Tak, zdecydowanie najlepszym wydawnictwem, poświęconym
muzyce swobodnie improwizowanej, a ulokowanym historycznie i geograficzne
najdalej na wschód od kapitalistycznego Edenu, jest libański Al Maslakh (po
polsku Rzeźnia, po angielsku The Slaugtherhouse).
Czytelnicy Trybuny wiedzą o tym
zresztą doskonale. Na końcu dzisiejszego overview
przypomnimy, kiedy taką wiedzę posiedli.
Wydawnictwo założone zostało kilkanaście lat temu przez
Mazena Kerbaja, znakomitego trębacza i niebanalnego grafika. Tuż obok niego,
ważną postacią artystyczną labelu jest Sharif Sehnaoui, gitarzysta, któremu na
tych łamach poświeciliśmy już wiele ciepłych słów. Zgodnie z mottem, Al Maslakh, to UFO, stworzone po to, by publikować
rzeczy niepublikowane na libańskiej scenie muzycznej.
Ta historia w zasadzie zaczyna się od koncertu na trąbkę
solo, poczynionego przez Kerbaja … na balkonie własnego mieszkania w Bejrucie.
Być może nie byłoby to niczym nadzwyczajnym, gdyby nie fakt, iż działo się w
trakcie nalotu bombowego wojsk izraelskich, podczas kolejnej wojny, jak
wybuchała tam w połowie ubiegłej dekady, jak zawsze z tych samych powodów,
mając jak zawsze, tych samych prowodyrów. Koniecznie odsyłam wszystkich do
doskonałego wywiadu z Kerbajem (link na końcu tekstu). Tamże okazja do poznania
szczegółów tego niezwykłego koncertu.
Wróćmy wszakże do katalogu Al Maslakh. Menu na dziś: w
pierwszej kolejności omówimy trzy najnowsze płyty. Potem sięgniemy po pięć
nieco starszych, omawiając je – tak, tak! – w odwrotnej kolejności
chronologicznej. Na koniec zaś wspomnimy o płytach, które były już recenzowane
na tych łamach i nie tylko, zawsze jednak piórem Pana Redaktora.
"A"
Trio & AMM AAMM (MSLKH 21, 2018)
Berlin, sierpień 2015, spotkanie koncertowe w St. Elisabeth
Kirche, w ramach Daad’s Mikromusic
Festival. Na scenie legenda brytyjskiego improve – AMM: John Tilbury –
piano i Eddie Prevost – instrumenty perkusyjny, a wraz z nim „A” Trio, czyli
Mazen Kerbaj na trąbce, Raed Yassin na kontrabasie i Sharif Sehnaoui na gitarze
akustycznej. Reasumując… AAMM! Swobodna improwizacja (no cuts, no overdubbing, no use of electronics) w jednym fragmencie
potrwa blisko 51 minut.
Improwizacja ma tytuł własny Unholy Elisabeth (Nieświęta Elżbieta), który pewnikiem nawiązuje do
miejsca koncertu, jednakże w kontekście udziału muzyków ze Zjednoczonego
Królestwa, zapewne sieje także ferment estetyczny.
Akord piana i drżenie wielkiego talerza – o tak, bez
wątpienia jesteśmy na koncercie AMM! Po kilkudziesięciu sekundach o swym
istnieniu na scenie przypominają także pozostali instrumentaliści, tkając od
samego początku gęstą, libańską teksturę dźwięku – niski smyczek na
kontrabasie, perkusyjne pałeczki na gryfie gitary elektrycznej i biały szum wprost
z trąbki. Narracja płynie jak na koncertach AMM, ma jedynie ciężar właściwy na
poziomie… AAMM – pięć dość różnorodnych źródeł dźwięku. Chłodna, szorstka
brytyjskość napotyka na ciepły, dalekowschodni podmuch wiatru. Symbioza
akustyczna pomiędzy elementami tej muzycznej układanki, w mgnieniu oka, staje
się faktem niezbywalnym. Już przed 10 minutą, intensywność przekazu urasta do
rangi, na razie skromnej, ale już eskalacji. Trąbka skwierczy niczym mały
bombowiec, talerze piłują mury obronne, gryf kontrabasu grzmi i tupie nogami –
jakże piękny to dramat! W komentarzu, po wybrzmieniu – minimalistyczny pasaż
fortepianu i ornamenty gitary. Kolejną grozę sytuacyjną stymuluje smyczek przy
wsparciu perkusjonalii. Wokół mnogość dźwięków, trudnych do rozszyfrowania w
zakresie źródła pochodzenia. Całość po chwili łączy się w wielodron, który
intensywnie drży i pomrukuje, by po chwili rozprysnąć mocą noworocznych
fajerwerków (guitar & drums w
jednych tylko dłoniach Sharifa!). Muzyka gęstnieje niskimi częstotliwościami
jak napalm. Po wybuchu, znów moc kojących dźwięków od Tilbury’ego. W ognistych
aktach samospalenia, trudno mu zaistnieć, czeka zatem na swój moment, gdy
pozostali muzycy choć trochę ochłoną. Tu moment chill outu jest nieco dłuższy – zabawna melodyjka z kontrabasu,
ciepły szum trąbki, kilka dodatkowych akordów z klawiatury.
W połowie koncertu natrafiamy na metaliczne tarcie metalu o
metal. Z pewnością w tym procederze uczestniczy nie tylko Prevost i jego wielki
talerz. Obok odgłos pudła rezonansowego fortepianu, wysokie alikwoty spod trąbki. Wszystko to,
niczym kołyszące fale rzeki, która dawna wystąpiła już z brzegów. Narracja
brnie w czasie, jak mantra. Fale muzycznych eskalacji przeplatają się z
momentami zadumy i Tilbury’owskiej kameralistyki. Każda fala wznosząca iskrzy
urodą i mnogością pomysłów na kreowanie dźwięków (tu w roli prowodyrów,
każdorazowo libańska młodzież), każda opadająca - koi umysły, oliwi zmysły i
filtruje narządy słuchu (wujostwo z Brytanii jest w tym niezastąpione!). W 31 minucie kolejny docinek filmu noir. Tremolo kontrabasu, prychanie
trąbki, struny w kipieli, muzyka grana jakby z przestrachu, skutkująca oceanem
rezonansu – piękny fragment! Tuż potem królestwo zmutowanej trąbki w opętańczym
tańcu, ale piano Johna potrafi uciszyć wszystkich. Niebywałe! Następna fala
rodzi się na strunach, także na samym dnie trąbki. Hamowanie odbywa się w
błyskotliwym klimacie free chamber,
przy akompaniamencie flażoletów Sharifa. Finał koncertu jakby rodził się w
bolach artystycznego chaosu. Trąbka brzmi jak saksofon, inne instrumenty
ocierają się o siebie, wydając dziwne odgłosy, wszędzie wokół pulsujący
rezonans! I cisza na sam koniec! Co za emocje!
Tony Elieh It's Good To Die Every Now And Then
(MSLKH 20, 2017)
Tunefork Studios,
Bejrut, sierpień 2016. Elektryczna gitara basowa - Tony Elieh! Cztery epizody,
mnóstwo dźwięków, na etapie produkcji z pewnością nie obowiązywało hasło no cuts, no overdubbing – łącznie 40
minut z sekundami.
Nuclear bass blast!
Scena 1. Dron basowy, z mocny fuzzem, strzelisty, jednowymiarowy,
mglisty i siarczysty background.
Wszystko wyjątkowo sustained!, poddawane
drobnym modyfikacjom i zmianom tonacji w rockowej estetyce. Z czasem tło zdaje
się iskrzyć nieco dobitniej, podnosząc grozę sytuacji scenicznej. Na sam koniec
słyszymy, że te dźwięki wydaje jednak jeden człowiek, który ma cztery struny
(może pięć) i odrobinę prądu. Scena 2.
Taniec płonącego wschodu, budowany na trzech, co najmniej płaszczyznach –
lekki, niesfuzzowany tembr basu,
gwałcony jest niskim beatem, niemal w
manierze post-techno, a następnie zdobiony gitarowymi plamami z odrobiną
psychodelicznego posmaku. Uwaga! Play It Loudly! Jakże ekscytujące! Scena 3. Drżenie, skwierczenie, brudny
pogłos blue ambientowych mikrosprzężeń,
który lepi się do dźwięków bazowych tej ekspozycji. Elektroakustyka z bombami!
Strzeliste drony gitarowe, jak u Dirka Serriesa. Piękne! Na finał błyskotliwy
rezonans, jakby z talerza. Scena 4. Puls, beat,
odrobinę syntetyczny rytm - bass strongly
plagged! Repetycja wielośladu, drobne permutacje, kombinacje, reklamacje. Rodzaj
krautrocka w czasach elektroniki, trochę jak u Burnta Friedmanna. Na to
wszystko wchodzi szum miasta, bełkot życia – sieje niepokój i zbiera żniwo.
Gitarowo-elektroniczne drony budują nowe mury i zaraz je skruszą. Uwaga! to
jednak tylko bas elektryczny! Nie dajmy się zwieść złudzeniu! Prawdziwa
symfonia post-rock-electro-drone! It’s Good to Die! Doskonała płyta!
Neumann/
Sehnaoui/ Thieke/ Vorfeld Nashaz (MSLKH 19, 2016)
Wracamy do
Berlina. Luty 2015 roku, miejsce zwane Ausland.
Muzycy: Andrea Neumann – inside piano
i mixing desk, Sharif Sehnaoui –
gitara akustyczna, Michael Thieke – klarnet, Michael Vorfeld – instrumenty
perkusyjne. Pięć odcinków z tytułami, ponad 57 minut.
Trzy dłuższe improwizacje i dwie miniatury. Intrygujące
zderzenie, jakże symbiotyczne, wschodniej wrażliwości gitarowo-perkusjonalnej z
europejską, chwilami twardą szkołą kameralistyki i sonorystyki. Narracja tkana
drobnymi, małymi dźwiękami, toczona w
estetyce daleko posuniętego minimalizmu, bazująca na skupieniu, artystycznej
skromności, piękna wielobarwną, bogatą akustyką i odrobiną elektronicznego
fermentu, uzyskiwanego dzięki użyciu stołu mikserskiego. Muzyka snuje się swobodnie,
zdecydowanie bez pośpiechu. W pierwszym fragmencie bazą narracji zdaje się być
to, co dzieje się na osi gitary i preparowanego kobiecymi rękoma piana. Wszakże
wsparcie klarnetu i perkusjonalii jest doprawdy imponujące. To wystudzony
tygiel, który potrafi jednak przejść w stan wrzenia, co czyni błyskotliwie w
drugiej części pieśni otwarcia, która
przy okazji jest tą zdecydowanie najdłuższą, zwieńczoną bystrym call and response. W trzeciej opowieści
dużo dzieje się na pulpicie mixing desku,
przez co cała improwizacja ma nieco inny, bardziej strzelisty i akustycznie
groźniejszy wymiar. Tu kontrapunktem dla poczynań Andrei zdaje się być dobry drumming, a także groźne expose klarnetu. Po wybrzmieniu tego
industrialnego ambarasu - jakby ciąg
dalszy - sporo kojącego emocje, post-perkusyjnego ambientu i repetytywnego
klarnetu. W piątej, finalnej pieśni, znów zmysły akustyki niosą nas w wysokie pasma
tryskających endorfin. Jest call and
response, trochę wschodniego transu generowanego pałeczkami na gryfie
gitary (Sehnaoui - specjalność zakładu), trochę małych sprzężeń i moc dynamiki percussion. Tę wyśmienitą płytę
uzupełniają dwie miniatury. Pierwsza ma klimat sonore in tunes, druga zaś stanowi gitarową ekspozycję, delikatnie tłumioną
w środowisku elektroakustycznym.
"A"
Trio Music To Our Ears (MSLKH
14, 2012)
Tunefork Studios,
Bejrut, wrzesień 2010. Znane nam już z tej opowieści „A” Trio (Mazen Kerbaj na
trąbce, Raed Yassin na kontrabasie i Sharif Sehnaoui na gitarze akustycznej),
tym razem w wersji saute - 4
improwizowane fragmenty, około 56 minut.
Świetna sposobność odnalezienia Libańczyków, a także ich
zdolności do kreowania sytuacji sustained,
bez wsparcia mistrzów gatunku spod znaku AMM. Tę opowieść konstytuuje przede
wszystkim pieśń otwarcia, która trwa
ponad 33 minuty i zwie się niezwykle dosadnie Textural Swing. Od startu dostajemy się pod panowanie drżącego
kontrabasu, konwulsyjnej, dronowej trąbki i gitary, która gra niemal wszystkie
możliwe dźwięki, jakkolwiek na ogół nie te, kojarzone z akustyczną jej wersją
(Sharif zaczynał przygodę z muzyką od gry na perkusji, ten fakt silnie
oddziaływuje do dziś na sposób, w jaki korzysta z gitary). Narracja dość szybko
przybiera postać post-akustycznego industrialu
– trwa, gęsta niczym olej. Sonorystyka perkusyjnej gitary i kontrabasu, pompa
ssąco-tłocząca w trąbce. Oto muzyka, w percepcji której zdecydowanie przydaje
się wyobraźnia. Cała masa drobnych dźwięków, których nie można przypisać
konkretnemu instrumentowi (a pamiętamy, że gramy w stu procentach
akustycznie!). Po 12 minucie pierwsze wytłumienie, gramy już spokojniej, na
ogół wysokimi pasmami, drobinkami sonore,
mikro preparacjami. Po 20 minucie powraca uśpiony kontrabas i zwołuje
towarzystwo na kolejny marsz ku akustycznej doskonałości. Na finał utworu,
muzycy czynią pętlę i wracają do upiornej estetyki, jaka towarzyszyła im na
starcie Teksturalnego Swingu. Jakże
błyskotliwe!
Płytę, która zawiera muzykę
dla naszych uszu uzupełniają trzy krótsze improwizacje. Pierwsza z nich
jest dość lekka, bardzo perkusyjna i uroczo bliskowschodnia estetycznie. Miód z trąbki na tle rytmicznego meta drummingu. Kolejna oparta jest na
pulsacji gitary i trąbki, których dźwięki pęcznieją niczym kasza we wrzątku, a
na samym końcu ta druga brzmi jak upalony saksofon. Finałowa część powraca do
sonorystyki, pełna jest rezonujących strun, talerzy (?), a na ostatniej prostej
puentuje ją salwa słodkiej gitary.
Sharif
Sehnaoui Old And New Acoustics (MSLKH 11, 2010)
Oto i kolejny dowód rzeczowy na to, że gitara akustyczna
winna być klasyfikowana do instrumentów perkusyjnych! Przynajmniej wówczas, gdy
korzysta z niej Sharif!
Perkusjonalna, akustyczna opowieść, która budowana jest
także w oparciu długie, dronowe pasaże, generowane na instrumencie w bliżej
nieokreślony sposób. Drgania, rezonans, wrażenie polifonii w momentach bardziej
dynamicznych. Orientalne bogactwo, akustyczny przepych. Moc wyobraźni, która
zatraciła wszelkie granice. Dwie pałeczki, gryf gitary – tu cuda akustyczne
czynią się niemal samoistnie. Majestatycznie, zmysłowo, temperamentnie – jakby
rodzaj połamanej hinduskiej ragi. W
okolicach 14 minuty (pierwsza pieśń
trwa 33…), narracja delikatnie wyhamowuje, muzyk łapie oddech i rusza w kolejną
drumming escape. Uroda nagrania
tryska, eksploduje, wybucha… Po 25 minucie garść pętli, sprytnych repetycji, z
odrobiną braku przyzwolenia na rzeczywistość zastaną. Drugi fragment nagrania
jest bardziej … gitarowy – moc posuwistych ruchów dłoni, permanentny,
koherentny taniec smoka. Trans, godny siły ducha doskonałego instrumentalisty, zostaje
osiągnięty w mgnieniu oka.
Christine
Sehnaoui/ Michel Waisvisz Shortwave (MSLKH 08, 2008)
Paryż, Groupe
Recherche Musicale, październik i listopad 2006 roku. Christine Sehnaoui –
saksofon altowy, Michel Waisvisz – elektronika sterowana dłońmi. 5 części,
niespełna 50 minut.
Francuska saksofonistka – dziś pod panieńskim nazwiskiem
Abdelnour – należy obecnie do grona najciekawszych, gorących, wciąż młodych i poszukujących instrumentalistów na starym
kontynencie. Tu możemy poznać atrybuty jej sztuki improwizatorskiej z
poprzedniej dekady, dodatkowo poczynionej w wyśmienitym towarzystwie jednego z
pionierów brytyjskiej elektroakustyki, Michaela Waisvisza.
Głęboko zanurzony w sonorystyce saksofon altowy, budujący
żmudne improwizacje na tle elektroakustycznej rzeki najprzeróżniejszych
dźwięków, generowanych z komputera na żywo, za pomocą ruchu dłoni, które
okablowane, stanowią jakby część urządzenia elektronicznego. Żywe łączy się tu z
syntetycznym niemal dosłownie, na oczach widzów, bezpośrednio w ich uszach. W
wielu momentach mamy problem, by w tej naturalnej
symbiozie wskazać, który z muzyków odpowiada na dany dźwięk. Prawdziwe live electronics, prawdziwy saksofon w
ustach prawdziwej kobiety. Od hałasu do podprogowej ciszy. Atak w opozycji do
filigranowej, molekularnej ekspozycji, ledwie muskającej strukturę narracji,
powierzchnię dźwięku.
To muzyka, który wymaga skupienia, która nie jest łatwa w
odbiorze. W pobliżu ciszy zdaje się być oniryczna, nawet podejrzanie frywolna.
Nie brakuje też incydentów, które bywają uciążliwe dla naszych uszu
(szczególnie tych z komputera), nie na każdy dźwięk mamy tu pełną
akceptację. Jednak, gdy równowaga obu
typów dźwięku zostaje zachowana, jakość improwizacji rośnie w oczach.
Szczęśliwie dzieje się tak w wielu momentach tej intrygującej płyty. Być może
całość jest odrobinę zbyt długa. Ta muzyka okrojona o kilkanaście minut, z
pewnością osiągnęłaby status więcej niż bardzo dobrej. Nie sposób jednak nie
wskazać szczególnie ekscytujących momentów – finał trzeciego fragmentu, gdy
Christine sięga po drony z samego dna tuby, start kolejnego, pełnego
subtelności szmerowo-szumiących, także kropelkowa narracja w tym samym
fragmencie, czy pokrętna, zdekonstruowana melodyka całej części piątej.
Mawja Studio
One (MSLKH 07, 2007)
Oto i kolejna porcja niebanalnej, ale także niełatwej
elektroakustyki w katalogu Al Maslakh. Twórcze zderzenie dwóch poważnych strunowców, permanentnie wspieranych
elektroniką i trąbki, która wcale nie ma w planach szybowania po niebie na
takim mega backgroundzie. Wręcz
przeciwnie, także gra dużo dołów i
permanentnie szuka punktów stycznych z dźwiękami generowanymi przez muzyków
amerykańskich. A płyta ta ma wszystkie atuty, jak i wady nagrania umówionego
powyżej. Jest nieco zbyt długa, sporo w niej momentów, gdy dyktat elektroniki
jest niepodważalny, a foniczny radykalizm zbiera obfite żniwo. Z drugiej –
momentów, gdyż żywe pięknie egzystuje
przy delikatnym wsparciu syntetyki, absolutnie nie brakuje. Poszukajmy zatem takich
przykładów.
W trzeciej części intensywność dolnego przekazu traci na sile. Kerbaj delikatnie, niemal
powierzchniowo, dekonstruuje dźwięki, jakie na ogół wydaje jego instrument.
Balansuje na granicy tego, ci zwykliśmy określać w ogóle mianem dźwięku – krzyki,
szepty, szelesty, tarcia, … gwintowania. Niewątpliwie pomaga mu elektronika. W
najdłuższym, czwartym, pojawia się niespodziewanie glos ludzki (…czwarty numer jest spokojny). Narracja
snuje się leniwie, niczym w katalogu Another Timbre, rodzaj podróży w
poszukiwaniu utraconego dźwięku. Kerbaj czerpie z samego dna instrumentu, a
koledzy prychają czystą akustyką strun. W piątym, akcenty perkusjonalne na
pudłach rezonansowych ciekawie dynamizują przekaz. Trąbka topi się we własnym
pocie. Drobinki noise’u spływają
muzykom po szyjach. W szóstym rodzaj plądrofonii, szum amplifikatora, może to feedback z kontrabasu. Opiłki dźwięków
niosą się wraz z podmuchem wiatru. Niski dron gasi światło.
Michael
Zerang Cedarhead (MSLKH 06,
2007)
Grand Music Room of Bustros Palace, Bejrut, 3-14 kwietnia 2006 roku. Michael
Zerang – perkusja, instrumenty perkusyjne, darbuka,
Sharif Sehnaoui – gitara elektryczna (!), Mazen Kerbaj – trąbka, Raed Yassin –
taśma, elektronika, Christine Sehnaoui – saksofon altowy, Chabrel Haber –
gitara elektryczna, Jassem Hindi – elektronika, Bechir Saadé – ney. Łącznie 7 duetów, prawie 52
minuty.
Być może, to właśnie od tej płyty należałoby rozpocząć
poznawanie katalogu Al Maslakh. Świetnie nam znany amerykański drummer Michael Zerang (przypomnijmy: z
pochodzenia Asyryjczyk) gościł w połowie ubiegłej dekady z Bejrucie i nagrał
doskonałe duety z lokalnymi muzykami. Wśród partnerów nie brakuje kluczowych
postaci wytwórni, których poznaliśmy w poprzednich akapitach.
Zatem, jeśli szczegółowo czytaliśmy wcześniejsze omówienia,
bez trudu potrafimy wyobrazić sobie, jak smakowite dźwięki zawierają duety
Zeranga z Sehnaoui i Kerbajem. Pełne są wyrafinowanej sonorystyki, kipią
emocjami i błyskotliwym drummingiem.
Deliryczna gitara, trąbka u granic hałasu, u stóp ciszy, no i pustynna burza na tomach i werblach
zestawu perkusyjnego. Duet z Yassinem przenosi nas do miasta, które tętni życiem,
skomle z umęczenia i trwa wbrew wszelkim zasadom logiki. Rodzaj harsh electronic i moc sampli w
zderzeniu z plemiennym bębnem obręczowym. Obsesyjne! Kolejny duet, to Christine
i jej poszukujący saksofon altowy. Prawdziwa uczta sonore, z całusami z samych krawędzi werbla i wilgotnego ustnika. I
znów gitara elektryczna, ale zupełnie w innej estetyce. Dużo
elektroakustycznych zaskoczeń, Zerang w roli wodzireja, Haber raczej
ilustratora. Szósty duet ponownie zrośnięty z elektroniką. Zgiełk, noise stapia się z bogatym percussion. Gęsta narracja, trochę
przypominająca Muslimgauze’a, ale bez jego obłędnej rytmiki. Na finał lokalny
instrument dęty i ponownie bęben obręczowy. Melodyka umierającego wschodu,
który kładzie się do snu. Jakże urokliwe zwieńczenie wyśmienitej płyty!
****
Jak już wspominałem na wstępie, kilka płyt z katalogu Al
Maslakh było już na tych łamach recenzowane.
Zatem, jeśli chcecie przypomnieć sobie doskonałą płytę Toma
Chanta i Sharifa Sehnaoui Cloister (MSLKH 05, 2006), szukajcie recenzji w
poniższym poście:
Płyty Rouba3i5 (MSLKH 02, 2005) i Ariha
Brass Quartet (MSLKH18, 2015) zostały barwnie przybliżone Czytelnikom w
tym akurat tekście:
Po krótką analizę krążka Live in Beirut (MSLK03,
2006) zapraszam do tego posta:
Na finał koniecznie przeczytajcie wywiad z Mazem Kerbajem!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz