Dziś porzucimy wszelkie ograniczenia gatunkowe,
stylistyczne, a poniekąd także estetyczne. Przed nami trzy niebywałe stwory elektroakustycznej improwizacji
wprost z matczynego Trybunie
Poznania!
Trzy tria, które tworzy… pięciu muzyków. Nie tylko jednak w
wymiarze czysto matematycznym będziemy zaskakiwani w trakcie tej opowieści. Dodatkowo,
wszystko odsłuchamy z przaśnych kaset magnetofonowych.
Głównym zaś bohaterem będzie gitarzysta Paweł Doskocz. On to
bowiem łączy personalnie wszystkie trzy formacje przywołane w tytule.
Strętwa!
Ryba żyjąca w
mulistych dnach rzek Ameryki Południowej. Egzystuje samotnie w wodach o niskiej
zawartości tlenu. Długie, walcowate ciało. Komunikuje się i poluje za pomocą
impulsów elektrycznych.
Tyle definicja zjawiska przyrodniczego. Teraz poznajmy
aktorów podwodnej podróży: Paweł Doskocz - gitara elektryczna i
przedmioty, Patryk Daszkiewicz – taśmy i
efekty oraz Maciej Maciągowski – syntezator. Kasetę Strętwa dostarcza inicjatywa Plaża Zachodnia (2017). Cztery odcinki
muzyczne, 31 minut muzyki.
Jeden. Głębokie
środowisko elektroakustyczne, zapach smyka chlastającego struny gitary z
prądem. Modularna, analogowa elektronika i mnóstwo dźwiękowych incydentów wokół
niej. Płynna, trochę chodzona narracja z lekkim przesterem brzmieniowym (from time to time uczucie zatracenia
źródła dźwięku w aspekcie poznawczym). Elektronika nieco góruje nad akustyką,
choć gitara potrafi skutecznie plamić czasoprzestrzeń improwizacji.
Dwa. Walcowate stwory wprost z kabla. Rodzaj elektro pozbawionego struktury
rytmicznej. Jesteśmy u progu noise’owej eskalacji. A może już ten próg
przekroczyliśmy. Może to już nie tyle początek eskalacji, co stan jej
permanentnego trwania. Industrialna maszyna w fazie godowej erekcji. Biały szum spowija finał utworu.
Trzy. Maciągowski, wczepiony w rój kabli, ponownie atakuje lewą flanką. Gitara Doskocza sprzęga
się ambientowo. Lepi różnokolorowe drony. Intensywność improwizacji spada
o 50%, a w takim samym stopniu rośnie jakość samej ekspozycji. Garść
onirycznych, tłocząco-skwierczących meta
dźwięków. Znów akustyka w defensywie, ale jedyny żywy instrument w tym gronie
pięknie rezonuje na strunach.
Cztery. Loopy z
gitary, czy z kabla, a może z taśmy? Ciekawość recenzenta nie zna granic, ale
odpowiedź nie wydaje się w tym momencie szczególnie istotna. Szum, który
krwawi, dzierganie na kablach, które poszukują utraconego dźwięku. Pulsacja,
która uspokaja. Repetycje i pętle ciągną improwizację w kierunku ciszy,
uaktywniając ośrodki przyjemności po stronie słuchacza. Rodzaj
elektroakustycznego dubu! Gitara w konwulsji, cichej, jak szmer wiatru za
oknem. Syntezator, który odrobinę hałasuje i być nie dostrzega drobin meta transu po stronie gitarzysty. Nie
zmienia to faktu, iż finał półgodzinnej przygody ze Strętwą stawia cenzurkę
całości o poziom wyżej. Dub loop
wprost z gitary! Pozostali muzycy robią wiele, byśmy także ich wyczyny mieli
wykute w skale, ale i tak wiadomo, co stanowi szczególną wartość Strętwy.
Bachorze!
Daszkiewicz ma wolne okienko na indywidualne przyjemności, a
my do duetu Doskocz/ Maciągowski (instrumentarium bez zmian) dodajemy saksofon
barytonowy i jego właściciela Michała Biela. Sześć odcinków z tytułami (patrz: niżej)
pomieszczonych na kasecie Okoły gnębione
wiatrem, wydanej przez inicjatywę edytorską Pawlacz Perski (2016). Nagrane
w poznańskim Dragonie, zapewne bez udziału publiczności, dwa lata wcześniej.
Podmiot wykonawczy zwie się Bachorze.
Pokora. Gitara startuje
za progiem (na gryfie), zdaje się mieć metaliczny krwioobieg. Turbomaszyna
tkacka zwana syntezatorem modularnym. Baryton plami przestrzeń i snuje
separatywną opowieść. Maciągowski buduje elektroniczny dron, który delikatnie
dominuje na scenie (6 min). Biel zgłasza zdanie odrębne i próbuje przebić się do świata żywych. Gitara ginie w potoku narracyjnym, ale słyszymy, że oddycha.
Wydmuchane plewy. More noise! Batalia gitary i
syntezatora. Baryton wchodzi na trzeciego w niezwykle dynamiczne przekomarzania,
które u kresu swej drogi mogą napotkać już tylko ścianę dźwięku. Bo jeśli nie słyszysz partnera w zespole, to
znaczy, że grasz za głośno…*).
Saksofonista ma dość pary w płucach, by postawić na swoje. Gitarzysta –
w ramach komentarza - błyskotliwie eskaluje swoje poczynania na lewej flance i udanie
puentuje ten fragment historii Bachorza.
Sam w słońcu.
Gęsty elektroakustyczny sos. Wydanie dark-ambient. Muzycy zeszli o stopień w
dół, o tempo wolniej, z bardziej selektywnym dźwiękiem – jakże dobrze robi to
całej improwizacji. To jakby dwa kroki do przodu, ku górze.
Głowacze na krokwiach.
Gitara snuje balladę na skromnym fuzzie,
ze szczyptą uroczej samoeskalacji. Syntezator wbija dronowe gwoździe w podłogę,
saksofon plami dywan, sugerując skromną melodię. Narracja okresowo gęstnieje,
ale pozostaje selektywna w wymiarze dźwiękowym. Udane repetycje barytonu i
mikrobatalie na flankach, z odrobiną uzasadnionej dramaturgicznie imitacji.
Prosto na klepiska.
Każda kolejna minuta tej płyty rozrzedza narrację, zakleszcza między nutkami kolejne porcje onirycznych
klimatów. Ciągoty tu transowym ekspozycjom też wnoszą posmak, który łechta podniebienie
recenzenta. Intrygująca introdukcja z samoistnym rytmem (trudno wskazać
prowodyra; analiza przypadku wskazuje, iż to nie baryton zaplątany w stertę kabli,
ale syntezator odpowiada za wydarzenie). Gitarzysta metalicznie szoruje po
strunach, tańczy na pogłosie w ambientowych konwulsjach. The show goes high!
More high! W
4 minucie lekko przegrzany syntezator fantastycznie przepoczwarza się w
modularny kwas, by za moment
wybrzmieć dzwonami nieznanego kościoła. Co za pętla?! Brawo! Gitara szuka noise’owego punktu odniesienia,
jest krwawa, tajemnicza, piekielnie głęboka. Saksofon tupie nogami i zwiastuje
huragan. Każda upływająca chwila służy tej improwizacji!
Boże Ciało. O
stopień dynamiczniej i głośniej (być może z tuby barytonu mogłyby dobiegać inne
propozycje, niż dotychczas – wzdycha recenzent), to jakby krok wstecz dla tego
nagrania. Szczęśliwie 4 minuta przynosi wytłumienie i pozostawia nas do końca
nagrania w oparach onirycznej gitary, która tyczy szlak wyjścia dla całej opowieści,
przy okazji, być może wskazując, jaki winien być kolejny krok na drodze życia
tego tria. Być może, nie każda sekunda tej improwizacji wypełniona winna być
dźwiękami wszystkich instrumentów, być może odrobina dodatkowej przestrzeni i
incydentalnego zaniechania, byłaby tu rozwiązaniem doskonalszym. Być może.
Sumpf!
Maciągowski ma już wolne, powraca Daszkiewicz, pozostaje
Doskocz, dochodzi Piotr Tkacz – turntables
i obiekty. Ostatnie dziś trio, nagranie z roku 2013 (ponownie Dragon),
upublicznione na dwóch stronach kasety Sfumato,
wydanej przez Wounded Knife (2014). 30 minut muzyki, podpisanej przez formację
Sumpf.
Pierwsza. Akordy
gitary w płynnym, elektroakustycznym środowisku dźwiękowym. Skromny loop z wiolonczeli, który będzie nam
towarzyszył do końca tej strony kasety. Niczym metronom, Poncjusz Piłat. Gitara
zgrzyta i szura nogami na lewej flance, na kablach i pulpitach sterowniczych
także gęsto. Wszyscy wzajemnie się imitują, co nie jest banalnym rozwiązaniem,
biorąc pod uwagę używane narzędzia. Recenzent musi zatem zapomnieć, skąd
dociera dany dźwięk. Szczęśliwie nie stanowi to dla niego problemu. Marszowy
rytm (metronom!). Gitara zmienia stronę i dudni
już z prawej. Sporo mikrowydarzeń w jednostce czasu. Drobne ukojenie przynosi
dopiero 9 minuta. Loop się… pętli,
elektronika dogorywa… Gitara ratuje stygnącą narrację ciekawą ekspozycją
strunową w klimatach wczesnego Sonic Youth. Nerw upalonej wiolonczeli wciąż czuwa w ukryciu. Natarczywe dźwięki z
lewej flanki, w konsekwencji iskrzenia na
kablach. Nadmiar pomysłów nieco dławi ten fragment płyty.
Druga. Muzycy
zaciągają ręczny. To świetny pomysł! Gitarowe fantasmagorie udanie konweniują z
elektroniką. Bez loopu wiolonczeli, z
migoczącymi w oddali propozycjami zastąpienia go czymś bardziej wyszukanym.
Dźwięki są szorstkie, tajemnicze i ciekawie kłębią się w zwojach nowej improwizacji. Gitara snuje
zwinne zawijasy, ma czas, nigdzie się nie śpieszy. Narracja gęstnieje, ale nie
eskaluje się. Jakby docierała zza szyby akustycznej, dzięki czemu możemy ją
zgłębiać bez szwanku dla naszych receptorów słuchu. 10 minuta wyznacza moment,
w którym recenzent może ogłosić stan wzmożonej aktywności muzyków. Efekty ich
działań leją się jak woda, do jednego wiadra, w jeden dronowaty lej po
bombie. Finał zdobi loop porywistego
wiatru! Krwiste wybrzmienie!
W ramach extra time
– druga kaseta w dorobku Sumpf zwie się Tom
II i jest z nami od wiosny tego roku (Pionierska Records). Cztery fragmenty
o najdłuższych na świecie tytułach i dość krótkim czasie trwania. Mniej niż 25
minut.
Jeśli klimat drugiej strony pierwszej kasety tria przypadł
nam do gustu, koniecznie sięgnijmy po tę drugą. Przynosi więcej gitarowej
ornamentyki, podawanej spokojnym strumieniem, z niebanalną dawką melodii i
wewnętrznego rytmu. Nie brakuje udanych dodatków field recordings (rozmowy, szmer miasta, ptasie loty, klekot mew),
a e-muzyka nieśpiesznie zdobi narrację spokojnymi i w wielu momentach,
intrygującymi rozwiązaniami dramaturgicznymi. Szczypta dubowych rozwiązań
przestrzeni dźwięku też leży po stronie ewidentnych atutów tego nagrania. Finał
płyty, to dawka elektronicznego kurzu
w skondensowanej formie, którą zdobi mantrująca gitara. Ta ostatnia, nie dość,
że zwinnie repetuje, to nie stroni także od wycieczek w kierunku melodii.
*) Autorem tej niezwykle istotnej dla historii improwizacji
maksymy jest John Stevens.
Świetna sprawa. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń