Musica Diablo - Musica Electronica Vivo!

Teksty poniższe pierwotnie zamieszczono na portalu Gaz-eta Vivo.pl, w latach 2002-2005. 
Serdeczne pozdrowienia  dla Janusza Leszczyńskiego.


Basic Channel - Tak To Jest Z Pewnością Basic Channel, Różne Lata Wydania (Jeśli To Ma Jakiekolwiek Znaczenie)

W pierwszej połowie lat 90-ych minionego stulecia w mieście Berlin powstawała muzyka będąca prostym skrzyżowaniem szumów i trzasków, wysublimowanych z technomłócki, jaką oferowało światu w latach poprzednich paru kolesi z Detroit i dubowej estetyki wyniesionej z omszałych barek cumujących na Szprewie, po nieudanym przerzucie jamajskich bananów do strefy EURO.

Wasz URS podówczas raczej zajęty był dylematami o wyższości Nomeansno nad Fugazi, przy okazji ubolewając nad faktem braku nowych dokonań artystycznych Steve'a Albiniego. W kraju wałęsającym się po europejskich padołach do władzy wracali komuniści, pokazując się całemu światu, po co tak naprawdę był potrzebny okrągły stół.

A w Berlinie wydawali wtedy płyty w metalowych pudełkach lub przaśne, uroczo trzeszczące winyle. Płyty nie miały tytułów, wykonawcy ukrywali się pod pustymi miejscami na okładkach. Te zaś zdobiła jedynie nazwa podmiotu wydawniczego "Basic Channel". Dziś dostajemy tę muzykę raz jeszcze w postaci zbioru singli lub jakichś bliżej nie określonych serii. Czasami rzecz nazywa się m-series, czasami Rhythm and Sound, czasami nadal pozbawiona jest tytułu. Okładki płyt są białe (uwaga na dzieci jedzące czekoladę). Jest zatem czas najwyższy (bez wykrzyknika), by przyznać rację historii i pozachwycać się tamtą muzyką w sposób adekwatny.

Połączenie minimalnego techno z przestrzenią dubową dało wówczas piorunujący efekt brzmieniowy. Głęboko ukryta za parawanem szumu skąpa rytmika, coraz bardziej podążająca w kierunku wolnych rytmów (nie przez przypadek ostatnia edycja R&S to w zasadzie reggae, dodatkowo ozdobione prawdziwymi głosami jamajskimi - historia muzyki zatoczyła wielkie koło, rzecz można, nieco pretensjonalnie), i dźwięki dobiegające do naszych uszu z tak daleka, iż nie sposób wskazać na miejsce skąd do nas wyruszyły.

Chciałem tylko - celem podsumowania - dodać, iż mimo upływu ponad 10 lat, to ciągle jest rzecz, obok której nie można przejść obojętnie (czy pamiętacie jak na TYCH łamach recenzowałem SCION? To była tylko unowocześniona wersja tego, o czym TERAZ smaruję).
Posłuchajcie tych dźwięków, jeśli jeszcze tego w swej ignorancji muzycznej nie uczyniliście. Kupujcie wszystko ze znakiem BC i nie pytajcie o nazwy wykonawców. Nikt ich nie zna.
Maurizio von Oswald? Nie znam takiego.

PS. Tytuły omawianych tu płyt (o ile istnieją) i numery katalogowe do wiadomości redakcji.


Scion -"Arrange And Process Basic Channel Tracks", Tresor 2002

Okazuje się, że i odgrzane danie potrafi być smakowite. Oto z okazji 200-ego Tresora otrzymujemy klasykę berlińskiego techno, podaną w formie nowego, przeuroczego miksu. Tytuł mówi w zasadzie wszystko. Muzyka z czasów, gdy padał mur berliński, broni się na początku nowego tysiąclecia w sposób znakomity. Dodatkowo nagrania tu zaprezentowane ukazują się po raz pierwszy w formie cedowej, albowiem dotychczas dostępne były jedynie w odsłonie winylowej. Surowy, dubowy klimat i unoszący się nad odtwarzaczem duch czegoś nieokreślonego, ale arbitralnie przykuwającego uwagę, sprawia, że cedek ów winien spocząć na półce każdego domorosłego technofana. Nevermind The Bollocks ery techno to delikatne porównanie. Muzyka, która broni się w każdych okolicznościach. Nazwiska, nazwy zespołów są tu nie istotne. Zainteresowanym mówią wszystko, pozostałym nic. Słuchać, nie myśleć, nie dyskutować. Lekcja obowiązkowa dla smarkaterii, a i staruchom też się przyda.


Farben "Textstar" / Klang Elektronik 2002
Jan Jelinek & Computer Soup "Improvisations & Edits, Tokyo 09.26.2001" / Audiosphere 2002
Jan Jelinek Avec The Exposures "La Nouvelle Pauvreté" / Scape 2003

Pora najwyższa, Drogie Dzieci Nowej Elektroniki, zapoznać Wasze uszka, za pośrednictwem Waszych oczek, z pewnym jowialnym 28-latkiem z Berlina, który przy użyciu drobinek dźwięków tka nam od kilku już lat urocze obrusiki. Pan ów zwie się Jan Jelinek i to właśnie jemu poświęcona będzie dzisiejsza lekcja...
Lubię blokowe recenzje, bo nie trzeba za dużo pisać, można uogólniać bez utraty czasu na długie peregrynacje. Zebrałem tu trzy dość, w sumie, różne cedziki, które wszakże w sposób znamienity obrazują dokonania Jelinka. Pierwsza z nich - Farben - dość mocno gruntuje się na polu clicks'n'cuts, niosąc ze sobą blisko 60 minut rozkosznie pociętej muzyki tanecznej, w absolutnie domowo-kanapowym wydaniu. Składają się nań 4 wcześniej wydanie vinylowe epki.
"Japońska" płyta Jelinka, zgodnie z nazwą, udanie eksploruje improwizujące połacie nowej elektroniki i jest rejestracją sesji Jelinka z jazzującym triem Computer Soup. Muzyka, jak wieść gminna niesie, jest podwójnie improwizowana. Najpierw powstał materiał live, a potem był on obrabiany komputerowo, też w sposób zaimprowizowany (ciekawe, jak to się robi Holmesie?).
Ostatnia z omawianych tu pozycji, to drugie dziecko Jelinka dla Scape'a. Elektronika ucieka tu w szumiące pejzaże, a improwizacja lekko u góry podwiesza, ograniczając się do kwestii brzmieniowych. Płyniemy przez 42 minuty (dlaczego tak krótko, Janie?), bambusowym kajaczkiem, siorbiąc cypryjską Komandariję (pisownia robocza).
No dobra, dość tych belferskich popisów - Jan Jelinek jawi się u progu ciepłej wiosny (lata?) jako postać absolutnie godna uwagi. W świecie tysiąca podobnych do siebie klików i szumów jest rozpoznawalny i dobitnie oryginalny. Kultura, erudycja, szeroko otwarte uszy i dużo płyt dżezowych na półce (i to na wysokości wzroku). To wystarczy.


Deadbeat - "Wild Life Documentaries" / Scape 2002

Atencja, jaką otaczam ostatnimi czasy produkcje Stefana Betke i jego wytwórni scape (rzec można koncernu... - patrz przypis), rośnie w tempie dość zawrotnym. Nie tracę wszakże przy tym zdrowych zmysłów złośliwego recenzenta i ciągle mam nadzieje, że słowa, którymi raczę vivoczytelników posiadają resztki obiektywizmu.
Deadbeat to kolejny kanadol, który skutecznie miesza na scenie nowej elektroniki. Jego debiutem na scape'ie był uroczy numerek, skutecznie zdobiący trzeci Staedtizism, gdzie w morzu szumów i kliczków, uroczo pławił się jeden akord fortepianowy (i tak przez 5 minut). Ilość użytych środków w opozycji do osiągniętego efektu końcowego była powalająca. Wielkopłytowy debiut Scotta Monteitha na scape'ie przynosi zaś blisko godzinę dub/reaggae'owej suity, zgrabnie obleczonej scape'ową estetyką szumów i mikrozgrzytów. Zatem z formalnego punktu widzenia absolutnie nic nowego. Ale za to wyobraźcie sobie, jaki ładunek spokoju i ukojenia niesie taka muzyka (odpoczywa przy tym nawet moja teściowa!). Przyznam bez zbędnej egzaltacji, że takiego ultrakojącego pasażu dźwiękowego nie słuchałem już dawno. Do auta się nie nadaje, ale w wygodnym fotelu (gdy upał doskwiera), przy zimnym browarze w spoconej dłoni - ideał, po prostu ideał! Czyli reasumując - na tle scape'owych Jelinków, Pole'ow i pokaźnej rzeszy wykonawców ze Staedtizism, intelektualnie to przedszkole, ale nie można tego nie mieć, choćby trzeba było kraść. Na lato obowiązkowe, a sądzę, że i zimą da sobie radę.

*) W jednej z czerwcowych audycji Future Shock (radio jazz), VIVO Records zostało określone mianem koncernu wydawniczego. Gratuluję, Janusz! Jarek Grzesica: Za bezpłatną reklamę Twojej repetetywno-gadulskiej audycji proszę dać piątala na najbliższej sumie.


V/A - "Staedtizism 2", "Staedtizism 3. Instrumentals", Scape 2001, 2002

Uwaga, uwaga!!! Słuchacze i słuchawki! Kto nie zna tego cyklu składanek berlińskiego scape'a ten głuchy i nie wie, o co chodzi we współczesnej muzyce "nowych brzmień" (mocne, prawda?!). Edycja pierwsza "poświęcona" była zdubowanej elektronice (napiszę o niej kiedyś, ale najpierw muszę ją kupić; cedów za darmo nie dostaję, choć może powinienem), druga (tu "opiewana") dżezowym naleciałościom w tejże elektronice, trzecia (także "opiewana") - abstrakcyjnym mutacjom hip-hopu. W tych uroczych peregrynacjach uczestniczy w miarę stała grupa kolesi - z tych ciekawszych, znanych nie tylko z tej "cennej" inicjatywy, są tu i bawią się przednio - Andrew Peckler, Jan Jelinek, Kit Clayton, John Tejada (pełna lista płac do wglądu na okładce). Nad całością czuwa szef scape'a Stefan Betke (aka Pole - cedy z tym szyldem polecam w tak zwanej całej rozciągłości). Edycja druga "dżezowa" (tak mówią znawcy gatunku) jest doprawdy majstersztykiem nowej elektroniki, z jednej strony mocno uduchowionej idiomem dubu (Berlin! Berlin!), z drugiej nasączonej dość znacznie estetyką click'n'cuts. Oczywiście z tym dżezem to ściema, ale w sumie czemu nie... (przecież nikt nie wie, co to jazz; nad tematem tak zwanego nudżezu pochylę się i popastwię przy bardziej stosownej okazji). Jazdy są wszakże mocne, z lekka nawet przyimprowizowane. Edycja hip-hopowa nie jest już tak odkrywcza i powalająca na miękkie kolana, ale słuchać warto, a nawet należy (zwłaszcza chłopaki spod bloku). Na koniec trochę prywaty - za cholerę nie potrafię zgrabnie wymawiać nazwy tego cyklu (stetizism?). Proszę o pomoc.


Andrew Peckler "Station To Station", ~scape

Dość ambitna elektronika (nasycona bezmiarem scape'owskiego dubu) o delikatnych pretensjach jazzowych (głównie w postaci ornamentów saksofonowych, trąbnych i pianistycznych, podanych na żywca). Wygrana i wyprodukowana przez gościa z Kanady (jeśli dobrze pamiętam, choć pamięć zawodna bywa przy ostatnich wahaniach temperatury; do zweryfikowania w ostatnim "Kaktusie"). Mile łechce ucho, bywa idealna do popołudniowej herbaty. Raczej nie do tańca. Spokojna, nie nazbyt czupurna. Dużo cennych dźwięków, bo cedek nie za długi. Tak to się teraz grywa w Berlinie, jak się ma sporo czasu. Ciekawa parafraza starego M.Oldfielda - "Tubular Hells Bells". Niezła saxowna jazda Elliota Levina na basowym podkładzie Akiro Ando w "Manchild" (perełka, absolutna perełka!). Kilka elementów śnieżnych i kolejowych. Chyba dobre do spóźnionego pociągu, gdzieś w zaspach białostockich. Za oknem mroźne, rześkie powietrze, w głowie delikatny kac.


Squarepusher "Do You Know Squarepusher"   Warp 2002

Nie wiem, czy dwanaście miesięcy to długo, ale tyle trzeba było czekać na nowe dziełko Toma Jenkinsona alias Squarepusher. Dziełko owo przynosi 27 minut nowych nagrań, cover Joy Division "Love Will Tear Us Apart" (bez wartości dodanej, albowiem Tom wokalnie jest równie nieutalentowany, jak Ian Curtis) i 63 minutowy koncert z Japonii (nagrany w roku 2001 - kolekcja dla fanów, wypełniona złowrogim wyciem Japończyków i techno-świdrami Toma, zaczerpniętymi głównie z poprzedniego studyjnego ceda "Go Plastic"; na żywca na pewno super i do ostatniej kropli potu, z ceda raczej dla zmęczenia przeciwnika). Jak na rok oczekiwania - niezbyt wiele.
Każdy, kto zna Jenkinsona, przyzna bez bicia, że gość jest wyjątkowy i rozpoznawalny po pierwszym dźwięku. Ja dodam subiektywnie, że bywa genialny ("Go Plastic", "Big Loada" itp.). W tym kontekście obawiam się, że "Do You Know..." nie w 100%-ach spełnia oczekiwania wobec muzyki Toma.
Ceda studyjnego rozpoczyna tytułowy numer, który, jak to w zwyczaju Squarepushera, jest banalną melodyjką, podrasowaną drum'n'bassowo (czy zauważyliście, że na prawie każdym krążku TJ-a pierwszy utwór jest zdecydowanie najgorszy). Potem jest już znacznie lepiej, choć nie bez mielizn ("Kill Robok" - mocno zaciąga Aphex Twinem; "Mutilation Company" - 10 minutowa suita, której nie powstydziłby się Pink Floyd w schyłkowym okresie swojej wątpliwej kariery).
Ale dość tych złośliwości, bo wszak to kłótnia zakochanych, a nie rynsztokowa rozróba zapijaczonych snobów.
Squarepusher pozostaje moim numerem jeden w kategorii "nowych dźwięków" (because J know Squarepusher very well). Nie zmieni tego chwilowa zadyszka, ledwo przecież dostrzegalna na "Do You Know...". No bo i kto mu dorówna w procesie rozwiercania naszych zapyziałych ryjków i niedomytych uszu? Bo i kto pozostanie na wieki najprawdziwszym punktem odniesienia dla zachwytów nad nowym biustem B.Spears, nie koniecznie w krótkich majteczkach.


Squarepusher - "Ultravisitor", WARP 2004

Oto i wraca Wasz URS (Ulubiony Recenzent Satyryczny), po wielu miesiącach nie do końca planowanej rejterady, przy okazji kolejnej ekspozycji muzycznej naszego ulubionego świderka drum'n'bassowego. Wiem. Tęskniliście... Ja też.

A Squarepusher? Też wraca i macha łapkami. Popełnił kolejnego ceda (sporo dźwięków, no ale skoro czekaliśmy na nie blisko 20 miesiączek), na okładce którego zamieścił sinozielony autoportret. Po ledwie zasugerowanym samowizerunku na froncie "Go Plastic" (cóż za piękna była to płyta, nieprawdaż?!), Tom Jenkinson pierwszy raz AŻ TAK nam się obnażył. Wiedzieliście, że jest AŻ TAK przystojny? Ale cóż to za mina, Panie TJ? Czy nie widzicie, że ja cierpię!?! My też - słuchając SuperGościa. Oczywiście jest tu wiele ciekawych dźwięków. Rzec można - setki ciekawych dźwięków. Czy któryś z nich Was zaskoczył? Czy był nieprzewidywalny? Czy przez moment zadawaliście sobie pytanie, kto tak pięknie rżnie na pralkosuszarce? Nie..? Jesteście tendencyjni, nieobiektywni.

Cedek powstał wedle zasady: Jak już gram te koncerty i ktoś je nagrywa, to warto by to ciekawie obrobić i sprzedać niejednokrotnie (dwa lata temu Jenkinson dał światu godzinny live-act bez upiększeń, chyba, że za takowe weźmiemy ryki sterty podchmielonych Japońców, zatem w tej dziedzinie więcej już nie potrzebujemy). No i jeszcze mam na domowym kaseciaku z godzinę rodzinnego rzępolenia na basie i garach. Wrzucimy na twardy dysk, by cedzik był odpowiednio długi (wyszło 77 minut, a improwizowana muza bywa POP-ularna w niektórych kręgach). Oczywiście należy zadać hamletowskie w swej perwersji pytanie: po co to wszystko? Przecież nie dla kasy. Kto teraz kupuje WARPy? Poza URSem i paroma freakami z sąsiedniej ulicy. Zatem potrzeba samorealizacji? Bo ktoś bliski czeka na te kilka piosenek? (Asia, chyba nie Ty?). Nie, nie...

W sumie to ściemniam. Wstyd nie mieć tego albumu. Dobrze się trzyma półki. Czasami nie warto czytać recenzji. Wiadomo, że pismaki to fałszywki.




Fennesz - "Endless Summer" / Mego 2001
Fennesz/O'Rourke/Rehberg - "The Return of Fenn'O'Berg" / Mego 2002

Pewnie każdy z Was był kiedyś na wielkim rockowym koncercie i doskonale pamięta, jakie tony sprzętu muszą być dostarczone do miejsca przeznaczenia, by taki średnio inteligentny Axel Rose mógł wydobyć z siebie ryk zarzynanej krowy (pamiętając o tym, by jakimś drastycznym ruchem nie zerwać z głowy gustownej chustki przykrywającej obleśną łysinę).
A teraz wyobraźcie sobie mały klubowy koncercik. Zagra na nim powszechnie znany Austriak (bez szydery), uchodzący za wyrocznię w kwestii muzyki laptopowej (co zacz, napisał pewien bezpłatny magazyn informacyjny w numerze bodaj majowym). Gość nazywa się Christian Fennesz, jest wysoki, nawet okazjonalnie przystojny, na plecach dzierży mały plecaczek. Do dyspozycji ma stolik metr na metr i kilka kabli. Z plecaczka wydobywa przenośny komputer, łączy go z kablami (część ma własnych). Do ręki bierze myszkę, a drugą ręką subtelnie grzebie przy pokrętłach. Z głośników wali w nas ściana dźwięku, przy której Phil Spector i jego "ściana dźwięku", to pisk kota po nadepnięciu mu na ogon. I tak przez 40 minut jawnie przekonujemy się, że dobry koncert można wygenerować z każdego źródła dźwięku.
Celem tej wypociny nie jest recenzja "Endless Summer" (w którejś poprzedniej gazecie miała miejsce wypowiedź znacznie kompetentniejsza; choć na tle Mum to nawet stetryczały Połomski jest bogiem), a raczej owa socjologiczna ciekawość, która mnie przywiodła pewnego majowego wieczoru do klubu (nazwa znana wydawcy, ale ponieważ VIVO nie było patronem prasowym pewnego festiwalu i tegoż klubu, nazwę przemilczymy).
Drugi z przywołanych tu cedów łączy urocze peregrynacje Fennesza z kolegami z USA (O'Rourke, prezentacja zbyteczna, jak mniemam) i zza miedzy (Rehberg, grał także na owym festiwalu, ale już bez mego udziału; ile można zawalić nocek w trakcie weekendu w moim wieku?). Rzecz jest doprawdy urocza, a hałas w dobrym tego słowa znaczeniu udanie koresponduje ze zmutowanymi dźwiękami niczym z opery wiedeńskiej. Rzecz absolutnie godna uwagi i przysiedzenia przy głośniku. Słuchając muzyki laptopowej miewam co prawda pytania natury egzystencjalnej (czy to jeszcze muzyka?), ale w przypadku tych Panów (jak i Fennesza solo) pytanie owe mają charakter wyłącznie retoryczny.
Tak zupełnie przy okazji - na tymże festiwalu (nazwa znana wydawcy) zagrało też dwóch kolegów, prezentujących krajową odmianę laptopowego rzeźbiarstwa. Przez wrodzoną grzeczność ich ksywy pominę. Dodam jedynie, iż w trakcie ich występu miałem wrażenie, iż do generowania dźwięków używali komputerów ODRA 2000 (kto pamięta, jak one wyglądały? Janusz, mały konkursik???).


V/A "Clicks & Cuts 2" (3CD) / Mille Plateaux 2001
V/A "Clicks & Cuts 3" (2CD) / Mille Plateaux 2003

Złośliwi (czytaj: lepiej zorientowani w temacie, bardziej oczytani, erudyci, elokwentni luminarze słowa i myśli, etc.) twierdzą, że wielkie chwile w krzewieniu nowej elektronicznej kultury muzycznej frankfurcka oficyna MP ma już za sobą (wiele edycji "Modulations & Transformations", czy "Electric Ladyland" rujnowało nasze portfele niosąc niepoliczalny bagaż uwzniośleń muzycznych, dziś już nieosiągalnych, pomimo uginających się półek w lokalnych emptypikach). Ale cóż, życie, to nie teatr, słuchać trzeba (co gorsza płacić za to tym niezależnym dystrybutorom-krwiopijcom pieniędzmi dziecku od ust odjętymi). Dwie kolejne edycje "Clicks & Cuts" (nie wiem, gdzie by tu Was odesłać dla właściwej definicji zjawiska? Może Rafał K. i numer Kaktusa sprzed dwóch lat) przynoszą z lekka licząc blisko 5 godzin muzycznych wycieczek po twardych dyskach naszych milusińskich elektroników z całego niemal świata. Rzeczywiście żyjemy teraz w globalnej wiosce.

Słuchając tego pokaźnego pakietu dźwiękowego (na raz się nie da, nawet nie próbujcie!) nie sposób uciec od konstatacji, iż chłopaki z Frakfurtu idą raczej na ilość niż na jakość. W mojej skromnej ocenie połowa tego szytu mogłaby znaleźć się spokojnie w koszu (tym absolutnie nie wirtualnym), bez straty dla przyszłych pokoleń. Ale za to druga połowa niech już na stałe zagości na naszych cedepółkach. Nie będę specjalne oryginalny, gdy wymienię tych, których warto zapółkować: snd, Jelinek,, Geez'N'Gosh, Random Inc., Sutekh, Fennesz, Kit Clayton, MRI3, Ekkehard Ehlers (ten ostatni to akurat niespodzianka w tym gronie). Czyli jak już trochę kumacie w tej nowej muzie, przeczytaliście przynajmniej 10 artykułów Rafała Księżyka, to po pierwszej lekturze listy wykonawców sami spokojnie oddzielicie ziarna od plew. Od razu możecie sobie darować pierwszą połowę drugiej płyty trzeciej edycji. Kicha taneczna w najgorszym tego słowa znaczeniu (jakieś panie kwilą przy łubudubu niejakiego Luomo; niestety wiem, że za tą ksywą stoi całkiem rozsądny facet V.Delay; jak widać chwile słabości miewa nie tylko premier Miler). Ale by iść właściwym tropem - bądźcie gotowi na niezła jazdę w trakcie dysków: pierwszego i trzeciego z drugiej edycji (bez końcówki: DAT Politics..., jak zwykle, dramat) i pierwszego z trzeciej. Uff, i tak jest czego słuchać...

Tak poważnie, to warto sobie wypalić własną składankę z tej składanki. Daję głowę, że w dawce ok. 1,5 h "Clicks & Cuts" to byłaby Wasza ulubiona płytka, nawet jeśli jesteście fanami Genesis (jednego fana znam osobiście!).


Murcof - "Martes" / Leaf 2002

Obiecałem o Panu Murcofie już w marcowej gaz-ecie, ale nie wyszło z braku świeżych pokładów powietrza i czasu na wiosennym przednówku, więc teraz nadrabiam zaległości. Gość biega po świecie z meksykańskim paszportem, nazwisko ma jak popularne wśród niewiast piwo z tamtych rejonów świata, a muzykę klei z taśm, jakie wyrzuca na śmietnik tamtejsza filharmonia. Gość ma duszę skowronka i dłonie zdolne niczym baletnica, albowiem mając kapkę wyobraźni, stosik uroczych sampli z owych taśm i pozornie wyeksploatowany repertuar klików i szumów (znalezione w barkach zacumowanych u brzegów śmierdzącej Szprewy), stworzył absolutnie niepowtarzalną i urokliwą muzykę. Miałem okazję wymienić parę mejli z VivoSzefem na ten temat wyżej wymienionych atrybutów tej muzyki i doprawdy nadal nie potrafię odpowiedzieć, skąd ta wyjątkowość Murcofa (chyba niepodważalna, pomimo wielu wątpliwości, bo to rzecz z gatunku przemysłu surowców wtórnych, podobnie jak np. Akufen, choć ten jest zwiewny i ulotny jak byk na corridzie, podczas gdy Murcof raczej lekki jak piórko, powiew letniej bryzy, etc...). Słucham 'Martesa" już dość długo, zatem nie posądzałbym siebie o ulotność tych konstatacji. Murcof wskakuje zatem na szczyty osobistej playlisty, a ja obiecuję poinformować, gdy zacznie się z niej z lekka obsuwać.


Ekkehard Ehlers "Plays", Staubgold

Zbliża się nieuchronny koniec roku, dość zasadnicza zmiana daty, zatem nie sposób nie pokusić się o drobne podsumowanie. Przy okazji hymnów pochwalnych dotyczących "Reworked" coś tam palnąłem, że jest the best in polish, zatem tu walę prosto z mostu, że "Plays" to mój tegoroczny namberłan. Cedek to zbiór pięciu maksisingli wydanych przez koloński Staubgold w trakcie minionych lat (miesięcy), prezentujący różne spojrzenia Pana E.E. (niemiecki paszport, jak sądzę) na dzieła wielkich i większych kompozytorów.
Ujmuje mnie monumentalność transkrypcji muzyki Johna Cassavetesa, niemniej niż zwiewność frytowych hymnów Alberta Aylera (sonata skrzypcowa wyszła z tego przeurocza). Dziesięć utworów bardzo różnorodnych, wbijających mnie wszakże dobitnie w fotel. Jest i ambitna elektronika, i jazzowe harmonie, i klasycyzujące wycieczki dla potrzebujących intelektualnych łamigówek. To trudna, zdecydowanie ponadgatunkowa muzyka, wymagająca znacznego skupienia, ale gdy się jej oddasz, ta obdaruje cię obficie (uff, ciepło się zrobiło w serduszku). Złaknionych bardziej naukowych wywodów odsyłam do słownych peregrynacji R. Księżyka w ostatniej "Antenie Krzyku". Wszystkich pozostałych zachęcam do przejrzenia pełnego katalogu Staubgold, bo cholernie warto (niedrogo chodzą ich samplery na terra.pl).


Ekkehard Ehlers - "Politik braucht keinen Feind" / Staubgold 2003

Pan E.E. to ten sam człek, który zgrabną kompilacją singli pod wspólnym tytułem "Ekkehard Ehlers Plays", zawojował moje wybredne serce w roku ubiegłym (odsyłam do odpowiedniej edycji gaz-ety, chyba grudniowej). Teraz w sławie i chwale powraca, przynosząc godzinę klasycyzujących wycieczek dźwiękowych, podrasowanych subtelną elektroniką. Rzecz składa się z trzech części (by nie rzec etiud), z których pierwsza to swobodna wariacja na klarnet basowy, druga eksploruje przestrzenie muzyczne uzyskiwane przy użyciu kwartetu smyczkowego, trzecia zaś stanowi twórcze pogłębienie dźwiękowych możliwości instrumentów wykorzystanych w dwu pierwszych częściach. Całość przypadkiem przebiega przez komputer i wypluta zostaje na leżący nieopodal srebrny krążek. Ehlers prostą drogą dociera do sedna improwizowanej muzyki i wciska się skutecznie w moje pojmowanie piękna w muzyce. Cisza, zaduma, spowolnienie, oczekiwanie na nadejście "niczego". I choć nie wiem, co oznacza tytuł płyty i kompletnie nie rozumiem tak zwanego drugiego dna (po jaką cholerę ceda "zdobią" nawaleni nastolatkowie w trakcie jakiejś nieokreślonej biby klubowej???), chłonę tę muzykę każdą częścią ciała (czy ktoś jest zainteresowany szczegółami?) i stawiam na piedestale znaczących dokonań roku 2003.


Aural Planet "5-ex Engine"Vivo 2002

Słuchając rodzimych wykonawców zawsze dajemy im fory. Czyż nie jest tak? No to ja daję fory AURAL PLANET i przyznaję im bardzo wysoką ocenę. " 5-ex Engine" to tegoroczny top na prywatnej liście bez wątpienia. Jakkolwiek w kategorii polish open. W tym kraju nie wydaje się wiele równie ciekawych i wyrazistych pozycji. Można rzecz, że się w ogóle nie wydaje (jak się mylę, to o skończoną liczbę przypadków).
A tak w ogóle... spoglądając nieco bardziej globalnie (wszak żyjemy w społecznościach postindustrialnych i niezaściankowych) - Chłopaki, WARP to zaiste godna inspiracja, niemiecki Patchwork to absolutna klasa światowa w kategorii "wygodna kanapa", Certificate 18 w temacie drum'n'bass też powiedzieli naprawdę wiele.
Nie poddawać się. Początek został zrobiony. Teraz poproszę o trochę własnych pomysłów. I lubię Was strasznie, żeby nie było wątpliwości.


Zenial - "Reworked" / Vivo 2003

Z kolegą Zenialem (nazwisko i adres znane redakcji) zetknęliśmy się przy okazji "No:wel", wydanych przez zacny koncern VIVO (chodzi o polski oddział VIVO RECORDS), gdy w trakcie uroczych pląsów, gruntujących odwieczną przyjaźń polsko-amerykańską (mającą swe korzenie daleko przed naszą zbrojną obecności u dumnych synów Saddama), Zenial ów radośnie kwilił w ramach (przy okazji?) projektu Palsecam. Teraz do uszek naszych dociera godzina Zenialowych melodii, podana w konwencji "Reworked", znanej nam już z przeuroczej replikacji kompozycji Black Faction (także rosnący w siłę
koncern VIVO). Kolaborantów jest wielu, kompozycji czternaście. Wśród onych kolaborantów zacne zaiste nazwiska: A.Lagowski, Z.Karkowski, A.Duke, A.Baghiri (mój faworyt na tym cedzie!), etc... Oscylujemy wokół pastelowych pejzaży nowej elektroniki, ale gdy chcemy stracić słuch, w pełnej gotowości jawi nam się K. Null, znany powszechnie z japońskiego ansamblu Zeni Geva (kto nie wie, co to hałas, niech posłucha) i zaprasza nas do numeru trzeciego, mogącego stanowić udane tło dla horrorów klasy C. Ale gdy abstrahować od tegoż incydentu, generalnie jest miło i przyjemnie, a nudy tu nie uświadczysz choćby przez ułamek nanosekundy. Jak mawia Jarek Grzesica z "Future Shock" - muzyka z pogranicza awangardy i eksperymentalnej elektroniki. Dźwięki krążą nam po głowie, niby szerszenie po lipcowej łące, a sam krążek prosi o skupienie i niesłuchanie w trakcie zmywania naczyń (co żem uczynił osobiście w trakcie prymalnego odsłuchu i za co ognie piekielne niech mnie chłoną do koniuszek nosa!). Odpływamy bez zbędnych bagaży. I tak, w tym internacjonalistycznym towarzystwie, machamy sobie ochoczo rączkami i
liczymy na kolejne eseje z cyklu "Reworked", w ramach krajowego oddziału VIVO!

Ps. Uwaga, płyta zadaje kłam rozpowszechnianym na łamach gaz-ety, złośliwym teoriom, iż polska poszukująca elektronika jest nic niewarta.
Ps2. Cedek jest ładniutko wydany! Niech żyje tektura! Precz z plastikowymi pudełkami i wyłamującymi się ząbkami!!!


V/A - "Nowe:le" / Vivo 2002, CD

"Cenna inicjatywa!" - powiedział Przełożony do Podwładnej, gdy ta zarekomendowała swoją osobę na stanowisko kierownicze. A po wyjściu z gabinetu wybuchnął śmiechem. Ta Pani potem została posłem na Sejm RP. To zdumiewające intro to moja riposta na pojawiające się tu i ówdzie recenzje "Nowe:l". Czy należy oceniać tego ceda w kategoriach "dobrze, że ktoś wydaje taką muzykę, bo na naszym rynku taka komercyjna mizeria, że aż płakać się chce"?
A jednak - "Nowe:le" to zaiste cenna inicjatywa, dodatkowo (jakby było mało) niosąca ze sobą godzinę zdecydowanie frapujących dźwięków z trzech stron świata - USA, Japonii i Polski. Spójna (co rzadkie w przypadku składanek), klimatyczna (słowo "klucz" w młodzieżowych recenzjach), przyciągająca uwagę (nic nie mówiące sformułowanie, ale buduje dramaturgię recenzji). Z opisanej charakterystyki wyłamuje się nieco Japończyk (kawałek w sumie świetny, ale na inną płytę). Zatem w konwencji bilateralnej (nasi na jankesów) delikatnie odpływamy w zaświaty zdecydowanie nowej muzyki, w której wielobarwnemu kumkaniu towarzyszą niepokojące chwile ciszy... Płyniemy delikatnie i nieśpiesznie. Cieszymy się, że jest już zapowiedź kolejnych edycji tej podróży. Ciąg dalszy bez wątpienia pozwoli na pełniejszą ocenę pierwszego etapu. Nie pytajcie o nazwy i nazwiska. Z okładki ceda wiadomo niewiele, a ode mnie i tak nie dowiecie się więcej. Muzyka mówi sama za siebie, nawet jeśli milczy. Słuchajcie. Można zamknąć oczy.
A historia zamieszczona na wstępie jest prawdziwa.


V/A - "Lost For Words: a 17 track Leaf Label Sampler" / Leaf 2002

Na angielskiego Leaf'a trafiamy ostatnio dzięki koledze Murcofowi (i całkiem słusznie), zatem warto się tej stajni nieco poprzyglądać, bo Angole na ogół nie topią kasy w byle czym. Kupiwszy ubiegłorocznego samplera po przyzwoitej cenie (1 min za mniej niż 50 gr!!!), ochoczo przystępuję do degustacji, przekazując Wam stosowne wrażenia. A wrażenie pierwsze jest takie - Leaf z artystycznego punktu widzenia jest niebywale eklektyczny. Wrażenie drugie - momentami jest bardzo smakowicie.
Ad "wrażenia pierwszego" - mamy w Leafie i abstrakcyjny hiphop (Boom Bip & Doseone, ten drugi koleś to fragment fantastycznego bigdadowego cLOUDDEAD), i sporo dalekowschodnich, lekko elektronizujących etnoperegrynacji (Asa-Chang & Junray, Susumu Yokota), mamy także postrockowców z Manitoba (półka "emocośtam", zatem podobnie jak w innych przypadkach tego nurtu - kapkę nudnawo, gdy dziewczęta kwilą, ale da się lubić), a także inne, różne ciekawe dźwięki i nazwy (Mała Dobra Rzecz, Synowie Ciszy)... A teraz ad "wrażenie drugie" - poza Murcofem, o którym w innym miejscu smaruję, mamy tu - uwaga, mocna rzecz - Eardrum. Raczej to angielskie dzieło, biorąc za źródło informacji listę płac, raczej mocno perkusyjne (nazwa nie przypadkowa), upitraszone szczyptą znienacka improwizujących dęciaków (uff, jest dobrze!). Chyba wejdę w posiadanie większej całości i opiszę w kolejnej gaz-ecie (na pewno!). Reasumując - dobra cena, dobrej i całkiem urokliwej muzy też sporo, zatem słuchajmy, choć poszukującej elektroniki tu nie uświadczysz (za to, za parawanem nieokreśloności, spory potencjał komercyjny).


Lume Lume - "Lume Lume" / Staubgold 2000

W poprzednich edycjach gaz-ety rekomendowałem, przy zdrowych zmysłach będąc, produkcje niemieckiej wytwórni (stajni? stajenki?) Staubgold. By nie być gołosłownym, chciałbym zatrzymać Wasze oko (a potem ucho) przy nieco starszym wydawnictwie Staubgolda o nazwie Lume Lume (rzecz ma trzy lata, we współczesnym świecie to cała epoka, czyż nie?). A Lume Lume to urocza kolaboracja międzynarodowego towarzystwa muzyków, performerów i innej maści artystów. Tak zwanych tytułów wykonawczych jest 6 (sześcioro), cedek składa się z solówek, duecików i tercecików, a w każdym z utworów jest inny zestaw twórców (wyjątek potwierdzający regułę: w 16-ym numerku piłują wszyscy). Z jednej strony rumuński skrzypek Alexander Balanescu, z drugiej całkiem znani nam To Rococo Rot plus kilku mniej osłuchanych postaci włosko-niemieckiej proweniencji (wiadomość dla adeptów socjologii: pani i trzech panów, blisko dwudziestoletnia różnica wieku)... Lume, raz jeszcze Lume (!), to połączenie ambitnej elektroniki, kameralistycznych pogoni (och, te skrzypce Balanescu, a także doświadczenia z zakresu muzyki współczesnej Pani Isabelli Bordoni), garść improwizacji (Balanescu ma bardzo dżezowy życiorys), smakowite technojazdy braci Lippok (TRR)... Siedemnaście perełek, wśród których mistrzem ceremonii jest zdecydowanie Balanescu, zwłaszcza jego skrzypcowe loty, gdzie niegdzie łamane elektronicznymi nożycami. A wszystko powstałe i zainspirowane edycją 2000 festiwalu Ars Elektronica (Linz, Austria), który jak niesie wieść z okładki ceda, istnieje od roku ...1979. Jest tu trochę ideologii, którą z radością pomijamy, ale warto nadmienić, iż Balanescu zarejestrował 57 godzin muzyki, by tu zaprezentować niewiele ponad jedną (o reszcie przeczytajcie sobie sami...). No to ryjki do głośników!


Laika - "Lost In Space" / Too Pure 2003

Wydawanie greatest hits, gdy ma się w dorobku raptem trzy długogrające cedy, to duża śmiałość. Zatem nie dziwi nikogo fakt, iż na pierwszym cedzie otrzymujemy zestaw 30% całego dorobku zespołu (jeden z dziesięciu to kawałek z singla, reszta to znane kompozycje z owych trzech cedów). Za to drugi cedek z tego zestawu to już znacznie ciekawszy kąsek. Są i premierki (pierwszy numer jest miodaśny, to zapowiedź wielkiej nowej płyty - może będzie latem, ale nie byłbym tego pewien, bo klienci są strasznie leniwi), i robocze wersje z sesji u Johna Peela (bardzo rockowe), i fragmenty live (ukochana przez wielu wokalistka wypada bardzo blado?!?). Reasumując - dla drugiego ceda warto wydać te parę złotych (całość biega w sklepach w cenie, jak za pojedynczy cedek). No i kęs komentarza odautorskiego - Laika, jaka jest, każdy widzi, zatem dodam jedynie, iż dla mnie jest to ansambl absolutnie wyjątkowy i jedyny w swoim rodzaju. Gatunek muzyki, jaką uprawia Laika jest niedefiniowalny (zresztą to problem krytyków piszących za dolary i funty, czasem złotówki). Zaś klimat i przestrzeń dźwiękowa jaką udało im się zbudować (zwłaszcza na cedzie "Good Looking Blues") - niepowtarzalna. Na koniec rzecz wszakże ciekawa - dwa pierwsze cedy w dorobku Laiki brzmią w stosunku do płytki trzeciej (tytuł w poprzednim nawiasie) bardzo "płasko", a na składance postarano się, by wszystkie numerki miały podobny poziom głębi brzmieniowej. Wyszło coś po środku i kompozycje z "Good Looking Blues" nieco owej głębi i ulotności na omawianej składance straciły (ale zapewniam, Asiu, że są to "te" same wersje). Poza obowiązkowym odsłuchem, zapraszam także do czytania książeczki z ceda (ciekawe komentarze odautorskie), a także na fikuśną, piękną z racji wielu odcieni szarości, stronę www.laika.org .


Tied and Tickled Trio - "Observing System", Morr Music 2003

I pomyśleć, że nawet Niemiec potrafi nauczyć się grać na saksofonie...!? T&TT to taki całkiem fajniutki niemiecki zespolik, pewnie z jakiegoś zagłębia, bo jego muzycy udzielają się jeszcze w stu innych kapelach (m.in. Lali Puna i Notwist). Co grają? Taki ubarwiony elektroniką postrockowy jazzik (że się tak mało górnolotnie wysłowię). Chłopaki popełnili już kilka cedów (jeden był nawet remiksowany w bardzo porządny sposób), a z każdym kolejnym wydawnictwem ich śmiałość w wykorzystywaniu instrumentów dętych rośnie w postępie geometrycznym. Nowa cedzina (płyty jazzowe są rodzaju męskiego) przynosi ponad 70 minut bardzo solidnego grania z całkiem ciekawymi smaczkami improwizacyjnymi.

Warto mieć na półce, na wypadek gdyby słuchanie rasowego jazzu przestało być trendy.


ASTIGMATIC.
Nie chodzi o Krzysztofa Komedę

Wyobraźcie sobie dżdżyste sobotnie popołudnie, gdy po upalnym przedpołudniu doskwiera lekki chłodek. Jesteście niewyspani i dodatkowo nie możecie przechylić regeneracyjnego browara, bo wieczorem jesteście zobligowani do drajwowania na odległość 100 km, celem nakarmienia złośliwego kota.

Wyobraźcie sobie, że na scenę wchodzi gość w białym garniturze i różowym krawacie, siada na barowym stołku i zaczyna zawodzić uwodzicielskim głosem a'la Frank Sinatra, a w podkładach popierdala klubowe łubudubu. Tak, to Louie Austen, to płocka plaża nad Wisłą, to festiwal o nazwie pożyczonej od ś.p. Krzysztofa K. Ku zaskoczeniu tłumów, Waszemu Recenzentowi podoba się strasznie i wychodzi na to, że on chyba polubi takie piaskowe spędy, bo i kibli dużo i spokojnie wokół, że oko wykole lub makiem zasiał, a jedynym mankamentem jest długość oczekiwania na pizzę (1,5 h, bez napoju regeneracyjnego, przypomnijmy).
Ja pojechałem tam dla kilku scape'ów (skalpów), no i pogoda zapowiadała się całkiem ciekawa. Z pewnością nie dla kilku kolesi, co nawijają z cudzych płyt (ale i ci byli nie nudni). No to po kolei, w ramach tzw. liveact'ów (cóż za upiorny eufemizm!?) - wyskalpowani nie zawiedli!
LOW RES, co prawda krótko, ale na temat. Ta swoista elektro-psychodelia odpowiada mi w sposób znakomity, a warto dodać, że był to jedyny gig (ktoś zna to słowo?), przy którym nie dało się tupać, ani kołysać rytmicznie.
BURNT FRIEDMANN & NU DUB PLAYERS z Jackie Leibnitzem (czy nie przekręciłem nazwiska?), to udany konglomerat żywego grania (lider na dramsie), kołyszącej elektroniki i improwizującej gitary (ów gość, z rodowodem Can'owskim). Kto zna z płyt, ten się nie zawiódł. Kto nie zna, pewnie też (ja pierniczę, ale plotę!).
No i POLE, wiadomo, że on jest w tej bajce najważniejszy. Było po mistrzowsku, jeśli chodzi o brzmienie, gość sprawiał wrażenie, że panuje nad tymi wszystkimi swoimi dźwiękami, a nawet, że sporo ich produkuje live (to w końcu liveact!!!). Wątek rapera, jako współtwórcy pomysłu muzycznego, mnie jednak nie przekonał i uważam, że gdyby nasz czarny koleszka łoił browce za 3,5 na zapleczu, koncert byłby ciekawszy.

Ale skalpele skalpelami, a tu trzeba ludziom prawdę powiedzieć. Mistrzem astygmatycznym był bowiem ten, który nosił dumne miano gościa "honorowego" festiwalu - CARL CRAIG. Jego dwugodzinny set (częściowo z płyt, mimo, iż nie ... dojechały, częściowo ponoć na żywca, cholera go tam wie...), zaczynający się o 1-ej po północy (byłem w trakcie dziesiątego Kasztelana, przyznaję bez bicia*), pozwolił w znaczący sposób zrewidować moje techno-poglądy. Kochani (Moi Drodzy - jak rzecze Micky S. w swojej błyskotliwego audycji w dżezradio), w każdej dziedzinie można być mistrzem świata. W korzennym detroittechno także. No i Craig jest. Perfekcja, pomysł, błyskotliwość, takie tam świecidełka, że ryjek opada.

A Płock to naprawdę urocze miasto. Za rok ma być ciąg dalszy. Przydałoby się
więcej eksperymentalnej elektroniki (SEED?).

*) ale 0,4 litra...


Radian - "Rec.Extern" / Thrill Jockey 2002

W dzisiejszych czasach człowiek nie może być niczego pewien. Już wydawało mi się, że Radian to formacja austriacka (wszak gości widziałem na wyciągnięcie ręki w Jazzgocie), a tu sięgam po stary numer Jazz Forum i okazuje się, że to dziecko internacjonalistycznej maści, spłodzone z krwi amerykańskiej, węgierskiej i rzeczonej austriackiej (w tym zestawie ciąża była chyba dość ciężka). To w sumie drobiazg, ale przy okazji, mając w ręku wspomniane JF, oniemiałem czytając osobiste wynurzenia jednego z redaktorów (dodajmy o renomowanym w kraju nazwisku), który bez bicia przyznał się, że "Love Supreme" Johna Coltrane'a to on słuchał raz, te trzydzieści parę lat temu i już do niego nigdy nie wracał (!?! sic!!!?!). Jakżesz on może cokolwiek wiedzieć o tym dżezie? Cóż, medycyna zna trudniejsze przypadki (by zamknąć temat, dodam, że w końcu posłuchał przy okazji kolejnej reedycji i ... padł na kolana; reedycji numer chyba 159-y; ciekawe, ile ci amerykańcy jeszcze zarobią na dżezie z lat 60-ych? Janusz, czy zaplanowałeś już, ile będziesz miał reedycji Baghiriego?). A Radian? Żywa perkusja, żywy bas, ale ekstremalnie zmutowany, wibrafonik, parę giga w komputerze, no i mamy nową, poszukującą muzę. Słuchając tego w wersji live, przez pierwsze 10 minut byłem pod sporym wrażeniem, ale już w 35 minucie marzyłem o szczęśliwym końcu (który nastąpił nie długo potem). W sumie nie do końca kumam, o co tu idzie gra. Okrutnie ten Radian postrockowy, nie da się ukryć (wytwórnia, ta nie inna, nie przez przypadek), elektroniczne wygibasy raczej nie przekonują (tak na krajowym, polskim poziomie, rzekłbym złośliwie, gdybym był złośliwy). Rzecz dzieje się 40 minut, ale tak jak na koncercie, entuzjazm siada stosunkowo szybko... W sumie po co pisać dalej. Więcej nie będę słuchał. Wrócę do tej płyty za trzydzieści lat z górką i wtedy mnie powali (tylko, czy ja będę mógł teraz wiarygodnie pisywać do vivo?).


New Cult Of The Sun Moon - Soleilmoon
Black Faction "Reworked" -Vivo

Pozwalam sobie traktować oba cedy razem, albowiem wielka jest moja wola, by Wam powiedzieć, że to moje najulubieńsze umilacze wolnego czasu w trakcie jesieni i wczesnej zimy 2002 (powód drugi, natury personalnej, jest oczywisty). Gigantyczna jest przestrzeń, jaką kreuje ta spokojna i wyciszona muzyka. Piękny i głęboki jest arsenał dźwięków, płynących z tych trzech płytek (New Cult... jest podwójny). I tak mógłbym bez końca (ale po co - weź słownik poprawnej polszczyzny i szukaj słów opisujących przyjemność). Pierwsze dziełko to kolaboracja Rapoona i Black Factiona (fuj, ale okropnie się to odmienia), klientów na tyle znanych na vivo.pl, że nie będę strzępił języka (klawisza). Absolutna ekstraklasa nowej elektroniki, ambientu i temu podobnych. Pierwsza płyta jest słoneczna, druga księżycowa, a że ja molowo jestem raczej do świata nastawiony, to ta druga jest bardziej mi bliska. "Reworked" to w niektórych momentach bardziej "dynamiczna" pozycja, też na vivo.pl już o niej rzeki słów napisano... Szczególnie wyśmienity jest początek, a zwłaszcza cisza, z której wydobywają się pierwsze dźwięki muzyki. Nie będę oceniał poszczególnych remixów (choć Rapoon chyba jest mi najbliższy), albowiem płyta pomimo swego charakteru jest spójna i jednorodna w klimacie. A tak w ogóle, "Reworked" to najlepsza płyta wydana w RP w roku 2002 (bez cienia wątpliwości, nie byłem inspirowany do tej konstatacji).


Akufen "My Way" CD  Force Inc. 2002

Przemysł surowców wtórnych kwitnie. Oto z milionów mikrosampli, podrasowanych house'owym rytmem otrzymujemy całkiem interesujący konglomerat (zlepek?) dźwięków. Cieszy zwłaszcza początek, w tym numerek "Skidoos" (swoją drogą lansowany w ostatnim "Kaktusie"). Gość, Kanadyjczyk zresztą (jakkolwiek informacja to zupełnie nie istotna), zbudował urocze łubudubu i choć sale taneczne to ja omijam z daleka (niechęć do zachowań stadnych), noga mi tupie sama i rwie się do podrygów (gorzej, że na pedale gazu). Może potańczę przed lustrem, z browcem w ręku.


Muslimgauze "Veiled Sisters Remix" CD "Hummus" CD Soleilmoon 2002

Dwa świeżaki spod noża klienta, który ponoć nie żyje (w dobie globalizacji to nie stanowi problemu). Pierwsza z płytek, to odgrzane danie (pokłosie dwucedowego pierwowzoru sprzed lat), druga raczej nowa porcja mięcha (z zastrzeżeniem, jak na wstępie). Nie będę owijał w tak zwaną bawełnę i popisywał się wątpliwą erudycją - to mój pierwszy kontakt z ortodoksem brytyjsko-arabskim. Kontakt niezwykle dobitny, szczery i szybko obalający tezę, że w muzyce nic nie jest mnie w stanie zaskoczyć. To jazda, na którą nie byłem przygotowany, ale wsiadłem i pojechałem.
Pod względem brzmieniowym - przestaję twierdzić, iż Squarepusher jest niezastąpiony. Niebywała motoryka tej muzyki, jej wybredny ekstremalizm, brak jakichkolwiek zahamowań emocjonalnych powoduje, iż Muslimgauze musi zostawiać na co bardziej wrażliwych głowach niezatarty ślad (infekcja gwarantowana).
Nie interesuje mnie kontekst kulturowo-polityczny. Wchodzę w tę muzykę po same uszy. "Hummus" dla narciarzy alpejskich, "VS Rmx" dla biathlonistów. Agresja dźwiękowa z jednej strony, klimaciarstwo z drugiej. Raczej krzyczymy niż nucimy.
Muzyka, która spełnia moje oczekiwania w każdym wymiarze. Raczej nie koi nerwów. Pozwala spojrzeć na odpoczynek przy muzyce i dobrej herbacie w sposób dalece nowatorski.


Muslimgauze - "No Human Rights For Arabs In Israel" / VIVO 2004
(edycja limitowana)

Na początek psychozabawa. Zapytajcie Vivoszefa o 100 najlepszych płyt w historii muzyki. Jeśli na liście, którą sporządzi znajdzie się choć jedna pozycja, w nagraniu której nie maczał paluchów pewien Angol o ksywie "Muslimgauze", to znaczy, że: a) Vivoszef ma anginę z wysoką gorączką i majaczy; b) nie notowaliście uważnie.
A rzecz jest w tym, że to kurewsko dobrze, że TAKIE PŁYTY ukazują się na tym marnym padole (kurtka wodna, chyba przy okazji "No:wel" ktoś już coś takiego na temat VIVO popełnił, i to chyba był ktoś mądrzejszy ode mnie - sorka za plagiat; kupię "Playboya" w ramach pokuty). Radość wydawcy jest przeto ogromna, radość kupujących limitowaną edycję także. Radość posiadacza egzemplarza nr 10 - nie mniejsza. Ale ja tu będę perorował trochę o czym innym, bo to kurewsko dobrze, że jest taki ced w sprzedaży w RP. To tym bardziej dobrze, ze na tym padole ktoś wydaje płytę, na okładce której jest pokiereszowane arabskie dziecko, a tytuł wydawnictwa jawnie narusza kanon politycznej poprawności, dyktowany przez zapyziałe dziecię Agory (Panie Michnik, kiedy Pan przeprosi licealistów stanu wojennego, którzy pisali na murach "s... żyje", za jawną agitkę za mordowaniem ludności cywilnej w Belgradzie, a ostatnio w Bagdadzie - zbieżność nazw miast, nie chybił, domaga się egzegezy - ????). Bo tak naprawdę, to należałoby zbierać fundusze na reklamę tej okładki w wysokonakładowej prasie i ciekaw jestem reakcji tak zwanej opinii społecznej, jakiej by się ona doczekała.
A teraz słowo o muzyce (wszak mówią, że ona jest najważniejsza) - cedzik to tytułowy 20 minutowy numer plus alternatywne tejki innych, wcześniej wydanych kompozycji (ale w tej kapitalistycznej części europy, z małej litery pisanej), także w małych, limitowanych nakładach, często na winylach (tak na marginesie, kto nie jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem: jeśli jest jedna osoba, która kasuje tantiemy po zmarłym za kolejne edycje numerów skomponowanych przez Muslimgauze'a, to przyznaję Jej nobla w mikroekonomii za pracę "strategia marketingowa w tak zwanej muzyce niszowej"). A wracając do muzyki - ten uroczo wydany cedzik, to - przepraszam za określenie - "prosty" Muslimgauze, tak prosty, jak komunikatywny jest tu - i ważny!!! - przekaz werbalny (żeby każda muzyka była TAK PROSTA...). Mimo, iż - Janusz, wybacz - płyta ma charakter epki z remixami, jest absolutnie spójnym 40 minutowym ciągiem dźwięków (to może kolejny dowód na prawie genialność muzyki Muslimgauze'a ! - pamiętajcie o plebiscycie na 100 płyt wszechczasów).
Cieszmy się razem (Pan też, Panie Michnik), bo to istotna płyta na tym skorumpowanym niskim ambicjami rynku muzycznym. U progu roku 2004 nie można była wydać płyty o lepszym tytule. Robotnicy do maszyn, żołnierze do Iraku, przepite grubasy do Brukseli!
A Muslimgauze triumfuje zza grobu. Zmusił mnie do pisania o polityce.


Amir Baghiri - "Yalda" / Vivo 2003

Amir Baghiri, człek z dalekiej Persji (Perwersji?), zaprasza nas na nocne zwiedzanie pustyni. Zabrać musimy ze sobą wikt i opierunek, no i ciepłe gatki, bo jak powszechnie wiadomo na pustyni w nocy pi... (zimno straszliwie). Sugerowane jest pozostawienie w domu pełnego bagażu życiowych doświadczeń. Amir zabiera imponujący zestaw dziwnie brzmiących (i tak też się nazywających) instrumentów i kilka prymitywnych rejestratorów dźwięku, albowiem często słuchać będziemy lejącej się... wody (co zada kłam głoszonej 20 lat temu teorii, iż "nie ma wody na pustyni"; uścisk dłoni Prezesa dla tego, kto trafnie wskaże głosicielkę tej teorii). Będzie też dużo bębnów i bębenków, a krasić wszystko będziemy delikatną i lekko perwersyjną elektroniką (wszak człek w Persji urodzony).
Podróż trwać będzie około 60 minut. Obraz pustyni będziemy mieli nieznacznie zamazany (ach, te okładki VIVO!!!), co doskonale skoreluje się z naszym sennym nastrojem (jakby nie było, będzie noc...). W podróży nie zapomnimy o lżejszych mutacjach Muslimgauze'a, inne przeżyte w minionych czasach etno-jazdy też nie okażą się zbytkiem. Wokół roztoczy się klimat tajemniczości, który jednak nie będzie budzić naszego lęku. Wręcz przeciwnie, zapragniemy tajemnicę tę delikatnie zeksplorować. Zrobi się nam całkiem przyjemnie. Nie skorzystamy z darmowej wycieczki do Iraku. Dużym łukiem ominiemy gorejącą Palestynę. Sięgniemy nawet po imbirowe piwo. Zupełnie zaskoczy nas fakt, iż okaże się całkiem znośne w smaku. Ach, ta Persja....
Zamawiam bilet w jedną stronę.


Badawi "Clones and False Prophets", ROIR 2003

No to ja się wdam w spór polemiczny, by rzecz coś powabnym słowem i wadliwej konstrukcji językowej użyć, z czystej przekory zresztą... Wbrew maksymalnej notyfikacji dla tego ceda w bezpłatnej gazecie (o czerwonej winiecie) od kolegi Rafała K., wbrew pochwalnemu słowotokowi kolegi Dariusza B. w poprzednim ujawnieniu naszej kochanej gaz-ety (złośliwi mówią: "gzyl-ety", ale ci, wyjątkowo złośliwi...), wbrew paru innym opiniom, jakie z pewnością zaleją świat prasy muzycznej w RP w niedługim czasie (czy jest jakaś rodzima gazeta muzyczna, która nie pisze o polskim hiphopie?), wbrew sobie samemu, ja tu, z tego miejsca, oficjalnie oświadczam, że mię nowa płyta Badawiego nudzi i uważam, że JEST TAKA SOBIE! (uwaga! ryzykuję posadę w gaz-ecie). Dodam, że jestem w klanie muslimgauzowym (co prawda jako aspirant, ale zawsze), grzecznie nabyłem Amira B. (nawet umieściłem Go na pierwszym miejscu mojego topu 2003), onegdaj zachwycałem się poprzednim wcieleniem Badawiego, na co mam świadków domowych, w tym kota ("Soldier of Midian" - cudowne brzmienie, tak przy okazji), czyli generalnie łykam ten chłam dalekowschodni w dużą dozą przyjemności (dodatkowo jest to tak uroczo antyamerykańskie, że aż się chce zostać w kinie...). Ale wracając do tematu - Badawi zechciał udowodnić światu (to znaczy kilkuset nabywcom tego ceda), że on sobie w grupie wytrawnych dżezmenów poradzi i swoją muzyczną lekcję arabistyki postanowił odbyć w takimż to zacnym gronie - Ribot, Perowsky i paru innych niezgorszych improwizatorów z powołania. On sam zaś w dłonie chwycił także kilka całkiem żywych instrumentów (piano?!?). Przy okazji, powyższe popełniając, ogołocił swą muzykę niemal całkowicie z tego, co stanowiło o jej oryginalności - genialnego brzmienia nieeuropejskiego instrumentarium, smaku gorącej (rozgorączkowanej) pustyni i powabu Wschodu, delikatnie skrywanego za woalkami tamtejszych niewiast. Cóż bowiem przynosi nam nowe wydawnictwo Badawi? Rytmy są na Sklonowanych Fałszywych Proroctwach generalnie te same co na Żołnierzyku, dzieje się nie za wiele, nie za szybko (co nam akurat nie przeszkadza, mamy czas), Ribot realizuje swe młodzieńcze fascynacje rockiem (a dawno nie miał okazji, jako że Żydowi namaszczonemu przez Cadyka Zorna, zwłaszcza po 40-ych urodzinach, już nie wypada), Wieselman dmie w klarnet, a Perowsky się nudzi (co on ma tu zgrać?). Dobrze, że całość trwa niepełną godzinę lekcyjną, a obok jest kilka dobrych barów. Jakoś dotrwamy do końca. A tak generalnie, to jest całkiem fajna muza, tylko nie wiem, po co powstała.


Kapela Ze Wsi Warszawa - "Wykorzenienie", Metal Mind 2005

Przyznam się, że głęboko zatopiony w przekonaniu o wyższości sztuki dźwiękowej nad werbalną, nie podejrzewałem nawet, że głos ludzki może mnie tak silnie wkomponować czterema literami w fotel! To niebywałe, jak te trzy urocze kobieciny śpiewają!!! Mazowszańskie skale, reinterpretowane przez wykształconych miastowych muzykantów, co to chwalą imię nasze na świecie (tak rzecom mądrale medialne), a ja tu banalnie zachwycam się ich śpiewem. Ale co mi tam! Piękna muzyka, przy której me dziesięcioletnie dziecię rechocze ze śmiechu (co to jest?!?), a już prawie z nimi śpiewam "Babę w piekle", albo Mateuszka, o "Sowie" nie zapominając. Tylko, że te skale ociupinkę dla mnie za trudne... I jak już na Kowaldzie, w tem numerze Gaz-ety, zasunąłem zza winkla - muzyka jest jedna.

Play loud and dance!!!


Motion Trio "Playstation" / Not Two 2002

Miewałem w życiu dzeżfana takie akademickie dysputy o instrumentach. Że jedne to be, inne cacy. Że hamondy to straszna kupa i nuda nie do wytrzymania (ten wątek umilkł, gdy pojawił się niejaki John Medeski). Dysputy takie prowadziłem też w przedmiocie akordeonu i było mi chyba najciężej. Niby projekty Threadgilla (Make A Move, genialne skąd inąd - polecam straszliwie), niby Guy Klucevsek (taki kwartecik Douglasa - miodas!), ale szło mi jak po grudzie, a jam jest człowiek, co niemal kocha brzmienie tego instrumentu. A tu takie Motion Trio! I jak tu nie paść na kolana..? W sumie, to trudno powiedzieć, by był to dżez... (jakby szufladka miała jakiekolwiek znaczenie). Niezła improwizowana jazda na trzy akordeony. Zwięźle, szybko i na temat. Kto widział tych klientów u boku Bobby'ego McFerrina w Kongresowej ten wie, z czym to się je. Z jednej strony wirtuozeria, z drugiej absolutne przekonanie o tym, czego się chce, po co i dlaczego wali się paluchami po klawiaturze (i napina mięśnie, jak sądzę, choć na akordeonie nie grałem)... Dla wszystkich, od żłobka do grobowej deski! No i to brzmienie... Miodek. Nie profesor. Jaka luta! A wracając do akademickich dysput o instrumentach - nie ma złych instrumentów, jest tylko zła muzyka.


Kronos Quartet "Nuevo", Nonesuch

Słuchając tak zwanej nowej elektroniki w dość sporych dawkach, od czasu do czasu miewam nieodparte przekonanie, że od niektórych bogów komputerowych zabaw z dźwiękiem to ja bym sobie lepiej poradził. A przynajmniej miał więcej pomysłów na utrzymanie słuchacza przy głośniku dłużej niż przez studencki kwadrans. Od czasu do czasu sięgam także po płyty, przy słuchaniu których wraca mi wielka wiara w potęgę gatunku ludzkiego. Takie płyty od zawsze wydaje Kronos Quartet (taki wspaniały kwartet smyczkowy, jakby ktoś nie wiedział). Czterech (czworo?, trzech gości i jedna kobieta...; z liczebnikami miewam ostatnio pewne problemy) geniuszy instrumentów strunowych, o niebywałej wyobraźni muzycznej, posiadających przy tym jakże cenną cechą - brak jakichkolwiek zahamowań gatunkowych, przy absolutnej otwartości na świat i płynące z niego dźwięki. I gigantyczne poczucie humoru (tak zupełnie przy okazji). Tym razem wzięli na warsztat kompozycje muzyków latynoskich, powstałe mniej więcej na przestrzeni ostatnich ... stu lat. I zrobili - jak to mają w zwyczaju - drobne arcydziełko.
14 perełek ludzkiej erudycji, frywolnej zabawy i pogoni za nieskrępowaną radością tworzenia. Bawią się dźwiękiem (premierowy numer w estetyce punk'77 !!!), formułą latynoskiej ballady (w iście harmolodystycznym ujęciu), nie stronią od miksu tanecznego (sic!) - polecam finałowy kawałek, przy którym wstyd powinno się zrobić wielu "nowobrzmieniowym" herosom...
No i smakowite brzmienie skrzypiec, altówki i wiolonczeli. To ewentualnie dla wybranych (nie każdy musi lubić..., choć powinien).


Nomeansno - "The People's Choice", Wrong 2004

Bogowie hardcorowej poprawności dorobili się składanki. Wyboru utworów dokonali słuchacze (by nie rzec fani), co niejako sankcjonuje ów niecny proceder. Oczywiście selekcji dokonano obecnie, zatem raczej młodsi fani wymaczali w tym swe rozchełstane i brudne paluchy.

Ja, fan z nastoletnim stażem, raczej ex-fan (rockowy wypierd traktuję jedynie w kategoriach sentymentalnych, a śmierć gatunku ogłosiłem już dość dawno, bodaj na TYCH łamach), oczywiście (wybacz mi Brumhildo!), wybrałbym inny zestaw numerków (powiedziałbym, że w 50-iu % inny). Ale NMN, jak by do tematu nie podchodzić, popełniło w życiu paręnaście zupełnie genialnych kompozycji i przynajmniej połowa z nich znalazła się na tym składaku. Czego brakuje, by nie być gołosłownym? "Long Days" i "Metronome" (zawsze traktowane przeze mnie łącznie), "Dark Ages", jeszcze dwóch, trzech kawałków z "The Day Everything Became Nothing" i "Wrong". Ale nie narzekajmy. Trochę psioczę, ale przecież czynię to z czystej przekory. Cieszę się, że mam tego ceda i innym domorosłym HC-menom też tego życzę. Malkontentom polecam - w tym i innych przypadkach - produkowanie składaków wedle własnego uznania. Przy dzisiejszych środkach technicznych nie stanowi to problemu, a i mamony nie trzeba wtedy poświęcać.


Dezerter/ Tzn. Xenna/ Armia/ Tilt/ Siekiera/ KSU - "22 Polish Punk Classics", Sonic 1993(?)

Wstyd nie mieć.


Brak, Kontrola W., Moskwa, The Corpse - "Poroniona Generacja", Nie Pamiętam Kto (Ale Chwała Mu Za To) 2004

Otóż i kolejna podróż sentymentalna... Zatapiamy się w pierwszej połowie lat 80-ych, gdy Wasz URS zdobywał sznyty licealisty. Nagrania wydobyte z archiwum Radia Łódź. Z cyklu tych, które muszą godnie spoczywać na półce starego punka (by nie rzec nowofalowca, bo ja raczej do tej sekty byłem zapisany).

BRAK należał podówczas do kapel o statusie mocno kultowym, głównie z racji prawie znikomego dostępu do jego nagrań. Koncertowali rzadko, Jarocina nie odwiedzali (przynajmniej za moich czasów). Oczywiście sześć numerów zamieszczonych na tym cedzie jest mi doskonale znanych (no może po za jednym), ale za cholerę nie wiem, gdzie i u kogo je słyszałem ("Złoto, złoto, złoto, złoto!"). Po 20 latach ta minimalistyczna w formie nowa fala broni się dobrze, co jest już wartością samą w sobie. KONTROLA W. (potem: Kosmetyki Mrs. Pinky) brzmią za to dość zabawnie, a wokalne jazdy Kasi K. ala B-52's są raczej - z dzisiejszej perspektywy - kapkę żenujące, czyli - kolekcja nagrań tu zamieszczonych ma już tylko wartość archiwalną (polecam za to ryjek na fotce jednej z dzisiejszych gwiazd telewizji publicznej, wówczas klawiszowca onej kapelki). Kolejni na tym cedzie to MOSKWA - ich gig w Jarocinie '84 był sporym przeżyciem estetycznym. Tu mamy parastudyjne wersje utworów znanych z tamtego koncertu (nie ma wszakże tego ultrabrudnego brzmienia, jakie udało im się osiągnąć w wersji live). Oczywiście moje zachwyty nad Moskwą (moje: czyli 18-letniego szczyla) zakończyły się w tydzień po powrocie z festiwalu, gdy Marek Wiernik zapuścił we wspaniałym "Całym Tym Rocku" Discharge i ich sztandarowe dzieło "Hear, See, Say Nothing" (tak to szło?). Ale cóż? Jak zrzynać to dobrze, i z dobrego. Cedzik kończy kilka kompozycji The CORPSE, ale że ich nie słuchałem 20 lat temu, tak i teraz tego nie czynię (bo po co?).



Pink Freud - "Jazz Fajny Jest", Post Post 2005
Ludzie - "Sopot Surround", Post Post 2003

Wojtek Mazolewski to całkiem fajny gość, a i ten jego jazz też niczego sobie. Pinka Freuda lubimy wszyscy, Bassisters Orchestra ma zadatki na rzecz w naszem padole całkiem emocjonującą, Paralaksa - tyż nie do pogardzenia przy świecach i silnie zmrożonej. No i są kapelki okołomazolewskie, w których jednak nie on trzyma za lejce. Np. Ludzie. Np. Baaba. Czyli fajnie jest.

Klimaty różowe dały nam u progu dziwnego roku 2005 - zapowiadany od dawna - zestaw rozkosznych remiksów i koncert w formacie mp3. Najpierw remiksy - robią na ogół koledzy i koleżanki prezesa, jest niezniszczalny Bunio, jest Emade (ten to ma progres artystyczny, gdyby jeszcze darował sobie bluzgi słowne krajowej proweniencji), parę tytułów wykonawczych, co mię nic nie mówi, ale nie jestem trendny. Różowy w takiej wersji jest uroczym czylałtowym wypełniaczem wolnej przestrzeni dźwiękowej. Podkreślam - UROCZYM. Absolutnie bezpretensjonalne e-pitolenie, z dużą klasą. To nie jest już jazz, ale nikomu to nie przeszkadza. A na tle czegoś, co zgłodniałe medialne krwiopijce nazywają "nu-jazzem" (z wyłączeniem Królestwa Norwegii) - to doprawdy mistrzostwo świata. Do najulubieńszych chwil zaliczyłbym nirvanowską "Come As You Are" w wykonaniu... hmmm, zapomniałem, w każdym razie numer siódmy (opis płyty jest dla widzących inaczej, dlatego zapomniałem). Ach, ten męski chórek, a na jego tle upalony głos damski! Mniam, mniam... No i koncert. Godzinka z okładem, bodaj z Torunia. Fajnie to leci, chłopaki jadą absolutnie po najwyższej półce, tylko, że w formacie mp3 wielu spraw trzeba się domyślać (tym, którzy uważają inaczej mogę polecić wyroby higieny intymnej). Szkoda, że nie w "normalnym" formacie, bo Różowy live to naprawdę rzecz godna zmarnowania nawet więcej niż 73 minet...

A Ludzie???? Słychać, że kolega Wojtek nie pociąga tu za główne sznurki. Ludzie są bowiem tacy parszywie post rockowi... To znaczy gitarzysta gra tu kapkę nie wiadomo jak, kapkę nie wiadomo po co... Reszta jest fajna, jest i Bunio (on tu bodaj jest mistrzem ceremonii), i inne laptoki, tylko ten gitarzysta... (ale cierpliwi będą wysłuchani - na nowej "Ludzkiej" płycie już go nie uświadczymy!!!).

A w ogóle to chciałem Wam na zakończenie dodać, że Różowy świetnie sprawdza się na długich trasach. Np. Posen-Warsaw. Przerabiałem to ubiegłej wiosny, gdy losy gnały mnie po tej trasie nawet dwa razy w tygodniu. O śmierci miła, dzięki, żeś mnie nie dopuściła...


Peepol/Ludzie - "Proffesioneller Klang + LIVE in Porgy and Bess", Post Post 2005

UWAGA - NIE WSZYSCY GAZ-ECIARZE ZGADZAJĄ SIĘ Z AUTOREM TEJ RECENZJI. (przyp.red.)

"Marnie Chłopaki kombinujecie, marnie..." - rzekł pewien gazer do młodych, spragnionych wrażeń bohaterów mojego ulubionego filmu "Nad rzeka, której nie ma", gdy ci odmówili klina po wyjściu z nocnej odsiadki...
Człowiek z braku ciekawszego zajęcia czyta recenzje po różnych mediach, głównie wirtualnych, gdzie szacunek dla słowa bywa ulotny, i jakby co dzień do tej samej rzeki wchodził. Wszędzie te same słowa, te same grepsy i dziwny, acz powszechny zwyczaj schlebiania naszym rodzimym wykonawcom (jakby pismaki nie mieli z kim pic wódki).

Pamiętacie, jak zima czepiałem sie nowej płyty Tymańskiego, ze jest dla głuchych? Morze recenzji "Jitte" przeczytałem od tamtąd, a w nich ani słowa o tym, ze dźwięk na cedzie jest katastrofalny. Czy tylko ja myje uszy? Albo taki lokalny, poznański dodatek do wybiórczej. O muzie pisze zawsze ten sam klient (z litości nie podam nazwiska), gość bywa na każdym koncercie (z szeroko pojętej muzyki nieklasycznej), recenzuje każda płytę i co najgorsze - wszystko mu sie podoba. I gdzie tu pospolita rzetelność dziennikarska???

Refleksje powyższe naszły mnie - tak naprawdę - w trakcie lektury wielu słowotoków dotyczących nowej płyty Ludzi (Peepoli). Gdzie sie człek nie chwyci, wszyscy uważają, że super, że nowocześnie, że stylowo... Czy ktoś czytał jedno krytyczne słowo na temat tej muzy??? No to ja zawale...

Uważam, ze ten ced to spore nieporozumienie... Wątpliwy wydaje mi sie urok części studyjnej (mimo, iż bez gitary, jak chciałem). Bunio i Mazolewski cos tam kombinują, dużo funkującej elektroniki, kompletnie cos innego niz. na debiucie, ale juz gdzieś to słyszałem, nadto estetyka electro (cokolwiek to znaczy) nie jest moim ulubionym sposobem wypełniania przestrzeni wokół uszu... Ale co tam, niech sobie chłopaki grają... Wszystko wszak trwa niczym duża przerwa w licku. Jako mała epka możeby gdzieś sie na półce pomieściła i częściej do odtwarzacza trafiała... Reszta długiego ceda to koncert Ludzi z Wiednia. Czas płynie milo, ale to wszystko brzmi jak popłuczyny po Pink Freud (polowa składu Ludzi to PF), takie niby dżezujące cos nie cos ... Nudno i mało oryginalnie... i w ogóle nie koreluje z częścią Klangową.

W sumie to bym tego ceda olał ciepłym moczem i sie nie wyzewnętrzniał (czasami tego nawet słucham), ale zmierziły mnie zachwyty, jakie temu wydawnictwu towarzysza. Ponoć słonia można zagłaskać, zatem tym bardziej muzyka. Cenie Mazolewskiego, łubie Bunia, ale od czasu do czasu mogłaby by ich nawiedzić cicha chwila refleksji.
A pismaki niech myją uszy i pija mniej wódki.


Eivind Aarset - "Connected", Jazzland 2004

To już trzecia płyta norweskiego gitarzysty Eivinda Aarseta, z jaką zmaga się moja umęczona dusza krytyka. Gitarzysty znanego głównie z współtworzenia wielu całkiem udanych jazd pierwszej gwiazdy norweskiego nu-jazzu, Petera Nilsa Molvaera, nam zapamiętanego także za współudział w "New Expensive Head" Jacka Kochana (patrz: gaz-eta jakiś rok temu).

Aarset (skąd inąd ciekawe nazwisko - zawsze pierwszy w dzienniku szkolnym, a teraz zapewne we wszystkich katalogach) rzeźbi sobie z wrodzoną gracją w nieskomplikowanej elektronice, ubarwiając ją swą dzierganą z drewna i drutu gitarą. Raz jest ona strasznie trendy, mocno przetworzona, klikająca i plumkająca, raz gra na niej tak po prostu – ładne melodie i kojące uszy harmonie (okoliczność dość istotna, zwłaszcza, gdy mózg waszego recenzenta karmiony jest free jazzem w ilościach ponadnormatywnych). Bity są raczej wzdłuż, a nie w poprzek, chwilami jednak Aarset przypomina nam Elliota Sharpa, ale takiego w wersji dla niestowarzyszonych.

Do tej pory poznałem jego "Electronique Noire" i "Light Extracts" (wydane w okolicach roku zero-zero). Nowy cedzik mieści się na mapie jego dokonań całkiem interesująco. Jest chyba najbardziej różnorodną propozycją w dorobku Aaerseta (mamy nawet wokalne smaczki nieco w etnostylu, nie brakuje jazd drum'n'bassowych). Chłopak uwolnił się już chyba od obsługiwania kolegi Molvaera (przynajmniej nie grał z nim ostatniej trasy), jest zatem nadzieja, iż teraz w większym stopniu poświęci się budowaniu kolejnych "Connected".

Tą muzyką oczywiście nie budujemy nowej rzeczywistości, to tylko uroczy relaks, którym można dzielić się razem z rodziną w pełnym składzie (są tacy, co twierdzą, że nie z każdą). A w tej kategorii - zaiste mistrzostwo świata.


AntiPop vs. Matthew Shipp
AntiPop Consortium / Thirsty Ear 2003

Kolejne dwie jazdy z opiewanego w ubiegłym miesiącu Thirsty Ear i jego Błękitnej Serii, próbującej z dość dobrym skutkiem łączyć jazzowe drive'y z elektroniczną ornamentyką. Na pierwszy ogień główny kreator serii - Matthew Shipp - i jego trio, rozrastające się chwilami w kwartecik. Jakkolwiek rzecz to niemal stricte jazzowa, gra sekcji rytmicznej jest permanentnie mutowana przez elektronikę, rękoma (duszą?) niejakiego FLAP-a. Shipp jedzie na pianie chwilami dość karkołomnie, z iście Jarrettowym sznytem (śmiała konstatacja - przyp. autora) i wyraźnie się realizuje. Płyta dość krótka (40 min), acz treściwa, zdecydowanie na temat. Za basem - rzecz jasna - William Parker i to wiadomość najistotniejsza. Z pewnością nie jest to high life w Błękitnej Serii, ale mieć warto (zwłaszcza w udanej estetycznie kopii, pssst....).

Cedzik drugi - świeższy - to ekipa Shippa skonfrontowana z hiphoperami z AntiPop Consortium (brązowy krzyż zasługi dla tego, kto powie, co jest nazwą wykonawcy, a co tytułem tej płyty; dla niepoznaki nie postawiłem cudzysłowia). To już wyższa półka. Całość zaczyna dość barokowo skonstruowane frytowe intro, potem po solowych popisach pianistyczno-dentych, do akcji wkraczają chłopaki z AC i robi się bardzo ciekawie. Akurat po tej pozycji Serii nie spodziewałem się kokosów, a tu spora niespodziewanka. Naprawdę warto zanurzyć ucho.



Szybka relacja z Warszawskiego Festiwalu Filmowego 2003


Filmy Wybitne:

"Kumple" z Norwegii (przypadkiem także zwycięzca plebiscytu publiczności): proste i urocze jak "Fuckin' Amal", czy "Włoski Dla Początkujących". Takie filmy powstają tylko w Skandynawii.

"Rekonstrukcja" z .... Danii: kapkę surrealistyczna odysea miłosna, pięknie zrobiona (tak jak główna postać kobieca, znana choćby z "Księgi Diny", w podwójnej roli).


Filmy Bardzooooo Doooobre:

"24 Hour Party People" z Anglii (Winterbottom): fabularyzowany dokument o Joy Division, Factory Records, Happy Mondays i Klubie Hacienda (wszystko to łączy osoba Tony'ego Wilsona), na modłę satyryczno-sarkastyczną.

"In America" z Irlandii (Sherridan): cholernie prawdziwa i szczera trauma rodzinna, w kontekście śmierci i narodzin dziecka (kolejność jest prawidłowa!)


Filmy Absolutnie Godne uwagi:

"Pupendo" z Czech (Hrebejk, ten od "Musimy Sobie Pomagać"): wszystkie walory współczesnego kina czeskiego.

"Boska Interwencja" z Palestyny, za francuskie pieniądze: satyra na codzienne życie w Nazareth i Jerozolimie.

"Pieszczoty" z Katalonii (Ventura Pons): kilka historyjek o nienawiści, doskonale skompilowanych (zwłaszcza pasus o złym kobiecym zapachu!)


Filmy Na Których Się Nie nudziłem:

"Aktorki" z Katalonii (Ventura Pons): piękno i hipokryzja aktorstwa na przykładzie trzech starych i jednej młodej aktorki.

"Prawdziwe Kobiety Są Zaokrąglone" from USA, ale meksykańskie: kino kapkę zbyt familijne, ale jak brawurowo zrobione!

"Tehnolust" z USA, częściowo za niemieckie pieniądze: Tilda Swinton (ta od "Orlando") w czterech rolach, z których trzy to klony, co już samo w sobie jest interesujące.

"Zbawienny Dzwon" z Japonii: trochę surrealistyczne studium przypadku w życiu przeciętnego robotnika, który milczy aż do ostatniej sceny.


Inne Takie:

"Remake" z Bośni: świetny pomysł na film o zabijaniu w tym rejonie świata (wedle tezy - wszystko już było), ale realizacja nie do końca doskonała.

"Człowiek Roku" z Brazylii: zaczęło się trochę jak uboga krewna "Pulp Fiction", ale pomysłu starczyło na pół filmu (za to świetnie zrobione wizualnie).

"Pantaleon i Wizytantki" z Peru: ekranizacja świetnej satyry Vargasa Llosy, niestety nazbyt poważna.

"Ocana, portret przerywany" z Katalonii (Ventura Pons): dokument, w którym gość gada z ekranu przez 3/4 czasu nie może powalać, bez względu na temat.

"Cisza między dwiema myślami" z Iranu: dla mnie niezrozumiałe, do tego nic nie było widać.


---------------

Best Off  2002-2006


2006

1. Hamid Drake "Bindu", Rouge Art 2005
2. Steve Swell's Slammin' The Infinite "Remember Now", Not Two 2006
3. Eneidi / Kowald / Smith / Spirit "Ghetto Calypso", Not Two 2006
4. Ken Vandermark/ Paal Nilssen-Love "Seven", Smalltown Superjazz 2006
5. Lytton/ Vandermark/ Wachsmann "CINC", Okka Disk 2006
6. Anthony Braxton/ Chris Dahlgren "ABCD", Not Two 2006
7. Adam Rudolph/Wadada Leo Smith "Compassion", Meta Records 2006

2005

1. The Vandermark 5 "Alchemia" Not Two
2. FME "Cuts" Okka Disk
3. Territory Band-4 "Company Switch" Okka Disk
4. Peter Broztmann Tentet "Be Music Night" Okka Disk
5. Broztmann/Trzaska/Uuskyla/Fries "Malamute" 1kg
6. Big Satan "Souls Saved Hear" Thirsty Ear
7. Crimetime Orchestra "Life Is A Beautiful Monster" Jazzaway

2004

1. Atomic/ School Days "Nuclear Assembly Hall" Okka Disk
2. FME "Underground" Okka Disk
3. Oleś/ Trzaska/ Oleś "Le Sketch Up" 1kg Records
4. Pink Freud "Sorry Music Polska" …
5. Territory Band 3 "Map Theory"
6. Rhythm and Sound "W/ The Artist" Basic Channel/ Burial Mix
7. Vandermark 5 "Exercise In Style…" Atavistic

2003

1. Amir Baghiri "Yalda"
2. Ekkehard Ehlers "Politik braucht keinen Feind"
3. Spaceways Inc. "Version Soul"
4. Robotobibok "Instytut Las"
5. Jan Jelinek Avec The Exposures "La Nouvelle Pauvreté"
6. V/A "The Shape Of Jazz To Come. The Blue Series Sampler"
7. Marcin Oleś "Ornette On Bass"/ Murcof "Martes"

2002

1. Ekkehard Ehlers "Plays"
2. Black Faction "Reworked"
3. V/A "Electric Ladyland Click-Hop Version 1.0"
4. Muslimgauze "Veiled Sisters Remix"
5. New Cult Of The Sun Moon "Sun Phase, Mooon Phase"
6. Kronos Quartet "Nuevo"
7. Squarepusher "Do you Know...".



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz