Pokrewne Namiętności i inne archiwalia

piątek, 29 marca 2019

Nate Wooley! Columbia Icefield and a short overview of the other fresh sounds!


Amerykański trębacz Nate Wooley, to muzyk, którego dokonania artystyczne śledzimy wyjątkowo skrupulatnie. Czas zatem na kolejny odcinek muzycznych przygód z jego udziałem. Ponieważ jednak ostatnie kilkanaście miesięcy nie dostarczyło zbyt wielu nowych nagrań nowojorskiego muzyka, dokonanie skromnego podsumowania zajmie nam ledwie parę chwil.

O nagranych i wydanych w roku ubiegłym w Europie swobodnych improwizacjach (Of Echoing Bronze, KaPSalon) pisaliśmy na tych łamach z należytą starannością, pierwszą z nich umieszczając zresztą na liście 44 najlepszych płyt roku 2018. Tak się składa, że jeśli Wooley rejestruje ostatnimi czasy dźwięki po drugiej stronie Atlantyku, na ogół jest to muzyka komponowana, gdzie proces improwizacji jest tylko pewnym skutkiem działań przedprodukcyjnych. Od takiej właśnie płyty zaczniemy nasz przegląd, przy okazji będzie to wyjątkowo świeże nagranie, albowiem jest z nami dokładnie od pięciu tygodni. W dalszej części omówimy dwie nieco starsze płyty, nagrane w Europie, zatem … swobodnie improwizowane, a na samym końcu dzisiejszej opowieści powróćmy do płyt amerykańskich, po to, by podać dwa ważkie powody, dla których nie będziemy ich szczegółowo omawiać.




Columbia Icefield 

Całkowicie nowy koncept muzyczny Wooleya, to kwartet łączący w sobie brzmienie trąbki (także amplifikowanej), dwóch gitar elektrycznych (w tym jednej pedal steel) oraz perkusji. Dwie jazzowe gitarzystki (Mary Halvorson, Susan Alcorn) i perkusista silnie rockowej proweniencji (Ryan Sawyer). Płyta Columbia Icefield (Northern Spy, CD 2019) zawiera trzy kompozycje Nate’a, które trwają łącznie 53 minuty i 22 sekundy (nagranie studyjne z października 2017 roku).

Początkowo flow narracji tworzą dwa gitarowe pasma. Jedno mocno nasączone jest rytmem, drugie zwinnie repetuje, oba zaś sprawiają wrażenie, jakby tonacja ich ekspozycji delikatnie się rozmywała. Na tym tle pojawia się amplifikowana trąbka, która… wybija rytm, niczym stopa na bębnie basowym. Po pewnym czasie w pasmo trąbki wkleja się żywa perkusja. Kwartet muzyków zdaje się toczyć dziwną mantrę, niepozbawioną posmaku psycho-rocka, kojarzącą się również z estetyką minimalizmu, typowego dla Steve’a Reicha. Pod względem dramaturgicznym dominuje konwulsyjna repetycja. Jedynym wątkiem improwizowanym wydaje się być na ten moment dość aktywny i niebanalny drumming. Reszta składu wydaje się być zanurzona w delikatnie modyfikowanej ścieżce potrójnego rytmu, w tym trąbka, która pracuje niczym generator prądu dużej mocy. Kind of repetitive rock? W 7 minucie ta z pozoru poukładana opowieść wpada niespodziewanie w ostrą kipiel, a rytmiczne strumienie rozmazują się niczym krew na wilgotnej ścianie. Po niedługiej chwili narracja, pełna bogactwa powykręcanego estetycznie fussion jazz-rocka, wytłumiona zostaje siłą elektroakustyki amplifikatora. Pogłos, cała moc w hamulce – trąbka po raz pierwszy brzmi dość czysto, a obie gitary kwilą niemal na stojąco, usytuowane na przeciwległych flankach. Oniryzm, echo, puls umierającego kosmodromu. Steel guitar płacze okazjonalnie. Z tej meta materii dźwiękowej wykluwa się nowa fala rytmu. Ponownie każda z gitarzystek opowiada jakby inną historię, a trąbka i perkusja płyną tuż obok stosunkowo ciepłym strumieniem. Klimat post-fussion, post-rocka, post-jazzu. Tymczasem w tle Nate zdaje się produkować niebanalne pokłady ambientu. W 14 minucie znów gitarowa mantra, także trębacka stopa wprost z pieca amplifikatora. Perkusja gra swoje, a duch Reicha powraca w stanie nienaruszonym. Muzycy krążą nobliwie wokół zadanego zadania rytmicznego, pętlą się dramaturgicznie, brudzą swoje brzmienie. Flow narasta i rozwarstwia się, znów czuć rockiem na dwa kilometry. Wszystkie dźwięki zdają się wpadać wprost do amplifikatora, który po niedługiej chwili gaśnie.

Drugą opowieść zaczynają dwie niezwykle spokojne gitary, brzmiące niczym zmultiplikowany Bill Frisell. Tembr trąbki jest ciepły, by nie rzec ECM-owski. Powolna, sterowana narracja, która nie stwarza specjalnych nadziei na coś bardziej ekscytującego. Drummer wchodzi do gry dopiero w 3 minucie i przybiera szaty przybocznego dobosza. Na gryfach gitar dużo konstruktywnego minimalizmu. Nate opowiada niemal po milesowsku, a wszystko wokół smakuje cool-jazzem. Perkusista zdaje się delikatnie eskalować swój przekaz, gitary wciąż jednak toną w estetyce łagodnego Frisella. Krótki epizod trąbki solo, który nie narusza jednak ogólnej nudy tej części spektaklu. Znów gitary na zaciągniętym ręcznym, trochę szczoteczkowania, spokojna ballada, muzyka niemal ilustracyjna. Na tym tle swoje pięć minut dostaje każda z gitarzystek. Najpierw Halvorson – buduje małe frazy, stara się mącić spokój kwartetu. Z kolej ekspozycja Alcorn stawia na nieco głośniejszy przekaz foniczny, posmak noise, szczyptę konwulsyjnego zamętu. Po chwili w sam środek tej opowieści, za sprawą Sawyera, zdaje się trafiać garść dynamitu. Jeszcze tylko szczypta ambientu i ostatnie dźwięki wprost ze steel guitar.

Trzecią opowieść inauguruje Wooley na sporym pogłosie. Obok małe gitary i sporo ciszy. Dwa, trzy dźwięki z werbla. Dość minimalistyczne intro. Nadmiernie słodka trąbka, friselujące gitary. Opowieść znów zaczyna przypominać odgrzane danie z drugiego epizodu. W 4 minucie szczęśliwie zagęszcza się. Dużo dobrego czyni tu Alcorn, znów aktywizuje się Sawyer, także Wooley i Halvorson dorzucają do ognia. Bodaj najsilniej rozimprowizowany fragment Kolumbijskiego Lodowiska. Posmak furii w wentylach trąbki! Zdaje się, że czekamy na to od ponad pół godziny! Gitary pętlą się małymi frazami. Flow Halvorson dalece rockowy, Alcorn grzmi, a Sawyer zaczyna recytować tekst. Trąbka studzi emocje, choć wokół wciąż sporo niepokoju i nieoczywistości. Całość zdaje się brzmieć nieco memoriałowo. Szczypta brudu z pedal steel, trochę kreatywności na gryfie drugiej gitary. Napięcie rośnie, odrobina epickiego dramatyzmu. Trąbka znów w roli kojącego emocje. Ostatnie 100 sekund płyty, to ponownie moc słodyczy, uspokojenia i parę oddechów rozjeżdżających się psychodelicznie gitar. Duch minimalizmu w swoim królestwie – małe dźwięki, wątki ciszy, milczenie perkusji. Finał bez ekscytacji.




Featuring

Przenosimy się do Europy, by poznać koncertowe oblicze kwintetu, który ukrywa się pod tajemniczym skrótem WLSFW, w którym pierwsze W, to zapewne Phil Wachsmann (skrzypce, elektronika), a ostatnie - Nate Wooley (trąbka). Skład uzupełniają: Paul Lytton (perkusjonalia), Sten Sandell (fortepian) i Floris Floridis (klarnet, klarnet basowy). Płytę Featuring wydała grecka oficyna Puzzlemusik (‎CD, 2018), choć sam koncert odbył w maju 2016 roku na austriackim festiwalu Ulrichsberger Kaleidophon. Spektakl bardzo swobodnej improwizacji podzielono na trzy części, jedną główną i dwie pomniejsze, które traktować można jako podwójny encore. Całość odsłuchu zajmie nam około 41 minut.

Kolektywny start pięciu mistrzów gatunku (zapewne nikt z tu obecnych nie ma wątpliwości), bogata instrumentacja (nikt nie chce być postacią drugoplanową), moc wrażeń i emocji po obu stronach sceny od pierwszej sekundy. Piano z klawisza, aktywne percussion, mocne frazy klarnetu basowego, tańczące skrzypce, wreszcie delikatnie przyczajona na prawej flance trąbka – oto zarys sytuacji scenicznej. W pełni wyzwolona improwizacja, inspirowana całym światem nieoczywistych dźwięków. Akcenty chamber, ślady sonore, kiść preparacji. Narracja budowana precyzyjnie, pozbawiona błędnych decyzji. W 4 minucie pierwszy incydent w podgrupie – cudowny dialog Floridisa i Lyttona. Powrót do kwintetu silnie kameralistyczny, definitywnie urokliwy. Dźwięki wydawane przez każdego z muzyków bardzo selektywne (świetna akustyka), kreowane z należytym temperamentem. Nie sposób nie podkreślić ważnej dramaturgicznie roli Floridisa i jego klarnetów – płyną one środkowym pasmem, inspirują, pobudzają, studzą i dyscyplinują całą narrację. Równie aktywny zdaje się być Lytton – choć gra tylko perkusjonaliami i na ogół w wyższych tonacjach, wszędzie go pełno, daje wsparcie każdemu muzykowi. 11 minuta przynosi drobną, ale wyjątkowo błyskotliwą ekspozycję Wooleya. Komentarz Floridisa prowadzi cały kwintet ku eskalacyjnemu wzniesieniu. Tuż potem harmonijne hamowanie, znów na barkach klarnetu basowego. Passus slow motion – ciąg dalszy opowieści - dramaturgicznie ciągnie na czarnych klawiszach Sandell, a w roli wisienek na torcie oba instrumenty dęte. Kolejny epizod – dialog klarnetu i skrzypiec, w ogniu imitacji. Zaraz potem groźne pomruki trąbki, słane wprost na glazurę werbla. Zmiana zdaje się gonić zmianę, a radości z odsłuchu tylko przybywa! Choćby sonorystyczne solo skrzypiec – paręnaście sekund, a ile radości. Po tym epizodzie rodzi się coś na kształt nowej, nieco onirycznej opowieści – nostalgiczny fortepian, narastający flow dęciaków, a po lekkim wygaszeniu – błysk geniuszu trąbki. Tak oto dotarliśmy do 20 minuty koncertu. Na tapecie kolejne dwa zmysłowe mikro dialogi – najpierw klarnet i perkusjonalia, potem skrzypce i piano. Drobna kipiel, suche tłumienie, garść czystych dźwięków, repetująca trąbka, no i ponownie kipiel. Muzycy zdają się być tak silnie rozgrzani, iż chwile gaszenia emocji trwają teraz ledwie kilka sekund, a spodziewany atak fonii nadchodzi jeszcze szybciej niż moglibyśmy się spodziewać. Okazuje się, że pełne tłumienie narracji może odbyć się jedynie za przyzwoleniem klarnetu basowego – moc takiej fonii robi wrażenie na każdym. 26 minuta przynosi piękny solowy fragment z wykonaniu Floridisa, kolejny raz konstytuując tezę o ważkiej roli Greka w całej improwizacji. Wyjście na ostatnią prostą z dużą dozą rozwagi – stylowy stopping idealnie w punkt! Duże brawa!

Pierwsza dogrywka zaczyna się jak cały koncert – bardzo kolektywnie, z sonoryzującymi skrzypcami i trąbką na pierwszej linii ognia. Reszta kontrapunktuje jakże bystrymi reakcjami. Narracja rośnie w oczach, budowana wszakże, jak zwykle, pod bystrym nadzorem klarnetu basowego. Kipiel wszakże nie jest celem muzyków w tym akurat momencie – gęsta meta ballada, pasaż suchego piano, śpiewna trąbka, nostalgiczny klarnet. Drugi encore startuje dość dynamicznie, na barkach perkusjonalii i trąbki. Cały kwintet w mgnieniu oka łapie stosowną dynamikę. Dęciaki na gęsto, piano na ostro - let’s go around! Free jazz as well! Masywność finałowego flow bez trudu tłamsi mistrz ceremonii – klarnet basowy! Great!




Volar

Kolejne, w pełni improwizowane, europejskie spotkanie Wooleya, to nagranie Volar (Spoonhunt, DL 2018), pod którym znów podpisuje się ekscytujący zestaw uznanych muzyków: Rhodri Davies na elektrycznej harfie, Dominic Lash na kontrabasie, Mark Sanders na perkusjonaliach, wreszcie nasz dzisiejszy bohater, tradycyjnie na trąbce. Nagranie z lutego 2017 roku, z angielskiego Derby. Dwa sety, łącznie 42 minuty i 40 sekund.

Nagranie z bliżej nieznanego miejsca, powstałe w dość nieokreślonych okolicznościach, dostępne jedynie w formie elektronicznej na bandcapowej stronie Dominica Lasha. Sporo tajemnic, takaż jest sama muzyka. Swobodnie improwizowana, zarejestrowana dość cicho, tak jakby całe spektrum dźwięków zbierał jeden mikrofon i to usytuowany wcale nie tak blisko muzyków. Całość sprawia wrażenie bootlegu, jakkolwiek zawartość artystyczna spektaklu zdecydowanie każe pisać o tej muzyce i słuchać jej w należytym skupieniu.

Nagranie rozpoczyna czysty dźwięk trąbki, wokół której panoszą się drobne, elektroakustyczne pasma fonii, o nie do końca rozpoznanym źródle pochodzenia (być może to efekt pracy amplifikatora, wspomagającego harfę). Narracja toczy się bardzo leniwie, często po nawet drobnej sekwencji dźwięków, staje ona w obliczu ciszy i szuka rezonansu z głuchą przestrzenią miejsca, w którym odbywa się koncert. Skupienie, subtelne drony trąbki, tajemnicze półdźwięki z obu strunowców, na poły akustyczna post-elektronika - rodzaj kameralnej zadumy nad losem świata ponowoczesnego. Dopiero 5 minuta przynosi pierwsze dźwięki, które natychmiast kojarzą nam się z zestawem instrumentów perkusyjnych, a w 9 minucie odrobinę energiczniej zaczyna pracować elektroakustyka harfy, wspierana uroczym dronem Wooleya. Tuż potem także niezwykle zmysłowy duet tego ostatniego z kontrabasem. Znów pasaż harfy, różne odcienie meta syntetyki. Akcja, choć toczy się w żółwim tempie, jest bardzo zmienna i potrafi zaskoczyć nawet wyjątkowo skupionego odbiorcę. W 12-13 minucie ciekawy passus trąbki, która brzmi niczym harsh-electronics tuż przed awarią agregatu prądotwórczego. Tuż potem piękna, indywidualna ekspozycja kontrabasu traktowanego smyczkiem. Komentarz pulsującego niczym pozytywka Sandersa, także bardzo udany. W 16 minucie muzycy fundują nam (znów zaskoczenie!) odcinek bardzo jazzowego frazowania, z silną ekspozycją trębacza. Następny krok czyniony jest zdecydowanie w kierunku ciszy – szmer elektroakustyki, minimal w rozkwicie. Sam zaś finał seta zdaje się być odrobinę głośniejszy – udany fragment trąbki w strugach smyczkowej fonii, nim narracja zastygnie w punkcie zero.

Drugi, nieco krótszy set rozpoczyna solowa ekspozycja Wooleya. W tle znów szczypta głuchego pogłosu amplifikatora, burczenie kontrabasu, ćwierć drony wprost z glazury jego pudła rezonansowego. Szumy z harfy, szmery z wentyli – cuda wyjątkowo cichej akustyki mroku i zimnego potu. Tajemnicze pasma fonii, oddechy perkusjonalii, niemal field recordings. W 12 minucie delikatnie aktywizuje się Sanders, jest i kołujący nad nim Wooley, także silnie odczuwane drżenie na obu gryfach strunowców – coś na kształt małej eskalacji (to nowość!).Garść free jazzu na finał, który stylowo wybrzmiewa. Dalece intrygujący występ kwartetu, czyniony w ciszy, który aż prosi o ciąg dalszy, szczególnie poczyniony w warunkach większego komfortu akustycznego.


Golden Americanos

Wróćmy na koniec naszej podróży do komponującej na potęgę Ameryki. Wiosna ubiegłego roku przyniosła krążek kwartetu muzyków, którzy winni gwarantować sporą porcję wrażeń. Myślę o płycie Noise Of Our Time (Intakt Records), firmowanej przez kwartet VWCR, czyli Kena Vandermarka, Nate’a Wooleya, Sylvie Courvoisier i Toma Raineya. Nagranie bardzo wysoko ocenione w mediach uznawanych za poczytne w świecie jazzu, w redakcji Trybuny napotkało jedynie na przeciągłe ziewanie Pana Redaktora. Skomponowany materiał, dużo improwizacji, ale stanowczo za mało w niej emocji, intrygujących ekspozycji solowych i kolektywnych eskalacji, by dalej nagraniem tym zajmować cenny czas Czytelników.

Wooley w roku ubiegłym poczynił także kolejny duet ze wspomnianym Kenem Vandermarkiem (Deeply Discounted II / Sequences Of Snow, Audiographic, LP). Nagranie to czeka na odsłuch, jakkolwiek w kontekście trybu pracy nad nagraniem (kompozycje), a także wspomnień z odsłuchu ich poprzednich płyt, muzyka ta nie budzi w naszych głowach szczególnych oczekiwań artystycznych.

Na odsłuch czekają dwa kolejne nagrania trębacza, nie pierwsze u boku saksofonisty Ivo Perelmana. Ich poprzednie dwie płyty zagotowały redakcyjne odtwarzacze, zatem z tym większym mrowieniem w kręgosłupie czekamy na Strings 3 oraz Strings 4, nagrane z Matem Manerim i Matthew Shippem (ten ostatni gra tylko na części czwartej).



środa, 27 marca 2019

Alex Ward & Dominic Lash! Brothers in Arms!


Uważni Czytelnicy Trybuny być może pamiętają tę historię. Niedzielne, czerwcowe popołudnie dwa lata temu, naród szykuje się do oglądania kolejnego meczu naszych lokalnych kopaczy na ważnej imprezie mistrzowskiej, a redakcja, wbrew owczemu pędowi, dociera do Wrocławia na koncert. Przed nim, przy dobrze schłodzonym piwie, dwóch angielskich dżentelmenów ożywczo dyskutuje, kreśląc bliżej nieokreślone bohomazy na dużej karcie papieru z pięciolinią. Trzy godziny później, zapewne także dzięki tejże wymianie poglądów, grają genialną improwizację w duecie dla kilku widzów, którzy bez trudu pomieścili się w pierwszym rzędzie sali koncertowej.

Alex Ward i Dominic Lash - bohaterowie tej historii - dziś przed nami w dwóch odsłonach. Najpierw bardzo świeże spotkanie z weteranem brytyjskiego free impro/ free jazz, potem zaś nieco starsze nagranie w kwartecie, poczynione z dwoma muzykami z Francji, mało znane, dostępne tylko elektronicznie. Oba wszakże tytuły, poza faktem, iż są wspólnym przedsięwzięciem artystycznym Alexa i Dominica, mają jeszcze jedną wspólną cechę - są doprawdy wyśmienite!




Terry Day/ Dominic Lash/ Alex Ward  Midnight And Below (Iluso Records, CD 2019)

London School Of Sound, koniec listopada 2015 roku: Alex Ward (gitara elektryczna, klarnet), Dominic Lash (kontrabas) i wymieniony, jako pierwszy na okładce płyty, Terry Day (instrumenty perkusyjne). Pięć dalece swobodnych improwizacji z tytułami – 46 minut i 36 sekund.

Początek płyty wyznaczają dźwięki dobywane ze wszystkich instrumentów jednocześnie. Oniryczna gitara z prądem, smyczek muskający struny kontrabasu, bogate perkusjonalia. Muzycy grają krótkie frazy, dobrze na siebie reagują, wchodzą w drobne spięcia dramaturgiczne. Gitara wpada w pierwszą kipiel już po stu sekundach. Odcinek pierwszy, który nie trwa dłużej niż cztery minuty, jest gęsty od dźwięków. Epizod drugi (dla odmiany najdłuższy na płycie) rozpoczyna spokojny klarnet i drżący kontrabas. Płynną w duecie i patrzą sobie głęboko w oczy, a smyk zdaje się jeść klarnetowi prosto z tuby. Po chwili podłącza się zwinny, precyzyjny drumming.  Day zawsze trafia w punkt, nie stroni też od skromnych preparacji. Lash gra arco i pizzicato niemal jednocześnie. Klarnet Warda kontrapunktuje po sapersku. Akcja goni akcję, mała eskalacja tuż za inną małą eskalacją – kiść soczystych pomarańczy. Po 8 minucie muzycy schodzą piętro niżej i oddają się preparacjom dźwięków z uwagą godną lepszej sprawy – mistrzowskie uspokojenie! Powrót do dynamicznej ekspozycji równie błyskotliwy – doskonały klarnet płynie wraz ze smyczkiem po gorących już strunach kontrabasu. Potem krótki epizod solo Lasha, przy wsparciu Daya, wreszcie piękne, zmysłowe wybrzmiewanie samego klarnetu. Brawo!

Przed nami utwór nieparzysty, zatem powraca gitara. Nim jednak wyda pierwszy dźwięk, duo partnerów - struny kontrabasu rezonują, small drumming akcentuje rosnące napięcie. Wejście do gry gitary, czynione ewidentnie z zamiarem imitowania dźwięku kontrabasu. Narracja skrzy się galerią tajemniczych fonii – pięknie narastają i gęstnieją, aż po stan stały. Gitara lśni, kontrabas drży, perkusja piętrzy się i eskaluje. Improwizacja toczy się od ciszy do hałasu i z powrotem – emocjonalny rollercaster! Szczypta chropowatych powierzchni, znów doskonała komunikacja. Świetna dyspozycja dnia Terry Daya, jedna z najbardziej intensywnych płyt w jego wykonaniu, jakie zna recenzent. Na finał odcinka, free jazzowy pokaz mocy i równie stylowe stopowanie. Czwarta improwizacja zaczyna się na strunach kontrabasu, szarpanych i wyginanych. Klarnet cicho skowycze, werbel głaskany jest krawędzią dłoni. Talerze, ludzki głos, szmer ciszy. Po chwili klarnet i kontrabas znów gadają jak starzy kumple, a perkusja scala ich wywody w jeden potok świadomości. Lash czyni prawdziwe cuda na gryfie, trudno powiedzieć, czym dokładnie wydaje te niebywałe dźwięki. Recenzent staje na baczność i pilnie zgłasza całe nagranie na listę najlepszych (jak dotąd) płyt w bieżącym roku. Wreszcie closing track – szmer na strunach gitary, drżenie talerzy, kontrabas w blokach startowych. Dźwięki wydawane półgębkiem, kind of search & reflect z odrobiną przeciągania liny. Traktowany smykiem kontrabas i nabierająca prądu gitara znów tworzą na poły genialną ekspozycję. Imitacje i frazy grane w punkt. Lash naprzemiennie arco i pizzicato. Techniczne fajerwerki, wodotryski kreacji. A dzisiejszy mistrz drugiego planu, Day, nie traci choćby sekundy. Jest tuż obok, komentuje i stymuluje. Na sam już finał prawdziwie free rockowa pogoń za szczęściem. Gaszenie płomienia na stygnącym smyczku jeszcze piękniejsze!




Alex Ward/ Dominic Lash/ Emmanuel Cremer/ Lionel Garcin  AJMiLIVE #15 (AJMiLIVE, DL 2016)

Francuska seria koncertowa, jaka odbywa się zapewne cyklicznie w miejscu zwanym AJMi - La Manutention (Marsylia), odcinek piętnasty. Obok naszych bohaterów (Alex, tylko klarnet), dwójka lokalnych muzyków - Emmanuel Cremer na wiolonczeli (a raczej jej mutacji zwanej violoncelle) oraz Lionel Garcin na saksofonach (głównie sopranowym, czasami także altowym, o ile ucho recenzenta nie jest zawodne). Dwie improwizacje, łącznie niespełna 35 minut, które miały miejsce pod koniec maja 2015 roku.

Śmiało wkraczamy w świat improwizowanej kameralistyki i poza skończoną liczbą ulotnych chwil, pozostaniemy w nim przez cały koncert. Ów dygotliwy chamber music bywa zwinny, także zaczepny, lubi wchodzić w interakcje, dyskutować, nawet pyskować. Ciekawy układ przestrzenno-dźwiękowy - dwa dęciaki vs. dwa strunowce.  Dramaturgicznie sytuacja sceniczna zdaje się być niezwykle frapująca. I tak jest zaiste od pierwszej do ostatniej minuty. Klarnet śpiewny, dynamiczny, często wchodzi w obszar niemal free jazzowej erupcji. Pod tym względem w niczym nie ustępuje mu saksofon. Kontrabas i wiolonczela niemal bez przerwy ze smykiem na strunach lub pomiędzy nimi. Narracja toczy się jakby od ściany do ściany. Dłuższe chwile wyciszenia w opozycji do nieco krótszych eskalacji emocji i hałasu. Niektóre pasaże grane są jakby unisono, ale mają tak powykręcane skale i tonacje (raczej nietonacje), iż nie podejrzewamy muzyków o korzystanie z jakichkolwiek notacji graficznych. Rodzaj filharmonii po wyjątkowej ciężkiej i mocno zakrapianej nocy.

W 9 minucie napotykamy na szczyptę barokowej estetyki ze strony mniejszego strunowca. W tle podmuchy chłodnego powietrza z tuby klarnetu, drżenie kontrabasu, szelest saksofonu – piękny moment impro zadumy! Po chwili walking kontrabasu, a w tle trzy pasaże zmysłowego chamber. Kolejnym krokiem muzyków – wejście w obszar otwartego jazzu. Dęciaki umieszczone na flankach wchodzą w intrygujące interakcje, gdaczą niczym kury na grzędzie.13 minuta przynosi skrawek ciszy, a po niej start jakby nowej narracji. Na początek dwa separatywne strumienie dętych dźwięków. Wprost na nie wpada wysoko zestrojona wiolonczela. Narracja dyszy i prycha, choć sprawia przez moment wrażenie, jakby toczyła się wg z góry ustalonych wytycznych.  Dyscyplina, rozwaga, improwizacja bez nadmiernych szarż. Z minuty na minutę flow opowieści misternie narasta. Spacer wysokim wzgórzem, aż po nieboskłon. Opowieść po chwili pięknie wybrzmiewa i schodzi na sam dół na dwóch spoconych smykach. Garść molowych pomruków, a zaraz potem start małej orkiestry dronowej! Raz za razem kajet recenzenta wypełnia się onomatopejami zachwytu. Po 21 minucie narracja jakby rodziła się na nowo – klarnet w roli głównej, pobudza innych do życia, parska urodą i tańczy wokół własnej osi. Po chwili proces narastania jest już udziałem wszystkich muzyków. Kontrabas w roli maszyny pociągowej! Stacja docelowa – free jazz! Klarnet i saksofon wchodzą wręcz w zawody, kto mocniej i dosadniej. O krok od hałasu, kwartet hamuje z niebywałą precyzją. Oba strunowce zmysłowo gaszą płomień.

Drugi set (raczej rodzaj encore) rodzi się w ciszy sonorystyki i pogorzelisku preparacji. Kind of call & responce. Narracja buduje się powoli, stawiając coraz głośniejsze stemple dźwięków, jakkolwiek z rozwagą i bez brawury. Znów kontrabas Lasha ciągnie wagon tłumionej ekspresji, pozornie tylko trzymanej w ryzach. Na bokach sygnały świadczące o free jazzowych zamiarach. Struktura opowieści robi się zdecydowanie niekameralna. Strunowce ciągną pod las, dęciaki prychają na zaciągniętym ręcznym. Zejście w dół, do komnaty doom chamber, w niepokojącej ciszy – perfekcyjnie! Smyki niczym pędzle abstrakcjonisty, wypełniają przestrzeń płótna. Saksofon i klarnet ślą drony, które lepią się w napisy końcowe.



czwartek, 21 marca 2019

Džukljev & Porteleki! PLANT! Mount Meander! Der Finger! Disen Gage! Ferran Fages! Lotz Of Music! March summary & genre rollercaster, so whatever you want!


Marcowa zbiorówka recenzji płyt świeżych i bardzo świeżych, tym razem bez zbędnych wstępów. Przed nami bowiem mnóstwo dźwięków i równie tyle słów!

Może jedynie wskażmy marszrutę! Zaczynamy na Bałkanach, potem zwarcie międzykontynentalne, australijsko-kanadyjskie, następnie Berlin, Rosja, Barcelona, a na finał wracamy do Niemiec!




Marina Džukljev& Aron Porteleki  Wonder Marks (Klopotec, CD 2018)

Ubiegłoroczny, majowy Ring Ring Festival, odbywający się w Serbii, a na jego scenie dwójka intrygujących artystów: Marina Džukljev na fortepianie oraz Aron Porteleki na perkusji i instrumentach perkusyjnych (pod koniec występu sięgnie także po altówkę). Nieprzerwany ciąg dźwięków potrwa 36 minut bez siedmiu sekund.

Koncert inaugurują czarne klawisze fortepianu, delikatnie preparowane, być może ledwie pieszczone małym fragmentem dłoni. Położony nieopodal werbel poddawany jest procesowi polerowania, talerze zdają się być muskane końcem palca serdecznego. Narracja od startu jest zwinna, muzycy zaś świetnie są ze sobą skomunikowani. Perkusista krąży wokół pianistki, bogato zdobi swój szlak, czeka na rytmiczną propozycję ciągu dalszego. Marina wpada w rezolutny trans i bez trudu spełnia oczekiwania partnera. Po niedługim czasie wzbogaca paletę barw, płynie po klawiszach, krąży wokół zadanego przez siebie rytmu. Nabrzmiewa i pulsuje. Tembr jej instrumentu nabiera szorstkości, matowieje, nie tracąc wszakże zmysłowej głębi. W 7 minucie flow opowieści kieruje się ku otwartej, jazzowej formule. Drummer zdaje się wisieć na szyi pianistki, stawia zasieki pod wysokim napięciem. Mała kipiel bystrze wybrzmiewa, a puls rytmu z klawiatury, by rzec polirytmii, powraca w stanie nienaruszonym.  Sonorystyczny komentarz perkusisty, czyniony w biegu, dalece frapujący. W 12 minucie radykalny stopping staje się początkiem solowej ekspozycji Mariny. Salwy międzygatunkowej ekspresji, czynione wszakże z głęboko zaszytym, wciąż aktywnym nerwem rytmiki. Gdy Aron powraca, muzycy, niczym dobrana para na ślubnym krużganku, idą w tango! Progresywny drumming, taneczny, bogaty strumień fortepianu. Odrobina klasycyzmu na dłoniach pianistki, serdeczna kipiel pod nogami perkusisty.  Następujący tuż potem proces wybrzmiewania komentowany jest przez dźwięki przypominające granie na … grzebieniu. 21 minuta, to definitywny kres tej części koncertu. Muzycy brną dalej w gęstwinie preparacji. Drummer trafia w punkt z precyzją godną mistrzów. Preparacje piana znów zdają się krążyć wokół rytmu – specyficzne call & responce z równie kreatywną perkusją! Narracja zaczyna toczyć się od zmiany do zmiany. Separatywne ekspozycje solowe, rezonans talerzy, preparacje to tu, to tam, małe gry, filigranowe smutki. W 28 minucie muzycy zaczynają odbudowywać narrację, którą porzucili kilka minut temu. Flow obojga staje się intensywny, pazerny na interakcje, z mocą wzajemnych stymulacji. Powraca free jazz, a wszyscy, po obu stronach sceny, zdają się być z tego faktu zadowoleni. Echa Cecila Taylora i Tony Oxleya – jeśli ktoś w tym momencie spektaklu potrzebowałby drogowskazu. Prawdziwy ogień! Od 33 minuty muzycy systematycznie gaszą płomień – piano repetuje, perkusja rezonuje, a na ostatniej prostej do akcji wkracza sonoryzująca altówka. Płacze, cicho skowycze, rytualnie zawodzi. Piękny finał niemniej pięknej płyty, którą wieńczy huragan kilkudziesięciosekundowej owacji!




Jim Denley & Éric Normand  PLANT II (Tour de Bras, CD 2018)

Przenosimy się na parędziesiąt minut do świata preparowanych dźwięków. Australijski weteran wyzwolonej improwizacji, Jim Denley na saksofonie altowym, fletach i przyborach (tools) oraz często ostatnio goszczący na tych łamach, kanadyjski basista Eric Normand, który będzie także korzystał z pewnego elementu zestawu perkusyjnego (drum) oraz bliżej nieokreślonych obiektów. PLANT II, to ciąg dalszy ich duetowej przygody, która zaczęła się płytą PLANT, wydaną na winylu wiosną ubiegłego roku. Składa się z pięciu części i trwa 46 minut z sekundami. O samych okolicznościach powstania tego nagrania wiemy niewiele.

Spektakl rozpoczyna delikatnie podśpiewujący alt, tuż obok gitara basowa traktowana perkusjonalnie, drży i trzeszczy elektroakustycznie. Stylowa narracja od samego startu, z zaszytym nerwem rytmu, skupiona w głównej mierze na preparowania dźwięków, jakie wydaje dęciak i elektryczny strunowiec. Moc zdarzeń fonicznych w tubie i na gryfie. Drugi fragment rodzi się z udziałem dźwięków, których nie słyszeliśmy w pierwszej części. Akcenty drummingowe, kipiel małych dźwięków spod strun basówki, szmery w tubie, cicha sonorystyka eskalująca dużą ilość fonii w jednostce czasu. Piłowanie strun, wietrzenie dysz, tajemnicze przedmioty w tubie saksofonu, mniej dźwięków typowych dla gitary basowej, więcej dla small percussion, wreszcie posmak industrialu z uwagi na intensywność przekazu. Bardzo efektowna ekspozycja! W trzeciej części proces preparacji wzmaga się – alt drży jak struna, bas przypomina generator prądu dużej mocy. Raz po raz, oba podstawowe instrumenty zdają się sugerować fonie, jakie zwykliśmy im przypisywać, jakkolwiek czynią to z nutą słodkiej psychodelii, pozostając w samym środku rozmazanego spektrum dźwięku. Post nuclear free noise improv! – notuje zdesperowany recenzent. Z biegiem czasu tego fragmentu nagrania, muzycy ostrożnie czyszczą swoje brzmienie. Bas zaczyna pulsować żywymi strunami, repetować i podśpiewywać. Dęciak jest tuż obok, śle chropowate drony. Finał odcinka, co staje się tu już zasadą, dość nagły.

Część czwarta, to pasaż kolejnych preparacji. Przez moment wydaje się, że słyszymy ludzkie gardło w trakcie zaawansowanej anginy. Charkot, sapanie, stękanie, tudzież odgłosy jakby z zepsutego urządzenia elektrycznego. Narracja szyta jest coraz grubszym ściegiem – kolejny etap systematycznego gubienia źródeł dźwięku. Na samym dnie zaś nerwowy meta rytm. Zmiana goni zmianę, a ta ostania przynosi szczyptę onirycznej akustyki. Wreszcie fragment finałowy – preparacje z tuby, igraszki z prądem na gorącym gryfie. Stan preparacji permanentnej! – rzekłby poeta. Narracja szybko osiąga stan kipieli – bas zdaje się być maltretowany, obijany kijem, a jego amplifikator kopany i poniewierany ostrymi przedmiotami. Hard noise with small interactions! Kolejnym etapem – dronowe imitacje, jakby trzeci instrument wchodził do gry, tudzież kolejny dęciak. Choć recenzent nie kupuje całości tego spektaklu w estetyce broken sounds (nagranie zdaje się być nieco przeładowane pomysłami), to musi przyznać, iż wiele jego momentów naprawdę ekscytuje. Sam finał znów poszukuje dronowej konwencji, ale nie stroni także od żywych pasaży saksofonu i gitary basowej.




Mount Meander  Live in Berlin (Gotta Let It Out, CD 2019)

Czas na porcję swobodnej improwizacji, dla której punktem wyjścia jest estetyka jazzowa. W przypadku kwartetu Mount Meander zdaje się ona przede wszystkim stymulować kreatywność każdego z muzyków, a nie zaś pętać im nogi wyuczonymi schematami. Pod flagą litewską, niemiecką i polską: Kārlis Auziņš na saksofonach, Lucas Leidinger na fortepianie, Thomas Sauerborn na perkusji oraz - last but not least - Tomo Jacobson na kontrabasie, przy okazji także wydawca płyty. Koncert nagrany w Berlinie (Jazz Units, Musikbrauerei) pod koniec listopada 2017 roku, jest nieprzerwanym ciągiem dźwięków, podzielonym na części z tytułami, które interesująco opisują sytuację dramaturgiczną na scenie. Łącznie 50 minut i 15 sekund.

Sucha tuba saksofonu, drżenie gryfu kontrabasu, małe klawisze piana, relaksujące szuranie po glazurze werbla, szum sali koncertowej – introdukcja toczy się z należytą pieczołowitością. W 4 minucie ze zgiełku ciszy wykluwa się jazzowa narracja, budowana w skupieniu, z dbałością o każdy dźwięk. Otwarta formuła, swoboda we wzajemnej komunikacji. Opowieść systematycznie narasta, nabiera dynamiki, aż po galopującą kipiel zdrowego free, z wyrazistą ekspozycją zadziornego saksofonu. Lekkie hamowanie jest przy okazji pretekstem do zmiany traku na dysku. Saksofonista milczy, pozostali zaś muzycy udanie akcentują swoje artystyczne kompetencje, zwłaszcza odrobinę klasycyzujący pianista. Wszystko dzieje się dynamicznie, bez szemrania i znaków zapytania. Powrót saksofonu miast eskalować proces, zwinnie go wycisza. Kolejny fragment koncertu niesie na strunach kontrabas, towarzyszy mu drummer na jednym talerzu. Oniryczne duo, w komentarzu ślady piana, pomruki z tuby. Po chwili to pianista buduje podwaliny pod kolejny odcinek. Saksofon ciągnie jeszcze stary flow, a drums & bass narastają w ogniu emocji. Kolejna kipiel free, finalizowana samotną opowieścią perkusji, która trwa 60 sekund i stanowi separatywną część koncertu.

Dynamiczne, płynne wejście wszystkich muzyków w odcinek siódmy zwiastuje kulminację koncertu (Opus!). Odrobina preparacji, rozgrzany drummer – zdecydowanie dziać się będą rzeczy ekscytujące. Flow płynie zwinnie, z kocią precyzją, z dynamiką budowaną na gryfie kontrabasu, gdzie swoje piękne chwile przeżywa smyczek. Groźny, piękny moment koncertu! Rzeczony smyczek wraz z inkluzywnym percussion perfekcyjnie tłumią opowieść, która po nabrania łyku świeżego powietrza, płynie dalej pure jazzowym strumieniem. Dobra ekspozycja piana, saksofon, który znaczy teren tylko udanymi dźwiękami. To właśnie ów dęciak bierze sprawy w swoje ręce i tnie przestrzeń frazami godnymi mistrzów free jazzu! Sekcja pogrywa buńczucznie, full jazz, pieprz i wanilia! Prawdziwa kipiel w tubie i piano, które gasi ten płomień – kolektywne łapanie ciszy spoconymi dłońmi. Finał koncertu, tu nie bez przyczyny nazwany encore, rodzi się w szumie preparacji, z garścią sonorystyki. Czarne klawisze, smyczek, zapach dysz i szmer talerzy. Ostatnia część koncertu nie mogła zacząć się lepiej. Delikatna, filigranowa opowieść, saksofon z folkowym zaśpiewem, kind of chamber in collective flow, smutek smyczka, rezonans talerzy – innymi słowy, definitywnie transcendentalny skowyt! Błyskotliwa narracja, która tylko pozornie narasta. Muzycy wciąż tulą się do siebie, wzajemnie dotykają, w każdym dźwięku szukają drugiego dna. Solowa ekspozycja kontrabasu, akurat tu, niczym wisienka na torcie! Wtóruje mu saksofon, która szuka bliźniaczej fonii. Obok barwne perkusjonalia, inside piano. Free improv above free jazz! Brawo! Telepatyczna symfonia sonorystyki! Recenzent nie nadąża z notowaniem wrażeń. Doskonałe zakończenie bardzo dobrej płyty - to kolejna jego myśl. Na ostatniej prostej garść słodyczy z tuby saksofonu.




Der Finger  Le cinque stagioni  (Toten Schwan Records, CD 2019)

Na dłuższą chwilę przenosimy się do Rosji, by posłuchać dwóch frapujących wydawnictw, pełnych improwizowanego szaleństwa i zdrowej psychodelii. W głównej mierze sprawcą zajścia jest tu basista, operator wszelkiej maści elektroniki, Anton Efimov. Pierwsza formacja zwie się Der Finger, ma w dorobku mnóstwo płyt, a ich najnowsze dziecię zwie się … Pięć Pór Roku! Obok Efimowa w składzie: Evgenia Sivkova – saksofon i perkusja oraz … jej ojciec, Edward Sivkov – klarnet basowy, saksofon i instrument o nazwie bass-domra. Nagranie studyjne z marca 2018 roku, składa się - oczywiście - z pięciu części, a trwa 76 minut i 5 sekund.

Początkiem tej opowieści nie może nie być fragment Czterech Pór Roku Vivaldiego, tu w postaci sampla wypuszczonego, jakby ze zdewastowanego kaseciaka. Gwałtowny atak żywej fonii, jaki następuje tuż po nim, dobrze wprowadza nas w nastrój piosenek, które będą nam towarzyszyć przez kolejne pięć kwadransów. Piorun gitary basowej, saksofon na kosmicznym pogłosie, rytmiczny flow elektroakustycznego ognia w tle, perkusja silnie post-rockowa, wszystko zaś skąpane po pachy w psychodelii. Post-jazz, post-rock, post-music! Flow narracji jest gęsty, bardzo zmysłowy, ma kilka płaszczyzn percepcji, czasami przypomina matrioszkę. Ile ich by się nie otworzyło, w środku zawsze znajdziemy nową! Bas skwierczy rytmicznie, a saksofon płonie, jak na najlepszych płytach free jazzowych epoki ponowoczesnej. Wiele akcentów strunowych, bystre wtręty klarnetu basowego. Narracja parska plamami dźwięków, bądź buduje imponujące drony. Drugi epizod wywraca wszystko do góry nogami (kolejne też będą tak czynić). Bas skwierczy elektroniką, żywa perkusja buduje rytm, saksofon frazuje na jazzowo. Tylko krok, by wejść w obszar działania techno beatu, z furiackim saksofonem. Zaraz potem jazzowa synkopa, tu naprawdę może zdarzyć się wszystko! W obrębie jednej, kilkunastominutowej opowieści gatunkowy płodozmian! Dzieje się tak wiele, a muzycy zdają się nie podejmować złych decyzji. Płaszcz psychodelii w każdym przypadku, to idealny kontrapunkt. Gdy trzeba na moment zatrzymać się, saksofon pęknie gasi płomień w gęstym sosie elektroakustyki. Tańczy ze strunami i szczerzy do nas zęby! Trzeci epizod otwiera syntetyczny automat perkusyjny, puls basu, jeszcze żywy i spokojny, niemal miłosny saksofon na pogłosie. Drobne skojarzenie z niemieckim Tied and Tickled Trio, tu skąpanym w piekle psychodelii. Kolejny krok w kierunku eskalacji – atak dwóch saksofonów. Posuwisty, dziki dialog, a w tle coś na kształt berlińskiego Basic Channel, wersja betonowa. Brak muzycznych i stylistycznych hamulców buduje jakość rosyjskiej improwizacji. Na finał trzeciej części, tuż po kolejnym ciosie śmiercionośnej sekcji bass & drums, słodka ballada, z bardzo jednak hałaśliwym tłem.

Czwarta pora roku zaczyna się jak ostrze brzytwy. Drony saksofonu i klarnetu, gitara basowa, która wbija pale w ubitą ziemię – epicka psycho-drama! Mnóstwo kolorów, mnóstwo dźwięków, saksofonowa kipiel i elektroakustyczna ściana dźwięku. Narracja rozbłyska jak paw na wybiegu! Znów rockowy rytm, pasja tworzenia, moc psychodelii. Punk w wersji najostrzejszej, brudny tembr saksofonu i bas, który zna odpowiedź na każde pytanie. Na domiar naszej euforii – pojawiają się post-rockowe riffy z nieznanego źródła pochodzenia (gitary?). W tych okolicznościach spotyka nas kolejna wolta stylistyczna – zejście w dół, ostre hamowanie, pogłos, dubowa przestrzeń bez granic, perły dźwiękowe z obu dęciaków. Wreszcie epizod finałowy – drżenie basu, powrót żywej perkusji, smak gęstego napalmu o poranku. I nowa sytuacja sceniczna – bas gra czystymi strunami, progresywny drumming, buzująca elektronika, która raz skwierczy, innym raz śle drony. Fantastyczny moment pełnej symbiozy żywych i syntetycznych dźwięków. Pogłos, bezdenna otchłań nieba i piekła, dub free jazz!




Disen Gage  Nature (Noname666, CD 2018)

W ramach rozbudowanego suplementu do Der Finger, sięgamy po formację Disen Gage. Ponieważ obaj muzycy (Konstantin Mochalov, Anton Efimov) zatopieni będą w bezmiarze współczesnej elektroniki, nie wypada pytać ich o szczegółowe instrumentarium. Nature to ich ubiegłoroczna płyta (jest już nowa, ale nie dostała jeszcze do redakcji), trwa 48 i pół minuty, składa się zaś z trzech kilkunastominutowych, epickich opowieści o naturze kosmosu (z dużym wszakże przymrużeniem oka).

Nature, to progresywna, niebanalna, bardzo bogata w odniesienia gatunkowe elektronika, silnie naznaczona piętnem improwizacji. Post-techno z Berlina, analogowa elektronika lat 80., to tropy najbardziej oczywiste. Nie sposób też nie wskazać na post-rockowy, silnie psychodeliczny sztafaż doświadczeń Efimowa, z którymi obcowaliśmy przy okazji poprzedniej płyty w dzisiejszym zestawie. Wszystko czynione tu jest z epickim rozmachem, szczyptą zdrowego harshu, brudu na kablach, powykręcanego stylistycznie i rytmicznie. Czasami ma się wrażenie, że muzycy bawią się zepsutym programowaniem commodore, paląc przy tym wysokogatunkowe używki. Duża zmienność akcji, bez sekundy nudy, smak ciszy, swąd złego prądu i gatunkowe analogie do J.M. Jarre’a!

Druga opowieść zdaje się być chłodniejsza, bardziej zdystansowana. Strumień elektroniki z garścią niebanalnych zadziorów brzmieniowych. Migotliwy, elektroniczny dark ambient. Głucha, oniryczna czeluść - masywne płaty fonii, niczym chłostanie batem. Trzecia powieść bliższa jest klimatom post-electro. Dużo w niej pourywanych rytmów, niedokończonych fraz, a całość nie jest pozbawiona czupurnych wątków tanecznych. Na sam już finał kolejna rosyjska petarda między oczy – atak rockowych gitar, zręcznie przetworzonych na grubych kablach. Moc electro-heavy metalu, dalece zaskakująca ściana dźwięku na ckliwe dobranoc!




Ferran Fages  ‎Un Lloc Entre Dos Records (Another Timbre , CD 2018)

Po niebywałej porcji energetycznych dźwięków, czas po kolosalne wyciszenie. Kolejna wolta stylistyczna tej zbiorówki, prowadzi nas do świata współczesnej awangardy, tak dalece tłumiącej emocje i minimalizującej ilość wydawanych dźwięków, iż być może, w trakcie odczytu i odsłuchu, będziemy musieli szczypać się w policzki i sprawdzać, czy jeszcze żyjemy! Bohaterem dwóch kolejnych recenzji będzie kataloński gitarzysta i eksperymentator Ferran Fages, którego dokonania na wielu polach świetnie tu znamy, a najbardziej w ramach tria Phicus, które bez wątpienia zaliczamy do najbliższej rodziny Trybuny.

Najpierw płyta na gitarę akustyczną i elektronikę. Jeden nieprzerwany ciąg dźwięków, prawie 54 minuty muzyki, bazującej na formule kompozycji, z nierozpoznanymi rozmiarami ewentualnego procesu improwizacji. Nagranie z marca i kwietnia ubiegłego roku z Barcelony.

Dźwięczny flow gitary akustycznej, która zdaje się delikatnie rezonować z ciszą, jaka spowija pomieszczenie studia nagraniowego. Rodzaj repetytywnej kompozycji. Temat podawany jest majestatycznie, selektywnymi akordami. Do tej niewielkiej porcji dźwięków, od czasu do czasu, dodawany jest nowy składnik – mikrofaza, półnuta, szczątek myśli. Ważnym elementem strategii narracyjnej jest tu cisza. Konceptualna niemal powolność, wielokrotne wsłuchiwanie się w pojedynczy dźwięk, metafizyczna sytuacja sceniczna. Po 6 minucie narracja przebiera szaty pure minimalizmu, chwilami zdaje się wisieć na jednym dźwięku, który powoli wybrzmiewa, łechta ucho i zanika. Po 10 minucie dostajemy się w powolny wir pasma fonii, która przypomina falę radiową zagubioną w przestrzeni kosmicznej. Wgryza się w ciszę i odstawia gitarę na kilkanaście minut. Jednostajny puls, jakby droga do całkowitego zatracenia idei muzyki. Gitara powraca w okolicach 25 minuty, słuchacz zatem śmiało wyrwać się może z obowiązkowego letargu. Fala dronu wszakże nie zanika bez walki. Gdy w końcu gitara zostaje sama, serwuje nam porcję dźwięki w sekwencji z góry ustalonej. Faktura narracji staje się nieco bogatsza. Każdy akord wybrzmiewa z adekwatną precyzją. Tło delikatnie pobrzmiewa, ale nie ma już posmaku fali radiowej. Po 37 minucie Ferran powraca do trybu narracyjnego, jaki towarzyszył nam na początku nagrania. Znów pojedynczy dźwięk zdaje się fascynować muzyka ponad wszelką miarę. Gra ciszy, pomruk pomyślunku kompozytora. Po 44 minucie powraca coś na kształt fali radiowej. Tuli się do gitary, jakby chciała upodobnić się do pogłosu, jaki mógłby towarzyszyć drżeniu strun. Na finał, po 50 minucie, próba ubogacenia flory opowieści. Pulsująca repetycja, incydentalnie nawet trzy frazy gitary jednocześnie. Potem parędziesiąt sekund zupełnej ciszy i garść dźwięków na finał zupełny.




Ferran Fages  Detuning Series For Guitar (Edition Wandelweiser Records, CD 2018) 

Pójdźmy krok dalej w kierunku tłumienia ekspresji i kreowania kolejnego stadium minimalizmu. Kompozycja na dwie rozstrojone gitary elektryczne (delikatnie parafrazując tytuł płyty). Autorem jest tu rzecz jasna Fages, któremu towarzyszy Didier Aschour. Idea tej muzyki powstała w roku 2016, nagrana zaś została w roku ubiegłym. Pięć części oznaczonych cyframi, 55 minut.

Schemat dramaturgiczny jest następujący: dźwięk pierwszej gitary, dźwięk drugiej gitary oraz duża porcja ciszy. Gitary podłączone do prądu, ale z niskim poziomem zasilania. Strictly contemporary minimal, jakkolwiek w swej koncepcji nie zbyt dalekie od idei improwizatorskiej Johna Stevensa Flower. Muzycy wydają dźwięki naprzemiennie, a gdy już zagrają cokolwiek wspólnie, kończą utwór. Tu, w duecie dwóch gitar – … nie kończą. Narracja, to rodzaj trudnej wycieczki w poszukiwaniu utraconej harmonii i gitarowego stroju. Toczy się leniwie i równie dynamicznie, jak gwiazdy na bezchmurnym niebie. Druga część zdaje się być o ziarno pszenicy bardziej intensywna, choć porcje ciszy nieco bardziej rozległe – konceptualizm do krwi ostatniej, cytując klasyków kinematografii socrealistycznej. W trzeciej części każdy z gitarzystów gra jednocześnie dwie frazy przed obliczem nieposkromionej ciszy. Ba, jeden z nich, w przypływie szaleństwa, decyduje się aż na trzy frazy. Nie zmienia to faktu, iż udział ciszy w strukturze kompozycji przypomina procent posiadania piłki przez drużyny futbolowe, prowadzone przez Pepa Guardiolę!

Czwarta część, to powrót do koncepcji pojedynczych fraz, które zdają się być bardziej wypełnione prądem, a ich wybrzmiewanie dłuższe. W ostatniej części, początkowo dźwięki dostarcza tylko jedna gitara, usytuowana po prawej stronie. Lewa strona sceny rodzi się po kilku minutach - obie ślą mikrofrazy, a na ostatniej prostej, jakby budziły się z letargu. Lewa gitara dostarcza nam kilka nowych, frapujących dźwięków, ale dzieje się to już przed obliczem ciszy ostatecznej i zatrzymaniem rekordera.




Lotz Of Music  ‎Live At JazzCase  (El Negocito Records, CD 2018)

Czas na finał naszej dzisiejszej, nieco rozgadanej zbiorówki. Po paśmie ciszy, od czasu do czasu, inkrustowanej pojedynczymi dźwiękami, porcja dość bogato aranżowanej muzyki (chwilami być może, zbyt bogato). Przenosimy się do świata muzyki komponowanej, precyzyjnie zaplanowanej, z dużą wszakże porcją improwizacji, rodzącej się w tyglu międzygatunkowych wybuchów i trzęsień ziemi. Nie zabraknie też słodyczy i ballad dla grzecznych dziewczynek.

Główną postacią kwintetu jest Mark Alban Lotz, berliński flecista (tu używa czterech ich rodzajów), kompozytor większości materiału. Towarzyszą mu: Jörg Brinkmann na wiolonczeli, Alan Purves Gunga na perkusji i perkusjonaliach (plus inne przedmioty), Albert Van Veenendaal na fortepianie (także preparowanym) oraz Claudio Puntin na klarnecie, karnecie basowym i żydowskiej harfie. Niektórzy muzycy używają tzw. efektów, a także własnego głosu. Nagrane live w miejscu zwanym Dommelhof (Neerpelt), we wrześniu 2016 roku. Osiem kompozycji, 49 minut z sekundami.

Pierwszy temat podaje wiolonczela, która brzmi jak kontrabas. W tle skwierczy elektroakustyczny brud, a flet buduje na tej bazie swoją krótką, precyzyjną ekspozycję solową. Kind of chamber with post-rock view! – notuje recenzent. Zaraz potem stylowa ekspozycja wiolonczeli, która – uprzedźmy wypadki – najczęściej obdarzana będzie na tej recenzji ciepłym słowem. Cała kompozycja aż kipi pomysłami, bogactwem aranżacji i zmiennością przebiegu. Jazz, fussion jazz, garść preparacji, wiele momentów modulowania, czy kształtowania dźwięku amplifikowanymi zabawkami. Druga część, choć spokojniejsza, równie pełna jest zdarzeń i pomysłów, zarówno kompozycyjnych, jak i improwizatorskich. Dobre zmiany daje pianista, który z całej piątki muzyków zachowuje chyba najwięcej umiaru w zakresie buzującej nadkreatywności. Trzeci odcinek wyhamowuje i przenosi nas do świata statecznego bluesa, który szuka zaczepki w klimatach fussion rocka. Nim złapie posmak psychodelii, zdaje się być mocno wtórną propozycją. Czwarty startuje, niczym pierwszy, mocnym tematem podanym z gryfu strunowca. Komentarz małego piana, bardzo udany. Narracja toczy się ponownie, niczym wojna dnia z nocą - muzycy wyciągają pomysły z kieszeni niczym prestidigitatorzy, a słuchacz miewa problemy z ogarnięciem zamysłu na całość przebiegu kompozycji. Oto, jak nadmiar bywa wrogiem dobrego.

Rytm, tonacja, melodia – piąty fragment, to kolejny moment do tupania nogą i pośpiewywania przy goleniu. Dobre solo fletu, swingująca sekcja. Jeśli czekasz na odrobinę ciekawszych porcji dźwięku, wiolonczela cię nie zawiedzie. Szósta piosenka, bez cudzysłowu - słodka ballada dla wyjątkowo grzecznych dziewczynek. Pozostawilibyśmy ją bez komentarza, gdyby nie … udany finał z udziałem wiolonczeli. Siódmy temat cały kwintet gra unisono. Grozę sytuacyjną sieje czarny klawisz fortepianu. Ten dość ilustracyjny fragment muzyki wieńczy bogaty komentarz głosowy. Ostatni utwór znów ginie w nadmiarze pomysłów, eklektyzmie formy, która zdaje się nieco krępować poszczególnych muzyków. Całość inkrustowana efektami, niczym z dawnych kreskówek dla najmłodszych. Króluje rytm, który dość zgrabnie przenosi nas do samego końca płyty. Lotz Of Music. A lot of .. too much music. Żonglerka stylami i gatunkami, niczym kowbojski pojedynek w samo południe. Na ostatniej prostej odrobina bystrej, niemal afrykańskiej polirytmii.



środa, 20 marca 2019

Luis Vicente & Vasco Trilla! A Brighter Side of Darkness!


Kolejny na tych łamach, w odstępie tygodnia, bukiet kwiatów improwizującej młodzieży z Półwyspu Iberyjskiego. Kolejni ulubieńcy redakcji, znów muzycy wyjątkowi i godni wszelkich pochwał.

Barcelona, studio nagraniowe Golden Apple, 27 lutego ubiegłego roku. Luis Vicente na trąbce oraz Vasco Trilla na perkusji i instrumentach perkusyjnych. Trzy swobodne improwizacje, poczynione w Blasku Ciemności, łącznie 51 minut z sekundami. Wydawcą płyty jest Clean Feed Records (CD).




Początek opowieści umieszcza nasze receptory słuchu w głuchej przestrzeni post-elektronicznej. Głębokie preparacje trąbki, z samego jej wnętrza, szerokie strumienie płaskiej fonii, która płynie z drżących membran zestawu perkusyjnego, zapewne także ze smyczka pocierającego podejrzane przedmioty. Kropla za kroplą, pasmo za pasem. Przykład środowiska elektroakustycznego, budowanego zmyślnym preparowaniem wyłącznie akustycznych instrumentów - głucha cisza metafizyki dźwięku. Gardłowa melorecytacja trębacza napotyka na drummerski komentarz, który w tej sytuacji scenicznej traktować można jako interesujący dysonans estetyczny. Ekspozycja Luisa jest sucha, ale zmysłowa, opada niczym pajęczyna na pasaże perkusyjne. Tłumiona eksplozja głęboko skrywanych namiętności artystycznych. Vasco zaczyna wybijać rytm na krawędzi werbla, dokłada akcenty perkusjonalne, znów stwarzając rodzaj dysonansu. Ale ta gra chyba na tym polega. Perkusista zdaje się mieć kilka dodatkowych rąk, jego narracja pęcznieje, nadyma się - prawdziwy sztukmistrz z Barcelony. Począwszy od 8 minuty opowieść muzyków zaczyna nabierać walorów meta melodyjności i perkusyjnej progresji. Wieją wiatry - szumem z wentyli, ochłapami gorącego powietrza spod werbla. Akustyka przestrzeni płata figle, prawdziwe cuda! W 13 minucie Vasco na moment zostaje sam, brzmi wtedy niczym mała orkiestra symfoniczna. Luis powraca z jeszcze większą porcją melodyjności na ustach, a jego partner aktywuje nowe zasoby mocy, dzięki czemu narracja błyskotliwie przekształca się w długi, jakże piękny pasaż duetowego free jazzu. Gaszenie płomienia spoczywa na barkach armii małych dzwonków i podręcznych talerzyków.

Cisza wyznacza początek drugiej opowieści. Półdron z werbla, talerze, szmer na wentylach. Rodzaj spaceru po burzy z piorunami, mokre stopy, delikatny wiatr. Ukojenie, zejście z wysokiego poziomu emocji. Opowieść toczy się leniwie, szuka nowych punktów zaczepienia. Po paru chwilach pikujący flow Luisa sięga już prawie nieba, podczas gdy Vasco – dla przeciwwagi - buduje fundament nowej narracji przy pomocy całej armii swoich tajemniczych przedmiotów. Pierwszy śpiewa piosenkę z dzieciństwa, drugi czyni cuda, król Midas improwizacji. Nastrój robi się oniryczny, w tytułowym blasku ciemności pojawia się moment zawieszenia. Krok Luisa w kierunku sonorystyki, why not. Rezonujący dron Vasco, why not. Piękny, nowy moment spektaklu. Drony wzajemnie przenikają się, niczym smugi światła. Do wewnątrz i na zewnątrz. Nisko osadzona narracja Vasco wynosi opowieść z jarzma dronów ku free jazzowej stylistyce. Doom drumming to the outside! Kolejny raz, to Katalończyk kreuje nową sytuację dramaturgiczną. Portugalczyk w skupieniu, godnym lepszej sprawy, nie oponuje. 13-14 minuta, narracja zaczyna nabierać niemal rockowej dynamiki. Jakby fussion bez prądu! Delikatnie hamowanie kreuje kolejny międzygatunkowy spleen. Muzycy zdają się teraz opowiadać bajkę dla wyjątkowo niegrzecznych dzieci. Tuż potem Vasco zostaje sam – wielka ekspozycja talerzy i dzwonków. Posmak dalekiego wschodu! Śpiewny komentarz Luisa, czyniony wyjątkowo czystym tonem, jak znalazł!

Finałowa część spektaklu, najkrótsza, kind of encore. Potok sonorystyki, ocean preparacji, morze rezonansu, śpiew nieistniejących ptaków, szum wiatru. Drones in post-electronics! Narracja niemal stoi w miejscu, akustycznie skwierczy. Muzycy prześcigają się w prezentacji błyskotliwych porcji meta dźwięków. What a game! Opowieść zdaje się czynić wielką pętlę narracyjną i wracać do swojego początku. Znów elektroakustyka bez prądu! Ekscytujący finał, dron w dronie, dźwięk, który nie jest dźwiękiem. Ostatnie westchnienia, pomruki i drżenia. Końcową ciszę muzycy łapią w rozkroku.


*****


Muzycy grają obecnie koncerty promujące płytę A Brighter Side of Darkness. W ostatnim tygodniu występowali w Katalonii i we Francji. Na początku kwietnia zawitają do Polski! Oto szczegóły:

4 kwietnia, Kraków, Baza (z udziałem Michała Dymnego).
5 kwietnia, Lublin, Centrum Kultury.
6 kwietnia, Kazimierz Dolny, Studio KZMRZ.
7 kwietnia, Poznań, Dragon Social Club (z udziałem Witolda Oleszaka).



piątek, 15 marca 2019

Aidan Baker! Awel &‎ Doppellive! Next episodes trusted in ambient!


Czas na kolejne, po ostatnio recenzowanych nagraniach Dirka Serriesa, nowości z niemieckiego wydawnictwa Midira Records. Obie omawiane poniżej płyty premierę mają dokładnie dziś, zatem zasadność wspominania o nich, właśnie w tym momencie karkołomnych dziejów świata ponowoczesnego, nie wymaga dodatkowych wyjaśnień.

Otwieramy zatem wrota dark ambientu, przy okazji na własne potrzeby, odkrywając ważną postać gatunku, kanadyjskiego gitarzystę, rezydującego w Berlinie, Aidana Bakera. Jego dorobek artystyczny jest tak przepastny, jak droga lądowa stąd do Władywostoku. Być może nadejdzie kiedyś moment, by choć rzucić na nią okiem. Póki co, sięgnijmy po dwa nowe duety Bakera.




Aidan Baker &  Karen Willems ‎ Awel (Midira Records, CD 2019)

Najpierw duet z żywą, improwizującą perkusją, zatem z punktu widzenia wielbicieli swobodnej wymiany dźwięków, dalece interesujący. Karen Willems, to perkusistka i perkusjonalistka z Belgii. Nagranie koncertowe z Bochum (Christuskirche), z lutego 2017 roku, podzielone na pięć części – łącznie 38 i pół minuty.

Pomruk gitary, mały, delikatny drumming, skromne obcierki, czysta akustyka na pierwszym planie. Po prawej stronie drży filigranowy dron, główny zaś wątek gitarowy wydaje się być niezwykle miękki, plastyczny. W narrację wplata się mocny akcent stopy na bębnie basowym, który złowieszczo grzmi. Gitara rozbłyska paletami barw, nie unika też, from time to time, bardziej typowego, post-rockowego frazowania. Jej flow jest spokojny, bez inklinacji do eskalacji. Wejście w część drugą odbywa się bardzo płynnie – natężenie mroku na scenie zdaje się narastać, więcej akcentów na talerzach, subtelne drżenie werbla. Gitarowy dron niemal wisi w powietrzu, stoi nad głową perkusistki, która nie stroni od cyrkulacyjnych zagrywek – ambient more sad than dark, mimo wszystko.  Gdy dron szuka posmaku elektroniki, Karen zdaje się zamiatać salę koncertową szczoteczkami perkusyjnymi. Bardzo molekularna ekspozycja. Na starcie trzeciej części perkusja na moment milknie, zaś dron gitarowy lepi z kurzu elektroakustyczną poświatę, płynąc dalej spokojnie i konsekwentnie. Narracja delikatnie buduje swoją strukturę – nowe akcenty z gitary, oniryczne mikro talerze, może nawet miseczki, plamy czynione stopą. Całość dość tajemniczo narasta, poszczególne warstwy układanki jakby wpadały we wzajemny rezonans. Posmak całości zdaje się stawać nieco dubowy, przestrzeń pulsuje i drży. Dodatkowo gitara multiplikuje się, czyniąc cały fragment koncertu wyjątkowo urokliwym.  Początek czwartej opowieści po ewidentnym klejeniu post-produkcyjnym, prowadza delikatny dysonans estetyczny. Gitara (gitary?) pomrukuje, szeleści głuchą ciszą jeszcze bardziej filigranowo, jakby jej dźwięk docierał do nas zza siódmej góry. Drumming toczy się wartkim strumieniem, jakkolwiek odrobinę zbyt konwencjonalnym, jak na dramaturgię chwili – stopa, werbel, tom, talerz. Gitara dodaje nowe akcenty - silny pogłos, dubowa przestrzeń, kind of slow trance. Po chwili słyszymy kolejny, już trzeci strumień gitarowej fonii, serfujący po wysokiej fali i bystrze repetujący. Percussion przypomina lejącą się wodę. Po ułamku sekundy ciszy, finałowa część spektaklu – gitara przypomina, iż składa się także ze strun - frazy niemal klasyczne, ale podlane gęstym sosem ambientu o nieokreślonej barwie. Kołysząca pulsacja, dwa wątki zasadnicze, mały drumming w dalekim tle. Recenzent na koniec odnajduje barwę wybrzmiewania: blue ambient as well!




Aidan Baker & N  ‎Doppellive (Midira Records, 2CD 2019)

W trakcie eksploracji drugiego duetu Bakera, napotykamy na tajemniczą postać N, z którą zetknęliśmy się już przy okazji innych nowości Midiry. Przypominamy zatem, iż ów nieznajomy nazywa się Hellmut Neidhardt, gra na gitarze, tu także wspomagać się będzie bliżej nieokreśloną elektroniką. Na podwójnym dysku muzycy pomieścili dwa koncerty - 150316 Hamburg oraz 230316 Wuppertal (ciąg cyfr oznacza datę zaistnienia zjawiska koncertowego).

Koncert hamburski zaczyna się dość specyficznie. Na pierwszym planie słyszymy gwar rozmów, szelest oddechów, bezmiar wyczekiwania na pierwszy dźwięk. Dwa gitarowe drony nadlatują z oddali, są wyjątkowo spokojne i nienatarczywe, w niczym nie przypominają zapachu napalmu o poranku. Trzeba kilkudziesięciu sekund, by strumień ich dźwięków całkowicie pokrył fonię sali koncertowej. Owe dwa, czyste jak łza, drony budują swoją ekspozycję dalece nieśpiesznie, wręcz leniwie, niczym dwa tygrysy wygrzewające się na słońcu. Recenzent ma ochotę zamknąć oczy, odłożyć pióro i płynąć wraz z nimi. W 10 minucie flow narracji zostaje wzbogacony o nowe, bardzo molowe pasma. Jedno z nich brzmi niczym upalona, delikatnie amplifikowana wiolonczela. Opowieść urokliwie narasta, incydentalnie pokrywając jeden ze strumieni gitarowych, budujący swoją pozycję dramaturgiczną nie bez udziału elektroniki, prószem brudu i szczyptą dekonstrukcji. W 13 minucie pojawiają się nowe mikro drony basowe i zdają się wgryzać w wyższe partie fonii. Doświadczamy czegoś na kształt eskalacji – drony łapią powiew noise’owego powietrza, a całość zaczyna przypominać intensywną burzę piaskową. Harsh dub post-ambient superpositions! W takiej oto sytuacji scenicznej pojawiają się dźwięku typowe dla drżących strun akustycznej gitary, które zaskakująco zwinnie gaszą pożar i tłumią narrację. Piękna, 21 minuta koncertu! W tle być może słyszymy nawet akcenty paraperkusjonalne! Oniryczny ambient, pasemka elektroniki, swąd delikatnie przypalonych kabli. Czas na nowy dron – płynie spokojnie, wręcz chill-outowo, zdobiony małymi plamami urywanych fraz uderzania przedmiotem o przedmiot. Recenzent nie może nie docenić walorów akustycznych tego koncertu! Ów narracyjny slow motion pęcznieje, a w 28 minucie nakłada się na niego brudny, pulsujący, nerwowy dron, który klimatem przypomina bardziej dramatyczne momenty serialu Twin Peaks! Wyjście z tej intrygującej wolty stylistycznej odbywa się czystymi, spokojnymi falami gitarowej ornamentyki. Pogłos na strunach, urokliwa mikrobiologia ambientu! 33 minuta przynosi drobną eskalację – jeden dron jest czysty, drugi silnie zabrudzony, z akcentami basowymi i mikro sprzężeniami. Finał grzmi mocą amplifikatorów.

Osiem dni później, inne miejsce, te same instrumenty, ci sami muzycy – na starcie niemal słodkie, urywane frazy kobieco brzmiącej gitary, która topi się w repetycji. Druga gitara złapała już porcję prądu, ale pędzi na scenę z dynamiką żółwia. Kraina ambientowej łagodności kąsa obficie. Po 8 minucie pierwotna gitara rozpływa się w oleiste pasmo dronowe, dzięki czemu obie gitary płyną już w kierunku dramaturgicznej nieskończoności. Po kolejnych czterech minutach obie porcje fonii matowieją i brudzą swoje brzmienie. Ślady krwi i harshu na obu gryfach. Siarczysty flow wpada nam wprost do oczu. Głucha meta przestrzeń kosmosu. 19 minuta, narracja zaczyna nosić znamiona delikatnego uspokojenia, jakby motyw gitarowy z początkowej fazy koncertu niespodziewanie powracał. Jest wszakże wyjątkowo subtelny, niemal romantyczny i ckliwy. Piękno zaniechania, oniryzm bezwarunkowej niemal akustyki. 26 minuta i hamulec jest zaciągany po raz kolejny – muzycy wydają się poszukiwać nowej ścieżki rozwoju dla swojej opowieści. Więcej mroku, tajemniczości, transcendencji. 30 minuta, to niemal dotknięcie jęzora ciszy. Rodzą się nowe drony, na poły relaksacyjne, ale wyjątkowo urocze w odbiorze. Pojawia się akcent perkusjonalny, ale zatopiony w chmurze czerstwego ambientu. Na sam finał drony delikatnie narastają. Ostatnia prosta jest dalece ekscytująca, epicka, bezwymiarowa.




środa, 13 marca 2019

Tom Chant! Michał Dymny! Vasco Trilla! Ban-Opticon!


Druga płyta z cyklu realizacji koncertowych Nocturna Discordia, jakie Discordian Records organizuje w każdą środę, począwszy od 2014 roku, w klubie Soda Acústic, w sercu dzielnicy Gracia w Barcelonie.

7 marca 2018 roku, na drobnym podwyższeniu klubowym, melduje się trójka muzyków, których śmiało zaliczyć możemy do ulubieńców redakcji, tudzież aktywnych członków rodziny związanej z Trybuną Muzyki Spontanicznej, tak poprzez realizacji płytowe, jak i uczestnictwo w organizowanych przez nią koncertach swobodnej, jakże spontanicznej muzyki. A zatem: Tom Chant – saksofon tenorowy i sopranowy, Michał Dymny – gitara elektryczna i Vasco Trilla – perkusja. Zarejestrowany materiał dźwiękowy podzielono na płycie na trzy części, opatrzono tytułami i pozwolono, by trwał 45 minut i 38 sekund. Muzyka dostępna w formie elektronicznej, na stronie bandcampowej Discordian Records, od 5 lutego br.




Początek. W koncert wchodzimy dynamicznie, jakbyśmy wskakiwali w krzyżowy ogień pytań, na które nie ma prostych odpowiedzi. Szereg zmieniających się sytuacji scenicznych - sonoryzujący saksofon tenorowy, impulsywny drumming, niestroniący od wysokich pisków talerzy i basowe przebiegi gitary elektrycznej, potem drobne imitacje tenoru i gitary, niczym komentarz dla rezonującego zestawu perkusyjnego, wreszcie stopa, która bije czeluść bębna basowego, niczym serce w trakcie konwulsyjnego ataku. Kipiel na otwarcie koncertu, idealny pomysł! *). Niemal power trio! Na wybrzmieniu muzycy tulą się do siebie, ślą pozdrowienia i wyrazy sympatii, a na finał, już bez saksofonu, Michał i Vasco kroją piękną ekspozycję. Tom powraca dosłownie na ostatni dźwięk.

Rozwinięcie. Pulsujący gryf gitary, suche oddechy saksofonu - cudny, filigranowy duet, w oczekiwaniu na perkusję, która podąża z oddali. Vasco ledwie dotyka werbla, podczas gdy na obu flankach prawdziwe tańce i swawole. Narracja ma swój rytm, muzycy jakby w poszukiwaniu pretekstu dramaturgicznego do rozpoczęcia galopu, nakręcają się wzajemnie (Vasco – epicka drama na talerzach!). W 7 minucie następuje wyhamowanie – szczypta oniryzmu i plastry psychodelii rodzą się pod palcami Michała. Efekt wzmacniany jest ekspozycją Vasco na małych talerzykach i miseczkach. Dynamika nagrania zdaje się być głęboko ukryta, albowiem narracja toczy się niemal wyłącznie w górnym paśmie, bez basowego backgroundu. Niemniej Michał, nawet gdy wpada w mroczną sonorystykę, nie gubi po drodze podskórnego rytmu, który zaszyty ma chyba w osobistym DNA (często w trakcie rozwoju improwizacji jego gitara wchodzi niżej i rysuje basowy fundament dla saksofonu i perkusji). W 9 minucie hamowanie zdaje się być już definitywne – nastrój dark-ambient spowija Sodę, niczym mgła o poranku. Mikrofrazy na skrzydłach sceny, szczotki na werblu, rezonans talerzy. Kolejnym krokiem winna być drobna eskalacja napięcia, która ma ostatecznie miejsce, ale znów nie jest typowa, albowiem Vasco konsekwentnie unika drummingu. W 13 minucie znów wzajemnie wytłumienie – znów czynione w obliczu świetnej komunikacji. Moc imitacji na flankach, bukiet kolektywnych ekspozycji. Wreszcie Vasco włącza werbel, tomy, talarze i stopę – zaczyna drummingować na potęgę! Oto i 16 minuta, a narracja tria osiąga pełny wymiar free jazzowego power tria. Fire Music!

Zakończenie. Saksofon Toma kwili jak sroczka, Vasco i Michał ślą drony. Klimat zdaje się być lekko post-psychodeliczny, a na gryfie gitary nawet post-industrialny. Galeria nowych, ciekawych dźwięków. Szczególne cuda dzieją na gryfie, w międzyczasie Vasco włącza swoje małe robaczki, a Tom preparuje tubę podejrzanymi przedmiotami – bodaj najspokojniejszy moment koncertu (6 minuta). Płaszcz oniryzmu i garść puszczonych w ruch wibratorów. 9 minuta, to moment, w którym muzycy być może wykonują pierwszy krok w kierunku finalizacji koncertu. Michał eksponuje zwinność swoich palców, Vasco kipi dźwiękami, niczym paw na wybiegu, Tom dmie - zapewne w nogawkę - z dużą desperacją. Dynamizacja narracji wydaje się jednak dość pozorna. Muzykom raczej bliżej do ciszy. Dialog na flankach, ledwie szeleszczący werbel. Krok ku eskalacji zostaje jednak postawiony, ale z dużą rozwagą, bez brawury. Vasco zdaje się zagęszczać ścieg drummingu, a wszyscy muzycy dopingować do ognistego finału. Piękna kipiel na ostatniej prostej, choć inna niż w drugiej części, bardziej rockowa, z błyskawicami!




*) o ile pamięć nie zawodzi Pana Redaktora, układ koncertu w realu miał nieco inny szyk, co oczywiście w jakikolwiek sposób nie zmienia dramaturgii … samej recenzji.


poniedziałek, 11 marca 2019

Ericson! Nästesjö! Berre! Ausfahrt Freihalten! Keep the exit clear!


Skandynawia obfituje w ciekawe zjawiska na scenie free jazz/ free improv niemal od zarania gatunku. Dzieje się tak zapewne nie tylko z powodu opiekuńczego charakteru organizacji państwowych w tej części świata. Czasami ma się wrażenie, że północ Europy, jej stereotypowy chłód, aż skłania do przyjacielskiego improwizowania!

W dzisiejszej opowieści trójka muzyków, których znamy, cenimy, choć w zakresie przynależności pokoleniowej i dotychczasowego dorobku artystycznego, zdaje się, że więcej ich dzieli niż łączy. Jakkolwiek jako trio o roboczej nazwie ENB, po ponad czterech latach wspólnego muzykowania, wreszcie dorobili się debiutanckiej płyty, która bodaj dziś ma swoją światową premierę, a dokładnie jutro mieszkańcy Poznania będą mogli poznać jej zawartość w trakcie okoliczności koncertowej!

Płyta zwie się Ausfahrt Freihalten, wydana została przez Barefoot Records, a nagrało ją trio w składzie: Sture Ericson na saksofonie altowymi klarnecie, Johannes Nästesjö na kontrabasie i Håkon Berre na perkusji (zgodnie z opisem, każdy muzyk także preparował brzmienie swojego instrumentu). Miejsce zwane Arts Center w szwedzkim Malmö, listopad 2017 roku. Osiem odcinków z tytułami, jak sami muzycy wskazują – 43 minutes of pure improvised music!




Ostry tembr kontrabasu, przyczajony saksofon altowy, dokładna, zawsze grająca w punkt perkusja, to okoliczności przyrody, które niechybnie zwiastują ciekawy spektakl. Swobodna improwizacja zanurzona korzeniami w jazzie, ale czerpiąca z niego tylko tyle, ile w danym momencie potrzebuje. Narracja gęsta, niemal ciało w ciało, prowadzona w bardzo zdyscyplinowany sposób, świetnie skomunikowana we wszelkich aspektach procesu improwizacji. Kontrabasista sięga po smyczek, wprowadzając dzięki temu nastrój niebanalnego dysonansu estetycznego. Muzycy przechodzą od zadumy do krwistego galopu w mgnieniu oka. Podobnie zwinnie pokonują dystans pomiędzy ciszą, a hałasem. Finał pierwszej części płyty wieńczy małe, ale błyskotliwe solo na perkusji. Część druga startuje smykiem na gryfie kontrabasu i szmerami wokół niego. Drobne inskrypcje na talerzu, śpiewny flow z tuby saksofonu i ledwie sekunda wystarcza, by narracja zaczęła poszukiwać sonorystycznych odniesień. Do słuchacza zdają się docierać gorące podmuchy powietrza z każdego niemal źródła dźwięku. Pudło rezonansowe kontrabasu aż trzeszczy. Balet i taniec, bez rytmu i tonacji. Piękne!

Trzecia opowieść rodzi się z mgły perkusyjnych preparacji. Kontrabas drży i ciężko oddycha. Dęciak szeleści. Małe frazy, krótkie spięcia, zabawa z ciszą. Jakże zmysłowo muzycy przykuwają naszą uwagę do swoich dźwięków. Drobne incydenty klarnetowe i pizzicato kontrabasu, które dynamizuje przekaz, płynie zwartym strumieniem samym środkiem sceny. Garść imitacji na przeciwległych flankach. Na finał krok w swobodny galop, ale zwinnym, kocim trybem. Czwarta piosenka startuje zwartym, kolektywnym, free jazzowym rytmem. Znów kocia zwinność, do tego tygrysia zapalczywość. Świetna komunikacja – demokracja, socjalizm, wewnętrzna kompatybilność. Akcję tej części ciągnie buńczuczny, śpiewny alt. Kontrabas i perkusja gnają na zatracenie, a potem pięknie stopują.

Piąty odcinek, preparacje na kontrabasie, obok dociekliwy saksofon, która szuka wciąż nowych środków wyrazu, chrobocze, szeleści i prycha. Zdaje się, że Sture umieścił w tubie jakiś bliżej nieokreślony przedmiot. Subtelne percussion podkreśla grozę sytuacji. Na takiej bazie, muzycy w mistrzowski sposób budują kolejną zwartą i dynamiczną narrację. Mnóstwo aktywności, ocean pomysłów i świetne decyzje, co do wyboru akurat takich, a nie innych rozważań. Moc małych, ale niezwykle intensywnych dźwięków. Tu, zamiast sugerowanej eskalacji, bystre wytłumienie. Opowieść staje w miejscu i poszukiwać zaczyna dna pojedynczych fonii. Szósty fragment znów startuje w oparach preparacji i sonorystyki. Klarnet zdaje się jednak zgłaszać zdanie separatywne i podśpiewuje małymi frazami. Kontrabas szumi włosiem smyczka, talerze rezonują. Wszystko na scenie zdaje się już śpiewać i skowyczeć. Eskalacja budowana jest z saperską precyzją, z dbałością o każdy dźwięk. Brawo!

Siódmy odcinek, małe percussion, smyczek na gryfie, urywane pętle czystego altu. Narracja buduje się jakby samoczynnie, w mgnieniu oka. Saksofon indywidualnym flow ciągnie pozostałych do góry, na szczyt. Stopping odbywa się na barkach barokowo brzmiącego kontrabasu. Drummer kłębi się wokół własnej osi, niemal podśpiewuje. Moment kameralnej zadumy, wyzwolonej wszakże ze wszelkich konwenansów. Wreszcie pieśń zamknięcia, a na jej starcie prawdziwa kipiel w tubie dęciaka - w jego środku, jakbyśmy słyszeli zdarte gardło samego Phila Mintona! W komentarzu small drumming i cisza na gryfie. Potem krok w kierunku preparacji. Narracja rodzi się kolektywnie, zapewne z uśmiechem na ustach. Każdy z muzyków ma nogę na gazie i robi z tego użytek! Mocne dźwięki, połamany rytm. Alt, niczym sygnałówka, zwołuje wielkie polowanie, nawołuje do artystycznej anarchii. Galop w blasku słońca, swoboda gestów, dźwięków i scenicznych obyczajów. Emocje buzują! Instrumenty skąpane w ogniu! Świetny, turbulentny finał doskonałej płyty! Berre w furii, Sture znów z dziwnym przedmiotem w tubie, walking Johannesa niczym stado antylop! Po punkcie przegięcia, piękne wygaszanie płomienia na smyku kontrabasu, przy wtórze perkusjonalii i małych dźwiękach altu.



Koncert tria w poznańskim Dragonie (ul. Zamkowa 3) odbędzie się 12 marca o godzinie 20.00.

czwartek, 7 marca 2019

Dirk Serries: In Ambient We Trust!


Ostatnimi czasy belgijski gitarzysta Dirk Serries zdaje się koncentrować na muzyce improwizowanej, na rozwijaniu edytorskiej inicjatywy A New Wave Of Jazz, ale … wiele wskazuje na to, iż wciąż ciągnie wilka do lasu!

Jako Vidna Obmana, a potem Fear Falls Burning, stał się klasykiem muzyki określanej, nie bez przyczyny, mianem dark ambient. Najpierw stosując akcesoria elektroniczne, potem zaś gitarę elektryczną, wyniósł te niekończące się pasma płynnych dźwięków do rangi sztuki wyjątkowej. W ubiegłym roku płytą Epitaph, wydaną u progu 50 urodzin, symbolicznie pożegnał się z tą stylistyką.

Nowy rok zdaje się przeczyć tym artystycznym postanowieniom. Oto bowiem na przestrzeni 7 tygodni ukazują się aż cztery tytuły z istotnym udziałem Serriesa, które śmiało umieszczają nasze receptory słuchu w niebywałej otchłani mrocznych dźwięków, pośród kawalkady dronów, które w takim samym stopni nie mają naznaczonego początku, jak i zdefiniowanego końca.

Pierwsza z omawianych dziś płyt miała swoją premierę pod koniec stycznia, druga w lutym, a dwie kolejne oficjalnie staną się historią gatunku już 15 marca! A na połowę kwietnia zapowiadana jest premiera nowej płyty Fear Falls Burning!





Yodok III  ‎This Earth We Walk Upon (Consouling Sounds, CD 2019)‎

O formacji zwanej Yodok III czytelnicy tej strony wiedzą dokładnie wszystko! This Earth We Walk Upon, to ich siódme wydawnictwo, w tym piąte zarejestrowane na koncercie. Na scenie obiektu zwanego Dokkhuset (Trondheim, Norwegia), spowici w mgłę i mrok, pojawiają się: Tomas Järmyr - perkusja, Dirk Serries - gitara elektryczna oraz Kristoffer Lo – tuba i flugabone (przypomnijmy: silnie amplifikowane). Październik 2016 roku i 63 minuty nieprzerywanego czymkolwiek, niesamowitego strumienia dźwiękowego.

Introdukcja prowadzona jest na talerzach i werblu, nie rodzi się w otchłani rozgrzewających się amplifikatorów, jak to ongiś bywało. Pierwsze dźwięki gitary Dirka, bardzo delikatnym zresztą strumieniem, pojawiają się dopiero po upływie 120 sekund, co zdaje się być skutkiem faktu, iż Tomas na moment zamilkł. Muzyka kroczy do nas wyjątkowo małymi krokami, jak zawsze jednak z samego dna ciszy. Po upływie kolejnej minuty, słyszymy dźwięki tuby, ale być może, to tylko drżenie talerzy drummerskich. Muzycy, choć płyną, zdają się stąpać po wyjątkowo cienkiej powłoce lodowej. W 6 minucie, najprawdopodobniej ze strony gitary, dociera do nas nowe pasmo mikrodronowe. Towarzyszą mu dźwięki, które moglibyśmy uznać za preparację talerza. Krok po kroku, repetycja za repetycją, narracja buduje się z mozołem i potem na czole. Tuba definitywnie rodzi się dopiero w 12 minucie i osadza na prawej flance, gdzie pozostanie do końca spektaklu. Mijają kolejne minuty, a narracja wciąż nie wychodzi ze stadium prenatalnego, jest wyjątkowo cicha i spokojna, pomimo dużej aktywności Tomasa. Poczynania jego partnerów delikatnie przybierają na sile dopiero w 20 minucie – na obu flankach zdają się płynąć swoiste meta melodie, przez moment nawet wspólnym strumieniem. Po trzech kolejnym minutach, na tle rozbrzmiewającej ciszą tuby, dociera do nas coś na kształt drobnego spiętrzenia energii, metalicznego zadzioru na gryfie gitary. Tuż obok nierozpoznane do końca źródło dźwięku pulsuje.

W 25 minucie recenzent już chyba śmiało ogłosić może wyjście ze strefy ciszy – Dirk dodaje nowy strumień fonii, dźwięk tuby także gęstnieje i zdaje się wchodzić w dialog z perkusją. W 30 minucie, po skromnym wytłumieniu, ta ostatnia milknie i rozpoczyna się nowa rozmowa na skrzydłach sceny. Ów moment moglibyśmy określić mianem dark folk, tuba brzmi bowiem nad wyraz akustycznie. Po chwili zostaje sama i śpiewa pieśń odkupienia. Dirk zdaje się stać w miejscu, Tomas jedynie opiera się o talerz. Spod niego wyłaniać zaczyna się szczególny rodzaj rytmu, jakby Szwed zwoływał nieobecnych na sabat. Tuba proponuje nową warstwę narracji, gitara czyni to samo – jakby układali stos, plama na plamie. 40 minuta, to kolejny przejaw rosnącej aktywności Dirka – proponuje wciąż nowe partie fonii. Tomas gra rytm, ale nie nadużywa mięśni rąk, Kristoffer cudownie repetuje. Być może właśnie w tej chwili spektakl osiąga swoją foniczną pełnię. Eksplozja urody, mrocznej witalności, moc nowych pąków i strzelistych łodyg. Marsz po wieczne szczęście w tonacji molowej - dark & sad ambient w rozkwicie! 46 minuta i obie flanki zdają się zwiększać moc na wejściu! Definitywnym kierunkiem narracji staje się kulminacja! Tomas i jego perkusja pokazują masywny, rockowy pazur! Do ściany dźwięku Yodok III dociera około 55 minuty. Elementy składowe tejże są następujące: post-rockowy ambient gitary, doom metal perkusji, wreszcie psychodeliczne post-fusion tuby! Trzy strumienie fonii w pełnym rozbłysku! Stopowanie następuje w połowie 60 minuty koncertu. Jest jednak bardzo nieradykalne, wręcz ślamazarne. Gaszenie płomienia toczy się wedle wskazań rytmicznych demonicznej stopy na bębnie basowym. Tuba ciągnie melodię, gitara zatopiona w ambiencie. Gdy stopa milknie, drony na obu skrzydłach wydają z siebie ostatnie westchnienia.




The Void Of Expansion Governed By Decay (Dunk!Records, LP + CD 2019)‎

Jeśli Serries i Järmyr, w trakcie mrocznych i pełnych niepokojących dźwięków, muzycznych podróży, zagubią gdzieś tubistę Lo, nie tracą rezonu i występują jako duet. Także on ma swoją historię, spisaną srebrnymi literami na tych łamach, a zwie się The Void Of Expansion. Przed nami ich trzecie wydawnictwo, niezwykle efektywne edytorsko, albowiem składa się z winyla i płyty kompaktowej. Dwie strony tego pierwszego i jeden trak tego drugiego, dają nam łącznie 68 i pół minuty muzyki, zarejestrowanej w okolicznościach studyjnych, w dobrze nam znanym miejscu – brukselskim studiu Sunny Side, w maju 2017 roku.

Pierwszy dźwięk gitary dociera do nas z prawdziwych głębin amplifikatora, niemal z drugiej strony membran. Pod spodem zdaje się płynąć inny dron, który przypomina meta drumming i brzmi wysokimi dźwiękami. Bynajmniej jego sprawcą nie jest jednak Tomas. Pierwszy bowiem sygnał życia od perkusisty otrzymujemy dopiero po 120 sekundach (i są to drżące talerze). Jego ruchy zdają się być bardzo plastyczne, a struktura narracji od startu gęsta, ale stosunkowo delikatna. Mniej więcej w 7 minucie flow duetowej ekspozycji osiąga już poziom głośności, który pozwala nam uznać introdukcję za zakończoną (przy okazji, omawiany przed momentem koncert Yodoka, potrzebował na ów proces niemal 30 minut). Ekspozycja gitarzysty jest już niezwykle bogata – płynie dołem, górą i samym środkiem! Po 12 minucie perkusista wpada w pierwszą, rockową kipiel, która jakże udanie kontrapunktuje falę posuwistych dronów partnera.  Te zaś zaczynają ciekawie się rozwarstwiać, dzielić na mniejsze jednostki przesyłowe. Pierwsza opowieść tłumi się po ustaniu działań perkusyjnych, gdy drony zdają się odpływać w niebyt. VOE – rodzaj wariacji na temat Yodoka, muzyka bardziej intensywna, gęstsza, nawet czupurna – notuje bystry recenzent.

Poszarpana, delikatnie sprzęgająca się pętla na gryfie gitary wprowadza nas w drugą opowieść. Jak pozytywka puszczona w ruch, będzie z nami do samego końca. Szuka wewnętrznego rytmu i repetuje.  Płynny, brudny i zadziorny flow, z odrobiną noise na brzegach. Tomas wkracza do akcji po 90 sekundach, i to on zaczyna budować narrację tej części, systematycznie dorzucając do ognia. Dirk wypuszcza pasmo czystego ambientu, która niczym mgła, opada na pierwotną pętlę, a dzieje się to w 6 minucie. Nowy dron wisi, trwa niczym wielogodzinne medytacje AMM, potem pęcznieje i szuka zwady. Wsparcie drummerskie, solidne, choć bez fajerwerków. Ilość składowych narracji rośnie, także po stronie aktywności Tomasa. Kierunek – eskalacja! Szczyt muzycy osiągają po 15 minucie. Monumentalna, epicka narracja, która po paru chwilach bezboleśnie przechodzi w stan wygaszania. Talerze samodzielnie wieńczą proces.

Trzecia opowieść wita nas głuchą ciszą, pustym tembrem amplifikatorów. Pierwszy dźwięk przypomina wysoko zawieszony sygnał alarmowy, które niesie wyłącznie złe wieści. Uprzedźmy przebieg wypadków – zostanie on z nami po kres tej historii. W tle rodzi się wyjątkowo skromny drumming. W 4 minucie dron gitarowy, uprzednio zagubiony w przestrzeni kosmicznej, staje się naszym udziałem. Demonicznie kroczy i rozwarstwia się na mniejsze partie fonii. Tomas intensywnie czyści werbel drummerskimi szczoteczkami. Silent ambient as well! Pierwsza burza zaczyna grzmieć w oddali około 13 minuty. Masywny dron zaczyna niepokojąco falować outside & inside. Narracja buduje się wyjątkowo mozolnie, ale cierpliwość i konsekwencja są udziałem obu muzyków. W 20 minucie flow przypomina ciecz, na kilka chwil przed całkowitym zgęstnieniem. Dirk zdaje się tworzyć trzy, a nawet cztery wątki jednocześnie. Tomas krąży wokół własnej osi i dynamizuje przekaz. Muzyka, step by step, osiągać zaczyna stan wrzenia. Eskalacja wyjątkowej urody, pełna noise’owego chaosu sytuacyjnego i metalowego bębnienia. Stopowanie, choć znów dość nagłe, zdaje się być wyjątkowo stylowe. Ostatnie dźwięki, to chrobot werbla i … sygnałówka, która towarzyszy muzykom od pierwszej sekundy tej opowieści.




Scatterwound  M.N (Midira Records, CD 2019)

Na dwa koncerty przenosimy się do dużego obiektu sakralnego w niemieckim Bochum (Christuskirche). Najpierw na scenie pojawia się dwóch gitarzystów. Pierwszym z nich jest Dirk Serries, drugi zaś ukrywa się pod tajemniczym szyldem N. Dociekliwy Pan Redaktor w mig ustala, iż faktycznie nazywa się on Hellmut Neidhardt i po części pełni tu rolę gospodarza. Muzycy przyjmują imię Scatterwound i wyposażeni w znacznych rozmiarów amplifikatory, tudzież stoły mikserskie, zajmą nam dokładnie 37 minut i 57 sekund, by opowiedzieć swoją historię jednym, gęstym strumieniem mrocznych dźwięków. Rzecz dzieje się w lutym 2017 roku.

Szelest ciszy, drżenie murów, krew amplifikatorów – po 90 sekundach po prawej stronie sceny zaczyna łomotać pierwszy z gitarowych dronów. Ten po lewej czyni podobnie, ale z pewnym opóźnieniem. Ten wcześniejszy zdaje się delikatnie smakować syntetyką, jest szorstki w dotyku i zabrudzony, jakby na lekkim przesterze, ten późniejszy - czysty jak łza dziewicy. Oba zjawiska foniczne płyną szerokim strumieniem, falują niczym połać chłodnego oceanu. Narracja jest nieco monotonna, ale intensywna, gęsta, chwilami ocierająca się o noise, zwłaszcza po prawej stronie. Jej flow narasta, ale zmienność w czasie i przestrzeni przyjmuje mikroskopijne rozmiary.

Dopiero w 19 minucie opowieści recenzent ponownie chwyta za pióro. Gitarzysta posadowiony na prawej flance (najprawdopodobniej ów tajemniczy N) delikatnie zdejmuje nogę z gazu. Gitarzysta na lewej flance (najprawdopodobniej Dirk) niemal niezauważalnie wygasza swój puls. Dwie minuty później tenże ostatni muzyk bierze głębszy oddech i rusza w nową podróż. Brudzi swoje brzmienie, wpuszcza do strumienia fonii opiłki post-harsh-electronics. Prawa strona narracji poddaje się odwrotnemu procesowi – czyści brzmienie i snuje typowy, ambientowy flow. Być może wszakże, cała operacja, to jedynie efekt zmiany parametrów na stole mikserskim. Ciąg dalszy opowieści ponownie nabiera cech dużej stabilności i artystycznie uzasadnionej monotonii. Fluktuacja zdarzeń w obu strumieniach gitarowej mocy jest dalece filigranowa, choć przyznać trzeba, że lewa strona wykazuje się większą aktywnością. Z czasem ów proces pogłębia się, a prawa strona zdaje się stać już w miejscu. W efekcie scenę obezwładnia jeden silny strumień fonii, z elementami hałasu, niczym rozlewająca się, gorąca lawa. Dark & black harsh ambient. Od 35 minuty następuje wygaszanie opowieści. Prawa strona tli się niczym pogorzelisko, lewa bezceremonialnie milczy. Po całkowitym wybrzmieniu i chwili zawahania – moc jakże zasłużonych oklasków z drugiej strony sceny.




Thisquietarmy / Dirk Serries / Tom Malmendier  Hell (Midira Records, CD 2019)

Mija kolejnych osiem miesięcy, jesteśmy ponownie w obiekcie sakralnym w Bochum! Serriesowi towarzyszą tym razem: Eric Quach na gitarze (pod artystycznym szyldem Thisquietarmy) oraz Tom Malmendier na perkusji. Ich wersja Piekła potrwa 41 minut i 11 sekund. Będzie, co chyba oczywiste, nieprzerwanym ciągiem dźwięków.

Od pierwszego śladu fonii – perkusyjny puls, drżenie jednej z gitar, plamy z drugiej. Z jednej strony spokój, z drugiej - mgła przed oczyma i mrowienie w kręgosłupie. Filigranowa narracja, budowana przez dwa systematycznie, ale relaksująco narastające drony gitarowe - jeden jakby nieco mosiężny, drugi skromny, jakby nieśmiały. Jeśli ten pierwszy grzmi szorstkim tembrem, to drugi pętli się na gryfie. Flow obu rośnie sukcesywnie, z blaskiem oniryzmu. Perkusista, zatopiony w kreowaniu swojego świata, pełnego improwizowanego blichtru, prawdziwie wyzwolonego drummingu, zwinnie przedziera się przez fonie dronów, zdaje się dyktować tempo, stymulować dynamikę, pchać ów dark ambientowy strumień dźwięków ku niespodziankom, jakie przynieść może sytuacja sceniczna. Gitara Erica topi się w ciągłych zmianach, szuka nowych wątków i jest niecierpliwa. Gitara Dirka stawia na spokój i konsekwencję w działaniu. Każda z nich na swój separatywny styl, a wspólnym dla nich mianownikiem jest budowanie skały na fundamencie perkusyjnym. W 13 minucie perkusista milknie, pozostawiając obu dronom czas na wybrzmienie i rozpoczęcie nowej części opowieści. W chmurze talerzowego rezonansu, post-elektroniczny spleen zdaje się na moment gasić płomień narracji.

Odbiorca nie zaznaje jednak ciszy, albowiem z prawej strony sceny swe życie rozpoczyna nowa opowieść - spokojna, wolnostojąca, pulsująca, ciemna, ale i relaksująca. Na tym tle perkusista rozpoczyna preparować dźwięki elementów składowych swojego zestawu drummerskiego. Piękna, żywa, tryskająca urodą fonia. W tak zwanym międzyczasie do gry wchodzi druga gitara – buduje coś na kształt repetytywnej post-elektroniki. Tak oto, w tyglu kościelnej meta rzeczywistości, doświadczamy trzech strumieni o ponadgatunkowej różnorodności. W 18 minucie wszystkie te wątki zaczynają się pętlić, współgrać ze sobą, akustycznie interferować. Jakże doskonały moment koncertu! Lewa gitara pełna psychodelii, prawa po uszy zatopiona w ambiencie, po środku eksplozja kreacji ze strony perkusji! W 21 minucie Tom dynamizuje opowieść, jego maszyna drummerska zostaje puszczona w ruch. Rytm, tempo i cuda na obu flankach! Po kolejnych trzech minutach perkusja tłumi się dość mocno i wtapia w bezmiar gitarowych dronów. Pozostanie już w tym stanie do końca koncertu, od czasu do czasu, akcentując wyczyny gitarzystów talerzowymi ornamentami lub salwami werblowych mikro eskalacji.

Królestwo ambientu obejmuje bezwarunkowe panowanie na scenie. Choć doświadczamy być może najspokojniejszego fragmentu koncertu, emocje zdają się buzować na scenie. 21 minuta i na tle pulsujących dronów pojawia się gitarowe frazowanie, kind of guitar dark chill-out, co tworzy fantastyczny dysonans estetyczny. Fale ambientu zalewają umocnienia na brzegach. Wszystko wokół zdaje się poddawać temu zjawisku i rezonować. Flow narracji gęstnieje, pęcznieje, rozrasta się niczym pajęczyna. Każdy dźwięk na scenie zdaje się zlewać do jednego strumienia. Ściana dźwięku staje się udziałem wszystkich uczestników spektaklu. Z Nieba do Piekła! Perkusji udaje się incydentalnie przebijać na powierzchnie gęstej skorupy narracji, wychylać głowę ponad powierzchnię oceanu harsh ambientu. Wyciszenie, pulsacja, ambient, cisza. Sekwencja działań toczy się nad wyraz wartko. Oklaski na koniec zdają się brzmieć niemal metafizyczne.


Linki do recenzji ambientowych prac Dirka Serriesa: