Słuchanie muzyki z bliskiego wschodu bywa niebezpieczne,
gdyż rodzi w mojej pokręconej głowie ogromną chęć, by w kilku zgrabnych słowach
wyrazić kilka indywidualnych geopoglądów, być może dając reszcie „lepszego”
świata szansę na zrozumienie tego, co się dzieje w tamtej części naszej zacnej
planety. Innymi słowy – z koleżanką Małżonką przy dobrym portugalskim winie,
czasami mimochodem konstatuję, iż świat „nowoczesny” zbiera dziś owoce swoich
czynów i w bezmiarze nieuleczalnej głupoty pozostaje mu jedynie czekać aż
historia dokona stosownego rozliczenia.
Przezornie jednak w dalszej części opowieści nie będę już
tego wątku rozwijał i skupię się przed wszystkim na muzyce, bo o nią tu
przecież wyłącznie chodzi. Unikać trudnego tematu będzie mi o tyle łatwo,
iż chcę zaprezentować trzy bez wątpienia doskonałe rejestracje free
improvisation. Wszystkie powstałe w Bejrucie (stolica Libanu, dla mniej
wtajemniczonych), dla których wspólnym mianownikiem i po części mocą sprawczą
jest libański trębacz, malarz i twórca… komiksów Mazen Kerbaj.
Całkiem niedawno i dość zresztą przypadkowo w moim
odtwarzaczu lubieżnych formatów empetrzy
wylądowała pewna kwartetowa perełka. Na
wirtualnym dysku muzyka wykonywana wyłącznie przez instrumenty blaszane,
traktowane akustycznie. Wytrawnych preparatorów trąbki wprost z Europy
Zachodniej w osobach Axela Dörnera i
Franza Hautzingera, przedstawiać na forum muzyki improwizowanej chyba
nie muszę. Tubistę Carla Ludwiga Hübscha też winniście onegdaj namierzyć
radarami Waszej muzycznej pazerności (na Trybunie zdążył zadebiutować w
opowieści o wytwórni Another Timbre). Czwartym do brydża w tej układance jest
rzeczony Mazen Kerbaj, a całość zwie się niebanalnie Ariha Brass Quartet (dygresja geopolityczna: Ariha, to duże miasto w Syrii). Zarejestrowanych
w studiu w Bejrucie pięć fragmentów swobodnych improwizacji wydano tamże, w
limitowanym nakładzie 500 egzemplarzy, w ramach lokalnego labelu Al Maslakh (jakież efektowne logo,
nieprawdaż?, a jego nazwa w języku nam ojczystym, to… Rzeźnia). Na półkach nieistniejących sklepów z dobrą muzyką
szukajcie tego pod tytułem Ariha Brass Quartet, z nazwiskami
czterech muzyków na niebieskiej okładce (2015).
Całość trwa trzy kwadranse i
przynosi naszym uszom prawdziwą dętą
ucztę. Próżno wyróżniać kogokolwiek i jakikolwiek fragment tej muzycznej
utarczki. Piękna, wysublimowana kooperatywa czterech wyśmienitych
improwizatorów. Jeśli macie jakiekolwiek wyobrażenie o tym, jak winien brzmieć
kwartet instrumentów dętych blaszanych, to od razu o nim zapomnijcie. Tu bowiem
dzieją się w wymiarze akustycznym rzeczy, o których nie śniło się nawet
filozofom (ale oczywiście tylko tym ze świata „nowoczesnego”). Tuba i
ćwierćtonowa trąbka Franza swymi walorami sonorystycznymi sprawiają, iż muzyczne
dyskusje odbywają się głównie w niskich częstotliwościach. Nie ma specjalnych
zabaw w podgrupach, zbędnego pochylania się na błahymi kwestiami. Iskrzy się i
błyska, choć cechą charakterystyczną rejestracji jest wielodźwięk szumów
generowanych przez trzy trąbki, który artystycznie dewastowany jest konstruktywnymi
„przepięciami” tuby. Mamy chwilami wrażenie, że niespodziewanie, dumając nad pogmatwaną
geopolityką bliskiego wchodu, znaleźliśmy się w otoczeniu sfory niedźwiedzi,
które postanowiły podywagować nad procesem przedłużenia gatunku.
Po tak udanej przygodzie z muzyką z Bejrutu, nie pozostało mi nic innego, jak… szukać dalej. Opatrzność, w moim przypadku raczej
diabelska, pozwoliła pewnego zimowego dnia na kolejny bardzo konkretny odsłuch
swobodnych improwizacji, ucieleśnionych dzięki rzeźnickiej wytwórni. Znów kwartet, znów Mazen Kerbaj, tym razem w
towarzystwie małżeństwa/ rodzeństwa(?) Sehnaoui - Christine z saksofonem,
Sharif z gitarą; oboje z krwi libańskiej, choć ona w dowodzie ma wpisaną
paryską rezydencję (separacja?). Kwartet uzupełnia perkusjonalista z Norwegii
Ingar Zach, którego znacie zapewne z niejednej free improv produkcji. Oczywiście
wylistowane instrumentarium to jedynie pretekst do opowiadania o dźwiękach,
jakie usłyszymy na płycie, albowiem mamy wrażenie, że wszystko, co znalazło się
w zasięgu ręki muzyków w studiu nagraniowym, posłużyło do generowania dźwięków.
Znów Bejrut, znów limitowana edycja, znów doskonała muzyka
- Rouba3i5 (Al Maslakh, 2005). Dwa fragmenty trwające
niespełna 40 minut. Słuchamy z otwartymi ustami. Kerbaj – prawie jak francuz w
angielskim kaszkiecie jakieś sto lat temu - stara się tu wyznaczać delikatnie
trajektorie lotów, wszakże Państwo Sehnaoui, niczym stary perski tyran, nie
dają się zagonić w kozi róg. Bogu ducha
winny Zach, przybysz z dalekiej północy - co to nie wie, w czym tkwi zasadniczy
problem konfliktów tego rejonu - w pocie czoła kreśli sinusoidy i ciągnie
muzyków ku ziemi obiecanej, znacząc teren zmyślnymi, absolutnie nieswingującymi
synkopami. W drugiej części epopei, po kolejnym nalocie wojsk sprzymierzonych,
przystępujemy do odbudowy fragmentu dzielnicy w strefie zero, albowiem muzycy
generują konglomerat dźwięków, które poza omawianą rejestracją, możemy usłyszeć
jedynie na budowie, w trakcie niskobudżetowych robót ziemnych, realizowanych przez brygady z bratnich krajów socjalistycznych.
A na sam koniec drobna, duetowa zabawa na dwie trąbki i
tyleż otwartych na świat, empatycznych głów. Krążek odnaleziony na półce, na
piętrze domowego zacisza, z radością ląduje w odtwarzaczu. Abu Tarek (Creative Sources, 2004) autorstwa Franza
Hautzingera i Mazena Kerbaja. Wydawca co
prawda portugalski, ale nagranie, jakże by inaczej, prosto z gorącego Bejrutu.
Na wirtualnej scenie naszego domowego koncertu, z dala od końca świata żywych,
połowa kwartetu, którym zachwyciliśmy się kilka akapitów wyżej. Wyważony,
stonowany (znów „ćwierćtonówka” w rękach Franza) dialog dwóch wędrowców. Kerbaj
zdaje się poszukiwać melodii, usłyszanej poprzedniej nocy, gdy stał na czatach,
pilnując transportu dziewic z zaprzyjaźnionej republiki kilku tyranów, zaś
Hautzinger – jakże by inaczej - antagonizuje problem, tryskając dźwiękami o
niskich parametrach w twarze kolejnych turystów, którzy nie potrafią pojąć jak to się dzieje. Uspakajający nasze
poszarpane rzeczywistością realną nerwy, dysk z blisko 50 minutowym bagażem
muzyki, który chłoniemy czekając na kolejny konflikt na bliskim wschodzie.
Wracając na zakończenie do labelu Al Maslakh, zauważmy, iż jej nakładem ukazał się onegdaj świetny duet Michael Zerang/ Peter Brotzmann Live In Beirut (recenzji szukajcie na Trybunie!), a także fantastyczne duety tego pierwszego – chwilami w estetyce dalece zaawansowanych igraszek ze współczesną elektroniką - m.in. z muzykami, których poznaliśmy omawiając wcześniej trzy znakomite improwizacje libańskie – Mazenem Kerbajem, Christine i Sarifem Sehnaoui (Cedarhead).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz