- Korwin nie żyje - stwierdziła beznamiętnym głosem
Sylwia.
Pierwszy raz, od prawie stu lat, usłyszałem jak mówi o
Korwinie nie używając jego prawdziwego imienia.
- Kiedy pogrzeb? - zapytałem po chwili.
- We czwartek - odpowiedziała.
- We czwartek przy wódce
- nieświadomie zacytowałem tytuł
debiutanckiego opowiadania Pawła.
Korwin był pierwowzorem dla jednego z bohaterów. To on użył
słów wykorzystanych w tytule.
- Słucham? - zabrzmiał w słuchawce zdziwiony głos
Sylwii.
- Nie... nic.
- Będziesz? - zapytała znów.
- Tak.
Korwin był zawsze Korwinem. Nigdy nikt - poza Sylwią - nie
zwracał się do niego inaczej. Zresztą ona dopiero po ślubie. Przedtem był dla
niej także Korwinem. Nawet ich mała córeczka i nieco większy synek nie używali
jego imienia. Prawdziwe imię Korwina nie było wcale brzydkie, czy jakieś
szczególnie pospolite. Ale "Korwin", to brzmiało magicznie.
Poznaliśmy się w liceum. Skazani poniekąd na siebie, z racji
podróżowania do domu w tym samym kierunku, dość szybko znaleźliśmy płaszczyznę
porozumienia.
Korwin mieszkał w pięknym domu, w którym wszystko było
majestatyczne, ale ciepłe i przytulne. Panował tam nieprawdopodobny spokój.
Jego rodzice byli stosunkowo dobrze ustawieni w życiu. Ojciec miał wolny zawód,
który nawet w peerelu dawał znaczące profity. Matka była divą operową. Taką
niższego lotu, ale i tu kasa była niepusta.
W domu Korwina panował umiarkowany przepych. Zacięcie
artystyczne matki znajdowało tu swoje ujście. Mieli dużo dobrego sprzętu. Wtedy
magnetofon stereofoniczny był symbolem zamożności. A Korwin miał jeszcze
zagraniczne krążki i kasety.
Mieć Pistolsów i Kleszów na winylu to czad niesamowity.
Za domem był piękny ogród. Na betonie, przed garażem często
grywaliśmy w stołowego.
W zasadzie od początku drugiej klasy każdą, wolną od szkoły
chwilę, spędzaliśmy razem. Koncerty, imprezy, jakieś konspiracyjne akcje i
akcyjki, żeby komunie dokopać. Rodzący się pociąg do alkoholu, uganianie się za
laskami. Zwłaszcza tymi z młodszych klas.
Podrywaliśmy tylko takie, które trzymały się parami.
Nie możliwe było bowiem, byśmy choć jedno popołudnie
spędzili osobno. Absolutna strata czasu. Znależć dwie dziewczyny, które łącznie
odpowiadałyby naszym, dość się od siebie różniącym, gustom było cholernie
trudno. Ale nie dawaliśmy za wygraną.
Pamiętam Jaśkę i Karolinę. Korwin oszalał na punkcie tej
pierwszej. Smarkate trzymały się razem, my też, więc teoretycznie problemu nie
było. Tylko, że mi się ta Karolina ni w ząb nie podobała. Korwin bręczał chyba
ze dwa, trzy dni...
Dla siedemnastolatków to prawie epoka.
W końcu zgodziłem się wyłącznie, by sprawić mu przyjemność.
Męczyła mnie ta Karola okrutnie. Starałem się jednak do niej przekonać. Po
kilku dniach żmudnych wysiłków doszedłem nawet do wniosku, że wcale nie jest
taka brzydka. A i poczucie humoru ma niewąskie.
Raz zabraliśmy kwiatuszki do kina na przedpołudniowy seans
dla licealistów. W środku wpadka absolutna. Przyszła cała nasza klasa. Laski
zachowywały się skandalicznie. Gnój totalny. Korwin nie wytrzymał i wyszedł z
kina. Zrobił Jaśce awanturę na połowę Armii Czerwonej. Postanowił, że musimy
laskom dać spokój, bo nie dorosły do kontaktów z takimi chłopakami jak my. Był
tylko jeden drobiazg do załatwienia.
Karolina zaczęła mi się strasznie podobać.
Ale Korwin był stanowczy. Mam sobie wybić ją z głowy.
Znajdziemy lepsze towarki.
Nie mylił się. Potrzebowaliśmy na to około tygodnia. Nie
stanowiło to zresztą większego problemu, bo laski lgnęły do Korwina, jak ćmy do
lampy. Do mnie mniej. Ale jako para, w każdym razie, byliśmy nie do
pogardzenia. Nie wszystkie dziewczyny lubiły jednak transakcje wiązane.
Sześć lat z rzędu spędzaliśmy razem całe wakacje. Namiot pod
pachę i nad morze, do Jarocina, w góry, a nawet raz do Częstochowy. Korwin był
bardzo religijny, a ja wtedy w sumie też.
Na wyjeździe muza non stop. Magnetofon i kasety wystarczały
nam za całą rekreację. No i browar, rzecz jasna... Ale bardzo młodzieżowo. W
Jarocinie malowaliśmy sobie twarze na różne pstrokate kolory. Musieliśmy
strasznie uważać, by jakieś hieny prasowe nie zdołały nas skadrować. A klientów
był opór. Byle jakąś ciekawą małpeczkę w telewizji pokazać. Najbardziej zabawne
były te jarocińskie rodzinki, które po niedzielnym rosole podjeżdżały pod
miasteczko namiotowe, by co ciekawsze okazy zwyrodniałej młodzieży pooglądać.
Raz, chyba w osiemdziesiątym szóstym, dorwał nas jakiś
pismak i poprosił - kuriozum?! - o fotkę indywidualną. Na wejściu opowiedziałem
mu bajkę o wężu. Ale gość nie odpuszczał. I do tego był cholernie sympatyczny.
Więc, zgodziliśmy się. Potem strach, żeby publikacji nie było. Inaczej
bylibyśmy spaleni. Nasze ryła w oficjalnej, czerwonej prasie..?! Zdrada
absolutna. Nikt w szkole - a byliśmy uczniami najbardziej konspirowej budy w
Poznaniu - nie podałby nam ręki.
Ale te kilka pobytów w Jarocinie, wtedy w połowie lat
osiemdziesiątych, to było przeżycie. Do dziś mam kasety z nagraniami dokonanymi
moim zdezelowanym Grundigiem. Najważniejszy był wtedy Dezerter i rok osiem
cztery.
Wypady nad morze inspirowały nasze egzystencjalne dysputy i
filozoficzne rozważania. Zero rwania lasek. Tylko muza, wspomagacze i dylematy
ery nuklearnej. Ładowanie mózgów, żeby na cały rok starczyło.
Naukę też uskutecznialiśmy wspólnie. A ponieważ zaliczaliśmy
się do tych bardziej bystrych, zabierała nam kwadrans, może dwadzieścia minut,
zaś resztę nocy można było poświęcić na tematy pozazawodowe. Staruszkowie byli
spokojni, że się chłopaczyska uczą, a my mogliśmy spędzać ze sobą nie tylko
całe dnie. Do matury uczyliśmy się dwadzieścia cztery godziny u mnie,
dwadzieścia cztery u Korwina. Z tych dwudziestu czterech przynajmniej dwanaście
na sen, trzy na spacery - głowa musiała odpoczywać - i ze dwie na przejazdy.
Spożywanie obfitych posiłków serwowanych nam przez mamy, to minimum dwie
następne. Koniecznie dwa razy dzienne godzinna pora relaksu przy muzyce. Z
godzinę, półtorej na wykonanie telefonów do tych, którzy też się uczą. Reszta
to już prawie wyłącznie sama nauka. Z tym, że nasza zbiorowa zdolność do
koncentracji była prawie żadna.
Maturę zaliczyliśmy ze średnią grubo powyżej cztery zero. Średnią
ocen liczonych łącznie dla nas dwóch.
Korwin na studia wyjechał do Łodzi. Do Filmowej. Widywaliśmy
się dwa razy w miesiącu. Na początku to był szok. Potem z czasem
przyzwyczailiśmy się do tego.
W tak zwanym międzyczasie pojawiła się Ewa. Była piękną i
perfekcyjnie wyluzowaną blondynką. Miała cudowne, niebieskie oczy. Obaj z
Korwinem mieliśmy już wtedy stałe partnerki. Ewa jako osiemnostolatka wyszła za
mąż, a zaraz potem jej wybranek też wyszedł... Za ocean na prawie dwa lata.
Ewuśka podobała się nam obu makabrycznie.
Najpierw to była zabawa. Potem, kto z nią spędzi więcej
czasu. Kto wyrwie z tak zwanego kontekstu więcej słów wypowiadanych tylko do
niego. Zrodziła się cokolwiek niezdrowa rywalizacja. Po raz pierwszy obecność
Korwina, to była obecność przeciwnika, rywala.
Nie pamiętam już kiedy po raz pierwszy doszło między nami do
sceny zazdrości. Chyba nad Wartą. Nocny spacer całą paczką. Oczywiście na końcu
pochodu - Ewa, Korwin i ja. Idę na moment w krzaki. Wiadomo, mocz... Wracam po
chwili, a ich nie ma. Po paru sekundach doganiam ich. Korwin wali prosto z
mostu, czy mam do nich jakąś sprawkę. Nie wytrzymuję i rozbijam przed nim
prawie pełną butelkę piwa. Rzucam coś wulgarnego w powietrze i odchodzę.
Jeszcze wcześniej wieczorem kłócimy się o to, kto ma
otwierać browary. Kłócimy na maksa.
Kompletnie bez sensu.
Korwin kaleczy się dotkliwie w palec.
W tym groteskowym trójkącie nie chodziło wcale o miłość.
Może między Korwinem a Ewą było coś na kształt rodzącego się uczucia. Dla mnie
Ewa była jedynie strasznie sympatyczną i rozrywkową dziewczyną, w której
towarzystwie doskonale się bawiłem. I tylko na tym mi zależało.
Sprawa ostatecznie po kościach się rozeszła. Wrócił facet
Ewy, a i Korwin zaangażował się w inną kobiecość.
Bywałem u niego w Łodzi. Tam Korwin poznał Sylwię. Rudowłosą
dziewczynę z Poznania. Zawsze twierdził, że szczęściu trzeba pomagać. Musiał
wyjechać z Poznania, by poznać Poznaniankę o jakiej marzył. Po raz pierwszy
przyznał się, że ją kocha obejmując sedes w oczekiwaniu na nieuchronność
skutków nadużycia alkoholu, na mojej kawalerskiej na Owsianej. Rano zadzwonił
do Sylwii i jej też to powiedział.
Po pierwszym stosunku zaszła w ciążę. Mieli przerąbane u
rodziców. Religia, moralność i tego typu wygłupy. Na początku było cholernie
ciężko. Ja nie mogłem pomóc finansowo, dlatego wspierałem ich jedynie duchowo.
Po roku albo dwóch Korwin dostał małą rolę u Kondratiuka. Widziałem ten film.
Był naprawdę niezły. Kariery potem wielkiej nie zrobił, ale była z niego
całkiem przyzwoita kasa. Sylwia urodziła najpierw chłopaka, potem dziewczynę.
Korwin skończył ostatecznie reżyserski i zaczął rzeźbić w dokumencie. Fabuła go
nie ruszała. Zrobił kilka niegorszych tematów. Miał jednak spore kłopoty z
cenzurą. Komuchy w zasadzie już szły w odstawkę, ale ci na Mysiej nie
popuszczali. Zwłaszcza, że jeszcze na początku studiów siedział prawie miesiąc
za ulotki. Dopiero jak komuchy odpuściły, to Korwin mógł się odpowiednio
rozwinąć. Zaczęła lać się nawet niemała kasa. Zbudowali piękny dom pod Łodzią.
Był chyba niezły w tym, co robił. Ja w to przynajmniej gorąco wierzyłem. On
chyba nie do końca był przekonany, że ze mnie pismak kumaty.
Pierwszy zły sygnał miał miejsce zeszłej jesieni. Korwin nie
chciał za bardzo opowiadać. To było do niego niepodobne. Wiem, że był dwa
tygodnie na obserwacji.
Dopiero wiosną okazało się, że w mózgu ma ogromnego
włókniaka.
Najpierw operacja. Załatwiłem im jakiegoś superspecjalistę w
Wawie. Przez Agnieszkę. Ona to zna wszystkich. Wycieli mu tę narośl. Ale była
złośliwa. Po kwartale nawrót. Sylwia zadzwoniła, że jeśli chcę go jeszcze
zobaczyć, mam natychmiast przyjeżdżać. Wsiadłem w brykę i poleciałem do Łodzi.
Byłem u niego godzinę.
To był straszny widok.
Nie poznawał nikogo. Musiał leżeć przywiązany do łóżka.
Komórki nowotworowe zaatakowały już cały mózg i Korwin stał się agresywny dla
otoczenia.
W drodze powrotnej ryczałem jak bóbr. Wiedziałem, że to
koniec. Tydzień, miesiąc... Im szybciej, tym mniej cierpień. Dla niego, i
zwłaszcza dla Sylwii. Była cieniem dawnej, pięknej Sylwii.
Pod Grodziskiem nie utrzymałem kierownicy w ręku. Nie wiem,
dlaczego. Droga była sucha i pusta. Renówa do kasacji. A ja - cóż za absurd?! -
prawie bez szwanku. Trzy dni obserwacji na Szaserów. Agnieszka nie dopuściła,
bym leżał na Stępińskiej. Tam nikogo nie zna, a w wojskowym ordynator to jej
były kochanek. Nie mam pytań.
Od mojej wizyty u Korwina do telefonu Sylwii minęło ze
cztery, pięć miesięcy. Nawet do niej nie dzwoniłem. Rozmowy byłyby dla nas
obojga zbyt trudne. Informacje czerpałem za pośrednictwem rodziców
Korwina.
Zmarł w piątek wieczorem.
Zdążył zostać przetransportowany do domu. Strasznie nie
chciał, by stało się to w szpitalu.
Na pogrzebie, który odbył się w Poznaniu byli wszyscy,
których się tam spodziewałem. Alicja była tak blada, że miałem wrażenie, iż za
moment wpadnie do grobu razem z Korwinem. Żelazny ryczał, Łukasz też, wlokąc
przy tym brodę po tartanowej nawierzchni alejki. Wacenty i Krzysztof stali obok
Magdaleny. W zupełnej ciszy, albowiem każde słowo mogłoby zranić do krwi. A
może jeszcze dotkliwiej.
Joanna, upleciona silnie wiejącym wiatrem, płakała
spokojnie.
Sylwia wędrowała za trumną delikatnym krokiem, prawie nie
dotykając podłoża. Wędrowała pogodzona z losem. Zaimponowała mi. Nie
omieszkałem jej tego powiedzieć.
- Korwin umarł dawno temu
- odparła. - Ostatnie tygodnie był już tylko rośliną. Zdążyłam się
przyzwyczaić do jego nieobecności.
Sylwia postanowiła wrócić po Poznania. Sprzedaje dom w Łodzi
i wraca. Na początek zaczepi się u rodziców Korwina.
Fragment powieści - Rozdział 13
Parnas Bis, Słownik Literatury Polskiej Urodzonej po 1960 roku Wydanie trzecie i ostatnie! Lampa i Iskra Boża, 1998 - strona 137 |
Andrzej S. Rodys, Pod Lampą Lampa i Iskra Boża, nr 10 (15) Jesień 1996 - strona 98 |
Paweł Dunin-Wąsowicz, Kobieta, kariera, komputer. Fragment książki Oko Smoka. Literatura tzw. pokolenia "brulionu" wobec rzeczywistości III RP. Lampa i Iskra Boża, 2000 |
Jesteśmy ofiarami naszych czasów. Wywiad z Andrzejem S. Rodysem Lampa i Iskra Boża, nr 17 (22) Jesień 2000 - strona 77 |
Lampa i Iskra Boża, nr 9 (14) Jesień 1995 - strona 109-110 |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz