Serdeczne pozdrowienia dla Janusza Leszczyńskiego.
Basic Channel - Tak
To Jest Z Pewnością Basic Channel, Różne Lata Wydania (Jeśli To Ma Jakiekolwiek
Znaczenie)
W pierwszej połowie lat 90-ych minionego stulecia w mieście
Berlin powstawała muzyka będąca prostym skrzyżowaniem szumów i trzasków,
wysublimowanych z technomłócki, jaką oferowało światu w latach poprzednich paru
kolesi z Detroit i dubowej estetyki wyniesionej z omszałych barek cumujących na
Szprewie, po nieudanym przerzucie jamajskich bananów do strefy EURO.
Wasz URS podówczas raczej zajęty był dylematami o wyższości
Nomeansno nad Fugazi, przy okazji ubolewając nad faktem braku nowych dokonań
artystycznych Steve'a Albiniego. W kraju wałęsającym się po europejskich
padołach do władzy wracali komuniści, pokazując się całemu światu, po co tak
naprawdę był potrzebny okrągły stół.
A w Berlinie wydawali wtedy płyty w metalowych pudełkach lub
przaśne, uroczo trzeszczące winyle. Płyty nie miały tytułów, wykonawcy ukrywali
się pod pustymi miejscami na okładkach. Te zaś zdobiła jedynie nazwa podmiotu
wydawniczego "Basic Channel". Dziś dostajemy tę muzykę raz jeszcze w
postaci zbioru singli lub jakichś bliżej nie określonych serii. Czasami rzecz
nazywa się m-series, czasami Rhythm and Sound, czasami nadal pozbawiona jest
tytułu. Okładki płyt są białe (uwaga na dzieci jedzące czekoladę). Jest zatem
czas najwyższy (bez wykrzyknika), by przyznać rację historii i pozachwycać się
tamtą muzyką w sposób adekwatny.
Połączenie minimalnego techno z przestrzenią dubową dało
wówczas piorunujący efekt brzmieniowy. Głęboko ukryta za parawanem szumu skąpa
rytmika, coraz bardziej podążająca w kierunku wolnych rytmów (nie przez
przypadek ostatnia edycja R&S to w zasadzie reggae, dodatkowo ozdobione
prawdziwymi głosami jamajskimi - historia muzyki zatoczyła wielkie koło, rzecz
można, nieco pretensjonalnie), i dźwięki dobiegające do naszych uszu z tak
daleka, iż nie sposób wskazać na miejsce skąd do nas wyruszyły.
Chciałem tylko - celem podsumowania - dodać, iż mimo upływu
ponad 10 lat, to ciągle jest rzecz, obok której nie można przejść obojętnie
(czy pamiętacie jak na TYCH łamach recenzowałem SCION? To była tylko
unowocześniona wersja tego, o czym TERAZ smaruję).
Posłuchajcie tych dźwięków, jeśli jeszcze tego w swej
ignorancji muzycznej nie uczyniliście. Kupujcie wszystko ze znakiem BC i nie
pytajcie o nazwy wykonawców. Nikt ich nie zna.
Maurizio von Oswald? Nie znam takiego.
PS. Tytuły omawianych tu płyt (o ile istnieją) i numery
katalogowe do wiadomości redakcji.
Scion -"Arrange And Process Basic Channel
Tracks", Tresor 2002
Okazuje się, że i odgrzane danie potrafi być smakowite. Oto
z okazji 200-ego Tresora otrzymujemy klasykę berlińskiego techno, podaną w
formie nowego, przeuroczego miksu. Tytuł mówi w zasadzie wszystko. Muzyka z
czasów, gdy padał mur berliński, broni się na początku nowego tysiąclecia w
sposób znakomity. Dodatkowo nagrania tu zaprezentowane ukazują się po raz
pierwszy w formie cedowej, albowiem dotychczas dostępne były jedynie w odsłonie
winylowej. Surowy, dubowy klimat i unoszący się nad odtwarzaczem duch czegoś
nieokreślonego, ale arbitralnie przykuwającego uwagę, sprawia, że cedek ów
winien spocząć na półce każdego domorosłego technofana. Nevermind The Bollocks
ery techno to delikatne porównanie. Muzyka, która broni się w każdych
okolicznościach. Nazwiska, nazwy zespołów są tu nie istotne. Zainteresowanym
mówią wszystko, pozostałym nic. Słuchać, nie myśleć, nie dyskutować. Lekcja
obowiązkowa dla smarkaterii, a i staruchom też się przyda.
Farben "Textstar" / Klang Elektronik
2002
Jan Jelinek & Computer Soup
"Improvisations & Edits, Tokyo
09.26.2001" / Audiosphere 2002
Jan Jelinek Avec The Exposures "La Nouvelle Pauvreté "
/ Scape 2003
Pora najwyższa, Drogie Dzieci Nowej Elektroniki, zapoznać
Wasze uszka, za pośrednictwem Waszych oczek, z pewnym jowialnym 28-latkiem z
Berlina, który przy użyciu drobinek dźwięków tka nam od kilku już lat urocze
obrusiki. Pan ów zwie się Jan Jelinek i to właśnie jemu poświęcona będzie
dzisiejsza lekcja...
Lubię blokowe recenzje, bo nie trzeba za dużo pisać, można
uogólniać bez utraty czasu na długie peregrynacje. Zebrałem tu trzy dość, w
sumie, różne cedziki, które wszakże w sposób znamienity obrazują dokonania
Jelinka. Pierwsza z nich - Farben - dość mocno gruntuje się na polu
clicks'n'cuts, niosąc ze sobą blisko 60 minut rozkosznie pociętej muzyki
tanecznej, w absolutnie domowo-kanapowym wydaniu. Składają się nań 4 wcześniej
wydanie vinylowe epki.
"Japońska" płyta Jelinka, zgodnie z nazwą, udanie
eksploruje improwizujące połacie nowej elektroniki i jest rejestracją sesji
Jelinka z jazzującym triem Computer Soup. Muzyka, jak wieść gminna niesie, jest
podwójnie improwizowana. Najpierw powstał materiał live, a potem był on
obrabiany komputerowo, też w sposób zaimprowizowany (ciekawe, jak to się robi
Holmesie?).
Ostatnia z omawianych tu pozycji, to drugie dziecko Jelinka
dla Scape'a. Elektronika ucieka tu w szumiące pejzaże, a improwizacja lekko u
góry podwiesza, ograniczając się do kwestii brzmieniowych. Płyniemy przez 42
minuty (dlaczego tak krótko, Janie?), bambusowym kajaczkiem, siorbiąc cypryjską
Komandariję (pisownia robocza).
No dobra, dość tych belferskich popisów - Jan Jelinek jawi
się u progu ciepłej wiosny (lata?) jako postać absolutnie godna uwagi. W
świecie tysiąca podobnych do siebie klików i szumów jest rozpoznawalny i
dobitnie oryginalny. Kultura, erudycja, szeroko otwarte uszy i dużo płyt
dżezowych na półce (i to na wysokości wzroku). To wystarczy.
Deadbeat - "Wild Life Documentaries"
/ Scape 2002
Atencja, jaką otaczam ostatnimi czasy produkcje Stefana
Betke i jego wytwórni scape (rzec można koncernu... - patrz przypis), rośnie w
tempie dość zawrotnym. Nie tracę wszakże przy tym zdrowych zmysłów złośliwego
recenzenta i ciągle mam nadzieje, że słowa, którymi raczę vivoczytelników
posiadają resztki obiektywizmu.
Deadbeat to kolejny kanadol, który skutecznie miesza na
scenie nowej elektroniki. Jego debiutem na scape'ie był uroczy numerek,
skutecznie zdobiący trzeci Staedtizism, gdzie w morzu szumów i kliczków, uroczo
pławił się jeden akord fortepianowy (i tak przez 5 minut). Ilość użytych
środków w opozycji do osiągniętego efektu końcowego była powalająca.
Wielkopłytowy debiut Scotta Monteitha na scape'ie przynosi zaś blisko godzinę
dub/reaggae'owej suity, zgrabnie obleczonej scape'ową estetyką szumów i
mikrozgrzytów. Zatem z formalnego punktu widzenia absolutnie nic nowego. Ale za
to wyobraźcie sobie, jaki ładunek spokoju i ukojenia niesie taka muzyka
(odpoczywa przy tym nawet moja teściowa!). Przyznam bez zbędnej egzaltacji, że
takiego ultrakojącego pasażu dźwiękowego nie słuchałem już dawno. Do auta się
nie nadaje, ale w wygodnym fotelu (gdy upał doskwiera), przy zimnym browarze w
spoconej dłoni - ideał, po prostu ideał! Czyli reasumując - na tle scape'owych
Jelinków, Pole'ow i pokaźnej rzeszy wykonawców ze Staedtizism, intelektualnie to
przedszkole, ale nie można tego nie mieć, choćby trzeba było kraść. Na lato
obowiązkowe, a sądzę, że i zimą da sobie radę.
*) W jednej z czerwcowych audycji Future Shock (radio jazz),
VIVO Records zostało określone mianem koncernu wydawniczego. Gratuluję, Janusz!
Jarek Grzesica: Za bezpłatną reklamę Twojej repetetywno-gadulskiej audycji
proszę dać piątala na najbliższej sumie.
V/A - "Staedtizism 2",
"Staedtizism 3. Instrumentals", Scape 2001, 2002
Uwaga, uwaga!!! Słuchacze i słuchawki! Kto nie zna tego
cyklu składanek berlińskiego scape'a ten głuchy i nie wie, o co chodzi we
współczesnej muzyce "nowych brzmień" (mocne, prawda?!). Edycja
pierwsza "poświęcona" była zdubowanej elektronice (napiszę o niej
kiedyś, ale najpierw muszę ją kupić; cedów za darmo nie dostaję, choć może
powinienem), druga (tu "opiewana") dżezowym naleciałościom w tejże
elektronice, trzecia (także "opiewana") - abstrakcyjnym mutacjom
hip-hopu. W tych uroczych peregrynacjach uczestniczy w miarę stała grupa kolesi
- z tych ciekawszych, znanych nie tylko z tej "cennej" inicjatywy, są
tu i bawią się przednio - Andrew Peckler, Jan Jelinek, Kit Clayton, John Tejada
(pełna lista płac do wglądu na okładce). Nad całością czuwa szef scape'a Stefan
Betke (aka Pole - cedy z tym szyldem polecam w tak zwanej całej rozciągłości).
Edycja druga "dżezowa" (tak mówią znawcy gatunku) jest doprawdy
majstersztykiem nowej elektroniki, z jednej strony mocno uduchowionej idiomem
dubu (Berlin! Berlin!), z drugiej nasączonej dość znacznie estetyką click'n'cuts.
Oczywiście z tym dżezem to ściema, ale w sumie czemu nie... (przecież nikt nie
wie, co to jazz; nad tematem tak zwanego nudżezu pochylę się i popastwię przy
bardziej stosownej okazji). Jazdy są wszakże mocne, z lekka nawet
przyimprowizowane. Edycja hip-hopowa nie jest już tak odkrywcza i powalająca na
miękkie kolana, ale słuchać warto, a nawet należy (zwłaszcza chłopaki spod
bloku). Na koniec trochę prywaty - za cholerę nie potrafię zgrabnie wymawiać
nazwy tego cyklu (stetizism?). Proszę o pomoc.
Andrew Peckler "Station To Station",
~scape
Dość ambitna elektronika (nasycona bezmiarem scape'owskiego
dubu) o delikatnych pretensjach jazzowych (głównie w postaci ornamentów
saksofonowych, trąbnych i pianistycznych, podanych na żywca). Wygrana i
wyprodukowana przez gościa z Kanady (jeśli dobrze pamiętam, choć pamięć zawodna
bywa przy ostatnich wahaniach temperatury; do zweryfikowania w ostatnim
"Kaktusie"). Mile łechce ucho, bywa idealna do popołudniowej herbaty.
Raczej nie do tańca. Spokojna, nie nazbyt czupurna. Dużo cennych dźwięków, bo
cedek nie za długi. Tak to się teraz grywa w Berlinie, jak się ma sporo czasu.
Ciekawa parafraza starego M.Oldfielda - "Tubular Hells Bells". Niezła
saxowna jazda Elliota Levina na basowym podkładzie Akiro Ando w "Manchild"
(perełka, absolutna perełka!). Kilka elementów śnieżnych i kolejowych. Chyba
dobre do spóźnionego pociągu, gdzieś w zaspach białostockich. Za oknem mroźne,
rześkie powietrze, w głowie delikatny kac.
Squarepusher "Do You Know Squarepusher" Warp 2002
Nie wiem, czy dwanaście miesięcy to długo, ale tyle trzeba było czekać na nowe dziełko Toma Jenkinsona alias Squarepusher. Dziełko owo przynosi 27 minut nowych nagrań, cover Joy Division "Love Will Tear Us Apart" (bez wartości dodanej, albowiem Tom wokalnie jest równie nieutalentowany, jak Ian Curtis) i 63 minutowy koncert z Japonii (nagrany w roku 2001 - kolekcja dla fanów, wypełniona złowrogim wyciem Japończyków i techno-świdrami Toma, zaczerpniętymi głównie z poprzedniego studyjnego ceda "Go Plastic"; na żywca na pewno super i do ostatniej kropli potu, z ceda raczej dla zmęczenia przeciwnika). Jak na rok oczekiwania - niezbyt wiele.
Każdy, kto zna Jenkinsona, przyzna bez bicia, że gość jest wyjątkowy i rozpoznawalny po pierwszym dźwięku. Ja dodam subiektywnie, że bywa genialny ("Go Plastic", "Big Loada" itp.). W tym kontekście obawiam się, że "Do You Know..." nie w 100%-ach spełnia oczekiwania wobec muzyki Toma.
Ceda studyjnego rozpoczyna tytułowy numer, który, jak to w zwyczaju Squarepushera, jest banalną melodyjką, podrasowaną drum'n'bassowo (czy zauważyliście, że na prawie każdym krążku TJ-a pierwszy utwór jest zdecydowanie najgorszy). Potem jest już znacznie lepiej, choć nie bez mielizn ("Kill Robok" - mocno zaciąga Aphex Twinem; "Mutilation Company" - 10 minutowa suita, której nie powstydziłby się Pink Floyd w schyłkowym okresie swojej wątpliwej kariery).
Ale dość tych złośliwości, bo wszak to kłótnia zakochanych, a nie rynsztokowa rozróba zapijaczonych snobów.
Squarepusher pozostaje moim numerem jeden w kategorii "nowych dźwięków" (because J know Squarepusher very well). Nie zmieni tego chwilowa zadyszka, ledwo przecież dostrzegalna na "Do You Know...". No bo i kto mu dorówna w procesie rozwiercania naszych zapyziałych ryjków i niedomytych uszu? Bo i kto pozostanie na wieki najprawdziwszym punktem odniesienia dla zachwytów nad nowym biustem B.Spears, nie koniecznie w krótkich majteczkach.
Squarepusher - "Ultravisitor", WARP 2004
Oto i wraca Wasz URS (Ulubiony Recenzent Satyryczny), po wielu miesiącach nie do końca planowanej rejterady, przy okazji kolejnej ekspozycji muzycznej naszego ulubionego świderka drum'n'bassowego. Wiem. Tęskniliście... Ja też.
A Squarepusher? Też wraca i macha łapkami. Popełnił kolejnego ceda (sporo dźwięków, no ale skoro czekaliśmy na nie blisko 20 miesiączek), na okładce którego zamieścił sinozielony autoportret. Po ledwie zasugerowanym samowizerunku na froncie "Go Plastic" (cóż za piękna była to płyta, nieprawdaż?!), Tom Jenkinson pierwszy raz AŻ TAK nam się obnażył. Wiedzieliście, że jest AŻ TAK przystojny? Ale cóż to za mina, Panie TJ? Czy nie widzicie, że ja cierpię!?! My też - słuchając SuperGościa. Oczywiście jest tu wiele ciekawych dźwięków. Rzec można - setki ciekawych dźwięków. Czy któryś z nich Was zaskoczył? Czy był nieprzewidywalny? Czy przez moment zadawaliście sobie pytanie, kto tak pięknie rżnie na pralkosuszarce? Nie..? Jesteście tendencyjni, nieobiektywni.
Cedek powstał wedle zasady: Jak już gram te koncerty i ktoś je nagrywa, to warto by to ciekawie obrobić i sprzedać niejednokrotnie (dwa lata temu Jenkinson dał światu godzinny live-act bez upiększeń, chyba, że za takowe weźmiemy ryki sterty podchmielonych Japońców, zatem w tej dziedzinie więcej już nie potrzebujemy). No i jeszcze mam na domowym kaseciaku z godzinę rodzinnego rzępolenia na basie i garach. Wrzucimy na twardy dysk, by cedzik był odpowiednio długi (wyszło 77 minut, a improwizowana muza bywa POP-ularna w niektórych kręgach). Oczywiście należy zadać hamletowskie w swej perwersji pytanie: po co to wszystko? Przecież nie dla kasy. Kto teraz kupuje WARPy? Poza URSem i paroma freakami z sąsiedniej ulicy. Zatem potrzeba samorealizacji? Bo ktoś bliski czeka na te kilka piosenek? (Asia, chyba nie Ty?). Nie, nie...
W sumie to ściemniam. Wstyd nie mieć tego albumu. Dobrze się trzyma półki. Czasami nie warto czytać recenzji. Wiadomo, że pismaki to fałszywki.
Fennesz - "Endless Summer" / Mego
2001
Fennesz/O'Rourke/Rehberg - "The Return of
Fenn'O'Berg" / Mego 2002
Pewnie każdy z Was był kiedyś na wielkim rockowym koncercie
i doskonale pamięta, jakie tony sprzętu muszą być dostarczone do miejsca
przeznaczenia, by taki średnio inteligentny Axel Rose mógł wydobyć z siebie ryk
zarzynanej krowy (pamiętając o tym, by jakimś drastycznym ruchem nie zerwać z
głowy gustownej chustki przykrywającej obleśną łysinę).
A teraz wyobraźcie sobie mały klubowy koncercik. Zagra na
nim powszechnie znany Austriak (bez szydery), uchodzący za wyrocznię w kwestii
muzyki laptopowej (co zacz, napisał pewien bezpłatny magazyn informacyjny w
numerze bodaj majowym). Gość nazywa się Christian Fennesz, jest wysoki, nawet
okazjonalnie przystojny, na plecach dzierży mały plecaczek. Do dyspozycji ma
stolik metr na metr i kilka kabli. Z plecaczka wydobywa przenośny komputer,
łączy go z kablami (część ma własnych). Do ręki bierze myszkę, a drugą ręką
subtelnie grzebie przy pokrętłach. Z głośników wali w nas ściana dźwięku, przy
której Phil Spector i jego "ściana dźwięku", to pisk kota po
nadepnięciu mu na ogon. I tak przez 40 minut jawnie przekonujemy się, że dobry
koncert można wygenerować z każdego źródła dźwięku.
Celem tej wypociny nie jest recenzja "Endless
Summer" (w którejś poprzedniej gazecie miała miejsce wypowiedź znacznie
kompetentniejsza; choć na tle Mum to nawet stetryczały Połomski jest bogiem), a
raczej owa socjologiczna ciekawość, która mnie przywiodła pewnego majowego
wieczoru do klubu (nazwa znana wydawcy, ale ponieważ VIVO nie było patronem
prasowym pewnego festiwalu i tegoż klubu, nazwę przemilczymy).
Drugi z przywołanych tu cedów łączy urocze peregrynacje
Fennesza z kolegami z USA (O'Rourke, prezentacja zbyteczna, jak mniemam) i zza
miedzy (Rehberg, grał także na owym festiwalu, ale już bez mego udziału; ile
można zawalić nocek w trakcie weekendu w moim wieku?). Rzecz jest doprawdy
urocza, a hałas w dobrym tego słowa znaczeniu udanie koresponduje ze
zmutowanymi dźwiękami niczym z opery wiedeńskiej. Rzecz absolutnie godna uwagi
i przysiedzenia przy głośniku. Słuchając muzyki laptopowej miewam co prawda
pytania natury egzystencjalnej (czy to jeszcze muzyka?), ale w przypadku tych
Panów (jak i Fennesza solo) pytanie owe mają charakter wyłącznie retoryczny.
Tak zupełnie przy okazji - na tymże festiwalu (nazwa znana
wydawcy) zagrało też dwóch kolegów, prezentujących krajową odmianę laptopowego
rzeźbiarstwa. Przez wrodzoną grzeczność ich ksywy pominę. Dodam jedynie, iż w
trakcie ich występu miałem wrażenie, iż do generowania dźwięków używali komputerów
ODRA 2000 (kto pamięta, jak one wyglądały? Janusz, mały konkursik???).
V/A "Clicks & Cuts 2" (3CD) /
Mille Plateaux 2001
V/A "Clicks & Cuts 3" (2CD) /
Mille Plateaux 2003
Złośliwi (czytaj: lepiej zorientowani w temacie, bardziej
oczytani, erudyci, elokwentni luminarze słowa i myśli, etc.) twierdzą, że
wielkie chwile w krzewieniu nowej elektronicznej kultury muzycznej frankfurcka
oficyna MP ma już za sobą (wiele edycji "Modulations &
Transformations", czy "Electric Ladyland" rujnowało nasze portfele
niosąc niepoliczalny bagaż uwzniośleń muzycznych, dziś już nieosiągalnych,
pomimo uginających się półek w lokalnych emptypikach). Ale cóż, życie, to nie
teatr, słuchać trzeba (co gorsza płacić za to tym niezależnym
dystrybutorom-krwiopijcom pieniędzmi dziecku od ust odjętymi). Dwie kolejne
edycje "Clicks & Cuts" (nie wiem, gdzie by tu Was odesłać dla
właściwej definicji zjawiska? Może Rafał K. i numer Kaktusa sprzed dwóch lat)
przynoszą z lekka licząc blisko 5 godzin muzycznych wycieczek po twardych dyskach
naszych milusińskich elektroników z całego niemal świata. Rzeczywiście żyjemy
teraz w globalnej wiosce.
Słuchając tego pokaźnego pakietu dźwiękowego (na raz się nie
da, nawet nie próbujcie!) nie sposób uciec od konstatacji, iż chłopaki z
Frakfurtu idą raczej na ilość niż na jakość. W mojej skromnej ocenie połowa
tego szytu mogłaby znaleźć się spokojnie w koszu (tym absolutnie nie
wirtualnym), bez straty dla przyszłych pokoleń. Ale za to druga połowa niech
już na stałe zagości na naszych cedepółkach. Nie będę specjalne oryginalny, gdy
wymienię tych, których warto zapółkować: snd, Jelinek,, Geez'N'Gosh, Random
Inc., Sutekh, Fennesz, Kit Clayton, MRI3, Ekkehard Ehlers (ten ostatni to
akurat niespodzianka w tym gronie). Czyli jak już trochę kumacie w tej nowej
muzie, przeczytaliście przynajmniej 10 artykułów Rafała Księżyka, to po
pierwszej lekturze listy wykonawców sami spokojnie oddzielicie ziarna od plew.
Od razu możecie sobie darować pierwszą połowę drugiej płyty trzeciej edycji.
Kicha taneczna w najgorszym tego słowa znaczeniu (jakieś panie kwilą przy
łubudubu niejakiego Luomo; niestety wiem, że za tą ksywą stoi całkiem rozsądny
facet V.Delay; jak widać chwile słabości miewa nie tylko premier Miler). Ale by
iść właściwym tropem - bądźcie gotowi na niezła jazdę w trakcie dysków:
pierwszego i trzeciego z drugiej edycji (bez końcówki: DAT Politics..., jak
zwykle, dramat) i pierwszego z trzeciej. Uff, i tak jest czego słuchać...
Tak poważnie, to warto sobie wypalić własną składankę z tej
składanki. Daję głowę, że w dawce ok. 1,5 h "Clicks & Cuts" to
byłaby Wasza ulubiona płytka, nawet jeśli jesteście fanami Genesis (jednego
fana znam osobiście!).
Murcof -
"Martes" / Leaf 2002
Obiecałem o Panu Murcofie już w marcowej gaz-ecie, ale nie
wyszło z braku świeżych pokładów powietrza i czasu na wiosennym przednówku,
więc teraz nadrabiam zaległości. Gość biega po świecie z meksykańskim
paszportem, nazwisko ma jak popularne wśród niewiast piwo z tamtych rejonów
świata, a muzykę klei z taśm, jakie wyrzuca na śmietnik tamtejsza filharmonia.
Gość ma duszę skowronka i dłonie zdolne niczym baletnica, albowiem mając kapkę
wyobraźni, stosik uroczych sampli z owych taśm i pozornie wyeksploatowany
repertuar klików i szumów (znalezione w barkach zacumowanych u brzegów śmierdzącej
Szprewy), stworzył absolutnie niepowtarzalną i urokliwą muzykę. Miałem okazję
wymienić parę mejli z VivoSzefem na ten temat wyżej wymienionych atrybutów tej
muzyki i doprawdy nadal nie potrafię odpowiedzieć, skąd ta wyjątkowość Murcofa
(chyba niepodważalna, pomimo wielu wątpliwości, bo to rzecz z gatunku przemysłu
surowców wtórnych, podobnie jak np. Akufen, choć ten jest zwiewny i ulotny jak
byk na corridzie, podczas gdy Murcof raczej lekki jak piórko, powiew letniej
bryzy, etc...). Słucham 'Martesa" już dość długo, zatem nie posądzałbym
siebie o ulotność tych konstatacji. Murcof wskakuje zatem na szczyty osobistej
playlisty, a ja obiecuję poinformować, gdy zacznie się z niej z lekka obsuwać.
Ekkehard Ehlers
"Plays", Staubgold
Zbliża się nieuchronny koniec roku, dość zasadnicza zmiana
daty, zatem nie sposób nie pokusić się o drobne podsumowanie. Przy okazji
hymnów pochwalnych dotyczących "Reworked" coś tam palnąłem, że jest
the best in polish, zatem tu walę prosto z mostu, że "Plays" to mój
tegoroczny namberłan. Cedek to zbiór pięciu maksisingli wydanych przez koloński
Staubgold w trakcie minionych lat (miesięcy), prezentujący różne spojrzenia
Pana E.E. (niemiecki paszport, jak sądzę) na dzieła wielkich i większych
kompozytorów.
Ujmuje mnie monumentalność transkrypcji muzyki Johna
Cassavetesa, niemniej niż zwiewność frytowych hymnów Alberta Aylera (sonata
skrzypcowa wyszła z tego przeurocza). Dziesięć utworów bardzo różnorodnych,
wbijających mnie wszakże dobitnie w fotel. Jest i ambitna elektronika, i
jazzowe harmonie, i klasycyzujące wycieczki dla potrzebujących intelektualnych
łamigówek. To trudna, zdecydowanie ponadgatunkowa muzyka, wymagająca znacznego
skupienia, ale gdy się jej oddasz, ta obdaruje cię obficie (uff, ciepło się
zrobiło w serduszku). Złaknionych bardziej naukowych wywodów odsyłam do
słownych peregrynacji R. Księżyka w ostatniej "Antenie Krzyku".
Wszystkich pozostałych zachęcam do przejrzenia pełnego katalogu Staubgold, bo
cholernie warto (niedrogo chodzą ich samplery na terra.pl).
Ekkehard Ehlers - "Politik braucht keinen
Feind" / Staubgold 2003
Pan E.E. to ten sam człek, który zgrabną kompilacją singli
pod wspólnym tytułem "Ekkehard Ehlers Plays", zawojował moje wybredne
serce w roku ubiegłym (odsyłam do odpowiedniej edycji gaz-ety, chyba
grudniowej). Teraz w sławie i chwale powraca, przynosząc godzinę
klasycyzujących wycieczek dźwiękowych, podrasowanych subtelną elektroniką.
Rzecz składa się z trzech części (by nie rzec etiud), z których pierwsza to
swobodna wariacja na klarnet basowy, druga eksploruje przestrzenie muzyczne
uzyskiwane przy użyciu kwartetu smyczkowego, trzecia zaś stanowi twórcze
pogłębienie dźwiękowych możliwości instrumentów wykorzystanych w dwu pierwszych
częściach. Całość przypadkiem przebiega przez komputer i wypluta zostaje na
leżący nieopodal srebrny krążek. Ehlers prostą drogą dociera do sedna
improwizowanej muzyki i wciska się skutecznie w moje pojmowanie piękna w
muzyce. Cisza, zaduma, spowolnienie, oczekiwanie na nadejście
"niczego". I choć nie wiem, co oznacza tytuł płyty i kompletnie nie
rozumiem tak zwanego drugiego dna (po jaką cholerę ceda "zdobią"
nawaleni nastolatkowie w trakcie jakiejś nieokreślonej biby klubowej???),
chłonę tę muzykę każdą częścią ciała (czy ktoś jest zainteresowany szczegółami?)
i stawiam na piedestale znaczących dokonań roku 2003.
Aural Planet "5-ex Engine"Vivo 2002
Słuchając rodzimych wykonawców zawsze dajemy im fory. Czyż
nie jest tak? No to ja daję fory AURAL PLANET i przyznaję im bardzo wysoką
ocenę. " 5-ex Engine" to tegoroczny top na prywatnej liście bez
wątpienia. Jakkolwiek w kategorii polish open. W tym kraju nie wydaje się wiele
równie ciekawych i wyrazistych pozycji. Można rzecz, że się w ogóle nie wydaje
(jak się mylę, to o skończoną liczbę przypadków).
A tak w ogóle... spoglądając nieco bardziej globalnie (wszak
żyjemy w społecznościach postindustrialnych i niezaściankowych) - Chłopaki,
WARP to zaiste godna inspiracja, niemiecki Patchwork to absolutna klasa
światowa w kategorii "wygodna kanapa", Certificate 18 w temacie
drum'n'bass też powiedzieli naprawdę wiele.
Nie poddawać się. Początek został zrobiony. Teraz poproszę o
trochę własnych pomysłów. I lubię Was strasznie, żeby nie było wątpliwości.
Zenial -
"Reworked" / Vivo 2003
Z kolegą Zenialem (nazwisko i adres znane redakcji)
zetknęliśmy się przy okazji "No:wel", wydanych przez zacny koncern
VIVO (chodzi o polski oddział VIVO RECORDS), gdy w trakcie uroczych pląsów,
gruntujących odwieczną przyjaźń polsko-amerykańską (mającą swe korzenie daleko
przed naszą zbrojną obecności u dumnych synów Saddama), Zenial ów radośnie
kwilił w ramach (przy okazji?) projektu Palsecam. Teraz do uszek naszych
dociera godzina Zenialowych melodii, podana w konwencji "Reworked",
znanej nam już z przeuroczej replikacji kompozycji Black Faction (także rosnący
w siłę
koncern VIVO). Kolaborantów jest wielu, kompozycji
czternaście. Wśród onych kolaborantów zacne zaiste nazwiska: A.Lagowski,
Z.Karkowski, A.Duke, A.Baghiri (mój faworyt na tym cedzie!), etc... Oscylujemy
wokół pastelowych pejzaży nowej elektroniki, ale gdy chcemy stracić słuch, w
pełnej gotowości jawi nam się K. Null, znany powszechnie z japońskiego ansamblu
Zeni Geva (kto nie wie, co to hałas, niech posłucha) i zaprasza nas do numeru
trzeciego, mogącego stanowić udane tło dla horrorów klasy C. Ale gdy
abstrahować od tegoż incydentu, generalnie jest miło i przyjemnie, a nudy tu
nie uświadczysz choćby przez ułamek nanosekundy. Jak mawia Jarek Grzesica z
"Future Shock" - muzyka z pogranicza awangardy i eksperymentalnej
elektroniki. Dźwięki krążą nam po głowie, niby szerszenie po lipcowej łące, a
sam krążek prosi o skupienie i niesłuchanie w trakcie zmywania naczyń (co żem
uczynił osobiście w trakcie prymalnego odsłuchu i za co ognie piekielne niech
mnie chłoną do koniuszek nosa!). Odpływamy bez zbędnych bagaży. I tak, w tym
internacjonalistycznym towarzystwie, machamy sobie ochoczo rączkami i
liczymy na kolejne eseje z cyklu "Reworked", w
ramach krajowego oddziału VIVO!
Ps. Uwaga, płyta zadaje kłam rozpowszechnianym na łamach
gaz-ety, złośliwym teoriom, iż polska poszukująca elektronika jest nic
niewarta.
Ps2. Cedek jest ładniutko wydany! Niech żyje tektura! Precz
z plastikowymi pudełkami i wyłamującymi się ząbkami!!!
V/A -
"Nowe:le" / Vivo 2002, CD
"Cenna inicjatywa!" - powiedział Przełożony do
Podwładnej, gdy ta zarekomendowała swoją osobę na stanowisko kierownicze. A po
wyjściu z gabinetu wybuchnął śmiechem. Ta Pani potem została posłem na Sejm RP.
To zdumiewające intro to moja riposta na pojawiające się tu i ówdzie recenzje
"Nowe:l". Czy należy oceniać tego ceda w kategoriach "dobrze, że
ktoś wydaje taką muzykę, bo na naszym rynku taka komercyjna mizeria, że aż
płakać się chce"?
A jednak - "Nowe:le" to zaiste cenna inicjatywa,
dodatkowo (jakby było mało) niosąca ze sobą godzinę zdecydowanie frapujących
dźwięków z trzech stron świata - USA, Japonii i Polski. Spójna (co rzadkie w
przypadku składanek), klimatyczna (słowo "klucz" w młodzieżowych
recenzjach), przyciągająca uwagę (nic nie mówiące sformułowanie, ale buduje
dramaturgię recenzji). Z opisanej charakterystyki wyłamuje się nieco Japończyk
(kawałek w sumie świetny, ale na inną płytę). Zatem w konwencji bilateralnej
(nasi na jankesów) delikatnie odpływamy w zaświaty zdecydowanie nowej muzyki, w
której wielobarwnemu kumkaniu towarzyszą niepokojące chwile ciszy... Płyniemy
delikatnie i nieśpiesznie. Cieszymy się, że jest już zapowiedź kolejnych edycji
tej podróży. Ciąg dalszy bez wątpienia pozwoli na pełniejszą ocenę pierwszego
etapu. Nie pytajcie o nazwy i nazwiska. Z okładki ceda wiadomo niewiele, a ode
mnie i tak nie dowiecie się więcej. Muzyka mówi sama za siebie, nawet jeśli
milczy. Słuchajcie. Można zamknąć oczy.
A historia zamieszczona na wstępie jest prawdziwa.
V/A - "Lost For Words: a 17 track Leaf
Label Sampler" / Leaf 2002
Na angielskiego Leaf'a trafiamy ostatnio dzięki koledze
Murcofowi (i całkiem słusznie), zatem warto się tej stajni nieco poprzyglądać,
bo Angole na ogół nie topią kasy w byle czym. Kupiwszy ubiegłorocznego samplera
po przyzwoitej cenie (1 min za mniej niż 50 gr!!!), ochoczo przystępuję do
degustacji, przekazując Wam stosowne wrażenia. A wrażenie pierwsze jest takie -
Leaf z artystycznego punktu widzenia jest niebywale eklektyczny. Wrażenie
drugie - momentami jest bardzo smakowicie.
Ad "wrażenia pierwszego" - mamy w Leafie i
abstrakcyjny hiphop (Boom Bip & Doseone, ten drugi koleś to fragment
fantastycznego bigdadowego cLOUDDEAD), i sporo dalekowschodnich, lekko
elektronizujących etnoperegrynacji (Asa-Chang & Junray, Susumu Yokota),
mamy także postrockowców z Manitoba (półka "emocośtam", zatem
podobnie jak w innych przypadkach tego nurtu - kapkę nudnawo, gdy dziewczęta
kwilą, ale da się lubić), a także inne, różne ciekawe dźwięki i nazwy (Mała
Dobra Rzecz, Synowie Ciszy)... A teraz ad "wrażenie drugie" - poza
Murcofem, o którym w innym miejscu smaruję, mamy tu - uwaga, mocna rzecz -
Eardrum. Raczej to angielskie dzieło, biorąc za źródło informacji listę płac,
raczej mocno perkusyjne (nazwa nie przypadkowa), upitraszone szczyptą znienacka
improwizujących dęciaków (uff, jest dobrze!). Chyba wejdę w posiadanie większej
całości i opiszę w kolejnej gaz-ecie (na pewno!). Reasumując - dobra cena,
dobrej i całkiem urokliwej muzy też sporo, zatem słuchajmy, choć poszukującej
elektroniki tu nie uświadczysz (za to, za parawanem nieokreśloności, spory
potencjał komercyjny).
Lume Lume - "Lume Lume" / Staubgold
2000
W poprzednich edycjach gaz-ety rekomendowałem, przy zdrowych
zmysłach będąc, produkcje niemieckiej wytwórni (stajni? stajenki?) Staubgold.
By nie być gołosłownym, chciałbym zatrzymać Wasze oko (a potem ucho) przy nieco
starszym wydawnictwie Staubgolda o nazwie Lume Lume (rzecz ma trzy lata, we
współczesnym świecie to cała epoka, czyż nie?). A Lume Lume to urocza
kolaboracja międzynarodowego towarzystwa muzyków, performerów i innej maści
artystów. Tak zwanych tytułów wykonawczych jest 6 (sześcioro), cedek składa się
z solówek, duecików i tercecików, a w każdym z utworów jest inny zestaw twórców
(wyjątek potwierdzający regułę: w 16-ym numerku piłują wszyscy). Z jednej
strony rumuński skrzypek Alexander Balanescu, z drugiej całkiem znani nam To
Rococo Rot plus kilku mniej osłuchanych postaci włosko-niemieckiej proweniencji
(wiadomość dla adeptów socjologii: pani i trzech panów, blisko dwudziestoletnia
różnica wieku)... Lume, raz jeszcze Lume (!), to połączenie ambitnej
elektroniki, kameralistycznych pogoni (och, te skrzypce Balanescu, a także
doświadczenia z zakresu muzyki współczesnej Pani Isabelli Bordoni), garść
improwizacji (Balanescu ma bardzo dżezowy życiorys), smakowite technojazdy
braci Lippok (TRR)... Siedemnaście perełek, wśród których mistrzem ceremonii
jest zdecydowanie Balanescu, zwłaszcza jego skrzypcowe loty, gdzie niegdzie
łamane elektronicznymi nożycami. A wszystko powstałe i zainspirowane edycją
2000 festiwalu Ars Elektronica (Linz, Austria), który jak niesie wieść z
okładki ceda, istnieje od roku ...1979. Jest tu trochę ideologii, którą z
radością pomijamy, ale warto nadmienić, iż Balanescu zarejestrował 57 godzin
muzyki, by tu zaprezentować niewiele ponad jedną (o reszcie przeczytajcie sobie
sami...). No to ryjki do
głośników!
Laika - "Lost In Space" / Too Pure
2003
Wydawanie greatest hits, gdy ma się w dorobku raptem trzy
długogrające cedy, to duża śmiałość. Zatem nie dziwi nikogo fakt, iż na
pierwszym cedzie otrzymujemy zestaw 30% całego dorobku zespołu (jeden z
dziesięciu to kawałek z singla, reszta to znane kompozycje z owych trzech
cedów). Za to drugi cedek z tego zestawu to już znacznie ciekawszy kąsek. Są i
premierki (pierwszy numer jest miodaśny, to zapowiedź wielkiej nowej płyty -
może będzie latem, ale nie byłbym tego pewien, bo klienci są strasznie leniwi),
i robocze wersje z sesji u Johna Peela (bardzo rockowe), i fragmenty live
(ukochana przez wielu wokalistka wypada bardzo blado?!?). Reasumując - dla
drugiego ceda warto wydać te parę złotych (całość biega w sklepach w cenie, jak
za pojedynczy cedek). No i kęs komentarza odautorskiego - Laika, jaka jest,
każdy widzi, zatem dodam jedynie, iż dla mnie jest to ansambl absolutnie
wyjątkowy i jedyny w swoim rodzaju. Gatunek muzyki, jaką uprawia Laika jest
niedefiniowalny (zresztą to problem krytyków piszących za dolary i funty,
czasem złotówki). Zaś klimat i przestrzeń dźwiękowa jaką udało im się zbudować
(zwłaszcza na cedzie "Good Looking Blues") - niepowtarzalna. Na
koniec rzecz wszakże ciekawa - dwa pierwsze cedy w dorobku Laiki brzmią w
stosunku do płytki trzeciej (tytuł w poprzednim nawiasie) bardzo
"płasko", a na składance postarano się, by wszystkie numerki miały
podobny poziom głębi brzmieniowej. Wyszło coś po środku i kompozycje z
"Good Looking Blues" nieco owej głębi i ulotności na omawianej
składance straciły (ale zapewniam, Asiu, że są to "te" same wersje).
Poza obowiązkowym odsłuchem, zapraszam także do czytania książeczki z ceda
(ciekawe komentarze odautorskie), a także na fikuśną, piękną z racji wielu
odcieni szarości, stronę www.laika.org .
Tied and Tickled Trio - "Observing
System", Morr Music 2003
I pomyśleć, że nawet Niemiec potrafi nauczyć się grać na
saksofonie...!? T&TT to taki całkiem fajniutki niemiecki zespolik, pewnie z
jakiegoś zagłębia, bo jego muzycy udzielają się jeszcze w stu innych kapelach
(m.in. Lali Puna i Notwist). Co grają? Taki ubarwiony elektroniką postrockowy
jazzik (że się tak mało górnolotnie wysłowię). Chłopaki popełnili już kilka
cedów (jeden był nawet remiksowany w bardzo porządny sposób), a z każdym
kolejnym wydawnictwem ich śmiałość w wykorzystywaniu instrumentów dętych rośnie
w postępie geometrycznym. Nowa cedzina (płyty jazzowe są rodzaju męskiego)
przynosi ponad 70 minut bardzo solidnego grania z całkiem ciekawymi smaczkami
improwizacyjnymi.
Warto mieć na półce, na wypadek gdyby słuchanie rasowego
jazzu przestało być trendy.
ASTIGMATIC.
Nie chodzi o
Krzysztofa Komedę
Wyobraźcie sobie dżdżyste sobotnie popołudnie, gdy po
upalnym przedpołudniu doskwiera lekki chłodek. Jesteście niewyspani i dodatkowo
nie możecie przechylić regeneracyjnego browara, bo wieczorem jesteście
zobligowani do drajwowania na odległość 100 km , celem nakarmienia złośliwego kota.
Wyobraźcie sobie, że na scenę wchodzi gość w białym
garniturze i różowym krawacie, siada na barowym stołku i zaczyna zawodzić
uwodzicielskim głosem a'la Frank Sinatra, a w podkładach popierdala klubowe
łubudubu. Tak, to Louie Austen, to płocka plaża nad Wisłą, to festiwal o nazwie
pożyczonej od ś.p. Krzysztofa K. Ku zaskoczeniu tłumów, Waszemu Recenzentowi
podoba się strasznie i wychodzi na to, że on chyba polubi takie piaskowe spędy,
bo i kibli dużo i spokojnie wokół, że oko wykole lub makiem zasiał, a jedynym
mankamentem jest długość oczekiwania na pizzę (1,5 h, bez napoju
regeneracyjnego, przypomnijmy).
Ja pojechałem tam dla kilku scape'ów (skalpów), no i pogoda
zapowiadała się całkiem ciekawa. Z pewnością nie dla kilku kolesi, co nawijają
z cudzych płyt (ale i ci byli nie nudni). No to po kolei, w ramach tzw.
liveact'ów (cóż za upiorny eufemizm!?) - wyskalpowani nie zawiedli!
LOW RES, co prawda krótko, ale na temat. Ta swoista
elektro-psychodelia odpowiada mi w sposób znakomity, a warto dodać, że był to
jedyny gig (ktoś zna to słowo?), przy którym nie dało się tupać, ani kołysać
rytmicznie.
BURNT FRIEDMANN & NU DUB PLAYERS z Jackie Leibnitzem
(czy nie przekręciłem nazwiska?), to udany konglomerat żywego grania (lider na
dramsie), kołyszącej elektroniki i improwizującej gitary (ów gość, z rodowodem
Can'owskim). Kto zna z płyt, ten się nie zawiódł. Kto nie zna, pewnie też (ja
pierniczę, ale plotę!).
No i POLE, wiadomo, że on jest w tej bajce najważniejszy.
Było po mistrzowsku, jeśli chodzi o brzmienie, gość sprawiał wrażenie, że
panuje nad tymi wszystkimi swoimi dźwiękami, a nawet, że sporo ich produkuje
live (to w końcu liveact!!!). Wątek rapera, jako współtwórcy pomysłu
muzycznego, mnie jednak nie przekonał i uważam, że gdyby nasz czarny koleszka
łoił browce za 3,5 na zapleczu, koncert byłby ciekawszy.
Ale skalpele skalpelami, a tu trzeba ludziom prawdę
powiedzieć. Mistrzem astygmatycznym był bowiem ten, który nosił dumne miano
gościa "honorowego" festiwalu - CARL CRAIG. Jego dwugodzinny set
(częściowo z płyt, mimo, iż nie ... dojechały, częściowo ponoć na żywca,
cholera go tam wie...), zaczynający się o 1-ej po północy (byłem w trakcie
dziesiątego Kasztelana, przyznaję bez bicia*), pozwolił w znaczący sposób
zrewidować moje techno-poglądy. Kochani (Moi Drodzy - jak rzecze Micky S. w
swojej błyskotliwego audycji w dżezradio), w każdej dziedzinie można być
mistrzem świata. W korzennym detroittechno także. No i Craig jest. Perfekcja,
pomysł, błyskotliwość, takie tam świecidełka, że ryjek opada.
A Płock to naprawdę urocze miasto. Za rok ma być ciąg
dalszy. Przydałoby się
więcej eksperymentalnej elektroniki (SEED?).
*) ale 0,4
litra ...
Radian - "Rec.Extern" / Thrill Jockey
2002
W dzisiejszych czasach człowiek nie może być niczego pewien.
Już wydawało mi się, że Radian to formacja austriacka (wszak gości widziałem na
wyciągnięcie ręki w Jazzgocie), a tu sięgam po stary numer Jazz Forum i okazuje
się, że to dziecko internacjonalistycznej maści, spłodzone z krwi
amerykańskiej, węgierskiej i rzeczonej austriackiej (w tym zestawie ciąża była
chyba dość ciężka). To w sumie drobiazg, ale przy okazji, mając w ręku
wspomniane JF, oniemiałem czytając osobiste wynurzenia jednego z redaktorów
(dodajmy o renomowanym w kraju nazwisku), który bez bicia przyznał się, że
"Love Supreme" Johna Coltrane'a to on słuchał raz, te trzydzieści
parę lat temu i już do niego nigdy nie wracał (!?! sic!!!?!). Jakżesz on może
cokolwiek wiedzieć o tym dżezie? Cóż, medycyna zna trudniejsze przypadki (by
zamknąć temat, dodam, że w końcu posłuchał przy okazji kolejnej reedycji i ...
padł na kolana; reedycji numer chyba 159-y; ciekawe, ile ci amerykańcy jeszcze
zarobią na dżezie z lat 60-ych? Janusz, czy zaplanowałeś już, ile będziesz miał
reedycji Baghiriego?). A Radian? Żywa perkusja, żywy bas, ale ekstremalnie
zmutowany, wibrafonik, parę giga w komputerze, no i mamy nową, poszukującą
muzę. Słuchając tego w wersji live, przez pierwsze 10 minut byłem pod sporym
wrażeniem, ale już w 35 minucie marzyłem o szczęśliwym końcu (który nastąpił
nie długo potem). W sumie nie do końca kumam, o co tu idzie gra. Okrutnie ten
Radian postrockowy, nie da się ukryć (wytwórnia, ta nie inna, nie przez
przypadek), elektroniczne wygibasy raczej nie przekonują (tak na krajowym,
polskim poziomie, rzekłbym złośliwie, gdybym był złośliwy). Rzecz dzieje się 40
minut, ale tak jak na koncercie, entuzjazm siada stosunkowo szybko... W sumie
po co pisać dalej. Więcej nie będę słuchał. Wrócę do tej płyty za trzydzieści
lat z górką i wtedy mnie powali (tylko, czy ja będę mógł teraz wiarygodnie
pisywać do vivo?).
New Cult Of The Sun Moon - Soleilmoon
Black Faction "Reworked" -Vivo
Pozwalam sobie traktować oba cedy razem, albowiem wielka jest
moja wola, by Wam powiedzieć, że to moje najulubieńsze umilacze wolnego czasu w
trakcie jesieni i wczesnej zimy 2002 (powód drugi, natury personalnej, jest
oczywisty). Gigantyczna jest przestrzeń, jaką kreuje ta spokojna i wyciszona
muzyka. Piękny i głęboki jest arsenał dźwięków, płynących z tych trzech płytek
(New Cult... jest podwójny). I tak mógłbym bez końca (ale po co - weź słownik
poprawnej polszczyzny i szukaj słów opisujących przyjemność). Pierwsze dziełko
to kolaboracja Rapoona i Black Factiona (fuj, ale okropnie się to odmienia),
klientów na tyle znanych na vivo.pl, że nie będę strzępił języka (klawisza).
Absolutna ekstraklasa nowej elektroniki, ambientu i temu podobnych. Pierwsza
płyta jest słoneczna, druga księżycowa, a że ja molowo jestem raczej do świata
nastawiony, to ta druga jest bardziej mi bliska. "Reworked" to w
niektórych momentach bardziej "dynamiczna" pozycja, też na vivo.pl
już o niej rzeki słów napisano... Szczególnie wyśmienity jest początek, a
zwłaszcza cisza, z której wydobywają się pierwsze dźwięki muzyki. Nie będę
oceniał poszczególnych remixów (choć Rapoon chyba jest mi najbliższy), albowiem
płyta pomimo swego charakteru jest spójna i jednorodna w klimacie. A tak w
ogóle, "Reworked" to najlepsza płyta wydana w RP w roku 2002 (bez
cienia wątpliwości, nie byłem inspirowany do tej konstatacji).
Akufen "My Way" CD Force Inc. 2002
Przemysł surowców wtórnych kwitnie. Oto z milionów
mikrosampli, podrasowanych house'owym rytmem otrzymujemy całkiem interesujący
konglomerat (zlepek?) dźwięków. Cieszy zwłaszcza początek, w tym numerek
"Skidoos" (swoją drogą lansowany w ostatnim "Kaktusie").
Gość, Kanadyjczyk zresztą (jakkolwiek informacja to zupełnie nie istotna),
zbudował urocze łubudubu i choć sale taneczne to ja omijam z daleka (niechęć do
zachowań stadnych), noga mi tupie sama i rwie się do podrygów (gorzej, że na
pedale gazu). Może potańczę przed lustrem, z browcem w ręku.
Muslimgauze
"Veiled Sisters Remix" CD "Hummus" CD Soleilmoon 2002
Dwa świeżaki spod noża klienta, który ponoć nie żyje (w
dobie globalizacji to nie stanowi problemu). Pierwsza z płytek, to odgrzane
danie (pokłosie dwucedowego pierwowzoru sprzed lat), druga raczej nowa porcja
mięcha (z zastrzeżeniem, jak na wstępie). Nie będę owijał w tak zwaną bawełnę i
popisywał się wątpliwą erudycją - to mój pierwszy kontakt z ortodoksem
brytyjsko-arabskim. Kontakt niezwykle dobitny, szczery i szybko obalający tezę,
że w muzyce nic nie jest mnie w stanie zaskoczyć. To jazda, na którą nie byłem
przygotowany, ale wsiadłem i pojechałem.
Pod względem brzmieniowym - przestaję twierdzić, iż
Squarepusher jest niezastąpiony. Niebywała motoryka tej muzyki, jej wybredny
ekstremalizm, brak jakichkolwiek zahamowań emocjonalnych powoduje, iż
Muslimgauze musi zostawiać na co bardziej wrażliwych głowach niezatarty ślad
(infekcja gwarantowana).
Nie interesuje mnie kontekst kulturowo-polityczny. Wchodzę w
tę muzykę po same uszy. "Hummus" dla narciarzy alpejskich, "VS
Rmx" dla biathlonistów. Agresja dźwiękowa z jednej strony, klimaciarstwo z
drugiej. Raczej krzyczymy niż nucimy.
Muzyka, która spełnia moje oczekiwania w każdym wymiarze.
Raczej nie koi nerwów. Pozwala spojrzeć na odpoczynek przy muzyce i dobrej
herbacie w sposób dalece nowatorski.
Muslimgauze - "No Human Rights For Arabs
In Israel "
/ VIVO 2004
(edycja limitowana)
Na początek psychozabawa. Zapytajcie Vivoszefa o 100
najlepszych płyt w historii muzyki. Jeśli na liście, którą sporządzi znajdzie
się choć jedna pozycja, w nagraniu której nie maczał paluchów pewien Angol o
ksywie "Muslimgauze", to znaczy, że: a) Vivoszef ma anginę z wysoką
gorączką i majaczy; b) nie notowaliście uważnie.
A rzecz jest w tym, że to kurewsko dobrze, że TAKIE PŁYTY
ukazują się na tym marnym padole (kurtka wodna, chyba przy okazji
"No:wel" ktoś już coś takiego na temat VIVO popełnił, i to chyba był
ktoś mądrzejszy ode mnie - sorka za plagiat; kupię "Playboya" w
ramach pokuty). Radość wydawcy jest przeto ogromna, radość kupujących
limitowaną edycję także. Radość posiadacza egzemplarza nr 10 - nie mniejsza.
Ale ja tu będę perorował trochę o czym innym, bo to kurewsko dobrze, że jest taki
ced w sprzedaży w RP. To tym bardziej dobrze, ze na tym padole ktoś wydaje
płytę, na okładce której jest pokiereszowane arabskie dziecko, a tytuł
wydawnictwa jawnie narusza kanon politycznej poprawności, dyktowany przez
zapyziałe dziecię Agory (Panie Michnik, kiedy Pan przeprosi licealistów stanu
wojennego, którzy pisali na murach "s... żyje", za jawną agitkę za
mordowaniem ludności cywilnej w Belgradzie, a ostatnio w Bagdadzie - zbieżność
nazw miast, nie chybił, domaga się egzegezy - ????). Bo tak naprawdę, to
należałoby zbierać fundusze na reklamę tej okładki w wysokonakładowej prasie i
ciekaw jestem reakcji tak zwanej opinii społecznej, jakiej by się ona
doczekała.
A teraz słowo o muzyce (wszak mówią, że ona jest
najważniejsza) - cedzik to tytułowy 20 minutowy numer plus alternatywne tejki
innych, wcześniej wydanych kompozycji (ale w tej kapitalistycznej części
europy, z małej litery pisanej), także w małych, limitowanych nakładach, często
na winylach (tak na marginesie, kto nie jest bez winy, niech pierwszy rzuci
kamieniem: jeśli jest jedna osoba, która kasuje tantiemy po zmarłym za kolejne
edycje numerów skomponowanych przez Muslimgauze'a, to przyznaję Jej nobla w
mikroekonomii za pracę "strategia marketingowa w tak zwanej muzyce
niszowej"). A wracając do muzyki - ten uroczo wydany cedzik, to -
przepraszam za określenie - "prosty" Muslimgauze, tak prosty, jak
komunikatywny jest tu - i ważny!!! - przekaz werbalny (żeby każda muzyka była
TAK PROSTA...). Mimo, iż - Janusz, wybacz - płyta ma charakter epki z remixami,
jest absolutnie spójnym 40 minutowym ciągiem dźwięków (to może kolejny dowód na
prawie genialność muzyki Muslimgauze'a ! - pamiętajcie o plebiscycie na 100
płyt wszechczasów).
Cieszmy się razem (Pan też, Panie Michnik), bo to istotna
płyta na tym skorumpowanym niskim ambicjami rynku muzycznym. U progu roku 2004
nie można była wydać płyty o lepszym tytule. Robotnicy do maszyn, żołnierze do
Iraku, przepite grubasy do Brukseli!
A Muslimgauze triumfuje zza grobu. Zmusił mnie do pisania o
polityce.
Amir Baghiri - "Yalda" / Vivo 2003
Amir Baghiri, człek z dalekiej Persji (Perwersji?), zaprasza
nas na nocne zwiedzanie pustyni. Zabrać musimy ze sobą wikt i opierunek, no i
ciepłe gatki, bo jak powszechnie wiadomo na pustyni w nocy pi... (zimno straszliwie).
Sugerowane jest pozostawienie w domu pełnego bagażu życiowych doświadczeń. Amir
zabiera imponujący zestaw dziwnie brzmiących (i tak też się nazywających)
instrumentów i kilka prymitywnych rejestratorów dźwięku, albowiem często
słuchać będziemy lejącej się... wody (co zada kłam głoszonej 20 lat temu
teorii, iż "nie ma wody na pustyni"; uścisk dłoni Prezesa dla tego,
kto trafnie wskaże głosicielkę tej teorii). Będzie też dużo bębnów i bębenków,
a krasić wszystko będziemy delikatną i lekko perwersyjną elektroniką (wszak
człek w Persji urodzony).
Podróż trwać będzie około 60 minut. Obraz pustyni będziemy
mieli nieznacznie zamazany (ach, te okładki VIVO!!!), co doskonale skoreluje
się z naszym sennym nastrojem (jakby nie było, będzie noc...). W podróży nie
zapomnimy o lżejszych mutacjach Muslimgauze'a, inne przeżyte w minionych
czasach etno-jazdy też nie okażą się zbytkiem. Wokół roztoczy się klimat
tajemniczości, który jednak nie będzie budzić naszego lęku. Wręcz przeciwnie,
zapragniemy tajemnicę tę delikatnie zeksplorować. Zrobi się nam całkiem
przyjemnie. Nie skorzystamy z darmowej wycieczki do Iraku. Dużym łukiem
ominiemy gorejącą Palestynę. Sięgniemy nawet po imbirowe piwo. Zupełnie
zaskoczy nas fakt, iż okaże się całkiem znośne w smaku. Ach, ta Persja....
Zamawiam bilet w jedną stronę.
Badawi "Clones and False Prophets",
ROIR 2003
No to ja się wdam w spór polemiczny, by rzecz coś powabnym
słowem i wadliwej konstrukcji językowej użyć, z czystej przekory zresztą...
Wbrew maksymalnej notyfikacji dla tego ceda w bezpłatnej gazecie (o czerwonej
winiecie) od kolegi Rafała K., wbrew pochwalnemu słowotokowi kolegi Dariusza B.
w poprzednim ujawnieniu naszej kochanej gaz-ety (złośliwi mówią:
"gzyl-ety", ale ci, wyjątkowo złośliwi...), wbrew paru innym opiniom,
jakie z pewnością zaleją świat prasy muzycznej w RP w niedługim czasie (czy
jest jakaś rodzima gazeta muzyczna, która nie pisze o polskim hiphopie?), wbrew
sobie samemu, ja tu, z tego miejsca, oficjalnie oświadczam, że mię nowa płyta
Badawiego nudzi i uważam, że JEST TAKA SOBIE! (uwaga! ryzykuję posadę w
gaz-ecie). Dodam, że jestem w klanie muslimgauzowym (co prawda jako aspirant,
ale zawsze), grzecznie nabyłem Amira B. (nawet umieściłem Go na pierwszym
miejscu mojego topu 2003), onegdaj zachwycałem się poprzednim wcieleniem
Badawiego, na co mam świadków domowych, w tym kota ("Soldier of
Midian" - cudowne brzmienie, tak przy okazji), czyli generalnie łykam ten
chłam dalekowschodni w dużą dozą przyjemności (dodatkowo jest to tak uroczo
antyamerykańskie, że aż się chce zostać w kinie...). Ale wracając do tematu -
Badawi zechciał udowodnić światu (to znaczy kilkuset nabywcom tego ceda), że on
sobie w grupie wytrawnych dżezmenów poradzi i swoją muzyczną lekcję arabistyki
postanowił odbyć w takimż to zacnym gronie - Ribot, Perowsky i paru innych
niezgorszych improwizatorów z powołania. On sam zaś w dłonie chwycił także
kilka całkiem żywych instrumentów (piano?!?). Przy okazji, powyższe
popełniając, ogołocił swą muzykę niemal całkowicie z tego, co stanowiło o jej
oryginalności - genialnego brzmienia nieeuropejskiego instrumentarium, smaku
gorącej (rozgorączkowanej) pustyni i powabu Wschodu, delikatnie skrywanego za
woalkami tamtejszych niewiast. Cóż bowiem przynosi nam nowe wydawnictwo Badawi?
Rytmy są na Sklonowanych Fałszywych Proroctwach generalnie te same co na
Żołnierzyku, dzieje się nie za wiele, nie za szybko (co nam akurat nie
przeszkadza, mamy czas), Ribot realizuje swe młodzieńcze fascynacje rockiem (a
dawno nie miał okazji, jako że Żydowi namaszczonemu przez Cadyka Zorna,
zwłaszcza po 40-ych urodzinach, już nie wypada), Wieselman dmie w klarnet, a
Perowsky się nudzi (co on ma tu zgrać?). Dobrze, że całość trwa niepełną
godzinę lekcyjną, a obok jest kilka dobrych barów. Jakoś dotrwamy do końca. A
tak generalnie, to jest całkiem fajna muza, tylko nie wiem, po co powstała.
Kapela Ze Wsi
Warszawa - "Wykorzenienie", Metal Mind 2005
Przyznam się, że głęboko zatopiony w przekonaniu o wyższości
sztuki dźwiękowej nad werbalną, nie podejrzewałem nawet, że głos ludzki może
mnie tak silnie wkomponować czterema literami w fotel! To niebywałe, jak te
trzy urocze kobieciny śpiewają!!! Mazowszańskie skale, reinterpretowane przez
wykształconych miastowych muzykantów, co to chwalą imię nasze na świecie (tak
rzecom mądrale medialne), a ja tu banalnie zachwycam się ich śpiewem. Ale co mi
tam! Piękna muzyka, przy której me dziesięcioletnie dziecię rechocze ze śmiechu
(co to jest?!?), a już prawie z nimi śpiewam "Babę w piekle", albo
Mateuszka, o "Sowie" nie zapominając. Tylko, że te skale ociupinkę
dla mnie za trudne... I jak już na Kowaldzie, w tem numerze Gaz-ety, zasunąłem
zza winkla - muzyka jest jedna.
Play loud
and dance!!!
Motion Trio "Playstation" / Not Two
2002
Miewałem w życiu dzeżfana takie akademickie dysputy o
instrumentach. Że jedne to be, inne cacy. Że hamondy to straszna kupa i nuda
nie do wytrzymania (ten wątek umilkł, gdy pojawił się niejaki John Medeski).
Dysputy takie prowadziłem też w przedmiocie akordeonu i było mi chyba
najciężej. Niby projekty Threadgilla (Make A Move, genialne skąd inąd - polecam
straszliwie), niby Guy Klucevsek (taki kwartecik Douglasa - miodas!), ale szło
mi jak po grudzie, a jam jest człowiek, co niemal kocha brzmienie tego
instrumentu. A tu takie Motion Trio! I jak tu nie paść na kolana..? W sumie, to
trudno powiedzieć, by był to dżez... (jakby szufladka miała jakiekolwiek
znaczenie). Niezła improwizowana jazda na trzy akordeony. Zwięźle, szybko i na
temat. Kto widział tych klientów u boku Bobby'ego McFerrina w Kongresowej ten
wie, z czym to się je. Z jednej strony wirtuozeria, z drugiej absolutne
przekonanie o tym, czego się chce, po co i dlaczego wali się paluchami po
klawiaturze (i napina mięśnie, jak sądzę, choć na akordeonie nie grałem)... Dla
wszystkich, od żłobka do grobowej deski! No i to brzmienie... Miodek. Nie
profesor. Jaka luta! A wracając do akademickich dysput o instrumentach - nie ma
złych instrumentów, jest tylko zła muzyka.
Kronos Quartet
"Nuevo", Nonesuch
Słuchając tak zwanej nowej elektroniki w dość sporych
dawkach, od czasu do czasu miewam nieodparte przekonanie, że od niektórych
bogów komputerowych zabaw z dźwiękiem to ja bym sobie lepiej poradził. A
przynajmniej miał więcej pomysłów na utrzymanie słuchacza przy głośniku dłużej
niż przez studencki kwadrans. Od czasu do czasu sięgam także po płyty, przy
słuchaniu których wraca mi wielka wiara w potęgę gatunku ludzkiego. Takie płyty
od zawsze wydaje Kronos Quartet (taki wspaniały kwartet smyczkowy, jakby ktoś
nie wiedział). Czterech (czworo?, trzech gości i jedna kobieta...; z
liczebnikami miewam ostatnio pewne problemy) geniuszy instrumentów strunowych,
o niebywałej wyobraźni muzycznej, posiadających przy tym jakże cenną cechą -
brak jakichkolwiek zahamowań gatunkowych, przy absolutnej otwartości na świat i
płynące z niego dźwięki. I gigantyczne poczucie humoru (tak zupełnie przy
okazji). Tym razem wzięli na warsztat kompozycje muzyków latynoskich, powstałe
mniej więcej na przestrzeni ostatnich ... stu lat. I zrobili - jak to mają w
zwyczaju - drobne arcydziełko.
14 perełek ludzkiej erudycji, frywolnej zabawy i pogoni za
nieskrępowaną radością tworzenia. Bawią się dźwiękiem (premierowy numer w
estetyce punk'77 !!!), formułą latynoskiej ballady (w iście harmolodystycznym
ujęciu), nie stronią od miksu tanecznego (sic!) - polecam finałowy kawałek,
przy którym wstyd powinno się zrobić wielu "nowobrzmieniowym"
herosom...
No i smakowite brzmienie skrzypiec, altówki i wiolonczeli.
To ewentualnie dla wybranych (nie każdy musi lubić..., choć powinien).
Nomeansno - "The People's Choice",
Wrong 2004
Bogowie hardcorowej poprawności dorobili się składanki.
Wyboru utworów dokonali słuchacze (by nie rzec fani), co niejako sankcjonuje ów
niecny proceder. Oczywiście selekcji dokonano obecnie, zatem raczej młodsi fani
wymaczali w tym swe rozchełstane i brudne paluchy.
Ja, fan z nastoletnim stażem, raczej ex-fan (rockowy wypierd
traktuję jedynie w kategoriach sentymentalnych, a śmierć gatunku ogłosiłem już
dość dawno, bodaj na TYCH łamach), oczywiście (wybacz mi Brumhildo!), wybrałbym
inny zestaw numerków (powiedziałbym, że w 50-iu % inny). Ale NMN, jak by do
tematu nie podchodzić, popełniło w życiu paręnaście zupełnie genialnych
kompozycji i przynajmniej połowa z nich znalazła się na tym składaku. Czego
brakuje, by nie być gołosłownym? "Long Days" i "Metronome"
(zawsze traktowane przeze mnie łącznie), "Dark Ages", jeszcze dwóch,
trzech kawałków z "The Day Everything Became Nothing" i
"Wrong". Ale nie narzekajmy. Trochę psioczę, ale przecież czynię to z
czystej przekory. Cieszę się, że mam tego ceda i innym domorosłym HC-menom też
tego życzę. Malkontentom polecam - w tym i innych przypadkach - produkowanie
składaków wedle własnego uznania. Przy dzisiejszych środkach technicznych nie
stanowi to problemu, a i mamony nie trzeba wtedy poświęcać.
Dezerter/ Tzn. Xenna/
Armia/ Tilt/ Siekiera/ KSU - "22 Polish Punk Classics", Sonic 1993(?)
Wstyd nie mieć.
Brak, Kontrola W.,
Moskwa, The Corpse - "Poroniona Generacja", Nie Pamiętam Kto (Ale
Chwała Mu Za To) 2004
Otóż i kolejna podróż sentymentalna... Zatapiamy się w
pierwszej połowie lat 80-ych, gdy Wasz URS zdobywał sznyty licealisty. Nagrania
wydobyte z archiwum Radia Łódź. Z cyklu tych, które muszą godnie spoczywać na
półce starego punka (by nie rzec nowofalowca, bo ja raczej do tej sekty byłem
zapisany).
BRAK należał podówczas do kapel o statusie mocno kultowym,
głównie z racji prawie znikomego dostępu do jego nagrań. Koncertowali rzadko,
Jarocina nie odwiedzali (przynajmniej za moich czasów). Oczywiście sześć
numerów zamieszczonych na tym cedzie jest mi doskonale znanych (no może po za
jednym), ale za cholerę nie wiem, gdzie i u kogo je słyszałem ("Złoto,
złoto, złoto, złoto!"). Po 20 latach ta minimalistyczna w formie nowa fala
broni się dobrze, co jest już wartością samą w sobie. KONTROLA W. (potem:
Kosmetyki Mrs. Pinky) brzmią za to dość zabawnie, a wokalne jazdy Kasi K. ala
B-52's są raczej - z dzisiejszej perspektywy - kapkę żenujące, czyli - kolekcja
nagrań tu zamieszczonych ma już tylko wartość archiwalną (polecam za to ryjek
na fotce jednej z dzisiejszych gwiazd telewizji publicznej, wówczas klawiszowca
onej kapelki). Kolejni na tym cedzie to MOSKWA - ich gig w Jarocinie '84 był
sporym przeżyciem estetycznym. Tu mamy parastudyjne wersje utworów znanych z
tamtego koncertu (nie ma wszakże tego ultrabrudnego brzmienia, jakie udało im
się osiągnąć w wersji live). Oczywiście moje zachwyty nad Moskwą (moje: czyli
18-letniego szczyla) zakończyły się w tydzień po powrocie z festiwalu, gdy
Marek Wiernik zapuścił we wspaniałym "Całym Tym Rocku" Discharge i
ich sztandarowe dzieło "Hear, See, Say Nothing" (tak to szło?). Ale
cóż? Jak zrzynać to dobrze, i z dobrego. Cedzik kończy kilka kompozycji The
CORPSE, ale że ich nie słuchałem 20 lat temu, tak i teraz tego nie czynię (bo
po co?).
Pink Freud - "Jazz Fajny Jest", Post
Post 2005
Ludzie - "Sopot Surround", Post Post
2003
Wojtek Mazolewski to całkiem fajny gość, a i ten jego jazz
też niczego sobie. Pinka Freuda lubimy wszyscy, Bassisters Orchestra ma zadatki
na rzecz w naszem padole całkiem emocjonującą, Paralaksa - tyż nie do
pogardzenia przy świecach i silnie zmrożonej. No i są kapelki okołomazolewskie,
w których jednak nie on trzyma za lejce. Np. Ludzie. Np. Baaba. Czyli fajnie
jest.
Klimaty różowe dały nam u progu dziwnego roku 2005 -
zapowiadany od dawna - zestaw rozkosznych remiksów i koncert w formacie mp3.
Najpierw remiksy - robią na ogół koledzy i koleżanki prezesa, jest
niezniszczalny Bunio, jest Emade (ten to ma progres artystyczny, gdyby jeszcze
darował sobie bluzgi słowne krajowej proweniencji), parę tytułów wykonawczych,
co mię nic nie mówi, ale nie jestem trendny. Różowy w takiej wersji jest
uroczym czylałtowym wypełniaczem wolnej przestrzeni dźwiękowej. Podkreślam -
UROCZYM. Absolutnie bezpretensjonalne e-pitolenie, z dużą klasą. To nie jest
już jazz, ale nikomu to nie przeszkadza. A na tle czegoś, co zgłodniałe
medialne krwiopijce nazywają "nu-jazzem" (z wyłączeniem Królestwa
Norwegii) - to doprawdy mistrzostwo świata. Do najulubieńszych chwil
zaliczyłbym nirvanowską "Come As You Are" w wykonaniu... hmmm,
zapomniałem, w każdym razie numer siódmy (opis płyty jest dla widzących
inaczej, dlatego zapomniałem). Ach, ten męski chórek, a na jego tle upalony
głos damski! Mniam, mniam... No i koncert. Godzinka z okładem, bodaj z Torunia.
Fajnie to leci, chłopaki jadą absolutnie po najwyższej półce, tylko, że w
formacie mp3 wielu spraw trzeba się domyślać (tym, którzy uważają inaczej mogę
polecić wyroby higieny intymnej). Szkoda, że nie w "normalnym"
formacie, bo Różowy live to naprawdę rzecz godna zmarnowania nawet więcej niż
73 minet...
A Ludzie???? Słychać, że kolega Wojtek nie pociąga tu za
główne sznurki. Ludzie są bowiem tacy parszywie post rockowi... To znaczy
gitarzysta gra tu kapkę nie wiadomo jak, kapkę nie wiadomo po co... Reszta jest
fajna, jest i Bunio (on tu bodaj jest mistrzem ceremonii), i inne laptoki,
tylko ten gitarzysta... (ale cierpliwi będą wysłuchani - na nowej
"Ludzkiej" płycie już go nie uświadczymy!!!).
A w ogóle to chciałem Wam na zakończenie dodać, że Różowy
świetnie sprawdza się na długich trasach. Np. Posen-Warsaw. Przerabiałem to
ubiegłej wiosny, gdy losy gnały mnie po tej trasie nawet dwa razy w tygodniu. O śmierci miła, dzięki, żeś mnie nie
dopuściła...
Peepol/Ludzie - "Proffesioneller Klang + LIVE
in Porgy and Bess", Post Post 2005
UWAGA - NIE WSZYSCY GAZ-ECIARZE ZGADZAJĄ SIĘ Z AUTOREM TEJ
RECENZJI. (przyp.red.)
"Marnie Chłopaki kombinujecie, marnie..." - rzekł
pewien gazer do młodych, spragnionych wrażeń bohaterów mojego ulubionego filmu
"Nad rzeka, której nie ma", gdy ci odmówili klina po wyjściu z nocnej
odsiadki...
Człowiek z braku ciekawszego zajęcia czyta recenzje po
różnych mediach, głównie wirtualnych, gdzie szacunek dla słowa bywa ulotny, i
jakby co dzień do tej samej rzeki wchodził. Wszędzie te same słowa, te same
grepsy i dziwny, acz powszechny zwyczaj schlebiania naszym rodzimym wykonawcom
(jakby pismaki nie mieli z kim pic wódki).
Pamiętacie, jak zima czepiałem sie nowej płyty Tymańskiego,
ze jest dla głuchych? Morze recenzji "Jitte" przeczytałem od tamtąd,
a w nich ani słowa o tym, ze dźwięk na cedzie jest katastrofalny. Czy tylko ja
myje uszy? Albo taki lokalny, poznański dodatek do wybiórczej. O muzie pisze
zawsze ten sam klient (z litości nie podam nazwiska), gość bywa na każdym
koncercie (z szeroko pojętej muzyki nieklasycznej), recenzuje każda płytę i co
najgorsze - wszystko mu sie podoba. I gdzie tu pospolita rzetelność
dziennikarska???
Refleksje powyższe naszły mnie - tak naprawdę - w trakcie
lektury wielu słowotoków dotyczących nowej płyty Ludzi (Peepoli). Gdzie sie
człek nie chwyci, wszyscy uważają, że super, że nowocześnie, że stylowo... Czy
ktoś czytał jedno krytyczne słowo na temat tej muzy??? No to ja zawale...
Uważam, ze ten ced to spore nieporozumienie... Wątpliwy
wydaje mi sie urok części studyjnej (mimo, iż bez gitary, jak chciałem). Bunio
i Mazolewski cos tam kombinują, dużo funkującej elektroniki, kompletnie cos
innego niz. na debiucie, ale juz gdzieś to słyszałem, nadto estetyka electro
(cokolwiek to znaczy) nie jest moim ulubionym sposobem wypełniania przestrzeni
wokół uszu... Ale co tam, niech sobie chłopaki grają... Wszystko wszak trwa
niczym duża przerwa w licku. Jako mała epka możeby gdzieś sie na półce
pomieściła i częściej do odtwarzacza trafiała... Reszta długiego ceda to
koncert Ludzi z Wiednia. Czas płynie milo, ale to wszystko brzmi jak popłuczyny
po Pink Freud (polowa składu Ludzi to PF), takie niby dżezujące cos nie cos ...
Nudno i mało oryginalnie... i w ogóle nie koreluje z częścią Klangową.
W sumie to bym tego ceda olał ciepłym moczem i sie nie
wyzewnętrzniał (czasami tego nawet słucham), ale zmierziły mnie zachwyty, jakie
temu wydawnictwu towarzysza. Ponoć słonia można zagłaskać, zatem tym bardziej
muzyka. Cenie Mazolewskiego, łubie Bunia, ale od czasu do czasu mogłaby by ich
nawiedzić cicha chwila refleksji.
A pismaki niech myją uszy i pija mniej wódki.
Eivind Aarset -
"Connected", Jazzland 2004
To już trzecia płyta norweskiego gitarzysty Eivinda Aarseta,
z jaką zmaga się moja umęczona dusza krytyka. Gitarzysty znanego głównie z
współtworzenia wielu całkiem udanych jazd pierwszej gwiazdy norweskiego
nu-jazzu, Petera Nilsa Molvaera, nam zapamiętanego także za współudział w
"New Expensive Head" Jacka Kochana (patrz: gaz-eta jakiś rok temu).
Aarset (skąd inąd ciekawe nazwisko - zawsze pierwszy w
dzienniku szkolnym, a teraz zapewne we wszystkich katalogach) rzeźbi sobie z
wrodzoną gracją w nieskomplikowanej elektronice, ubarwiając ją swą dzierganą z
drewna i drutu gitarą. Raz jest ona strasznie trendy, mocno przetworzona,
klikająca i plumkająca, raz gra na niej tak po prostu ładne melodie i kojące
uszy harmonie (okoliczność dość istotna, zwłaszcza, gdy mózg waszego recenzenta
karmiony jest free jazzem w ilościach ponadnormatywnych). Bity są raczej
wzdłuż, a nie w poprzek, chwilami jednak Aarset przypomina nam Elliota Sharpa,
ale takiego w wersji dla niestowarzyszonych.
Do tej pory poznałem jego "Electronique Noire" i
"Light Extracts" (wydane w okolicach roku zero-zero). Nowy cedzik
mieści się na mapie jego dokonań całkiem interesująco. Jest chyba najbardziej
różnorodną propozycją w dorobku Aaerseta (mamy nawet wokalne smaczki nieco w
etnostylu, nie brakuje jazd drum'n'bassowych). Chłopak uwolnił się już chyba od
obsługiwania kolegi Molvaera (przynajmniej nie grał z nim ostatniej trasy),
jest zatem nadzieja, iż teraz w większym stopniu poświęci się budowaniu
kolejnych "Connected".
Tą muzyką oczywiście nie budujemy nowej rzeczywistości, to
tylko uroczy relaks, którym można dzielić się razem z rodziną w pełnym składzie
(są tacy, co twierdzą, że nie z każdą). A w tej kategorii - zaiste mistrzostwo
świata.
AntiPop vs. Matthew Shipp
AntiPop Consortium / Thirsty Ear 2003
Kolejne dwie jazdy z opiewanego w ubiegłym miesiącu Thirsty
Ear i jego Błękitnej Serii, próbującej z dość dobrym skutkiem łączyć jazzowe
drive'y z elektroniczną ornamentyką. Na pierwszy ogień główny kreator serii -
Matthew Shipp - i jego trio, rozrastające się chwilami w kwartecik. Jakkolwiek
rzecz to niemal stricte jazzowa, gra sekcji rytmicznej jest permanentnie
mutowana przez elektronikę, rękoma (duszą?) niejakiego FLAP-a. Shipp jedzie na
pianie chwilami dość karkołomnie, z iście Jarrettowym sznytem (śmiała
konstatacja - przyp. autora) i wyraźnie się realizuje. Płyta dość krótka (40
min), acz treściwa, zdecydowanie na temat. Za basem - rzecz jasna - William
Parker i to wiadomość najistotniejsza. Z pewnością nie jest to high life w
Błękitnej Serii, ale mieć warto (zwłaszcza w udanej estetycznie kopii,
pssst....).
Cedzik drugi - świeższy - to ekipa Shippa skonfrontowana z
hiphoperami z AntiPop Consortium (brązowy krzyż zasługi dla tego, kto powie, co
jest nazwą wykonawcy, a co tytułem tej płyty; dla niepoznaki nie postawiłem
cudzysłowia). To już wyższa półka. Całość zaczyna dość barokowo skonstruowane
frytowe intro, potem po solowych popisach pianistyczno-dentych, do akcji
wkraczają chłopaki z AC i robi się bardzo ciekawie. Akurat po tej pozycji Serii
nie spodziewałem się kokosów, a tu spora niespodziewanka. Naprawdę warto zanurzyć
ucho.
"Cisza między dwiema myślami" z Iranu: dla
mnie niezrozumiałe, do tego nic nie było widać.
---------------
Best Off 2002-2006
Szybka relacja z Warszawskiego
Festiwalu Filmowego 2003
Filmy Wybitne:
"Kumple" z Norwegii (przypadkiem także
zwycięzca plebiscytu publiczności): proste i urocze jak "Fuckin'
Amal", czy "Włoski Dla Początkujących". Takie filmy powstają
tylko w Skandynawii.
"Rekonstrukcja" z .... Danii: kapkę
surrealistyczna odysea miłosna, pięknie zrobiona (tak jak główna postać
kobieca, znana choćby z "Księgi Diny", w podwójnej roli).
Filmy Bardzooooo
Doooobre:
"24 Hour Party People" z Anglii (Winterbottom):
fabularyzowany dokument o Joy Division, Factory Records, Happy Mondays i Klubie
Hacienda (wszystko to łączy osoba Tony'ego Wilsona), na modłę satyryczno-sarkastyczną.
"In America" z Irlandii (Sherridan): cholernie
prawdziwa i szczera trauma rodzinna, w kontekście śmierci i narodzin dziecka
(kolejność jest prawidłowa!)
Filmy Absolutnie
Godne uwagi:
"Pupendo" z Czech (Hrebejk, ten od "Musimy
Sobie Pomagać"): wszystkie walory współczesnego kina czeskiego.
"Boska Interwencja" z Palestyny, za francuskie
pieniądze: satyra na codzienne życie w Nazareth i Jerozolimie.
"Pieszczoty" z Katalonii (Ventura Pons): kilka
historyjek o nienawiści, doskonale skompilowanych (zwłaszcza pasus o złym
kobiecym zapachu!)
Filmy Na Których Się
Nie nudziłem:
"Aktorki" z Katalonii (Ventura Pons): piękno i
hipokryzja aktorstwa na przykładzie trzech starych i jednej młodej aktorki.
"Prawdziwe Kobiety Są Zaokrąglone" from USA,
ale meksykańskie: kino kapkę zbyt familijne, ale jak brawurowo zrobione!
"Tehnolust" z USA, częściowo za niemieckie
pieniądze: Tilda Swinton (ta od "Orlando") w czterech rolach, z
których trzy to klony, co już samo w sobie jest interesujące.
"Zbawienny Dzwon" z Japonii: trochę
surrealistyczne studium przypadku w życiu przeciętnego robotnika, który milczy
aż do ostatniej sceny.
Inne Takie:
"Remake" z Bośni: świetny pomysł na film o
zabijaniu w tym rejonie świata (wedle tezy - wszystko już było), ale realizacja
nie do końca doskonała.
"Człowiek Roku" z Brazylii: zaczęło się trochę
jak uboga krewna "Pulp Fiction", ale pomysłu starczyło na pół filmu
(za to świetnie zrobione wizualnie).
"Pantaleon i Wizytantki" z Peru: ekranizacja
świetnej satyry Vargasa Llosy, niestety nazbyt poważna.
"Ocana, portret przerywany" z Katalonii
(Ventura Pons): dokument, w którym gość gada z ekranu przez 3/4 czasu nie może
powalać, bez względu na temat.
---------------
Best Off 2002-2006
2006
1. Hamid
Drake "Bindu", Rouge Art 2005
2. Steve
Swell's Slammin' The Infinite "Remember Now", Not Two 2006
3. Eneidi /
Kowald / Smith / Spirit "Ghetto Calypso", Not Two 2006
4. Ken
Vandermark/ Paal Nilssen-Love "Seven", Smalltown Superjazz 2006
5. Lytton/
Vandermark/ Wachsmann "CINC", Okka Disk 2006
6. Anthony
Braxton/ Chris Dahlgren "ABCD", Not Two 2006
7. Adam
Rudolph/Wadada Leo Smith "Compassion", Meta
Records 2006
2005
1. The
Vandermark 5 "Alchemia" Not Two
2. FME
"Cuts" Okka Disk
3.
Territory Band-4 "Company Switch" Okka Disk
4. Peter
Broztmann Tentet "Be Music Night" Okka Disk
5.
Broztmann/Trzaska/Uuskyla/Fries "Malamute" 1kg
6. Big
Satan "Souls Saved Hear" Thirsty Ear
7.
Crimetime Orchestra "Life Is A Beautiful Monster" Jazzaway
2004
1. Atomic/
School Days "Nuclear Assembly Hall" Okka Disk
2. FME
"Underground" Okka Disk
3. Oleś/
Trzaska/ Oleś "Le Sketch Up" 1kg Records
4. Pink
Freud "Sorry Music Polska"
5.
Territory Band 3 "Map Theory"
6. Rhythm
and Sound "W/ The Artist" Basic Channel/ Burial Mix
7.
Vandermark 5 "Exercise In Style
" Atavistic
2003
1. Amir
Baghiri "Yalda"
2. Ekkehard
Ehlers "Politik braucht keinen Feind"
3. Spaceways
Inc. "Version Soul"
4. Robotobibok
"Instytut Las"
5. Jan
Jelinek Avec The Exposures "La Nouvelle Pauvreté "
6. V/A
"The Shape Of Jazz To Come. The Blue Series Sampler"
7. Marcin
Oleś "Ornette On Bass"/ Murcof "Martes"
2002
1. Ekkehard
Ehlers "Plays"
2. Black
Faction "Reworked"
3. V/A
"Electric Ladyland Click-Hop Version 1.0"
4.
Muslimgauze "Veiled Sisters Remix"
5. New Cult
Of The Sun Moon "Sun Phase, Mooon Phase"
6. Kronos
Quartet "Nuevo"
7.
Squarepusher "Do you Know...".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz