegadany środek i wyśmienite, zaskakujące zakończenie. Dodajmy - po
skutecznym odrzuceniu zasady imitacji. Ot, cały paradoks hedonizmu.
Golden Apple Studios,
Barcelona. 28 lutego 2015r., czyli dokładnie 24 godziny po … rejestracji Paradoksu Hedonizmu. Tom Chant -
saksofon tenorowy i sopranowy, Ferran Fages - gitara akustyczna i Núria Andorrà
– perkusjonalia. Będą niezwykle swobodnie improwizować przez blisko 54 minuty.
Ich wyczyny poznamy w czterech częściach, pod wspólnym tytułem Un
cuc dins l'ull (Discordian Records, 2016).
Uno. Od pierwszego
dźwięku wpadamy w mroczne zakamarki zdewastowanej psychiki, być może całkiem zdrowych muzyków. Trzaski, mikrogrzmoty.
Aura skrytości, pokrętnej tajemniczości. Ferran sprzęga się w wymiarze
akustycznym, brzmi soczyście i niemal demonicznie. Nuria zdziera membranę z
werbla, a Tom przedmuchuje dysze. Narracja toczy się leniwie, trochę jak w poszukiwaniu utraconego dźwięku (męska
część załogi na pewne doświadczenia w nagraniach dla angielskiej Another Timbre
Records). Do granicy ciszy jest już tak blisko, że chwilami trudno słuchaczowi
ogarnąć zamysł dramaturgiczny aktorów. Skupienie na pojedynczym dźwięku
szczytuje u każdego z muzyków ( typowe w takich wypadkach, problemy z
rozpoznawaniem ich źródła stają się naszym udziałem). Zwłaszcza gitara i
akcesoria perkusjonalistki zdają się grać tym samym tembrem. Jeśli już muzycy
łapią odrobinę decybeli, zlewają się w trójgłowy dron, a atmosfera całości
intrygująco gęstnieje. Ferran nieustannie stawia słuchacza w obliczu dysonansu
poznawczego – być może używa tajemniczych przedmiotów i wczepia je w swój
instrument, gdyż efekty foniczne jego działań są permanentnie zaskakujące.
Płynna narracja, stabilna dramaturgia nie obniżają wszakże poziomu trudności w odbiorze tej rejestracji,
nawet dla wyrobionego odbiorcy. Dos.
Kolejne akustyczne zaskoczenie… Ferran jednak gra na gitarze, a tu robi to na
sposób odrobinę bardziej konwencjonalny. Zdobi pojedynczymi akordami, głębokie
wdechy Toma. Nuria poleruje talerze. Innymi słowy – tym razem bez
elektroakustycznych zagadek. Incydentalnie ten fragment potrafi być nawet
głośny. Tom zwinnie moduluje tembr saksofonu, Nuria brzmi, jakby uciekła do
głębokiej komory akustycznej, a Ferran stawia akordy o zmiennych parametrach,
trochę na zasadzie call & response,
pozostając jednak w opcji separatywnej. W wyniku niespodziewanej, dość
subtelnej eskalacji, finał drugiego
robi się wręcz noisowy, kapkę industrialny.
Tres. Miniatura, mniej niż pięć
minut. Jak mlaśnięcie ozorem… Ferran sprawia wrażenie, jakby grał na dęciaku.
Nuria udźwiękowia słuchowisko kryminalne, a Tom grzmi na tłustym tenorze. Manipulacje na gitarze znów intrygują
ponadnormatywnie. Cuatro. W
parzystych numerach gitara powraca z tradycyjnym soundem. Tom testuje swój sto pięćdziesiąty dziewiąty rodzaj
aktywności akustycznej na tej sesji. Nuria w permanentnej podcierce. Trochę się tu wszyscy siłują, trochę do siebie mizdrzą, trochę
przechwalają, kto zagra najbardziej frapujący dźwięk. Gdy udaje im się zlepić w
industrialne ciasto, jakość tej
improwizacji rośnie w tempie geometrycznym. Eskalacja, koherentne zwarcia
dodają tej muzyce polotu, uroku, swoistej kompatybilności. Finał jest gęsty,
niebanalny, złowieszczo i długo wybrzmiewa…
Przystanek Paryż –
powrót do przeszłości
Na osi czasu cofamy się o prawie pełną dekadę. Fizycznie,
uroczą Barcelonę zamieniamy na nieco zapyziały, choć równie zjawiskowy Paryż. By
poznać, być może najwybitniejsze jak dotąd, nagranie z udziałem Toma Chanta,
niespodziewanie gościć będziemy musieli w … prywatnym mieszkaniu. Jest 21
kwietnia 2005 roku. Właścicielem nieruchomości okazuje się libański gitarzysta
i perkusjonalista Sharif Sehnaoui. Zagra nam na gitarze akustycznej. Zaproszony
gość wyposażony zostanie jedynie w saksofon sopranowy. Panowie w stanie wrzenia
improwizacyjnego pozostaną przez blisko 68 minut. Na płycie efekt ich wysiłków
(all music by the musicians) poznamy
w trzech częściach, opatrzonych tytułami. W nieistniejących sklepach z dobrą
muzyką odnajdziemy je pod szyldem Cloister (Al Maslakh Records, 2006).
Us Three. Emocje
od samego startu - pot, westchnienia, zgrzyty, szemrzący wrzask. Poczucie zatracenia źródła dźwięku, czyli … jesteśmy
w domu. Szczęśliwie wiemy, że saksofon grzmi w lewym uchu, a gitara rzeźbi w
prawym. Wiele wydarzeń toczy się na pograniczu ciszy. Sharif szarpie się ze
strunami. Tom szuka najdelikatniejszego dźwięku na sopranie, jest bliski grania
bezgłośnego, aż czuć smak suchej
dyszy. Być może, co sugeruje tytuł, muzyków jest nawet trzech. Gdy udaje im się
zdynamizować ten onomatopeiczny dialog, pełen nieoczywistych kwestii, sound ich instrumentów kładzie
recenzenta na kolana (z kajetu tegoż: akustyczne fajerwerki!). Narracja
improwizacji jest niebywale zmienna. Co dwie, trzy minuty każdy z muzyków
generuje po kilka nowych pomysłów na rozwój sytuacji akustycznej. Industrialny noise, wielowymiarowe, stylistyczne
hybrydy, a przed nami wciąż … tylko dwóch facetów, z dwoma skromnymi
instrumentami nieamplifikowanymi. Wyobraźnia muzyków święci boskie niemal
tryumfy. Dźwięki teoretycznie płyną do nas z Paryża, ale słychać w nich zgiełk
libańskiej pustyni, jej nieprzewidywalność i grozę dnia codziennego z jednej
strony, a pochrapywanie Królowej Matki z drugiej.
Four Sputnik.
Definitywnie pasyjna gitara w
opozycji do sopranowego drona. Tu każdy pomysł artystyczny ma rację bytu. W tym
akurat momencie mamy wrażenie, że grają dwaj wytrawni perkusiści (okolice 4
minuty), zwłaszcza Sharif reprezentuje takie konotacje brzmieniowe. Każdy z
muzyków jest tu małą orkiestrą, która wydaje z siebie miliony dźwięków
jednocześnie, choć dynamika narracji jest dalece umiarkowana. Zmieniając tę
sytuację, muzycy jakby odkrywali istotę akustyki swoich instrumentów, co
eskaluje poziom entuzjazmu recenzenta, poza granice jego skromnej percepcji. I
znów dotyka nas zmiana kierunku improwizacji, bo tutaj stan permanentnej zmiany,
jak w każdej korporacji, konstytuuje jakość muzycznego spotkania w domowym
zaciszu. Moment czystego frazowania, nieczęsty w trakcie prawie 70 minut
nagrania, także stanowi tu wartość samą w sobie. Kolejna, dwieście czternasta
zmiana sposobu artykulacji i narracji jest brylantowa, dalekowschodnia,
ujmująco niewspółczesna, jakby nie z tego świata (16-17 minuta tego fragmentu,
to być może moment kluczowy tego wydawnictwa).
What About Seven?
Podmuchy mroźnego sopranu i perkusyjne łyżeczkowanie
gitarzysty (innymi słowy – bardzo swobodny drumming).
Statyczno-dynamiczny zadzior, który finalizuje się bez rozszarpywania ran,
dając asumpt do krwistej galopady, nie pierwszej dziś, ale z pewnością
najbardziej dynamicznej. Po perfekcyjnym wyciszeniu – intrygujące szorowanie
nabrzmiałych instrumentów. I ciągle tysiąc pomysłów na sekundę, jak dobić
tonącego w euforii recenzenta. Dowody rzeczowe? Proszę bardzo – wielowątkowy, oniryczny
pasus, pachnący upalonym lontem
bomby, która nie ma zamiaru wybuchnąć (okolice 15 minuty). Muzycy potrafią
pozostawać przez wiele minut w czeluściach psychodelicznego transu, gdy gitara
jednego z nich ewidentnie cuchnie rozgrzaną do czerwoności pustynią. Z kajetu
recenzenta: wyborne! Sharif – nowy wymiar preparowanej gitary, w czysto
akustycznym aspekcie! Pod koniec brzmi, jakby to Vasco Trilla uruchomił swoją
wibrującą maszynę perkusyjną! A na lewym skrzydle narracji, sopranowa poezja
incydentu dętego – ta właśnie wersja wynalazku Adolfa Saxa najpełniej oddaje
kunszt Toma Chanta! To jest jego instrument! Genialna płyta!
Przystanek Londyn – wolny jazz epoki ponowoczesnej
Być może recenzent winien w tym momencie nieco wystudzić
emocje, płynące z odsłuchu kolejnych doskonałych nagrań z udziałem Toma Chanta,
ale obawia się, iż… jest to niemożliwe. Definitywnie i bezceremonialnie
meldujemy się bowiem w Londynie! I w komplecie stawiamy na koncercie w The
Network Theatre (Waterloo). Kalendarz podpowiada, iż jest 13 czerwca 2012 roku.
Na scenie nasz bohater (saksofon tenorowy i sopranowy) i dwóch takich, co to
nie biorą jeńców – John Edwards na kontrabasie i Eddie Prevost na perkusji. Ów
trójgłowy, istotnie freejazzowy demon będzie improwizował przez blisko 75
minut. Dostaniemy to w dwóch częściach, na płycie All Change (Matchless Recordings,
2014).
Sekcja jak dzwon i diabelski saksofonista! Będzie się
działo! Od pierwszego oddechu Toma efektowny, boleśnie współczesny free jazz
staje się naszą bezczelnie prawdziwą rzeczywistością. Bez nadmiernie
eksponowanych pasaży i popisów indywidualnych, skupiony, bezpretensjonalny
pokaz artystycznych środków wyrazu trzech wspaniałych muzyków. Przy okazji,
także moment na odnalezienie potencjału, kompetencji i poziomu kreatywności
Toma na tle ultra kosmicznej sekcji rytmicznej. Saksofonista świetnie sobie
radzi w skupionych narracjach free improv,
doskonale czuje się także w krwistych, jazzowych frazach, klasycznie
zdeterminowanych fragmentach opowieści. Melodyka, wachlarz improwizacyjnych
grepsów, wyobraźnia, dryl i zwykły
pomyślunek są wielkimi atutami Chanta. Do 25 minuty gra na tenorze, potem
chwyta za sopran i z miejsca staje się królem polowania. Brzmi jak Coltrane, by
po kilku sekundach zamienić się w ornitologiczną poczwarkę, która ryje nam beret specyficznym sub-soundem (może gra w nogawkę, jak na tegorocznym koncercie z Vasco Trillą w
Barcelonie, w Soda Acustic). Sekcja stawia nas permanentnie do pionu swymi nieludzkimi kompetencjami. Pod koniec
części pierwszej cała trójka idzie na sonorystyczne zwarcie. Chant momentalnie łapie klimat z Edwardsem, który w
trakcie incydentalnego popisu solowego, żłobi wyostrzonym smyczkiem bruzdy w
podłodze. Saksofonista zwiewa kurz ze strun kontrabasu z gracją
gwałciciela lokalnych niewiast. Ale smakowite! No i znów te nogawkowe brzmienie!
Krążek All Change
firmowany jest nazwiskami wszystkich muzyków (z Tomem na pierwszej pozycji).
Nie sposób nie odnieść tej muzyki do efektów poprzednich spotkań tej trójki
improwizatorów, które miały miejsce wiele lat wcześnie, jednakże wówczas, pod
szyldem Eddie Prevost Trio. Co równie istotne, pierwsze kroki na polu muzyki
improwizowanej Chanta, to właśnie płyta Touch (1997) tegoż tria. Dwie
kolejne, to The Virtue In If (2001) i The Blackbird's Whistle (2004,
wszystkie stanowią rejestracje studyjne, a wydane zostały przez Matchless
Recordings). Warto zauważyć, że na dwóch pierwszych Chant gra wyłącznie na
saksofonie sopranowym, zaś na trzeciej – na saksofonie tenorowym i klarnecie
basowym. Te trzy incydenty free jazzowe można potraktować jako swoistą szkołę
przetrwania dla młodego, pełnego ambicji muzyka. Posłuchajmy, cóż
interesującego pojawia się na tych wydawnictwach.
Chant, wyposażony w drobny saksofon sopranowy, dzielnie
wkleszcza się w rozpadliny gęstej narracji kontrabasu i perkusji. Jak
hartowanie szkła, szlifowanie diamentu – Tom wychodzi z tego umorusany od
sadzy, lepki od potu, ale zdecydowanie zwycięski. Sekcja jest zwarta, krnąbrna
i wcale nie ułatwia zadania aspirantowi. Chant dostaje od niej jednak tak wiele
swobody, przestrzeni i pikantnych podpowiedzi, że śmiało może przetrenować
wszelkie nowe pomysły w zakresie technik artykulacyjnych. Znów świetnie plasuje
sound saksofonu na tle smykowatych pasaży kontrabasisty.
Szczególnie w piątym numerze drugiej z sopranowych
płyt, ta dwójka osiąga kosmiczną symbiozę, a w trakcie finału łączy się w
soniczny dron, który wyjątkowo długim dwudźwiękiem, wieńczy doskonałe nagranie.
Na ostatniej z płyt tria Prevosta, nasz adept jest już starszy
o kilka lat, wypełniony nowymi, wartościowymi doświadczeniami. Sięgając po
tenor potrafi być istotnie zadziorny i szukający swady. Gdy dmie w klarnet
basowy, zaczyna nawet rządzić starszymi kolegami i rozstawiać ich po kątach,
zwłaszcza w narracjach bardziej dynamicznych. W czwartym numerze daje sygnał,
iż śmiało mógłby stanąć w szranki rywalizacji z samym Dolphy’m. Całe nagranie
aż kipi z emocji, jest naładowane pozytywną, muzyczną agresją. Sekcja gra,
jakby była podłączona pod sieć wysokiego napięcia, a saksofon, co rusz
pokrzykuje z radości. Finał znów jest dwugłosem Chanta (bcl) i Edwardsa, tym
razem w klimacie deep listening music.
Przystanek Londyn – elektroakustyczna
współczesność
Czas na moment kastracyjnego wyciszenia. Pozostajemy w
Londynie, ale przenosimy się do obiektu sakralnego. Właśnie rozpoczął się nowy,
2009 rok (jego czwarty dzień). Muzycy przytargali do Kościoła St. James opasłe
tomy pięciolinii (John Cage, Michael Pisaro), głowy mając wypełnione
literackimi inspiracjami (Samuel Becket, William Bronk). Personalnie są z nami
– Tom Chant (saksofony i klarnet basowy), Angharad Davies (skrzypce, obiekty),
John Edwards (kontrabas) i Benedict Drew (elektronika, obiekty). Zagrają długo
(prawie 70 minut) i wielowymiarowo (także bez wskazówek z pięciolinii), a w
nasze łapska dostanie się po niedługim czasie krążek Decentred (Another
Timbre, 2009).
Reader, Listen: Harmony Series No.10 (komp. Pisaro; dźwiękowo
jedynie kontrabas i skrzypce). Jednorodne, krótkie, przerywane ciszą pasaże unisono, kreowane przez dwa strunowce. Piękne brzmienie i …
emocjonalna pustka. Cisza pomiędzy dźwiękami zdaje się mieć więcej życia w
sobie. A jest tu jej, istotnie w nadmiarze.
Activation (Improvisation). Do
żmudnej walki o odzyskanie uwagi słuchacza rusza cały kwartet. Konwencja search & reflect. Bez szczególnego
napięcia, ale z silnie zaznaczającym swoją obecność Chantem na klarnecie
basowym. W tle subtelna, nienatarczywa elektronika, sycząco-skwiercząca.
Dynamika improwizacji jest trupia,
ale w końcu jesteśmy w szponach Another Timbre! A muzycy i tak sprawiają
wrażenie, że łypią okiem w kierunku pulpitu (tu: czystego jak łza). Four 6 (komp. Cage, … 30 minut,
kwartet). Ciekawe akustycznie cykady,
mruk kontrabasu i świergot dęciaka.
Incydentalnie frapujące brzmieniowo interakcje na linii kontrabas-saksofon
sopranowy (Edwards vs. Chant, skąd my to znamy?!). Nie brakuje innych, równie
doskonałych interakcji akustycznych. Ale, czy te perły łączą się w spójną
całość? (w głowie kompozytora – na pewno!). Ponownie iskrzy na linii kontrabas-dęciak (bcl), a pytanie, kto brzmi
piękniej i dobitniej, pozostaje retoryczne, wszak jesteśmy w kościele, mając doskonałą
akustykę jako … dopust boży. Natłok akustycznych egzorcyzmów jest imponujący,
ale emocje u recenzenta przyjmują wartości ujemne. Jeśli interakcja pomiędzy
muzykami jest zaprogramowana, a nie intuitywna, czar pryska… La Voix Qui Dit: Harmony Series No.8d (komp.
Pisaro, skrzypce i klarnet basowy). Tytuł brzmi jak adres pocztowy. Mikrodron
atakowany (łechtany) przez incydentalne pomruki klarnetu. No action, no pain niestety. Decentring
(Improvisation). Znów muzycy w komplecie. Po takiej marszrucie z
pięciolinii, dryg do improwizacji u muzyków w całkowitym zaniku… Snują się po
kątach i obgadują maniery kompozytorów współczesnych. Wydają niezobowiązujące
dźwięki, które odrobinę ze sobą konweniują, delikatnie łaskocząc po skroniach
wynudzonego recenzenta. Takie mało dotkliwe call
& response. Sopran Chanta zgłasza się do odpowiedzi i podejmuje trud
ratowania tej stanowczo za długiej płyty (okolice 8 minuty). Ale filharmonia wyszła właśnie na kawę i nie
ma z kim pogadać. Flux: Harmony Series No.8a (komp. Pisaro, kontrabas i elektronika).
Szum z kabla kreuje
ciekawy dysonans poznawczy. Cisza jako jedyny dostępny kontrapunkt. Z kajetu
recenzenta: (brak wpisów).
Barcelona wcześniej – retrospektywa 2011
Dżdżysty Londyn opuszczamy bez żalu. Tym bardziej, że
wracamy do Barcelony! Sprawdźmy, jakie nagrania współtworzył Tom Chant w
pierwszych miesiącach swojej katalońskiej rezydencji. Jest rok 2011. To właśnie
wtedy, wenezuelski saksofonista i kompozytor El Pricto skutecznie zawiązuje
inicjatywę edytorską pod nazwą Discordian Records. Nagrania powstają niemal
każdego tygodnia, a katalog nowego, sieciowego labela rośnie w oczach. Oto przed
nami krótkie anonse, dotyczące aż sześciu krążków (wszystkie by Discordian Records ***)), które
nagrane zostały w Barcelonie w tamtym, ciekawym roku, a w powstaniu których
znaczący udział miał nasz dzisiejszy bohater.
Bruitage I & II (nagrane
w lutym, 2011). Ogniste trio, które łączy w pełni akustyczne saksofony Toma
Chanta i perkusję Javiera Carmony z gitarą elektryczną Pablo Regi. Sześć dość
swobodnych improwizacji, pomieszczonych na dwóch wydawnictwach, łącznie ok. 77
minut. Zderzenie doom metalowej
gitary i duetu bez prądu, który pragnie zaistnieć fonicznie. Rega wchodzi w ten
tygiel bez jakichkolwiek jazzowych naleciałości. Ma power i tysiące pomysłów na sekundę. Cuchnie psychodelią, smakuje
rockowym sztafażem. Nie brakuje mu także pokory, potrafi zejść na drugi plan i
dać zaistnieć Chantowi i Carmonie. Tak dzieje się już w połowie pierwszej
płyty. Saksofonista ma wtedy swoje pięć minut i nie odpuszcza. Drugi krążek zyskuje na wartości dzięki
wygłuszeniu emocji i skupieniu się każdego z muzyków na brzmieniowych detalach.
Rośnie też wzajemne zrozumienie i skłonność do kooperacji. Finał pokazuje
więcej niż obiecywał hałaśliwy początek.
ACME (kwiecień?, 2011). Kolejna w pełni free improv propozycja. Intrygujący kwartet na dwa saksofony (Chefa
Alonso na sopranie, Tom Chant na tenorze i sopranie) i krwistą motion sekcję (Barbara Meyer na
wiolonczeli i Javier Carmona na perkusji). Cztery traki, niespełna 40 minut emocji. Od razu dodajmy – wielkich
emocji! Saksofony przez całe nagranie pozostają w konwulsyjnym zwarciu, grają
bez przerwy i wiją się wokół siebie, jak przypalone
węgorze. Dyskutują, poklepują wzajemnie, nie stroniąc od uroczych,
rozwichrzonych harmonii. W tle pląsa jakże kobieca w dotyku, plumkająca wiolonczela i wybrzmiewa
nienachalny, pałeczkowaty drumming.
Szczególnie zmysłowe zdają się być dialogi dwóch saksofonów sopranowych. Gdy w
finale wiolonczela zaczyna drapieżnie smyczkować, dęciaki puentują to wyborną eskalacją. What a game!
A Man With
A Hyena, Live At Robadors23 (wczesna jesień, 2011). Ostatnia w
tym zestawie całkowicie swobodna improwizacja, tu w trzyosobowym składzie. Chantowi
(saksofony, tu określone edytorsko jako reeds)
towarzyszą Javiera Garcia na basie (to niechybnie kontrabas, ale istotnie amplifikowany) i Dani Dominguez na perkusji. Trzy duże kwadranse free jazzowej młócki. Chanta oczywiście stać na
wszelkie subtelności, ale w towarzystwie tej sekcji nie dostaje szansy. Głośno,
ostro i w ciągłym, nie zawsze przyjaznym zwarciu. Jedynie środek tego koncertu,
gdy sekcja trochę odpuszcza, pozwala nam rozkoszować się kunsztem
improwizatorskim Toma. Recenzent tylko nie wie, kto w tym zestawie został
określony mianem Hjeny?
Na koniec dwie bardzo szczególne i dobitnie wartościowe
płyty, za którym stoi przede wszystkim iście renesansowy geniusz El Pricto. Twórcy, który był głównym kreatorem obu przedsięwzięć, acz w najmniejszym stopniu
muzykiem, realizującym określone potoki dźwiękowe.
Slaugtherhouse-Five (kwiecień, 2011). Po naszemu Rzeźnia Numer 5! Skojarzenie z jedną z
najlepszych powieści Kurta Vonneguta, jak najbardziej stosowne. Jak donosi opis
płyty, koncepcja, kompozycja (dwie z pięciu części) i dyrygentura po stronie El
Pricto, zmyślne i kreatywne wykonawstwo po stronie kwintetu. Ten ostatni to
trzy kolory saksofonów – altowy (Agustí Martínez), barytonowy (Xavier Díaz
Herrera) i tenorowy (Tom Chant), kontrabas (Miguel Serna) i perkusja (Javier
Carmona). Oto i wyjątkowa muzyka – ledwie 32 minuty dynamicznej, wspaniale
zagranej i precyzyjnie dyrygowanej opowieści o urokach brzmienia saksofonów.
Feeria barw, zwrotów akcji, pyskówek i zgodnych chórów piekielnych. Opowieść pełna
rubasznego humoru, godnego zaiste wielkiej literatury, która ją zainspirowała.
Ilustracyjna petarda, która urodą przypomina chwilami lekko upalonego Komedę. Doskonałe!
Orgonite, Protozoa (późna jesień, 2011). Na
finał tej okropnie długiej opowieści, freejazzowy nieomal kwartet, bogobojnie poddany
dyrygenturze El Pricto. Dwa saksofony (Tom Chant, sopran i tenor oraz Don
Malfon, alt i baryton), kontrabas (Alvaro Rosso) i perkusja/ perkusjonalia
(Javier Carmona). Dwa fragmentu autorstwa El Pricto (wspaniałe, rozbudowane,
bogate aranżacyjnie perły … free jazzu), trzy pozostałe by Orgonite (bardziej swobodne improwizacje, wszakże realizowane
pod czułem okiem dyrygenta). Zjawiskowa płyta, która rozkłada recenzenta na
cztery łopatki. Gdzie leży granica między sterowaną kreacją, a buńczuczną
spontanicznością? A może dopiero mieszanka tych elementów daje naprawdę
wartościowy efekt? El Pricto, wyjątkowy muzyk i twórca, który stawia pytania i
zostawia nas z pustką braku jednoznacznych odpowiedzi.
*) Historia Osobnego Wędrowca
**) krążek ten był już recenzowany na Trybunie, jednakże z mniejszym stopniem szczegółowości
***) przypominam, że wszystkie pozycje katalogowe Discordian
Records dostępne są w streamingu i plikach audio na stronie
discordianrecords.bandcamp.com.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz