Serdeczne pozdrowienia dla Janusza Leszczyńskiego.
Lester Bowie - "Mirage" (2CD) /
Muse/BMG 1999
Cztery latka już minęły od dość niespodziewanej ucieczki
Lestera B. w nieznane zaświaty. Największy punk pośród profesjonalnych trębaczy
jazzowych zdjął swój biały kitel i odjechał, pozostawiając na nudnym ziemskim
padole kupę ogromnie interesujących dźwięków. Tak zupełnie przypadkiem,
zabijając czas z rodzinką w kolejnym przeinwestowanym megasklepie, który nie
płaci własnych rachunków (nazwa handlowa do wiadomości w redakcji),
napatoczyłem się na podwójnego ceda Lestera za bardzo chrześcijańską cenę
(poniżej pięciu dych). Wziąłem chłopaka do ręki i z radością skonstatowałem, iż
ced zawiera kilka uroczych piosenek, znanych mi z ukochanej kasety "Hello
Dolly" (by długo nie wymieniać - tytułowa pieśń, jak i ostro doprawiona
rubasznym sznytem lesterowej trąbki "Lonely Woman" Ornette'a
Colemana). Rozpakowując zaś ceda w domku z krzykliwą radością zauważyłem, iż
zawarto na nim cały LP "Hello Dolly" (rok porodu - 1974), cały LP
"Bugle Boy Bop" (1982) i obszerne fragmenty LP
"Rope-A-Dope" (1975, nota bene zmieściłaby się tu cała jego
zawartość, a nie tylko cztery piosnki - ale cóż, nieznane są wyroki boskie).
Kurcze, przyznacie, że takie kompilacje kupuje się z wielką przyjemnością.
Bowie z "Hello Dolly" to koleś w czwartej
dziesiątce życia, pełen fantazji entuzjasta freejazzowych żartów (och, ta jego
interpretacja "Hello Dolly" po prostu zabija! Trąbka, piano i dużo
powietrza w środku). To człowiek, który wie, że jazz z jednej strony to całkiem
prosta, z drugiej zaś niebywale otwarta w swej formule muzyka. Można sobie
pozwolić na wiele, a nawet na wszystko (pod warunkiem, że panuje się nad
instrumentem w stopniu wystarczającym, a głowa skłonna jest akceptować dalece
niekonwencjonalne rozwiązania, co w przypadku instrumentalistów
współpracujących z Lesterem na tej sesji jest zasadą - genialny alcista Julius
Hemphill, czy John Hicks na pianie; zresztą skład mamy tu dość rozbudowany, w
szczytowych momentach robi nam się nawet oktet). Drugi z LP zawartych na
opiewanym cedzie to duecik Lestera z perkusistą Charlesem "Bobo"
Shawem. To także ostra jazda. Kłuje po uszach, nie pozwala na sekundę
odpoczynku, a wyobraźni muzycznej tu zawartej wystarczyłoby na wypełnienie
sterty pełnych dyskografii nazbyt wyedukowanych dżezmanów rodzimego chowu,
tnących septymy po jakiś lokalnych tygmontach. "Rope-A-Dope" z kolei
to kwintecik, bardziej w klimatach Art Ensamble of Chicago (nieprzypadkowo
zatem pogrywa tu m.in. Malachi Favors).
Dwie godziny jazzowej uczty nie tylko dla frytowców. I tylko
tego białego kitla szkoda.
Lester Bowie "All The Magic / The One And
Only"
ECM 1982 (2CD)
Lester Bowie "The 5th Power"
Black Saint 1978
Art Ensemble of Chicago
"Americans Swinging in Paris :
The Pathe Sessions"
EMI 2002/1970
Mija właśnie sześć lat od śmierci najbardziej punkowego
trębacza jazzowego wszechczasów - Lestera Bowie. Najsłynniejszy biały kitel
jazzu spoczął w archiwach, a nam pozostaje eksploracja dźwięków, jakie
wydobywała z siebie - w trakcie 58-letniego życia muzyka - jego trąbka.
Tej jesieni na mojej półce zagościły trzy nowe tytuły, które
pozwolę sobie Wam zarekomendować. Z góry zastrzegam wszakże, że do muzyki
Lestera Bowie stosunek mam całkowicie bezkrytyczny, więc jakby się któryś potem
zawiódł, to niech pamięta, że ostrzegałem.
"All The Magic" to dwupłytowy boksik, na który
składa się 45 minut muzyki septetu z udziałem m.in. wokalistki Fontalli Bass
(czyli koleżanki małżonki), zacnego saksofonisty Ari Browna i całkiem fajnego
pianisty Arta Matthewsa oraz 35 minut solowego występu Lestera "The One
and Only" (z gościnnym udziałem tzw. "fieldrecordings", że się
tak nienaukowo wyrażę). Nagrania pochodzą ze śmiesznych lat 80-ych, gdy w kraju
nam najbliższym panował niepodzielnie stan wojenny, a my pasjonowaliśmy się
kolejnym wydaniem listy przebojów programu trzeciego. Okładkę ceda zdobi
zdjęcie orkiestry dętej z Chicago z początku ubiegłego wieku, a na nim aż
czterech wujów Lestera (!!!). Pierwsza płyta jest freejazzowym hołdem złożonym
tradycji rodzinnego muzykowania (you know what I mean?). Oscyluje między
gospelowymi zaśpiewami, a kolektywnymi improwizacjami w duchu twórczych lat
60-ych. Najdłuższym utworem jest kompozycja o wszystko mówiącym tytule
"Trans Traditional Suite", która po części jest standardem gospel
(jeśli mogę się tak karkołomnie wyrazić), po części zaś kompozycją Lestera
Bowie. Tradycyjna melodia stanowi pretekst do free'wolnego odjazdu. Bowie i
jego kompani robią to uroczo i zaiste w wielki sposób. Lekkość i dosadność.
Ironia, humor i dźwięk masakrowany niemal do krwi.
Cedzik drugi to Lester solo grający w fortepianie (sic! -
"w", nie "na"), niekiedy wtórujący dzwonom kościelnym.
Towarzyszy mu także np. wartki potok wody. Kilkanaście zgrabnych miniaturek, z
których jedna zabija samym tytułem ("Miles Davis spotyka Kaczora
Donalda" - to tak a propos dystansu, jaki miał wobec siebie Lester Bowie).
Efekty - z sonorystycznego punktu widzenia - znakomite. Polecam wszystkim
adeptom nowych brzmień. Odejdą od tej muzyki oczarowani - gwarantuję. Rzecz
wydana w monachijskim ECM, który podówczas wiele takiej muzy produkował i był
oficyną artystycznie daleką od dzisiejszej fabryki smooth jazzowych tapet
(niech mi fani Stańki wybaczą).
"Piąta siła" to zabójczy kwintecik Bowie'go z roku
1978 - Arthur Blythe na alcie, Amina Myers na pianie (i wokalu!), Malachi
Favors na basie i Philip Wilson na drumie. Cóż za skład! I tu znów główny temat
płyty to standard gospel przetransponowany na 18 minutową freejazzową suitę (z
wokalną introdukcją Aminy). W pozostałych kompozycjach bywają momenty wręcz
mainstreamowe (zwłaszcza gdy gra cały kwintet), ale gdy tylko Artur i Amina na
chwilę odstawią instrument pozostała trójka odlatuje z siłą wodospadu (patrz:
kompozycja "3 in
1"). Wszystkie znane nam i przez niektórych uwielbiane atrybuty muzyki
Bowie'go mają tu rację bytu (patrz: epistoła przy okazji "All The
Magic"). Wielka rzecz. I wcale nie tylko dla zaprawionych we free'bojach.
Dużo melodii to też ważna cecha muzyki Lestera! I jeszcze dużo powietrza w
każdym fragmencie muzyki (pamiętacie "Hello Dolly" na fortepian i
trąbkę, i furę powietrza? Pisałem na vivo.pl jakieś dwa lata temu).
Na koniec urocza edytorsko reedycja dwóch paryskich sesji
Art Ensemble Of Chicago z końca lat 60-ych (jak powszechnie wiadomo chłopaki
pomieszkiwali wówczas w tejże mieścinie chyba ze dwa lata) - tzw. "Pathe
Sessions". Pierwsza z sesji ma niemal popowy wymiar (trochę oczywiście
pierdolę, ale jak na możliwości AEC, ta sesja jest wyjątkowo strawna dla
niewtajemniczonych, by nie rzec przebojowa, zwłaszcza gdy wokalnie udziela się
Pani Bass). Skład standardowy (ale z Donem Moye i inkryminowaną). Świetna jazda
na imprezki dla słuchających inaczej (to tak a propos dyskusji na forum
"Glissando", o tym, co się teraz słucha na odjazdowych imprach).
Druga sesja jest już poważnym krokiem w bardziej mroczny fragment historii AEC
- wyraźnie uciekamy do Afryki (pozostając wszakże w Paryżu), by odganiać złe
duchy i palić odpowiednie do tego rośliny. Dwie długaśne, transowe kompozycje,
klasyczny kwartet AEC, rozległe, medytacyjne pasaże, czyli to, co kochamy w
nich najbardziej.
"Pathe Sessions" - dwa spotkania paryskie bardzo
się od siebie różniące, zatem zalecam słuchać raczej w dwóch częściach (obie
mają po prawie 40 minut), z przerwą na np. nowe nagrania Anny Marii Jopek
(powrót jest tym przyjemniejszy...).
Eremite Records -
drobny asumpt do większej eksploracji
Jakieś 10 lat temu kilku szaleńców z północno-wschodniego
wybrzeża USA postanowiło wydawać płyty freejazzowych odszczepieńców pod szyldem
Eremite Records, bazując w dużej mierze na rejestrowanych w trakcie festiwalu
Fire In The Valley nagraniach.
Główny katalog liczy obecnie 48 pozycji (licząc podwójne
cedy za dwa numery) i w zasadzie warto go mieć w całości (trzeba jedynie
uwzględnić fakt, iż sporo pozycji jest już out of print). Jest podlejbelowa
inicjatywa Bro-records (wychodzą - jak łatwo odgadnąć - nagrania Petera
Brotzmanna) i Botticelli Records (Marco Eneidi)
Na początek zacznijcie od eksploracji www.eremite.com.
Czarna estetyka stron nie jest tu przypadkowa. Również cedy wydawane są
wyłącznie w takiej kolorystyce. Nagrania opatrzone tym logo są trudno dostępne
w grodach nad Wisłą, Odrą i Wartą, z tym większą zatem lubością zachęcam do
przeczytania o kilku z nich. Zwłaszcza, iż tytuły wykonawcze umieszczone w
katalogu pobudzą serca każdego fana freejazzowych petard!!!
hamid drake &
sabir mateen
brothers together
mte-035
Hamid Drake, jak na wybitnego drumera przystało, świetnie
sprawdza się w duetach z saksofonistami (patrz: np. duet z Assifem Tsaharem,
dwie edycje na Ayler Records). Tu walczy zadziornie z rurami Sabira Mateena,
znanego nam ostatnio ze wspaniałej propozycji Steve'a Swella (Not Two,
poprzednia gaz-eta). Klarnety, flety, alty, tenory i wokale to środki rażenia
adwersarza perkusisty. Niebywale wszechstronny dmuchacz kontra kongenialny
Hamid. Dialogi budzące respekt głodnego lwa z oderżniętą przednią łapą. Cztery
kompozycje (sic!), nagrane, co nietypowe dla Eremite, w studiu, jesienią roku
2000. Bardzo zróżnicowana emocjonalnie płyta. Obok gęstej wymiany zdań, także
rubaszne kołysanki i wyciszone monologi. Szczególnie cenny ostatni, najdłuższy
fragment, z wokalnymi popisami Mateena! Bracia razem? Tak, bo ta wojna z
miłości wielkiej wynika. Absolutny killer, w każdej kategorii wiekowej. Wstyd nie mieć!
allen/drake/jordan/parker/silva
the all-star game
mte-044
Jakże uzasadniony tytuł! Szalony koncert szalonej efemerydy
free, zarejestrowany w roku 2000, w ICA Theater w Bostonie. Saksofonista Sun Ra
Arkestra, rzadko występujący poza macierzystą formacją - Marshall Allen (alt),
inny weteran tamtych ziem - Kidd Jordan (tenor), kolejny posiwiały koleżka,
multiinstrumentalista, tu na basie - Allan Silva i super duet - znany Wam z
wielu vivogaz-etowych opowieści - William Parker (b) i Hamid Drake (dr). Sześć
mocno rozbudowanych, wyimprowizowanych interwałów muzycznych, ozdobionych
kolejnymi cyframi. Niesamowity duet basistów intryguje najbardziej, choć to
saksofoniści robią tu najwięcej hałasu. Biegają po scenie (słychać to!), niczym
polne koniki w wyrośniętej trawie, co budzi dodatkowy szacunek, biorąc pod
uwagę zaawansowany wiek obu panów. Czujny Drake sprawnie pilnuje interesu!!!
marco eneidi
william parker
donald robinson
cherry box
mte-025
W poprzedniej gaz-ecie, przy okazji zachwytów nad płytą
Petera Kowalda w zacnych szeregach Not Two, popełniłem kilka entuzjastycznych
wersów o klasie alcisty Marco Eneidiego. Tu mamy okazję na kolejny kontakt z
jego ekspresyjną, intensywną, acz mocną szarpaną grą na saksofonie. U jego boku
William Parker (b) i weteran bębnienia - Donald Robinson. Absolutnie smakowite
trio, trzech współliderów, każdy mam tu swoje pięć minut. Studyjne peregrynacje
dźwięków nie dają nam chwili wytchnienia, choć hałas nie jest tu bynajmniej
elementem dominującym. Nie brak chwil skupienia, gdy nasze uszka aż skaczą z
radości na kolejne porcje urywanych fraz Eneidiego, krwistych kontrapunktów
Parkera i dosadnych dopowiedzeń Robinsona. Wielka rzecz!
die like a dog
featuring roy campbell
from valley to valley
mte-018
Post-aylerowski kwartet Petera Brotzmanna - Die Like A Dog,
tym razem w edycji festiwalowej (oczywiście Fire In The Valley; nazwa ceda
zatem nieprzypadkowa), z drobną korektą w składzie wyjściowym. Szalonego
przetwornika trąbki - Toshinori Kondo zastępuje czystym brzmieniem swego
instrumentu Roy Campbell, także niewąski trębacz. Ta dość poważna zmiana
estetyczna nie zmienia jednak w większym stopniu charakteru tej freejazzowej
petardy. Broztmann to w końcu Broztmann, zaś para Parker/ Drake nigdy nie
zginie w tłumie. Sam Campbell też uroczo i zgodnie z linią programową wpisuje
się w estetykę Zdychającego Psa. Lektura obowiązkowa!
william parker
through acceptance of
the mystery peace
mte-012
Pan Kompozytor William Parker i jego kompozycje z okresu
prenatalnego. Lata 70-e ubiegłego stulecia, dwudziestokilkuletni podówczas
adept sztuki basowej popełnia pierwsze utwory jako główny kreator zapisanego
potoku dźwięków. Szuka na wielu płaszczyznach, mamy i duże składy orkiestrowe,
i kwartet smyczkowy, i trio bez perkusji, i melorecytację poezji własnej na tle
podwójnych skrzypiec. Wydane razem, po latach, trochę jak pomnik pośmiertny?,
choć nasz milusiński na zdrowie raczej nie narzeka. Różna jakość brzmieniowa
poszczególnych nagrań dodaje pikanterii temu, w zasadzie, niepotrzebnemu
wydawnictwu. Tylko dla zaślepionych fanów. Takich jak ja.
William Parker Little Huey Creative Music
Orchestra "For Percy Heath", Victo
W maju 2005r. największy skład Williama Parkera - Little
Huey Creative Music Orchestra - zagrał ponad 90 minutowy koncert w ramach cyklicznego
festiwalu w kanadyjskim Victoriaville. Na tym krążku zaprezentowano (nie
wiedzieć czemu) tylko jeden utwór z tego koncertu, ale za to 48 minutowy
(podzielony dla wygody słuchaczy na cztery części). Piorunujący bas lidera
(bardzo konkretne skojarzenie z Charlesem Mingusem!). Bywały płyty tej
orkiestry, na których umieszczano zbyt wiele muzyki, a Parkerowi brakowało -
moim zdaniem - nieco krytycznego spojrzenia na zgromadzony materiał. Tu tylko
konkret. Świetne nagranie - galopadzie basu udanie wtóruje na perkusji
precyzyjny Andrew Barker, a ściana kilkunastu dęciaków tańczy niczym panna na
wydaniu - gorąca, drapieżna i piękna (aż strach się bać?). Album dedykowany
legendzie, ale to hołd w jak najbardziej współczesnym wydaniu. Polecam
wszystkim, także tym nie gustującym w większych formatach.
Lofty znalezione w
sekendhendach
Muhal Richard Abrams "1- OQA + 19" Black Saint 1978
Czyż można nie wejść w posiadanie płyty, na której w lewym
kanale pobrzmiewa rura Anthony'ego Braxtona, a w prawym Henry'ego Threadgilla?
Składu kwintetu dopełnia Steve McCall (Air!) na perkusji, Leonard Jones na
basie i lider przedsięwzięcia, pianista Muhal Richard Abrams. Dźwięki powstałe
w zabawnym roku 1977, charakteryzują się dużym poziomem "loftowego"
brudu, co nie zawsze jest atutem nagrania (zwłaszcza dla audiofili, nawet tych
średnio zaawansowanych). Ale sama muzyka piękna, na freejazzowy, loftowy
sposób. Kwintet jest bardzo demokratyczny, sam Abrams pełni tu role kompozytora
i raczej inspiratora popisów kolegów. Są melorecytacje (na pewno z ważnymi
treściami), typowe dla takiej muzyki (duchowość nade wszystko!). Nagrane w
miejscu określanym mianem Generation Sound Studios, ale konia z rzędem temu,
który powie w jakim momencie loft stawał się w tamtych czasach studiem nagraniowym.
"Jazz Loft
Sessions" Douglas Music 1976/1996
Tu nie mamy juz wątpliwości. Muzyka loftowa w pełnej krasie,
powstała w mieszkaniu Sama Riversa (nazywało się to Studio Rivbea), pomiędzy 14 a 23 maja 1976 roku.
Podmioty wykonawcze (w liczbie dziesięciu), jak najbardziej reprezentatywne dla
"gatunku" (brakuje chyba tylko Threadgilla), a zatem m.in. Hamiet
Bluiett, Olu Dara, Don Moye, David Murray, Sunny Murray, Kalaparusha, Dave
Burrell, Randy Weston, Oliver Lake, Juliusz Hemphill, Fred Hopkins, Philip
Wilson, Anthony Braxtona i wieli innych, niemniej zacnych. Nagrania mają dużą
wartość historyczną i trzeba od razu podkreślić, że choć w większości utworów
nastrój jest bardzo swobodny, nie mamy tu do czynienia z karkołomnymi frytami,
raczej można z lubością potupać nogą i podśpiewywać przy goleniu. Bardzo
strawny i niezwykle ciekawy przejaw loftowej aktywności lat 70-ych. Najwyższa
rekomendacja!
Air "Live" Black Saint 1980
I znów jesteśmy w lofcie Sama Riversa w Nowym Yorku, w
paręnaście dni po sesji loftowej, o której wyżej. W "studiu" przepyszne trio Air -
Henry Threadgill, Fred Hopkins i Steve McCall. Grają dwie niespecjalnie
rozbudowane kompozycje Henry'ego, wśród których odnajdujemy "Portrait Of
Leo Smith". Bardzo niezdecydowana muzyka (zapewne koncepcje były dalece
ciekawsze, ale subtelności brzmieniowe giną skutecznie w grubym soundzie
ścian), no i sprzęt (analogowy!) chyba mocno zabrudzony po tygodniowej Loftowej
Sesji. Brzmi bardzo nieczysto i mało spójnie (a przecież wiemy, że Air to trzy serca
w jednym ciele). Zatem uwaga dla wielkich fanów Air - nie wszystko złoto, co
się świeci. Utwory z livingu Riversa uzupełnione zostały o kolejne dwie
kompozycje Threadgilla, tym razem nagrane na Uniwersytecie w Michigan, rok
później. Brzmienie jest już tu bardziej strawne (by nie rzec selektywne), co
sankcjonuje zdecydowanie posiadanie całego krążka. Tytuł ostatniego kawałka
iście manifestacyjny dla całej sceny loftowej lat 70ych - "Be Ever
Out".
Henry Threadgill's Zooid - "Up Popped the
Two Lips", Pi Recordings 2002
Uwaga, muzyka genialna! Traktować z należną czcią! Słuchać w
należytym skupieniu!
Henry T. - człek wolnej muzyki, korzeniami tkwiący w
AACM-owym idiomie free jazzu lat 60ych. Alcista i flecista o wyrazistym języku
muzycznym. Outsider rzadko ukazujący światu swe genialne oblicze
kompozytorskie. Niepowtarzalne metra jego utworów, matematyczna dokładność,
ascetyzm improwizatorski - to cechy determinujące mój zachwyt nad Henrym i jego
muzycznym pomysłem na życie.
Pamiętacie jego doskonały koncert na Warsaw Summer Jazz Days
1999? Zagrał wtedy m.in. z Brandonem Rossem na gitarze, był Stomu Takeishi na
bezprogowym basie, był akordeon (nie pamiętam, kto go w dłoniach dzierżył).
Stał skupiony nad instrumentem. Nie pamiętam, by powiedział do publiki choć
słowo. Takaż jest i jego muzyka.
Zooid to akustyczny skład. Threadgillowi towarzyszy gitara,
oud (taka gitara arabska), wiolonczela, tuba i perkusja (nazwisk muzyków nie
wymieniam, bo to raczej mało znane szarpidruty, a w dobie epoki informacji nie
należy niepotrzebnie zaśmiecać sobie umysłu). Ten nie dość typowy zestaw
instrumentalistów gra nam ... bardzo typową dla Threadgilla muzykę.
Rozpoznawalną od pierwszego dźwięku. Jedyną i niepowtarzalną. Jazz przede
wszystkim, ale nie brak tu - z racji obranego instrumentarium - klimatów
folkowych i kameralistycznych. Niebywała wszakże jest absolutna jednorodność,
by nie rzec "threadgillowatość" tej muzyki, pozorna - hermetyczność
tych dźwięków. Znacznie zyskuje przy bliższym i wielokrotnym poznaniu.
Naprawdę wielka płyta, szczególnie cenna w kontekście bardzo
rzadkich ujawnień muzyki Threadgilla (w ciągu ostatniego dziesięciolecia
naliczyłem trzy pozycje). Rzecz wydała stosunkowo młoda stajnia PI RECORDINGS,
sprzedająca wyłącznie świeżaki, bez jakichkolwiek odgrzewanych kotletów.
Polecam cały katalog (kilkanaście pozycji, w sieci wybrane utwory w całości do
odsłuchu). Jest elektryczny Threadgill (lider na mojej liście "most
wanted"), Wadada Leo Smith, Art Ensemble Of Chicago, Mike Ladd (z klimatów
nie w 100%ach jazzowych).
Steve Coleman and Five
Elements - "Resistance Is Futile. Live at Le Jam Club Montpellier , France "
(2 CD), Label Bleu 2002
"On The Rising Of
The 64 Paths", Label Bleu 2003
Po latach nagrywania dla majorsa, Steve Coleman, najbardziej
kreatywny czarny muzyk jazzowy ostatnich kilkunastu lat, przybrał niebieskie
barwy francuskiej oficynki Label Bleu i popełnił dla niej dwa wydawnictwa.
Pierwsze jest rejestracją koncertu Five Elements we Francji,
w lipcu roku 2001. Ciekawa to pozycja, choćby z racji faktu, iż w trakcie tej
samej trasy Coleman dął w swoją altową rurę także na Warsaw Summer Jazz Days
(dwa tygodnie wcześniej, wszakże). Coleman, piewca rozimprowizowanych
afro-amerykanów, wielki (duchem, nie wzrostem, bo człek on raczej niski)
filozof rytmu i czarnej kultury, stwórca ruchu m-base, autor kilkudziesięciu
autorskich płyt, w tym co najmniej kilku genialnych ("Drop Kick",
"The TAO Of Mad Phat", by daleko nie szukać), współautor wielu
Kwartetów i Kwintetów Dave'a Hollanda (lata 80-e, koncert na Jamboree w
1986r.). Koncertowy zestaw przynosi 150 minut typowego Colemanowskiego grania,
gdzie każda muzyczna myśl koncentruje się wokół obsesyjnie podawanego rytmu
(sekcje rytmiczne Colemana na przestrzeni lat, to materiał na pokaźną pracę
doktorską), który ogrywany improwizacjami dęciaków wiedzie nas na wykwintne pola
jazzowej percepcji. W repertuarze także kompozycji obce, co rzadkie w przypadku
Colemana, ale i z nimi jego Five Elements radzi sobie w typowy dla siebie
sposób. Jakkolwiek lojalnie zaznaczam, iż ten skład i ta trasa koncertowa to
nie jest szczyt możliwości tego Pana. A Pan ów,po latach eksperymentowania (np.
muza z Kubanolami, czy też dużymi składami smyczkowymi), wraca do grania jazzu
sensu stricte.
Drugi z cedów przynosi świeży materiał studyjny, nagrany w
roku ubiegłym. Z rzeczy nowych - brak instrumentu harmonicznego (Andy Milne na
urlopie?) i pierwsze od czasów Cassandry Wilson śmiałe próby wokalne (wydawane
przez istotę nieokreślonej płci, zaciągającej z nazwiska i głosu dalekim
wschodem), a także równoczesne użycie basu elektrycznego i kontrabasu (w tym
drugim przypadku powrót genialnego Reggie Washingtona!). 70 minut m-base'owego
grania nie zaspakaja w pełni, zdecydowanie prosić należy o więcej wokalnych
peregrynacji (tu w jednym, ale zdecydowanie najlepszym numerze). Ale że cedy
ładnie wydane, to i w uszach miło i na półce estetycznie.
Tim Berne - The Shell Game / Thirsty Ear
Recordings 2001
Trochę obok blueseryjnej zabawy, o której w poprzedniej
recenzji, jawią się nam nowe produkcje doskonałego saksofonisty średniego
pokolenia (50 dych na karku) - Tima Berne'a. Klient rżnie równo na wszelakich
rurach (głównie alt) od dwudziestu paru lat, a płytką dla mejdżorsów chyba się
jeszcze nie splamił (polecam zwłaszcza produkty jego własnej Screwgun Rec. -
cudnie wydane, tak na marginesie). Chęć zmierzenia się z elektroniką nie
ominęła i Jego osoby. "The Shell Game" popełnił w trio z drumerem
Tomaszkiem Rainey'em i Craigiem Tabornem, odpowiedzialnym za "tę
całą" elektronikę. Jazda jest ostra, całkiem frytowa, rzecz dla
wtajemniczonych magiczna, choć sax Berne'a leci tu swoją drogą, elektronika zaś
swoją, a momenty twórczej koegzystencji nie są niestety zbyt częste i
nadmiernie natarczywe. E-muza jest tu zdecydowanie ornamentem, zaś liczy się
przede wszystkim mięcho wydobywane z rury (Asia, z czego zbudowany jest
saksofon?). Cztery długie, głębokie improwizacje, nie pozostawiające złudzeń,
co do intencji twórców. Ten skład uzupełniony o gitarzystę Marka Ducret, pod
nazwą Science Fricton Band, obecny jest na wyżej omówionym samplerze, zaś
podwójny ced koncertowy jest już prawie dostępny. Dla niektórych - lektura obowiązkowa.
Tim Berne - "Science Friction",
Screwgun Records 2002
Na początek mała zaległość - zapomniałem onegdaj zeznać w
vivogaz-ecie, że w listopadzie roku ubiegłego me członki zaległy na gigantycznie
doskonałym gigu. Rzecz działa się w warszawskiej Fabryce Trzciny (dość dziwne
miejsce), a osobą centralną był jeden z moich absolutnych ulubieńców/faworytów
- Tim Berne, alcista z juesej. Dramaturgii temu wydarzeniu dodawał fakt, iż był
to pierwszy przyjazd Berne'a do kraju kwitnącej anarchii, mimo, iż stuknęła mu
w roku ubiegłym pięćdziesiątka (mówią, że to piękny wiek). Koncert był doprawdy
z najwyższej półki, szkoda tylko, że nie dla większości, bo nie dało się na nim
sprowokować choćby jednego bisu (w Katowicach było bisy i dodatkowo dwa sety -
cóż, mieszkałem w stolycy 10 lat i coś wiem na temat tamtej publiczności, ale
szkoda mi czasu, by o tym tu i teraz smarować).
Przejdźmy do ceda, bo na koncert do Wawy przyjechał właśnie
TEN zespół Berne'a - Science Friction (uzupełniony przez trębacza - Herba
Robertsona). Granie Berne'a ze zwiększoną dawką elektroniki datuje się od
całkiem udanej płyty "The Shell Game" (z Tabornem i Raineyem, recka w
gaz-ecie jakiś rok temu). Dla powstania Science Friction wystarczyło dodać
gitarzystę Marca Ducreta. Uroczy kwartecik - w stosunku do "The Shell
Game" klawiszowiec Taborn gra mniej plamistycznie, bardziej dba o groove i
partie niskich częstotliwości, Rainey udowadnia, że jest w piątce najwybitniejszych
białych drumerów jazzu (ranking do wglądu w redakcji), zaś Ducret oscyluje
między stevecolemanowskim trzymaniem rytmu, iście rockowym wypierdem, a
onirycznymi odjazdami w otchłanie nostalgii za kolejnym riffem alcisty. Nad
wszystkim panuje Berne, grający ostrymi, urywanymi frazami. Dyktuje tempo i
nastrój. Improwizacja, kooperacja, szacunek i demokracja.
Berne'a postrzegałem dotychczas raczej jako lidera
totalnego, bo w sensie mentalnym bliżej mu było do Coltrane'a niż do Davisa
(czyli raczej inni słuchali co on gra, a nie odwrotnie). Tutaj zaskoczenie -
Berne słucha i podkreśla akcenty, nie dominując muzycznie (na koncercie było to
jeszcze bardziej widoczne, gdyż zagrał w zasadzie tylko jedno klasycznie
rozbudowane solo, w trakcie którego - tak na marginesie - był zagłuszany przez
perkusję, przynajmniej dla tych, co w trzecim rzędzie garowali). Czyli wszyscy
mają umyte uszy i powstaje genialna muzyka (u Vandermarka w sensie
psychologicznym funkcjonuje to podobnie).
Muzycznie jest nad wyraz ciekawie - warto podkreślić rolę
producenta Davida Thorna, któremu przypada w dwu kompozycjach (krótkich,
plamistycznych) w zasadzie rola współkompozytora. Jest niedelikatnie, frazy
podawane się w ciekawych metrach (moje koślawe ucho nie nadąża). Wyjątki
spokojne (poza Thornem) moją pamięć spychają do początków Return To Forever
(sic!).
Berne w XXI stuleciu wybrał ciekawą drogę, rzucając w
zasadzie akustyczne granie. Obiecuję śledzenie postępów - rzeczy wychodzą albo
na jego Screwgun Records (pięknie edytorsko) lub na Thirsty Ear Blue Series,
znacznie nobilitując koncepcje artystyczne Dyrektora M.Shippa. Obok kwartetu
Science Friction mamy trio Hard Cell (kontynuacja Shell Game, czyli Berne,
Taborn, Rainey) i trio Big Satan (powrót do koncepcji z lat 90ych - Berne,
Ducret, Rainey).
Czterech ludzi - kopalnia wspaniałego jazzu.
Tim Berne's Science Friction Live - "The
Sublime And", Thirsty Ear 2004 (2CD)
Big Satan - "Soul Saved Hear",
Thirsty Ear 2004
Spełniam obietnicę daną onegdaj i kontynuuję eksplorację
najnowszych dokonań zamorskiego alcisty Tima Berne'a. Przypominam mniej
bystrym, iż Science Friction to kwartet z udziałem rzeczonego lidera (o wszakże
bardzo demokratycznych inklinacjach), Craiga Taborna (klawisze), Marca Ducreta
(gitara) i Toma Rainey'a (perkusja). Trio Big Satan to formacja jak wyżej,
uszczuplona o Taborna. By dopełnić tej szarady dodam, że Science Friction
uszczuplony o Ducreta nosi nazwę Hard Cell i właśnie popełnił krążek
"Feing", ale o nim w kolejnym odcinku naszego serialu.
Cedzik podwójny kwarteciku SF przynosi rejestrację jednego z
koncertów w Szwajcarii w zacnym roku 2003. Zawiera materiał znany nam ze
studyjnej płyty, w wersjach bogato zaimprowizowanych (mniej wnikliwym badaczom
współczesnych dokonań Tima B. należy się uwaga, iż wszystkie w/w formacje w
dużej części bazują na tych samych kompozycjach Berne'a, co mogłoby stanowić
poważny mankament tych produkcji, gdyby nie drobny fakt, iż są one doprawdy
genialne!). Do koncertowych wersji moja najczęstsza uwaga, jaką kieruję do
nagrań na żywo - jakość dźwięku mogłaby być lepsza, ale to zapewne wina
akustyki miejsca powstania nagrań, bo tak hałaśliwy band jak SF zapewne trudno
dobrze nagłośnić w niezbyt dużym klubie.
"The Sublime And" to ponad 110 minut karkołomnych,
kolektywnych (!!!) improwizacji, choć składa się z zaledwie sześciu tematów.
Jak telepatycznie porozumiewa się tych czterech ludzi, wiedzą Ci, którzy
widzieli ich żywcem ubiegłej jesieni w Warszawie lub Katowicach. Im dłużej
słucham tej muzyki, tym bardziej doceniam bardzo demokratyczny charakter tej
muzyki (Berne w wielu momentach pozostaje jedynie moderatorem wymiany dźwięków)
i grę Marca Ducreta na gitarze (człek ma niebywałe pomysły i jest też
doskonałym ilustratorem, co szczególnie ważne w SF, gdyż najczęściej muzycy
grają jednocześnie, zatem umiejętność odnalezienia się w takim tyglu jest
bardzo przydatna).
Cenna jest także rola Ducreta w Big Satan, gdzie towarzyszy
on perkusji i saksofonowi, zatem w wielu momentach przypada mu także rola
basisty i zarazem jedynego harmonika w zespole. Wywiązuje się z tej roli
znakomicie. Przez zdecydowaną część nagrania w ogóle nie słychać braku
instrumentu odpowiedzialnego za dolne częstotliwości.
"Soul Saved Hear" to druga pozycja w historii BS.
Pierwsza ukazała się w zamierzchłym wieku XX, pod sztandarami Winter and
Winter.
Wszystkie współczesne formacje Berne'a grają bardzo spójną,
gęstą, energetyczną muzykę i należy je traktować w zasadzie jako jeden zespół.
W nagraniach wszakże studyjnych należy podkreślić dużą rolę Davida Thorna, jako
producenta (dużo ciekawej elektroniki i postprodukcji w warstwie rytmicznej),
który na tyle intensywnie ingeruje w niektóre fragmenty muzyki, iż Berne
przydziela mu niekiedy rolę współkompozytora. Ciekawym polecam zwłaszcza
kompozycję zamykającą najnowszego Big Satana - "Plantain Surgery".
Moim nieskromnym zdaniem - tak winien brzmieć jazz współczesną elektroniką
stojący. Wszystkie inne pomysły M.Shippa w ramach Blue Series - marnym pyłem
jesteście!
Obie rzeczy wydała nowojorska Thirsty Ear (tak a propos
Shippa), ale ja polecam wam autorską - w zasadzie - stronę Tima Berne'a
(www.screwgunrecords.com), która zawiera info o wszystkich dostępnych obecnie
nagraniach różnych zespołów Berne'a, nadto zawiera spore fragmenty muzyki w
formacie mp3 (no i jest jeszcze urocza edytorsko, ale to już - co kto lubi). A
jak ktoś się zagubił w tych koligacjach osobowych omawianych tu formacji, tam
na pewno uporządkuje swoją wiedzę.
V/A - The Shape Of Jazz To Come. The Blue
Series Sampler / Thirsty Ear Recordings 2003
Kiedyś obiecywałem popastwić się nad tak zwanym nu-jazzem
(czyli próbą sprzedawania dyskoteki snobom), ale sobie odpuściłem, bo mnie się
pewne produkcje Molvaera i Aarseta całkiem spodobały (i stwierdziłem, że nie
wypada).
Nie mniej muzyka z pogranicza gatunków zawsze mnie
intrygowała i inspirowała do smarowania po klawiaturze, zatem i próba poddania
jazzu elektronicznym przetworzeniom - kreowana przez Thirsty Ear - nie mogła
ujść mojej uwadze. Stajenka ta, znana nam z wielu ciekawych alternatywno-rockowych
ujawnień, oddała w ręce cenionego nowojorskiego pianisty Matthiew Shippa (m.in.
kwartet Davida S.Ware'a) serię wydawniczą o wdzięcznej nazwie "Blue
Series". Ten zaś, głównie przy pomocy Williama Parkera i Hamida Drake'a
(taka sekcja rozrusza każde kluchy!!!), zbiera muzyków różnych proweniencji
(jazz, poszukująca elektronika, hip-hop, klienci od muzy współczesnej) i tworzy
całkiem ciekawe hybrydy (z własnym, znaczącym udziałem, a jakże!). Z efektami
tych robótek ręcznych najprościej zapoznać się nabywając drogą kupna sampler
serii błękitnej (by nie rzec - niebieskiej). Efekt na ogół bywa więcej niż
pasjonujący, jakkolwiek od razu zaznaczam, że TO JEST JAZZ z domieszką
elektroniki, nie tam żadne nudżezowe pierdy. Klan jazzowy - poza szefem i w/w
sekcją rytmiczną - reprezentują m.in. Tim Berne i David S.Ware, elektronicznych
krojczych - DJ Spooky, DJ Wally (nie wiem, kurtka wodna, kto zacz) i
drum'n'bassowcy z London Town - niejaki Coxon z jakim Walesem pod pseudo Spring
Heel Jack, hiphopowców - Antipop Consortium i El-P, zaś klasyków - kilku
klientów, których nejmy i tak Wam nic nie powiedzą. Zupa z tego powstaje
smakowita, polecam 70-minutową całość tego ceda, bo to groźny dżez, men!!!
Spring Heel Jack - "Live", Thirsty
Ear 2003
Już wieki temu wysmarowałem na TYCH łamach parę zadań o
błękitnej serii wytwórni Thirsty Ear, czyli elektroniczno-jazzowych jazdach pod
światłym kierunkiem nowojorskiego pianisty Matthiew Shippa. Jazz depreparowany
elektroniką w tak dobrym wydaniu (np. w większości projektów William Parker i
Hamid Drake jako sekcja) zdawał się nieść nadzieję na wiele udanych cedów (co
podkreślał interesujący zwiastun w postaci samplera stajni, który TU także
omawiałem).
W tak zwanym międzyczasie udało mi się zeksplorować
większość z tytułów oznakowanych logo "Blue Series" i muszę przyznać,
że im dalej w las, tym było mniej ciekawej, pomysły się powielały, większość
muzyki przypominała jeden pianistyczny lot Shippa, a cedy dodatkowo trwały
ledwie po 40 min, co przy tegorocznym kursie EURO było raczej wkurwiające. Na
tak nakreślonym tle pozytywnie wyróżniła się w zasadzie jedynie
"Optometry" Dj Spooky'ego, ale niestety miała jedną poważną wadę -
była
za długa (prawie 80 minut). Mimo wielu doń podejść, muszę przyznać, że
tylko niektóre fragmenty są naprawdę udane i warte zapamiętania.
A teraz otwórz szafę i mów do rzeczy - Spring Heel Jack to
dwójka znanych (ponoć) brytyjskich producentów drum'n'bass, którym Dyrektor
Shipp dodaje przy kolejnych ujawnieniach całkiem zadziornych kompanów (zaczyna,
rzecz jasna, od siebie). Ze SHJ współpracował np. Tim Berne, co niejako z
urzędu aprecjonuje brytoli. Płyta "Live" to ich trzecie ujawnienie, w
którym za jazzowe wsparcie opowiadają - poza Dyrem - Evan Parker, William
Parker, Han Bennink (niezła luta, nieprawdaż?) i
J Spaceman (uff, tu Dyro
poszedł na całość - jak ktoś nie pamięta, ten koleś to taki psychodeliczny
gitarzysta z UK, co potrafi jednym zfuzzowanym dźwiękiem zapełnić kilka
vinyli). "Live" przynosi dwie ponad półgodzinne improwizacje w/w
combo i jest - bez dwóch, a nawet jednego zdania - najciekawszą pozycją w
błękitnej serii. Mamy całkiem śmiałe improwizacje, kolesie zza wielkiej wody (z
nowojorskiej perspektywy patrząc) nie przeszkadzają specjalnie (oczywiście za
wyjątkiem J Spacemena), a momentami nawet udanie wchodzą w improwizacje
bardziej zdolnych kolegów (oczywiście Evan Parker pochodzi z Europy, ale to nie
zmienia szyku logicznego tej sekwencji). Shipp rzeźbi na fenderku, Bennink ma
doskonałe solo (Part Two), ale kto już tego Holendra w życiu swym marnym
słyszał, ten się nie dziwi, zaś Evan Parker dmie w swą w rurę w sposób naprawdę
przyswajalny dla ucha. Oczywiście nie jest to żadne odkrywcze granie, początek
jako żywo jedzie wczesnym elektrycznym Milesem D. (czyli kłania się
pre-fussion), ale w sumie jest to łyk jazzu pełną gębą. Tylko jak w kontekście
tych ciekawych skąd inąd improwizacji ma się idea błękitnej serii, polegającą,
jak mniemam, na przełamywaniu barier i budowaniu nowych estetyk w jazzie i
elektronice?
ThirstyEar - Blue
Serries - wczesnojesienne remanenty
O "Błękitnej Serii" nowojorskiej stajni Thirsty
Ear Recordings pisałem już na łamach Gaz-ety wielokrotnie, nie zawsze zresztą w
ciepłym tonie, zatem nie bez przyczyny pozwalam sobie teraz wrócić werbalnie do
ich produkcji. Okazją niech będzie uzupełnienie prywatnej płytoteki o kolejne
pozycje. Nie będę pisał o nowościach, albowiem nie zasługują one w moim
przekonaniu na absorbowanie cennego czasu vivoczytelników.
Mówiąc (pisząc) o "Blues Serries" nie należy
zapominać, iż w jej ramach ukazują się zarówno mniej lub bardziej udane próby
łączenia muzyki improwizowanej ze współczesną elektroniką, jak i stricte
jazzowe, czy wręcz free jazzowe produkcje muzyków nowojorskich związanych z
Dyrektorem Projektu Matthew Shippem, m.in. Williama Parkera (patrz: gaz-eta,
numer lipcowy), Roya Campbella czy Davida S.Ware'a.
Najpierw wszakże rozprawmy się z pierwszym z przywołanych
nurtów, którego celem, obok niesienia kaganka jazzowej oświaty dla dorastającej
młodzieży, jest zapewne także próba podbudowania budżetu wytwórni sprzedażą
muzyki w targecie klubowym (nie znam nakładów płyt, zatem tezy powyższej nie
zweryfikujemy).
Matthew Shipp "Harmony and Abyss" to bodaj sto
siedemnasta propozycja pianistyki Shippa w ramach Błękitnej Serii. Pianistyki
dekonstruowanej elektroniką, w dużej części na etapie postprodukcji. Efekt
sonorystyczne jest bardzo ciekawy, jednak traktując ten rodzaj twórczości Szefa
BS w kategoriach artystycznych trudno paść na kolana. Ta edycja w pełni to
potwierdza. Może jedynie warto odnotować fakt, iż porcja elektronicznych
zniekształceń jest tu nieco większa niż na poprzednich albumach. Skład żywych
muzyków uzupełnia stała baza niskich częstotliwości w BS, a zwłaszcza u Shippa,
czyli William Parker, a także Gerard Cleaver dr i Daniel Carter fl i sax. Za
"dźwięki z łazienki" odpowiada FLAM. Słuchając tej serii nagrań wciąż
pozostaję w bardzo ambiwalentnym uczuciu, albowiem znając inne, prawdziwie
jazzowe produkcje panów wymienionych tu z imienia i nazwiska, nie potrafię w
pełni akceptować takiego, choć bardzo trendy, to jednak "grania do
kotleta". Proste, przystępne produkcje, w sumie podobne do siebie jak dwie
krople wody. Ale jeżeli łykasz ten elektroniczny spleen, to jest to pozycja
akurat na twoje wymagania.
Wyartykułowane wyżej ambiwalencje rosną w tempie
geometrycznym, gdy sięgam po kolejny produkt Serii - DJ Wally "Nothing Stays The
Same". Tu głównym tytułem wykonawczym nie jest muzyk jazzowy, ale
didżej, co niestety skutkuje dość prymitywnym rytmicznie backgroundem dla
jazzowych popisów herosów nowojorskiej sceny. Efekt jest o tyle bolesny, iż
lista płac na tym cedzie jest doprawdy imponująca i pozwolę sobie ją przytoczyć
w całości, by żal był tym większy. Zatem na "Niczym Które Pozostaje Tym
Samym" (tłumaczenie własne ?) grają (?) - Matthew Shipp p, William Parker
b, Khan Jamal vb, Daniel Carter reeds, David S. Ware ts, Guillermo E. Brown dr,
Peter Gordon fl. Bez komentarza? To najmarniejsza ze znanych mi pozycji w
Serii. Bez strat moralnych można sobie darować.
By finalizować wątek płyt pseudo lub niejazzowych w Serii,
słów parę o DJ Spooky'im i jego "Dubtometry", płycie
zawierającej remiksy nagrań z całkiem udanego wydawnictwa "Optometry"
(w sumie to była bodaj najciekawsza rzecz w Serii, z jedyną w zasadzie wadą -
trwała stanowczo zbyt długo, bo ponad 70 minut; warto pamiętać, że prawie
wszystkie płyty Serii kończą w ramach godziny lekcyjnej, co w przypadku wątku
"elektronicznego" wychodzi na ogół tej muzyce na dobre).
"Dubtometry" jest zdrowo podanym, konkretnym kawałkiem współczesnej
elektroniki, szczególnie cennym dla wielbicieli dubowych brzmień, których tu
nie brakuje. W swojej klasie rzecz cenna i miła dla ucha wypoczywającego po
serii freejazzowych petard.
Udanym łącznikiem pomiędzy elektronicznym a stricte jazowym
nurtem Błękitnej niech będzie pierwszy kompakcik chyba najpoważniejszej
formacji tej serii - Spring Heel Jack -zatytułowany "Masses".
Angielski drum'n'bassowy duet Coxon i Wales (ciekawe i niebanalne podkłady
rytmiczne, śmiałe dekonstrukcje, twórcze zakłócenia) plus improwizujący jazzowi
giganci z Jorku. To pomysł na tę formację w ramach Serii. W pierwszej edycji
absolutna śmietanka - Tim Berne (chyba numer jeden w tym towarzystwie), Daniel
Carter, Roy Campbell, Evan Parker, Mat Maneri, oczywiście Shipp, William Parker
i G.E. Brown jako sekcja rytmiczna w klasycznym rozumieniu. Jeśli szukamy
naprawdę udanych fuzji współczesnej elektroniki i jazzu, to dobrze trafiliśmy!
Bardzo konkretne, bardzo udane. Co ważne, jazzowe byki często na tej płycie występują
osobno, jest zatem wiele smakowitych chwil ich wielce udanych solowych
improwizacji.
Otóż i jesteśmy już na pjurdzeżowym polu. Na dobry początek
uroczy albumik wyśmienitego trębacza Roya Campbella "It's Krunch Time",
znanego nam z wielu udanych jazd, w tym także, a może przede wszystkim, z
piekielną sekcją rytmiczną William Parker/ Hamid Drake (np. Pyramid Trio, Die
Like A Dog Quartet). Tu kwartecik z najbardziej nieekspresyjnym instrumentem
jazzu, czyli wibrafonem (smakowity Khan Jamal) i sekcją w osobach Wilbura
Morrisa b i Guillermo E. Browna dr. Osiem kompozycji (w tym raz Monk, raz pieśń
ludowa, reszta autorstwa lidera) składających się na propozycję dla wielu
gatunków jazzfanów. Mamy zgrabne dialogi trąbki i wibrafonu, jakich nie
powstydziliby się twórcy cool jazzu, są zadziorne free eskapady Campbella,
który potrafi odnajdywać się w chyba każdej stylistyce, no i sekcja, choć nie
epokowa, zgrabnie ciągnie do przodu to dzieło. Rzekłabym - mainstream z
najwyżej półki o poważnych ambicjach sprostania bardziej wymagającym gustom.
Tak, Campbell to znamienita postać, kolejny wielki, mocno niedoceniony trębacz,
ale że wódki z Wyntonem M. i koleżkami z Down Beatu nie pija, to brak go na
wyszukanych ankietach zacnych i poczytnych pism (ale może to i dobrze, bo inny
trębacz z NewJorku też długo niezauważany, jak już na te wstrętne ankiety
trafił, to się mu wena twórcza poszła je? - patrz: życie i twórczość Dave'a
Douglasa po roku 2000).
No i last, but not least, kawał free jazzowego mięcha
ekstremalnie pełną gębą. Relacja audio i video z kolejnej edycji festiwalu
VisionFest. Edycję z roku 1997 dokumentuje podwójne wydawnictwo AUM Fidelity,
zaś Seria ma na rozkładzie wydarzenia z roku 2003.
V.A. "VisionFest: VisionLife" - kto miał tę płytę w
rękach, ale nie posłuchał, bo pobieżna analiza traklisty go zniechęciła, niech
głęboko żałuje. Tak się bowiem zabawnie składa, iż kilka formacji występujących
na CD tytułowanych jest nazwiskami mniej znanych muzyków, ale już pełne składy
po prostu zabijają (sama muzyka jeszcze bardziej!). Na początek Muntu! Kto
pamięta, że grupa o tej nazwie gościła na Jazz Jamboree'81 i nawet doczekała
się wtedy winylowej pamiątki rodzimego wydawnictwa? Jemeel Moondoc, Roy Campbell, William Parker i
Rasheed Bakr! Coś dodać? Wspaniała muzyka formacji, który ongiś dała
zaczyn Other Dimensions In Music (Daniel Carter zastąpił Moondoca). Jedziemy
dalej? Dave Burrell - zapomniany loftowy pianista i Tyrole Brown, Billy Bang w
towarzystwie Hamietta Bluietta, mniej znany saksofonista Douglas Ewart w
towarzystwie? uwaga! ?Wadady Leo Smitha, Josepha Jarmana i mega sekcji
Parker/Drake (chyba najmocniejszy moment ceda), Spring Trio Matthew Shippa,
Karen Borca (słabszy moment zestawu, chwila oddechu dla uszu, choć to fryty
pełnogatunkowe), Ellen Christi (damski, szalony wokal, wsparty elektryczną
gitarą i sekcją Parker/Drake - petarda!), Kidd Jordan i Fred Anderson plus
Parker/Drake i na koniec blisko 10 minutowa improwizacja solo Petera Kowalda.
Uff, można umrzeć z rozkoszy od samych nazwisk, ale i muzyka tu pomieszczona
też nas wbija w glebę. Oj, szkoda, ze nie było nam dane być na całych
koncertach. Uwaga! Niektóre edycje VisionFest zawierają też wizualną stronę
tych nagrań na DVD. Wstyd nie mieć!
I jak tu nie traktować poważnie Błękitnej?!
Eneidi / Kowald / Smith / Spirit "Ghetto
Calypso", Not Two 2006
Nieśmiertelny Peter Kowald na płycie wydanej przez
krakowskie Not Two! Kolejna wielka postać muzyki improwizowanej - po Anthonym
Braxtonie i Kenie Vandermarku - która znacząco rozświetnia okowy naszej
rodzimej, zapyziałej fonografii. A wszystko to za sprawą Marka Winiarskiego,
któremu z pewnością czas już wystawić jakiś pomnik (poczekajmy wszakże na
monograficzny artykuł w Jazz Forum lub gratulacje z kancelarii prezydenta
erpe).
Tak to się bowiem składa, że w kraju, w którym lokalni
muzycy zdają się popełniać wyłącznie nieudane projekty muzyczne (z wyłączeniem
skończonej liczby przypadków), jest oficyna ujawniająca światu kolejną genialną
płytę. Peter Kowald jako całkowicie demokratyczna noga kwartetu, którego
wspaniałe uzupełnienie stanowią - Marco Eneidi, zamorski saksofonista, zapewne
nikomu poza garstką wariatów avant-jazzowych nieznany (odsyłam do katalogu
Eremite i Botticelli Records), Damon Smith na basie i Spirit na perkusji.
Świetny alcista (nie tenorzysta, vide opis CD), dwaj silnie koloryzujący i
sonoryzujący basiści oraz wprawiony we freejazzowych bojach perkusista.
Siedemnaście mgnień kończącej się wiosny. Przy tak rozbudowanej trakliście, nie
ma miejsca na zbędne dźwięki. Odurzający konkret. Kolektywne rozmowy czworga
myślących muzyków, krwiste dialogi kontrabasów, kąśliwe monologi altu. Nagrania
pochodzą z roku 2000. Bardzo chcielibyśmy usłyszeć ten kwartet na trasie
promocyjnej. Wnikliwi wiedzą jednak, że nagrania sygnowane nazwiskiem Kowald
nie mogą być datowane powyżej roku 2002 (a straszna szkoda).
Peter
Kowald - "Duos - Europe. America. Japan", Free Music
Production 1991
Całkiem niedawno redakcyjny kolega DeBe-ściak opisał TU
drugi zestaw duetów niemieckiego kontrabasisty Petera Kowalda. Ja zaś słów
parę o zestawie pierwszym, który powstał w drugiej połowie lat 80-ych ubiegłego
stulecia (zestaw drugi także wtedy), a światło dzienne ujrzał bodaj w roku
1991, w ramach korporacji Free Music Production. Petera Kowalda znałem onegdaj
w bezmiarze swej ignorancji jedynie jako faceta odpowiedzialnego za niskie
częstotliwości w mega hard core free jazz jazdach Petera Brotzmanna.
Przypadkowe nieco zetknięcie się z Nim w telewizorni ("Chicago
Improvisasions. Peter Kowald at the 2000 Empty Bottle Festiwal In Chicago"
- rzecz do kupienia w formie DVD), a także wnikliwa analiza wszystkich
upublicznianych recenzji redakcyjnego kolegi DeBe-ściaka, spowodowała znaczący
wzrost zainteresowania Kowaldem. Na wspomnianym filmie Kowald dziarsko
improwizował z muzykami chicagowskimi i nie tylko (m.in. z Vandermarkiem). Było
naprawdę ciekawie, zwłaszcza, że Kowald ma też werbalnie sporo interesującego
do powiedzenia.
Skoro już wiecie, dlaczego na mój adres pocztowy dotarła
płyta "Duos", to warto, byście wiedzieli także, iż obcowanie z nią
z razu nieśmiałe i pełne wielu pytań retorycznych budzi mój muzyczny intelekt
ze snu zimowego już od kilku ładnych tygodni. Zima trzyma, jak cholera, ale
muzyka robi swoje.
"Duos" przynosi 19 bardzo różnych spotkań
muzycznych Kowalda, na trzech kontynentach, zrealizowanych w latach 1986-89.
"Duos" to 19 ognistych perełek, powstałych przy użyciu wielu różnych
instrumentów (Japonia!), raz w formie improwizacji, raz w formie bardziej
zaaranżowanej (jak pisze sam Kowald, dopiero w trakcie nagrania utwory
przybierały swoją ostateczną formę). Na ponad 70-minutowym cedzie mamy wrzask
Diamandy Galas, popisy wielu zacnych saksofonistów (m.in. Brotzmann, E.Parker),
perkusistów (Bennink!), wiolonczelistów (Cora), jest Derek Bailey, kilku
skośnookich kolegów i koleżanek, no i Peter Kowald. Na ogół troszkę z boku,
przyczajony, ukryty tygrys, słucha na swój smoczy sposób, podkreśla i akcentuje
śmiałe pomysły współpartnerów (dużo gra smykiem). Jest stylowo, chwilami
zadziornie, czasami kapkę ludycznie. Ogromna wyobraźnia, twórczy brak
samoograniczeń. W myśl cudownej, acz banalnej, zasady, że muzyka jest jedna.
Piękna płyta by przejść do reasumpcji rzucająca nowe,
ciekawe światło na nasze postrzeganie muzyki europejskiej (improwizowanej i nie
tylko). Trzeba posiadać i słuchać często, by coś rozumieć z muzycznego świata
opodal.
Peter Brotzmann Chicago Tentet featuring Mike Pearson - "Be Music, Night. A Homage to Kenneth Patchen", Okka Disk 2005
Crimetime Orchestra featuring Bjornar Andresen
- "Life Is A Beautiful Monster", Jazzaway 2005
Frode Gjerstad Trio with Peter Broztmann -
"Sharp Knives Cut Deeper", Splasc(h) Records 2003
No Spaghetti Edition - "Listen... And Tell
Me What It Was", Sofa 2001
Pytanie w naszym dzisiejszym konkursie słowno-muzycznym jest
następujące: Co łączy te cztery krążki, poza faktem, iż zostały wydane po roku
'00?
Odpowiedź 1: Wszystkich nie znosi moja ukochana żona -
prawda, ale nie o to pytałem.
Odpowiedź 2: Zawierają jazz niepokorny po samie trzewia -
prawda, ale nie o to pytałem.
Odpowiedź 3: Muzykę wykonują duże składy osobowe - prawda w
3/4, bo trio plus one to mały skład, ale nie o to pytałem.
Odpowiedź 4: Gra Peter Brotzmann - prawda, ale w połowie, bo
gra tylko na dwóch, no i nie o to pytałem.
Nikt nie zgadł? Odpowiedź brzmi - Paal Nilssen-Love. Zacny,
trzydziestoletni perkusista z Norwegii gra na wszystkich wymienionych krążkach.
Jeśli ktoś jednak odgadł, niech napisze do mnie mejla. Dostanie elektroniczny
uścisk dłoni.
Zaiste Nilssen-Love nie jest nawet postacią wiodącą na tych
krążkach, ale przyznam, iż do części z tych płyt sięgnąłem właśnie dlatego, iż
są udziałem Paala. Oto bowiem okazuje się, że osoba tego niepokornego
norweskiego emancypatora perkusji (podaję epitet za "Glissando" -
patrz nr 4, wykaz dekonstrukcji we współczesnej muzyce), staje się ciekawym
drogowskazem po wielu doskonałych, współczesnych płytach jazzu silnie
poszukującego. Jeśli do tu eksplorowanych pozycji dodamy kilka formacji
skupionych wokół Kena Vandermarka (FME, Dual Pleasure, Territory Band, School
Days) - nasz obraz będzie pełen.
Rzekłem - doskonałych, albowiem prawdą jest, iż w/w cedziki
bezsprzecznie na epitet ów zasługują. Postarajmy się uzasadnić powyższą tezę.
Ad 1) Poezja ilustrowana muzycznie. Erotyki Kennetha
Patchena czyta Mike Pearson, muzycy przygrywają. Brzmi zajebiście, nieprawdaż?
W tentecie na samym przedzie obok lidera - Ken Vandermark i Mats Gustafsson.
Rzewnie zawodzą, najpiękniej jak potrafią. Tuż za nimi Joe McPhee i Jeb Bishop.
Czy puzon jest najprzydatniejszy w aspekcie sonorystycznym? Ważnym muzykiem
zdaje się być Fred Lonberg-Holm, używający niekiedy wiolonczeli na sposób
elektryczny. Niekiedy brzmi jak późny Hendrix. Kluczowym utworem jest 40
minutowa część druga, gdzie głos recytującego jest ustawicznie kontrapunktowany
muzyką. Zadziorną, acz chwilami melancholijną. Sonorystyka (nadużywam
określenia, ale jestem po lekturze "Glissando" i rozumiem znaczenie
terminu...), kameralistyka, free jazz splatają się ze sobą tworząc niemal
genialny oddech dla każdego słowa poezji. Ta zaś - chwilami piękna, chwilami
niezrozumiała, biegnie wraz z tymi dźwiękami od jednego do drugiego ucha.
Wielka muzyka, ale uwaga - wymaga dużego skupienia. Jak wejdziesz głęboko, to
nie popuści. Ale to w końcu erotyki..... Bądź muzyką, Nocy, bądź wiatrem,
Niebo.... Jesteś osadą, a ja nieznajomym...
Ad 2) Norwegia nie po raz pierwszy w ostatnich miesiącach i
z pewnością nieostatni. Crimetime Orchestra - w składzie krajowym, z bardziej
znanych obok Nilssena-Love - Haker Flaten na elektrycznym basie i Bugge
Wesseltoft na klawiszach i "efektach" (tu raczej zapominamy o
"nowej koncepcji jazzu"). Z udziałem Bjornara Andresena na basie i
"efektach" (człek odszedł był w niebyt w trzy tygodnie po sesji, stąd
chyba ten fjuczering). Dęciaki w liczbie pięciu, gitara, elektronika i sekcja
rytmiczna. Noise, hałas - po naszemu mówiąc, ultrafusion ery postatomowej.
Życie jest pięknym potworem. Orkiestra Czasów Zbrodni. Adekwatne tytuły. Jeśli
wciąż szukasz udanych kompilacji jazzu z elektroniką współcześnie pojmowaną, to
dobrze trafiłeś. Gigantyczna energia zlewa się tu do twoich uszu. Ściany
dźwięków połowią zwoje twojego mózgu. Jedziemy ostro, ale dynamicznie, albowiem
sekcja ma tu przede wszystkim zadania rytmiczne, nie zaś sonorystyczne
eksploracje. Siedem części głównych tematu tytułowego - niczym siedem grzechów
głównych - i ekstatyczne wyciszenie na sam koniec. Oczyszczenie, ale czy
zasłużone?
Ad 3) Ostre noże tną głębiej. Czujesz zapach krwi? Gjerstad
- norweski weteran saksofonowy i Broztmann - niemiecki weteran saksofonowy. Po
prostu torpedy. W dzieciństwie bawili się przy autostradzie. I młoda sekcja,
jak jurne byki. Godzina frytów, podana jednym daniem z teoretycznymi
przerywnikami (rozumiem, że chodziło o tantiemy). Gigantyczna napierdalanka, w
trakcie której z trudem łapiemy oddech. Podziwiamy sekcję, a zwłaszcza
Nilssena-Love, który w tej ścianie dźwięków potrafi niekiedy zaakcentować swoją
obecność. Tylko dla fanów free jazzu, klasycznie pojmowanego. Dla Broztmanna to
elementarz, ale większość saksofonistów straciłaby życie przy takim graniu.
Frode Gjerstad daje radę, bo on z tego samego podwórka, z tej samej autostrady.
Wydali Włosi i dwukrotnie przekręcili personalia Nilssena-Love. Cóż, awersja do
włoskiej piłki i techniki nie jest przypadkowa...
Ad 4) Dwanaścioro improwizujących muzyków (jest i Maja
Ratkje, stąd dwanaścioro) w ramach drugiej edycji zespołu festiwalowego No
Spaghetti Edition. Oczywiście Norwegia, choć jest i Niemiec (Alex Dorner) i
Angol (Pat Thomas). Nasz bohater liryczny, także właściciele stajni Sofa -
Ingar Zach i Ivar Grydeland, dużo elektroniki. Zdecydowanie najtrudniejsza w
odbiorze płyta z tego zestawu. W zasadzie free improv, bez choćby kręgosłupa
kompozycji. Nie przeszkadza to wszakże wzbijać tę improwizację na szczyty naszej
percepcji i zadowolenia z obcowania z dźwiękami. Dużo krzywych,
zniekształconych dźwięków. Okazja do słuchania dwóch emancypatorów perkusji
(znów "Glissando") - Zacha (kanał lewy) i Nilssena-Love (kanał
prawy), grających na tej samej sesji. Posłuchaj... i powiedz co to było. Hmm,
nie podejmuję się.
Peter Brotzmann/Hamid Drake "The Dried
Rat-Dog", Okka Disk 1995
Billy Bang/Denis Charles "Bangception.
Willisau 1982", Hatology 1997
Matthew Shipp Duo with Roscoe Mitchell
"2-Z", 2.13.61/ Thirsty Ear 1996
Max Roach/Anthony Braxton "One In Two, Two
In One", Hat Hut Records 1989
U progu jak zawsze depresyjnej jesieni, pragnę zachęcić Was
do rzucenia się w wir muzyki czterech szalonych duetów. Jedyne, co łączy
omawiane tu nagrania, to właśnie dwuosobowe składy wykonawcze, no i może trochę
fakt, iż całą ósemkę muzyków postawionych na baczność Wasz Recenzent darzy
szczerą i zabójczą wprost atencją.
Zaczynamy od razu z grubej rury, a konkretnie - tenorowej
rury Petera Brotzmanna, który nie tylko w moim prywatnym rankingu przeżywa od
lat oczekiwane apogeum kariery (oj, chyba by umarł ze śmiechu z powodu tego
epitetu, ale na pewno by mi wybaczył). Sięgamy po rzecz nagraną 12 lat temu, w
duecie z Hamidem Drake'iem - "The Dried Rat-Dog". Ponadgodzinna
transfreejazzowa perełka, trochę jak zapowiedź nadchodzącego genialnego
dziesięciolecia Brotzmanna, naznaczonego dwoma wspaniałymi epopeami, czyli Die
Like A Dog Quartet i Chicago Tentet. To nagranie powstało już po pierwszym
spotkaniu Kwartetu Zdychającego Psa (wszyscy świetnie pamiętamy, iż
uzupełnieniem dla duetu Brotzmann/Drake byli tam William Parker i Toshinori
Kondo lub Roy Campbell), zatem stanowić może soczyste uzupełnienie formuły
kwartetowej. Być może obaj zagrali tu te dźwięki, na które w kwartecie
brakowało czasu. Drake - transowy, na swój sposób egzotyczny, tradycyjnie
motoryczna podstawa każdej freejazzowej ucieczki. Brotzmann - w całej skali
swojej ekspresji, od liryki do śmiercionośnych porcji energii, niezbędnych dla
naszych uszu, gdy jesienna tendencja do horyzontalnego pojmowania
rzeczywistości odbiera sens każdej czynności. Nagrywający już z Drake'iem w
poprzedniej dekadzie, jakby na początku takiej drogi, w głębokim, już wtedy,
poczuciu, iż ten szlak zawiedzie go bardzo daleko. Gigantyczne spotkanie saksofonu
i perkusji, nie mniej ważne niż "Interstellar Space", gdyż doprawdy
trudno szukać lepszych porównań.
Koncert "Bangception. Willisau 1982" skrzypka
Billy Banga i perkusisty Denisa Charlesa, to spotkanie dwóch legend
amerykańskiego free, gdzieś tam w Europie, 24 lata temu, ukazane światu na
srebrnym krążku dopiero w ubiegłej dekadzie. Niepowtarzalny Bang, najbardziej
ekspresyjny skrzypek gatunku, tu - jak prawie zawsze - w wyśmienitej formie, u
boku niezwykle konkretnego Charlesa. Analogowa długość koncertu (niewiele ponad
40 minut) jedynie wzmacnia nasz apetyt na kolejny odsłuch. Jak na występ w
duecie sporo monologów, ale zastrzeżeń w zakresie poziomu interakcji pomiędzy
muzykami absolutnie nie zgłaszam. Szwajcarska precyzja brzmienia, konkrety estetyczne.
W repertuarze, obok własnych kompozycji/improwizacji, także niezniszczalnie
piękna "Lonely Women" Ornette'a Colemana. Już nie wiem która wersja
tego utworu w mojej płytotece, acz nie wiem, czy nie najpiękniejsza. Oczywiście
szukającym wyłącznie piękna "Bangception" nie polecamy. Skutecznie
leczy jesienne deprechy ładunkiem soczystej ekspresji, nie skażonej bólem
banalnej egzystencji.
No i lek antydepresyjny numer trzy, tym razem w formie duetu
piano-sax. Matthew Shipp, o którym nigdy nie zapominamy, pomimo nu-dziarstwa
uprawionego na Błękitnym Serii (jak wspaniały to pianista słychać chociażby na
płytach Kwartetu Davida S.Ware'a) i wielki Roscoe Mitchell (niech retorycznym
pozostanie pytanie, kto jest najbardziej kreatywnym muzykiem spośród rodziny Art
Ensemble Of Chicago). Duet nagrany ponad dekadę temu, a wydany w labelu
Henry'ego Rollinsa (hardcorowe szarpidruty wielbią tę postać!). "2-Z"
to jedenaście miniatur free (całość zamyka się w godzinie lekcyjnej), w pełni
uzasadniających epitety, jakimi obdarzyłem obu muzyków dwa zdania wyżej.
Szczególnie podoba mi się Mitchell, który na płytach AEOC bywa, jak wszyscy,
rubasznie ludyczny, a na solowych płytach stara się spełniać gusta wszystkich
melomanów (są tacy, którzy i tak Go kochają, np. niżej podpisany), tu zaś jest
ewidentnie muzykiem free i ani na moment nie pozwala nam o tym zapomnieć.
Znakomita płyta! Jeśli wciąż mało, sięgnijmy koniecznie po dość zaskakujący
duet z końca lat 70ych ubiegłego stulecia. Otóż na scenie, obok siebie bebopowy
weteran perkusji Max Roach i tytan free jazzu Anthony Braxton, wtedy jeszcze
"stuprocentowy" jazzman. "One In Two, Two In One" - koncert
nagrany na festiwalu Willisau (jak wiele wydanych w zacnej kapeluszowej
wytwórni szwajcarskiej) w roku 1979, wydany zaś dokładnie dekadę później.
Spotkanie muzyków, którzy pozornie nie mają ze sobą wiele wspólnego. A jednak
udaje się wyśmienicie. Braxton w genialnej wprost formie, absolutnie
nienaginający się do estetyki Rocha, do tego, wyjątkowo jak na niego
komunikatywny. Dwa długie sety, w trakcie których czujemy jak interakcje
pomiędzy muzykami się zacieśniają, wchodząc z każdą minutą na wyższy poziom.
To, co gra Roach powyżej 70 minuty to prawdziwa eksplozja, jakiej z pewnością
nie usłyszycie na jego innych płytach. Braxton? Jakże dobitnie możemy się tu
przekonać, jak wytrawnym, kreatywnym jest saksofonistą i klarnecistą. 75 minut
muzyki tego duetu słucham wciąż w pozycji rozdziawionej gęby.
The Thing "Live At Bla", Smalltown
Superjazz 2005
The Thing w/Joe McPhee "She Knows...",
Crazy Wisdom 2001
Jak zgrabnie rozpocząć omawianie dokonań najbardziej groźnej
kapeli współczesnego free (idąc tropem nomenklatury Milesa D.)? Że nazwa grupy
kojarzy się z filmem Johna Carpentera (dla mniej bystrych przypomnę, że to był
horror)? Że głośniej po tej stronie Atlantyku gra tylko parę kapel
deathmetalowych z północnej części ziemi olsztyńskiej? Że Gustafsson to
najważniejszy baryton jazzu (pozdrowienia dla Tadka)? Że sekcja Flaten-Love na
scenie free jest tym, czym bomba atomowa pośród współczesnych broni masowego
rażenia? Dość tej retoryki, słów parę o cedach wymienionych w główce recenzji.
Trio Matsa Gustafssona (rury), Ingebrighta Haker-Flatena (grube struny) i Paala
Nilssen-Love (gary) jako The Thing popełniło już kilka płyt (Tadek - pięć?),
zaś jedną z pierwszych była kolaboracja ze świetnym amerykańskim
trębaczo-saksofonistą Joe McPhee, pod znaczącym tytułem "She
Knows...". Niewiasta w tytule absolutnie uzasadniona, zwłaszcza, że ceda
otwiera krwista wersja "To Bring You My Love" P.J. Harvey (ogień!).
Najpierw kilka głębokich oddechów trąbki kolegi McPhee, potem zabójczy bass
Flatena, a w następnej kolejności gwóźdź programu, czyli wyjący do księżyca sax
Gustafssona. Kolejne minuty to erupcja wulkanu, trzęsienie ziemi (taki
Hitchcock jednym słowem). Całość uzupełnia jeszcze 6 numerów (o podobnym
ładunku ekspresji), na ogół cudzego autorstwa (w tym genialna "Kathline
Gray", pamiętana z równie genialnej produkcji Ornette Colemanna i Pat
Metheny "Song X"), jest też jeden numerek McPhee. Mocno i na temat.
Free jazz to nie zabawa dla cherlawych chłopaków!
I jeszcze spostrzeżenie ważne dla adeptów szkół
marketingowych - "Ona wie"... ujrzała światło dzienne w wytwórni
Crazy Wisdom. Produkty tego lejbla są trudno dostępne (osobiście nabyłem na aukcji),
głównie z uwagi na fakt, iż ich dystrybutorem jest... Universal. Tak, tak, nie
ma nic gorszego niż dystrybucja nagrań niszowej stajni przez majorsa... Efekt
jest murowany (Janusz, zapamiętaj!).
"Live At Bla" to najnowsze dziecię tria, nagrane
na koncercie w klubie "Bla" (błyskotliwa konstatacja, Holmesie!),
jakieś trzy lata temu. Dwa rozbudowane kawałki (po ok. 30 min), będące wiązanką
różnych przebojów, na ogół free-jazzowych (m.in. Don Cherry). Ciekawa jest
konstrukcja tych utworów. Trio zaczyna na ogół od swobodnej improwizacji,
napięcie rośnie, konstruktywne emocje także i nagle z kipiącej energią
kulminacji wyłania się znany motyw (czyli odwrotny schemat:
improwizacja-temat). Efekt jest piorunujący! Polecam zwłaszcza początek
drugiego minisetu. Ostre solo Flatena na basie nagle przeradza się w spoconego
bluesa, wprost z delty Missisipi, a publika osiąga zbiorową ekstazę. O sekcji
F-L pisałem już wielokrotnie, więc nie będę po raz kolejny padał na kolana.
Pisząc o Gustafssonie, jak dotąd, jeszcze nie bywałem w takiej pozycji. Muszę
wszakże powoli zaczynać się przyzwyczajać. Mats jest rzeczywiście
niepowtarzalny. Skowyt i pisk, ryk i wrzask, to środki artystycznego wyrazu, do
których trzeba przywyknąć. Ja jestem już po właściwej stronie!
Jeśli zaś ktoś oczekiwał bardziej subtelnych brzmień, to
niestety pomylił adres.
Scorch Trio - "Luggumt", Rune
Grammofon 2004
W Norwegii klimat raczej taki sobie, nie dla ciepłolubnych,
choć przy krajowym sierpniu 2005 czujemy się raczej bliżej bieguna niż równika...
A muzyka w tej całej Norwegii powstaje coraz wspanialsza, zainteresowanych
odsyłam na www.musiconline.no - celem dźwiękowej eksploracji (baza ok. 63,5
tys. utworów z Norwegii, do kupienia - uwaga drogo! - lub fragmentarycznego
odsłuchu).
Tu zaś garść zachwytów na kapelką o udanej nazwie Scorch
Trio, która norweska jest w 66,6%ach, albowiem tworzy ją także człek z dalekiej
Finlandii.
Scorch Trio - Raoul Björkenheim na gitarze i
nieskomplikowanej elektronice, Ingebrigt Haker Flaten na basie elektrycznym i
akustycznym oraz Paal Nilssen-Love na perkusji.
"Luggumt" to druga pozycja w katalogu tria, jest
ona zatem naturalną następczynią debiutanckiej "Scorch Trio",
sygnowanej zresztą trojgiem nazwisk. Fińsko- norweska demokratyczna maszyna do
generowania ultra energetycznych dźwięków.
Raoula znać powinniście choćby z występów na Warsaw Summer
Jazz Days w zespole Nicky'ego Scopelitisa i Billa Laswella, pod koniec lat
90ych ubiegłego stulecia. Gęsto dziergający, post-hendrixowski szarpidrut. Nie
będę jednak ukrywał, że Scorch Trio interesuje mnie z uwagi na dwóch uroczych
Norwegów, nie zaś z powodu długowłosego mańkuta z Finlandii. Ale gra drapieżnie
i zaprawionemu we free'tach recenzentowi pasuje bez dwóch zdań.
Para Flaten-Love nie wymaga chyba rekomendacji i
przypomnienia. Określana w świecie jazzu i około jazzu jako najlepsza obecnie
sekcja rytmiczna w tej części galaktyki. Czytelnicy vivogaz-ety znają ich
zapewne z moich recek Kena Vandermarka (School Days, Free Fall, FME, Territory
Band, Dual Pleasure).
Scorch Trio - dużo dźwięków na metr kwadratowy, choć nie
brakuje tu spokojniejszych fragmentów, gdzie budzi się kolorystyczne zacięcie
Fina (a także jego elektroniczne zabawki), napotykając na ciepłe, akustyczne
dźwięki kontrabasu Flatena. A Nilssen-Love? Doprawdy sprawdza się w każdych
warunkach. Pełno go wokół, nie umyka mu jakikolwiek ważny moment tego grania.
Czujny saper, z turbodoładowaniem.
"Luggumt" (co to słowo oznacza?, kojarzy mi się
kulinarnie...) - 48 minut wybornej jazzowej jazdy w północnym wydaniu. Dalekie
od podbiegunowych chłodów, gorące, wykwintnie przyprawione danie.
A jeszcze w tymże sierpniu na festiwalu jazzowym w Oslo,
nasi norwescy milusińscy w towarzystwie m.in. Vandermarka i Nate'a McBride'a
grają jako Powerhouse Sound - na dwa elektryczne basy, elektronikę, perkusję i
rury. To dopiero będzie energia! Oby ta muzyka kiedykolwiek dotarła do nas (w
dowolnej zresztą formie)!
Paal Nilssen-Love
"Townorchestrahouse", Clean Feed 2005
Trinity "Sparkling", Jazzaway 2004
LSB "Walk, Stop, Look and Walk",
Crazy Wisdom 2001
Dziś, Drogie Dzieci, kolejna bajka z północnej krainy Lodu i
Wiatru - o Remizie, Trójniaku i Lesbie.
Najpierw przedstawmy bohaterów naszej opowieści. Wszyscy oni
z tej zacnej krainy pochodzą. Jednym Matka Szwecja jest opoką, innym - a tych
większość - Matka Norwegia. Jest też jeden wyrzutek z imperialnej Brytanii.
Remiza (Townorchestrahouse) to Evan Parker - saxophones (np.
cała historia europejskiego free-improv począwszy od końca frywolnych lat
60-ych), Sten Sandell - piano (np. Gush z Gustafssonem), Ingebright Haker
Flaten - bass (np. School Days, Free Fall, The Thing, Scorch Trio..., uff,
wiele przykładów, uważni vivo-czytelnicy znają temat), Paal Nilssen- Love -
drums (np. ocean przykładów, najważniejsze to FME i Territory Band; samozwańczy
lider przedsięwzięcia).
Trójniak
(Trinity) to Kjetil Moster - tenor sax (np. Crimetime Orchestra), Ingebrigt
Haker Flaten - bass (np. jw.), Thomas Stronen - drums (np. nic nie przechodzi
mi do głowy). Lesba (LSB) to Fredrik Ljungkvist - reeds (np. Atomic, Territory
Band), Raymond Strid - drums (np. Gush), Johan Berthling - bass (np. nie
pamiętam).
Remiza to 70 minut bardzo kooperatywnej improwizacji
nagranej w wersji live. Paal Nilssen- Love jest tu tytułem wykonawczych, acz zupełnie
spokojnie nagranie mogłoby być firmowane czworgiem nazwisk. Sekcja - wiadomo,
choć w wielu momentach bardzo czujna - jak trzeba zabije bez słowa
wytłumaczenia. Świetny pianista, dobra europejska szkoła grania w poprzek
rytmu. Parker - wciąż na krzywej wnoszącej, nawet na sopranie zaczyna mi się
podobać (ach, ten bezdech...). Remiza na światowym poziomie, wydana przez
Portugalczyków z Clean Feed.
Trójniak nabyty został przeze mnie głównie z racji obecności
na niej Hakera Flatena. Jego bas rozerwie każdą wątpliwość. Całość zaś okazuje
się sporym, pozytywnym zaskoczeniem. W porównaniu do Remizy to raczej
mainstream, ale w rozumieniu Vandermark 5, nie zaś Ptaszyna W. Doskonałe
granie. Moster, znany mi z większego składu, radzi sobie pierwszorzędnie, choć
nie jest tytanem hałasu, potrafi bardzo zgrabnie inspirować popisy kolegów,
czujny czekista, dobrze naoliwiona lufa. Pierwsza liga - no i który to już
przypadek z tamtej krainy? Perkusja też z odpowiednim ładunkiem energii i
zdolności do kooperacji. Świetne trio, pewnie mało Wam znane, dlatego tym
bardziej zachęcam. Wydane przez norweskie Jazzaway (ciekawy katalog rzeczy
mniej znanych, acz absolutnie wartych grzechu, bo z Norwegii).
Na koniec Lesba, która jak zauważyłyście wcześniej, nie jest
bynajmniej kobietą, ale trzema facetami. Ljungkvist znany nam z mainstreamowego
Atomic i innowacyjnego Territory Band, raczy nas tutaj całkiem interesującym
free, ale takim chwilami bardziej do kontemplacji niż robótek ręcznych lub
rąbania drew. Czujna sekcja, w wielu momentach wiodąca prym w nagraniu. Kurde,
naprawdę niezłe. Rzecz nagrana na dwóch koncertach - jednym tu, w Skandynawii,
drugim w Chicago. Wydawnictwo Crazy Wisdom (stajnia w stanie spoczynku, 6
pozycji w katalogu, ostatnia sprzed 5 lat).
No, Drodzy Moi, to już do łóżeczek, rączki na kołderkę, a
dzień jutrzejszy rozpoczynamy od lektury przygód Remizy, Trójniaka i Lesby. Pa,
pa.
Spaceways Inc. - "Version Soul" /
Atavistic 2003
Jak wieść gminna niesie (koła zbliżone do znawców gatunku),
Ken Vandermark to znamienita postać współczesnego dżezowego świecznika. Wieść
ta, wobec twórczej demencji Dave'a Douglasa, dość zachowawczej postawy Steve'a
Colemana i ogólnej nudy w światowo pojmowanym gatunku, daje się zresztą dość
łatwo obronić, zwłaszcza, iż przedmiot liryczny tej recenzji zdecydowanie
potrafi dmuchać w swą drewnianą rurę. Zespołów i projektów ma on sporo
(łaknących wiedzy odsyłam do internetu, żeby nie było za wygodnie), zaś
przywołany tu Spaceways Inc. to inicjatywa dość nietypowa, albowiem wedle mojej
percepcji koncepcji drążących mózg Vandermarka, rzecz to raczej
rozrywkowo-kabaretowa, nie zaś full-wypas. Rura, bas i perkusja (doskonały
Hamid Drake, kto Go choć raz widział na żywca, ten wie) w repertuarze
soulowo-funkowym, tak zgrabnie skonstruowanym, że da się potupać, a nawet
pokolebać. Generalnie mocno, ale raczej koleją, nie szybowcem w niebieskich
obłokach. Poprzednia płytka tego tria eksplorowała twórczość Sun Ra i George'a
Clintona, tu przedmiotem improwizatorskich wycieczek są autorskie kompozycje
Kena V. Jest ich dziewięć, większość dedykowana inspiratorom (jak sądzę..., ale
nie będę ściemniał, że znam tych gości). Cała ta muza ma jakiś rockowy sznyt -
dokładnie nie potrafię tego zdefiniować, ale jako były pochłaniacz rocka w
ilościach ponadnormatywnych, pamiętam jakie to uczucie, gdy ulubiony szarpidrut
rżnie wiosłem w dość mało wyszukanym metrum 4/4, a w głowie gotuje się od
emocji. Ale dla dżezfanów wiadomość istotna - to jest jazz! (to dla nich
wiadomość wręcz fundamentalna! albowiem bez niej ani rusz w procesie poznawania
świata i jego muzyki). Zatem, życząc zdrowia wszelkim dżezfanom, którzy u progu
XXI wieku zatracają poczucie czystości gatunku, odsyłam do cd-odtwarzaczy i
zalecam lekturę w towarzystwie roznegliżowanych latynosek.
Vandermark 5 - Free Jazz Classics Vols 1 &
2 / Atavistic 2001
Joe Morris/Ken Vandermark/Hans Poppel - Like
Rays / Knitting Factory 1998
Territory Band 1 - Transatlantic Bridge / Okka
Disk 2001
Fakt nie wybrania się przeze mnie do Krakowa na jeden z
pięciu koncertów naszej ulubionej formacji Kena Vandermarka - Vandermark 5
(rejestracja płyty live dla Not Two! Brawo!!!) - spowodował powstanie moralnego
zobowiązania wobec najciekawszego tenorzysty współczesnego jazzu i radosną
konieczność wydania pewnej ilości biletów NBP na wytwory muzyczne tegoż Pana.
"Ślepy" los padł na podwójny koncertowy zestawik klasyków free jazzu
(eufemizm, jak sądzę), nagrany na przełomie wieków w chicagowskiej Empty Bootle
(nagrania te uprzednio stanowiły cd-bonusy do pierwszego tysiąca egzemplarzy
"Burn The Incline" i "Acoustic", zatem jeśli takie bonusy
posiadacie, w co wątpię, to nie kupujcie tego zestawu) oraz starawe nieco
wydawnictwo obumarłej ostatnio Knitting Factory - eksperymentalne trio z
gitarzystą Joe Morrisem i pianistą Hansem Poppelem. Ten blok recenzji
uzupełniłem także pierwszą odsłoną najlepszego większego składu firmowanego
przez KV - Territory Band (tego ceda posiadłem drogą kupna z racji radości,
jaka we mnie powstała skutkiem nadejścia roku przestępczego).
Koncertowe kawałki z "Free Jazz Classics"
przynoszą znaczącą porcję prawdziwego dżezowego mięcha i doprawdy trudno
współcześnie wskazać bardziej dobitny przykład na to, że jazz jeszcze żyje i w
tej wersji ma się wyśmienicie. Do zestawu klasyków trudno się przyczepić. Są tu
kompozycje m.in. Ornette'a Colemana, Archie Sheepa, Juliusa Hemphilla, Lestera
Bowie, Erica Dolphy'ego (ech, jest cudnie, choć mogłoby się znaleźć miejsce dla
jakiegoś Coltrane'a, czy Aylera). Kwintecik Kena V. - jak zwykle - w miodaśnej
formie, może jedynie szkoda, że te nagrania należą już do bezgitarowego okresu
Vandermark 5 (rzeźbiarstwo Jeda Bishopa jest dla mnie niebywałym smaczkiem tej
formacji, ale tylko cedziki z lat 90-ych wyposażone są w ostro sfuzzowane
pasaże gitarowe). Zatem najwyższa półka i, choć rodzina cierpi katusze,
jedziemy z tymi dźwiękami od rana do nocy.
Trio z uroczo pokręconym gitarzystą Joe Morrisem (i nie
mniej nieprostolinijnym Poppelem na pianie) przynosi godzinę free impro
najwyższego lotu. Rzecz staromodnie zarejestrowana (każdy instrument w osobnym
paśmie, Ken w prawym, co najistotniejsze), powstała dość dawno, bo w roku 1996,
gdy nasz milusiński dopiero rozkręcał się jako wytrawny improwizator. Tu w
dłoniach miał wyłącznie klarnet zwykły i basowy, i powiem Wam, że wszystkim
życzę, by tak się życiowo "rozkręcali". Znów trzeba paść na kolana i
wołać o niski wymiar kary (np. tylko 8 godzin przerwy w dostawie dźwięków z
rury KV). Kontemplacyjne fryty, raczej wieczorową porą. Zalecam odbiór nie
zakłócany kolejną lekturą "Gry w klasy" Cortazara. Koncentracja, raz
jeszcze koncentracja.
Wreszcie Territory Band. To transatlantyckie (jakże
adekwatny tytuł ceda) połączenie muzyków Vandermark 5 z europejską szkołą
improwizacji (edycja skandynawsko-brytyjska). Duży skład, cztery atrakcyjnie
skomplikowane kompozycje KV (okraszane niespodziewanymi pasmami ciszy; z tych
ostatnich autor tłumaczy się w kolejnej edycji Territory Band, albowiem ponoć
dystrybutorzy zwracali płyty wydawcy, myśląc, że są uszkodzone - sic!). To z
całą pewnością najbardziej wysublimowana (i trudna - dodajmy tym, którzy znają
KV np. ze Spaceways Inc.) forma muzycznej autokreacji Kena. Bogate
instrumentarium (m.in. piano, rzadkie u tego pana, wiolonczela) kreuje
wycieczkę po meandrach free'wolnej improwizacji. Na tym tle KV jawi się jako
człek absolutnie wiedzący, czego chce od swych rur. Adeptom e-muzy polecam
trzeci numer, w którym KV snuje nam urocze pasaże w stylu dark-ambient,
używając do tego wyłącznie swej akustycznej rury (!). Kochani, zabierzcie swe kompy,
zdetonujcie twarde złoża pamięci i idźcie do domu! Z iście niemowlęcą
cierpliwością czekam na wejście w posiadanie drugiej edycji Territory Band
("Atlas"), która uzupełniona została np. drobnymi smaczkami
elektronicznymi (zanosi się na megakillera). Jak posłucham, to wysmaruje parę zdań.
Czekamy nie tylko na "Atlasa", ale także na
pierwszą polską płytę Vandermarka (ma być jesienią) i spotykamy się na trasie
go promującej. Barbapapa.
Ken Vandermark's Sound In Action Trio -
"Design In Time", Delmark 1999
Paal Nilssen-Love and Ken Vandermark -
"Dual Pleasure", Smalltown Supersound 2002
Kompletowanie dzieł wszystkich Kena Vandermarka zajmie mi z
pewnością jeszcze ładnych sto lat, ale nie ustaję w tem dziele, zaś jedyną
przeszkodą jawi się wielokrotnie zdebetowane konto osobiste. O stanie prac w
tym zakresie staram się informować vivoczytelników na bieżąco.
W oczekiwaniu na nowe ujawnienia Vandermark 5 (świeżak,
wyszedł w lipcu), Spaceways Inc. (z włoskim ZU, chodzi po świecie od kwietnia
bodaj), ciągle poszukiwaną Territory Band 2 (wydawca "Okka Disk"
przestał ponoć wysyłać płyty do Europy) lub solowy występ p.t.
"Furniture", mam zacny zamiar zarekomendować kolejne dwie perełki z
przepastnych zasobów Vandermarkowych płyt. Oba wydawnictwa łączy ich bezbassowość
(pojmowana instrumentalnie), albowiem pierwszy cedzik powstał z kooperacji KV z
dwoma drummerami, drugi zaś z jednym.
"Design In Time" to uroczy trójkącik, którego
zgrzebnymi ramionami są Robert Barry (perkusista znany głównie ze współpracy z
Sun Ra Orkestra) i Tim Mulvenna (do niedawna urzędujący drummer Vandemark 5). W
tym zestawie otrzymujemy jedenaście krwistych kawałków jazzu dalece
niemainstreamowego. Szczególnie piękna jest interpretacja "Bells"
Alberta Aylera (chyba mnie bardziej wbija w fotel niż oryginalne wykonanie).
Ramiona trójkąta jadą kooperatywnie (nie ma zawodów, kto lepszy), zaś kąt
prosty (KV) daje nam długi i trwale ryjący bębenki uszne ślizg delikatnie
kontrolowany. Oczywiście pierdolę trzy po trzy, bo jak oddać werbalnie TAKĄ
muzykę. Pozwólcie, że
pozostanę w pozycji klęczącej.
Zamiast zatem wplątać się w kolejną grubą sieć panegiryczną,
słów parę o drugim z opiewanych cedów. Tu nasz ulubiony bohater dżezowy spotyka
na swej drodze norweskiego weterana łojenia po garach - Paala Nilssena-Love
(cóż za hippisiarskie nazwisko?!). Jazda w tym wypadku jest karkołomna. Gęsta,
wielofakturowa gra Paala daje znakomity podkład pod Vandermarkowe sznyty. Tego
zaś wprost rozsadza energia. Dostajemy naprawdę głośną porcję free-tek, na całkiem
świeżym tłuszczu. Polecam bez względu na kulinarne preferencje (rzecz
dystrybuuje VIVO POLAND). Trochę mi jeszcze brakuje dystansu do tych dźwięków,
ale mam wrażenie, że "Dual Pleasure" będzie jednym z moich bardziej
ulubionych Vandermarków. No i
tytuł okrutnie adekwatny do zawartości.
Zu and Spaceways Inc. - "Radiale",
Atavistic 2004
Vandermark 5 - "Elements of Style...
Exercises in Surprise" + "Free Jazz Classic Vol. 4. Free Kings. The
Music Of Roland Kirk", Atavistic 2004
FME - "Underground", Okka Disk 2004
Territory Band-2 - "Atlas", Okka Disk
2002
Zadośćczyniąc obietnicy złożonej w sierpniowej gaz-ecie
zasyłam pokaźną porcję nowych Vandermarkowych wiktuałów. Postaram się zacząć w
pozycji zacniejszej niż dotychczasowa "na kolanach".
"Radiale" to kooperacja znanej i lubianej
Spaceways Inc. (tzw. rozrywkowa wersja KV, dżez dla słabiej uposażonych
intelektualnie, do tupania i tańcowania) z włoskim trio Zu. Cedzik dość dziwny,
bo krótki (czas staroanalogowy), choć składa się w zasadzie z dwóch "podpłyt".
Najpierw dostajemy cztery numery Zu z Vandermarkiem -
rzekłbym klasyczny punk jazz, trochę przypominający pierwsze numery Lounge
Lizards. Sekcja włoska gra niebywale ciężko (dziwaczne skojarzenie z braćmi
Wright z Nomeansno- sic!), czemu wtórują niezależne od siebie solowe jazdy
dwóch rur (w wersji dwóch klarnetów wypierd jest iście deathmetalowy). Nie trwa
to dłużej niż duży kwadrans, ale rzecz pomimo swej pozornej toporności godna
jest kontynuacji (zasadne wszakże jest pytanie, dlaczego tylko cztery
utwory???). Całość uzupełniona jest zaś czterema hiciorkami, już w wersji
podwójnego trio, w repertuarze znanym nam z doskonałego "13 Cosmic
Standards..." Spaceways Inc. Włosi tną dość blado, a chłopaki od KV
(McBride i Drake) wyraźnie się męczą, starając się nie stawiać makaroniarzom
zbyt wysoko poprzeczki. W sumie wychodzi dziwadło, raczej dla mniej
wymagających. Zatem traktujmy "Radiale" jako udaną epkę ze
zbytecznymi bonusami.
A teraz - po małym prztyczku do boskiego wizerunku Kena V. -
już samo mięcho. Najnowszy Vandermark 5, choć w zasadzie nic nowego do
wizerunku sztandarowego kwintetu naszego ulubieńca znanego z poprzednich
siedmiu cedów nie wnosi, pokazuje, czym współcześnie winien być tzw. jazz
środka (wielbicieli tandety spod znaku Marsalisów lub Garrettów odsyłam do
mediów odpowiednich dla poziomu ich muzycznego wyedukowania). Komunikatywne
kompozycje lidera, ostra sekcja, świetna "ściana" dęciaków (dwa
saksy, czasami klarnet plus puzon), improwizacje godne pochówku przynajmniej na
Skałce w Krakowie, po prostu miód. No i słuchać dobitnie, że muzycy się
słuchają (jazz wszak opiera się na kooperacji!!!). Czego chcieć więcej? Już mi
nawet nie brakuje gitarowych lotów, znanych z cedów V5 z lat 90-ych. Jakże
żałosny jawi się w kontekście tej muzyki świat dżezu pojmowanego potocznie jako
mainstream. Kto szybko nabył najnowszy V5 (pierwsze półtora tysiąca
egzemplarzy), mógł także wejść w posiadanie bonusowego ceda z koncertowymi
nagraniami kwintetu, który tym razem wziął na warsztat kompozycje Rolanda Kirka
(tego od grania kilkoma rurami na raz). Uwagi jak wyżej. Powinno się to
puszczać w telewizorni z rana, pod tytułem edukacyjnym "to jest
jazz".
Kontynuując temat nowych Vandermarków czas na Free Music
Ensemble i jego pierwsze studyjne ujawnienie "Underground" (trio z
Natem McBridem i Paalem Nilssen-Love; przy okazji tego drugiego drobna korekta
- człek ten nie jest żadnym specjalnym weteranem, jak to nasmarowałem w
poprzedniej gaz-ecie, bo jest raczej dość młody, przynajmniej na zdjęciu -
zastanawiające, że nikt nie przysłał korekty, prawda Janusz?). Ciekawostką jest
fakt, iż wedle autorskiej strony kenvandermark.com tylko trzy formacje
określone są jako zespoły Kena Vandermarka - rzecz jasna wyżej opisywany V5,
Territory Band (o nim poniżej) i właśnie FME. Pozostałe bendy, np. DKV Trio czy
Spaceways, określane są mianem tzw. kolaboracji (po polsku raczej należałoby
rzec - kooperacji). FME to zgodnie z nazwą dość swobodne trio, kompozycje mają
bardzo luźny charakter (są odpowiednio długie i dużo w nich czasu na solowe
popisy każdego z muzyków - przy okazji można się przekonać, że McBride jest
świetnym kontrabasistą, co nie wynika wprost z lektury Spaceways, a nasz
norweski hipisiarz gra na garach nieprawdopodobnie energetycznie i wydaje się
wprost stworzony dla takiego muzyka jak Vandermark - patrz: moja recka
"Dual Pleasure" w sierpniowym ujawnieniu gaz-ety). Trio zatem jak
najbardziej zasługujące na miano free, choć płyta nie jest nadmiernie przesycona
ostrymi jazdami, dużo w niej ciszy i skupienia.
No i na koniec tej nieco przydługiej recenzji, słów parę o
długo wyczekiwanej drugiej edycji największego zespołu KV (przynajmniej pod
względem użytego materiału ludzkiego, albowiem tworzy go obecnie dwanaście
osób) - Territory Band. W stosunku do pierwszej edycji bend rozbudowany został
o drobną elektronikę (ta akurat wiele nowego do tej muzyki nie wnosi, ale
cieszy samą swą obecnością), tubę i trzeci saksofon, a płyta znów przynosi nam
cztery długie i rozbudowane kompozycje KV. Muzyka jest nie łatwa (ale o tym
ostrzegałem już onegdaj), ciekawe są częste wycieczki w kierunku współczesnej
kameralistyki. Cedzik zaczyna są dość ostro i hałaśliwie, z upływem czasu
wędrujemy wszakże w rejony bardziej wyciszone, choć próżno tu szukać prostych
rozwiązań. Kolejna wielka płyta KV, choć wymagająca do słuchacza jeszcze więcej
skupienia niż pierwsza edycja TB "Transatlantic Bridge". Jak niesie
wieść gminna trzecia edycja TB czeka już na wydanie, zaś w wersji live pojawia
się już edycja czwarta (czyli nie ma "zmiłuj się", trzeba chyba
będzie jakąś fundację założyć, co by kasy na kolejne zakupy starczyło).
Niezła porcja muzyki, nieprawdaż? A jak się tego słucha...?
Brak słów. Dalej niż siódme niebo. Słuchanie muzyki jako czynność fizjologiczna
nabiera nowego wymiaru. Warto rano wstawać.
DKV Trio - "Trigonometry", Okka Disk
2002 (2 CD)
Atomic/ School Days - "Nuclear Assembly
Hall", Okka Disk 2004 (2 CD)
Territory Band 3 - "Map Theory", Okka
Disk 2004 (2 CD)
Ken Vandermark w dobie swych 40-ych urodzin nie popuszcza i
serwuje nam, z godną uwagi regularnością, kolejne zestawy uroczych dźwięków.
Ostatnio - wbrew kanonom statystyki - jakość przechodzi w ilość, nie tracąc
jakichkolwiek walorów. Wszystkie prezentowane dziś cedy są bowiem podwójnymi
zestawami.
Krótkie omówienie najnowszych - na mojej półce - wydawnictw
pozwolę sobie rozpocząć od najstarszego, bo nagranego w roku 2001, zestawu
nagrań koncertowych tria DKV pod szkolnym tytułem "Trigonometry",
zdobionego okładką wydzierganą z tych mniej udanych zeszytów do geometrii. Dla
niewtajemniczonych - DKV to Vandermark w towarzystwie Kena Kesslera - b i
Hamida Drake'a - dr. Nagrania pochodzą z dwóch koncertów na amerykańskiej
prowincji (nazwy miejscowości znane redakcji) i zawierają - obok w pełni
improwizowanych utworów - kompozycje weteranów free'towych peregrynacji, w tym
szczególnie przez DKV hołubionego Donna Cherry'ego. Mamy tu typową (bez
negatywnych wszakże konotacji) jazdę dla tej formacji. Jak zeznaje sam Vandermark,
formacja DKV rozpoczynając koncert sama jeszcze nie zna repertuaru, jaki
zaprezentuje danego wieczoru. Chłopaki ustalają co najwyżej jeden, dwa numery,
reszta "wychodzi" w trakcie grania. Takaż jest i sama muzyka. Słowo
"free" jest tu najbardziej zasadne, choć słowa tego formacja nie ma w
nazwie, w przeciwieństwie do innych zespołów z udziałem Kena. To zaiste piękne
granie (to chyba w tej formacji najpełniej realizuje się talent Hamida Drake'a,
definitywnie motoru napędowego DKV), a jedynym moim spostrzeżeniem w pozycji
nie "na kolanach" jest krytyka jakości zapisu dźwięku, szczególnie na
cedzie nr 1 (jest to zresztą efekt pewnej konsekwencji Kena, który zawsze
stawia na muzykę i nie jest bynajmniej purystą w zakresie akustyki - wiele jego
nagrań jest rejestrowanych z jednego mikrofonu, co ma podkreślać naturalność
brzmienia, niestety czasami skutkiem owej "naturalności" jest
nienajlepszy dźwięk na płycie, co szczególnie dotyka nagrań w wersji live).
School Days to formacja Vandermarka poruszająca się, zgodnie
z nazwą, po "szkolnych" dla jej twórcy czasach, czyli muzyce lat
60-ych. Punktem wyjścia są tu kompozycje żywo nawiązujące do klasyki jazzu
tamtych lat, a klasyką tamtych lat - jak powszechnie wiadomo - był free jazz
Coltrane'a z jednej strony i mainstreamowe granie Kwintetu Milesa Davisa z
drugiej. School Days powstał jako kwartet amerykańsko-norweski, albowiem Kena i
Jeba Bishopa (najlepszy puzon świata!) wspomagała skandynawska sekcja -
Ingebrigt Hacker Flaten - b i Paal Nilssen-Love - dr. W takimż składzie grupa
popełniła CD "Crosing Division". Uzupełniona o kolejne norweskie
ciało - Kjella Nordesona, odpowiedzialnego za wibrafon (uwaga - instrument
harmoniczny, rzadkość u Vandermarka!), popełniła drugi CD "In Our
Times". Do trzeciego wydawnictwa formacji zaproszeni zostali kolejni
muzycy skandynawscy, formalnie związani z formacją Atomic, a nam świetnie znani
z innych projektów Vandermarka - pianista Havard Wiik to wszak Free Fall,
saksofonista Fred Ljungkvist to wszystkie edycje Territory Band (tylko trębacz
Magnus Broo jest dla mnie obcym ciałem, ale może czegoś nie wiem). Zatem
"Nuclear Assembly Hall" powstał w składzie ośmioosobowym (zaznaczam,
jakby któreś miał problemy z liczeniem w obrębie pierwszej dziesiątki). Trzecia
edycja School Days ma wyraźnie demokratyczny charakter, wykonuje kompozycje
każdego z muzyków, zawiera dziewięć utworów trwających łącznie ponad 90 minut.
Nie każcie mi pisać, jak jest ta muzyka, bo nie potrafię. Jeśli od wielu
miesięcy pieję na vivostronie, że KV wielkim muzykiem jest, to teraz powiem
Wam, że School Days jest dla mnie najpełniejszym przejawem tej tezy. Genialna
muzyka, przy tym niebywale komunikatywna i bezpretensjonalna (np. fantastyczne
dialogi piana i wibrafonu), a zaciąg norweski mnie wprost zachwyca. O
Nilssenie-Love już nie raz wspominałem. Perkusista jak dąb! Teraz jestem także
fanem brzmienia kontrabasu kolegi Hackera Flatena (cóż za muzyczne
nazwisko!!!). Soczyście, wprost po zwojach mózgowych, niczym Michael Formanek.
To jest jazz wielką, pełną gębą!!! A w Kongresowej przygrubawa Diana Krall -
sprzedawana jako "jazz" - zrobiła niedawno komplet. Kurwa, dokąd
zmierza ten świat!?!
I wreszcie czas na trzecią edycję największej i
najpoważniejszej formacji Vandermarka - Territory Band. O poprzednich jej
ujawnieniach ("Transatlantic Brigde" w 2001r. i "Atlas" w
2002r.) smarowałem onegdaj na vivostronie, zatem chętnych odsyłam do archiwum
gaz-ety. W nagraniu "Map Theory" wziął udział ten sam, co uprzednio,
12-osobowy skład, jedynie Tima Mulvenę zastąpił za garami niejaki Paal
Nilssen-Love (
skądś znam to nazwisko!?). Sześć kompozycji zebranych na dwóch
cedach, łącznie niewiele ponad 80 minut muzyki. Gdybym był złośliwy,
powiedziałbym, że dałoby się to upchnąć na jednym krążku, ale co mi tam -
trzeba wspierać finansowo niezależny rynek dżezowy!!! Podwójny ten cedzik biega
za 89,90 peelenów (nie dotyczy em-pty-pików), czyli jak nie przyznacie się
żonie, to jakoś to będzie, wszak muzyka go wypełniająca warta jest grzechu.
W porównaniu do poprzednich edycji wzrosła w muzyce
Territory Band rola elektroniki, za którą odpowiada Kevin Drumm. O ile na
"Atlasie" były to jedynie ornamenty, o tyle na "Map Theory"
szumy i zgrzyty stanowią pełnoprawny instrument solowy, czego dobitnym
przejawem jest kompozycja otwierająca drugi cedzik, gdzie elektroniczny hałas
improwizuje pospołu z saksofonem Kena Vandermarka. Ciekawy to kierunek rozwoju
Territory Band. Myślę, że warto w przyszłości rozszerzyć skład o kolejny
"instrument" z obszaru współczesnej elektroniki (wyślę w tej kwestii
pocztówkę bożonarodzeniową do Kena). O szerszą egzegezę "Map Theory"
się nie pokuszę, bom zbyt niedoedukowany. Mogę jedynie zaprosić do lektury
pisma "Glissando" (reklama bezpłatna), które w zapowiedziach ma
większy materiał na temat Territory Band 1-3 (a pisują tam muzykolodzy, zatem
jest szansa, że się czegoś mądrzejszego dowiecie). Mnie ta muzyka - jak zwykle,
ale nudy! - strasznie się podoba i trafia całkowicie zasłużenie na Best Off
2004.
AALY Trio + Ken Vandermark - "Hidden in
the Stomach", Silkheart 1998
School Days - "In Our Times", Okka
Disk 2002
W temacie "Ken Vandermark- życie i twórczość" tym
razem odrabiamy zaległości (rzec należałoby raczej- uzupełniamy dziury na
półce), kontynuując wątek skandynawski.
"Hidden in the Stomach" to pierwsza kolaboracja KV
ze szwedzkim AALY Trio (z Matsem Gustafssonem - sax, Peterem Jansonem - b i
Kjellem Nordesonem- dr, tym samym który odpowiedzialny jest w School Days za
wibrafon). Nagrania pochodzą z roku 1996 i pokazują surowe jazzowe mięcho w postaci
postbrotzmanowskiej, czyli żywioł i ekspresja nade wszystko (szczególnie
słychać to w grze Gustafssona). Chłopaki nie robią zapasów, a w ich grze
stopień kooperacji nie jest najważniejszym parametrem. Gustafsson dmie, niczym
młody Brotzman, KV nie pozostaje mu dłużny, choć nikt mi nie powie, że 1996r.
był już muzykiem wybitnym. W repertuarze obok własnych numerów (urocza
...ballada autorstwa KV "Why I Don't Go Back?"), songi Hadena
(doskonała... ballada "Song for Che") i Aylera ("Bells/Ghosts").
Zachwycają szczególnie wspomniane balladki, gdzie obie rury tak cudownie
zawodzą i łkają, aż czuję mrowienie w kręgosłupie (skowyt to chyba
najtrafniejsze określenie na kawalkadę dźwięków rurowych w tych utworach).
Czyli reasumując - jak w przypadku wielu wczesnych dokonań KV - jest ostro i
krwiście, ale muzycznie to dopiero przymiarki do wielkiego grania.
O School Days pisałem przed miesiącem. Teraz jedynie
suplement w postaci drugiej edycji - "In Our Times". SD na tym cedzie
to kwintet (dwie rury, wibrafon, bas i gary, czyli kolaboracja
amerykańsko-szwedzko-norweska), a nagrania zostały zarejestrowane na żywo w
Oslo. W repertuarze dominują kompozycje KV (w tym iście cooljazzowa jazda
dedykowana Milesowi Davisowi), jest też czas na Billa Evansa (pianistę) i niezniszczalnego
Dona Cherry'ego. Oklaski na koncercie są skromne i na ogół wyciszane, ale co
lajf, to lajf - subtelności brzmieniowo-aranżacyjne zastępuje żywioł
kolektywnej improwizacji. Tak zupełnie na marginesie powyższej konstatacji,
wydaje mi się, że to właśnie umiejętność współimprowizowania jest kluczową
cechą, która stanowi o genialności muzyki zespołów Vandermarka, zwłaszcza tych
wieloosobowych. Słuchając Vandermark 5, Territory Band czy właśnie School Days
słyszę wyraźnie, że grają wszyscy muzycy, nawet wtedy gdy mamy solo na
kontrabasie. Umiejętność słuchania i antycypowania tego co zrobi współpartner-
to fundament tego grania. To
zresztą fundament każdego dobrego, prawdziwego jazzu.
AALY Trio/DKV Trio - "Double Or
Nothing", Okka Disk 2002
Witches and Devils - "At The Empty
Bottle", Knitting Factory 2000
Koledzy Wydawcy Dzieł Deficytowych!
Ile czasu upływa średnio od momentu powstania nagrania do
momentu ukazania się owego w formie dostępnej na rynku? Na ogół rok? Bywa, że
dłużej???
W wypadku dzieł kolegi K.Vandermarka z Chicago, Illinois,
rok jest najczęstszym okresem, choć bywają krótsze interwały czasowe.
Inna ciekawostka - analizując twórczość kolegi K.Vandermarka
zauważam (bom bystry), iż płyty najwybitniejsze (znaczy te, które lubię najbardziej)
są najdłuższe (np. Atomic/
School Days - 90 min., Territory Band-3 - 80 min., czy FME 70 min). Dla
przeciwwagi - zdyskredytowany przeze mnie na łamach gaz-ety krążek
"Radiale" (Zu and Spaceways) trwa ledwie 40 minut.
A teraz hipoteza. Po nagraniu kilku dźwięków w dobrym
studiu, przy szklaneczce dobrego wina, muzyk, który nie ma problemu ze słuchem,
a dodatkowo pozbawiony jest wrodzonej megalomani, wie NAJLEPIEJ, czy zrobił coś
wartego naszych uszu. Gdy ma wątpliwości, zastanawia się co począć z nagraniem
- mija czas. Gdy w końcu się decyduje, wybiera z sesji te fragmenty, które
jakoś ujdą w tłoku. Płyta jest skracana.
Koledzy Muzycy! Czy nie działa taki mechanizm.?
W ręku trzymam dwa cedy, w przypadku których okres od
nagrania do wydania wyniósł aż trzy lata. Pierwsza płyta ma niewiele ponad 50
minut (a i tak połowę czasu zajmują tu sola perkusji i kontrabasu), druga
niewiele ponad czterdzieści. I to by było w zasadzie na tyle, jeśli chodzi o
cenzurkę.
Oczywiście wspólne nagranie AALY Trio i DKV Trio (kłania się
"Free Jazz" i Double Quartet Ornette'a Colemana) warte jest tych paru
złotych, jakie na nie wydaliśmy (wiadomo, że cedy są teraz piekielnie tanie,
np. taki 12cd box The Vandermark 5 z koncertów w Alchemii będzie kosztował śmieszne
350 zł; wychodzi poniżej 30pln za krążek, toż to prawie dumping; chyba sobie
kupię od razu dwa boxy), ale na tle życia i twórczości kolegi K.Vandermarka, to
raczej nudniejsza pozycja. A dodatkowo zapamiętajcie - gdy Gustafsson i
Vandermark grają razem, na pewno się nie słuchają.
Koncert formacji Witches and Devils (własność Marsa
Williamsa - uczestnika The Vandermark 5 w fazie prenatalnej), z udziałem KV i
paru świetnie nam znanych kolesi z Chicago, to trochę inna kwestia. Rzecz
ukazała się chyba w momencie, gdy Michael Dorf sprzedawał Knitting Factory i
cena transakcji była uzależniona od ilości pozycji w katalogu. Jakość dźwięku
jest tu bowiem KATASTROFALNA i w sumie to skandal, że ktoś to sprzedaje ZA
PIENIĄDZE!!! Ciekawe, że wydano tylko drugi set koncertu!? Strach pomyśleć, co
się działo w pierwszym. Polecam zwłaszcza solo Jima Bakera na pianie.
ABSOLUTNIE nic nie słychać!!! I to jest dopiero obciach. A ja się czepiałem
słabego dźwięku na ostatniej płycie Tymańskiego!?! Przegiąłem, słowo daję! (tak
na zupełnym marginesie - czytałem wiele recenzji tego tymańskiego dzieła i -
kurwa - nikt nie zauważył, że dźwięk jest taki sobie... Żyjemy w świecie
głuchych???).
Jest jeszcze jedna rzecz, która łączy oba cedy - kompozycje
Alberta Aylera. Wiem - są zajebiste, ale ile można słuchać interpretacji
"Bells" czy "Ghosts". Daliby by już spokój zmarłemu...
I to już naprawdę koniec. Pa, pa. Do zobaczenia na koncercie
kolegi K. Vandermarka w Polszcze (Kraków, Poznań).
Ps. "Double Or Nothing" jest oczywiście doskonałe (prezent
walentynkowy....).
Paal Nilssen-Love/ Ken Vandermark - "Dual
Pleasure 2", Smalltown Supersound 2005 (2CD)
Bridge 61 - Na żywo -
Scena Na Piętrze, Poznań, 19.03.2005
Człowiek: Ken Vandermark, lat czterdzieści i pół, z miasta
Chicago.
Maszyny: saksofon tenorowy, klarnet basowy (bywa także jakaś
jego mutacja), ostatnio także saksofon barytonowy.
Dzieła: nowe wydawnictwo z norweskim perkusistą Paalem
Nilssenem-Love, a także koncert kwartetu Bridge 61 w mieście Poznań.
Skutki: dużo emocji, poziom adrenaliny ewidentnie
podwyższony, spocone dłonie.
"Dual Pleasure 2" to duet amerykańsko-norweski w
swej drugiej edycji. Pierwsza nazywała się "Dual Pleasure" (bez
jedynki). Przynosi zestaw piosenek w wersji studyjnej (sztuk dziewięć, cedzik
pierwszy) i koncert z Oslo (trzy piosenki, cedzik drugi). Piszę PIOSENKI, bo
Paal tak śpiewnie na perkusji gra... Piszę dużymi literami, bo wiem, że wolno
czytacie... Formuła tego egzotycznego duo została zgrabnie określona na
pierwszej odsłonie Podwójnej Przyjemności. Grają dużo i w przeważającej części
razem. Wodotryski emocji, kąśliwe dialogi, uliczne petardy, ogniowe strzelby.
Edycja druga w części studyjnej przynosi wszakże nieco delikatnego wyciszenia i
mamy na niej nawet fragmenty do gwizdania nieznośnym bachorom przed snem.
Wersja live to już żywioł mysyssypi, w zasadzie godzinna improwizacja bez
ustanku plus bisik na cichy klarnecik (zapewne szarawy). Choć i tu dusza
wprawnego kameralisty znajdzie poletko dla swych lubieżnych peregrynacji
(początek drugiej części - dodam dla chcących pójść na łatwiznę).
Koncert. Kwartet Bridge 61. Zapewne na stronie
kenvandermark.com znajdzie się on w rubryce Collaborations, nie zaś Ensembles.
To jest kwartet demokratyczny, bez lidera, przynajmniej w teorii. KV na
barytonie (nowość!), klarnecie i tenorze, Tom Daisy na perkusji (The Vandermark
5), Nate McBride na kontrabasie i basie elektrycznym (Spaceways Inc.,
Tripleplay, FME), Jason Stein na klarnecie basowym (przynależność do rodziny
vandermarkowej nie znana). Zaczęli rzępolić wspólnie przed ostatnią wigilią, a
trasa w Polsce to w zasadzie ich pierwsza wycieczka. Docieranie temperamentów i
repertuaru. Póki co - rozrzut stylistyczny jest dość duży. Ostre, niemal
funkowe granie (bas McBride, niczym w Spaceways, a nawet mocniejszy), są też
wycieczki kameralistyczne, wyciszone, skupione (Stein jest bardziej kolorystą
niż napierdalaczem). Vandermark, Daisy i McBride, niczym bracia sjamscy,
rozumieją się bez słów, absolutna harmonia, porozumienie, zrozumienie. Stein
kapkę z boczku. Były momenty, gdy grał w innej drużynie. Biorąc wszak pod
uwagę, że kapelka jest w zasadzie w stanie prenatalnym, aż boje się pomyśleć,
co nam wysmaży, gdy zacznie raczkować. Oj, rodzi się wybitna grupa.
Nadstawiajcie uszu.
Na koniec uwaga techniczna: Ludziska, miejcie litość dla
mych uszu, nie organizujcie TAKICH koncertów w takich miejscach jest scena
teatralna Na Piętrze. Tam to mogą pijane bardy na swych niestrojących gitarach
pitolić aż do rana. Ale nie kwartet, chwilami bardzo głośny i bardzo elektryczny.
Szkoda, naprawdę szkoda. I jeszcze brak miejsca na nogi (o braku wodopoju nie
wspominając).
The Vandermark 5 "Alchemia" (12 CD),
Not Two 2005
The Vandermark 5, Koncert
w Scenie Na Piętrze, Poznań, 20.11.2005
Ken Vandermark feat. Marcin Oleś i Bartłomiej
Brat Oleś "Ideas" Not Two 2005
FME (Free Music Ensemble) "Cuts",
Okka Disk 2005
Otóż i kolejny tom wesołych opowieści o życiu i twórczości
Kena Vandermarka, zacnego 41- letniego saksofonisty i klarnecisty z Chicago.
Tom opasły i nasycony głębokimi emocjami recenzenta, który jest jedynie ślepym
i głuchym entuzjastą kilku frapujących dźwięków i gdzie mu tam do fachowych
eksploracji kolegów redaktorów poczytnych pism dżezowych. A jeśli za poczytne
przyjmiemy pisma ukazujące się w temże kraju w nakładach większych niż 10
egzemplarzy, to próżno pośród nich szukać recenzji wydawnictwa, które - bez
względu na prywatne preferencje kogokolwiek - jest bodaj najważniejszym
wydarzeniem jazzowym roku, przynajmniej po tej części Atlantyku (po drugiej
raczej nie, gdyż jest zbyt niekomercyjne).
Wasz recenzent myśli, rzecz jasna, o "Alchemii" -
dwunastopłytowej (!!!) rejestracji pięciu koncertów formacji The Vandermark 5,
jakie miały miejsce w mieście Kraków, w Klubie Alchemia, w marcu ubiegłego
roku.
Otwierając inny koncert tejże grupy, konferansjer
poznańskiej Sceny na Piętrze rzekł znienacka, iż oto "przed Państwem
najlepszy kwintet jazzowy od czasu Kwintetu Milesa Davisa, tego z Waynem
Shorterem". I jakkolwiek dyskusyjną i kontrowersyjną jest ta teza (zwłaszcza
w kontekście nieporównywalnych zasobów komercyjnych obu formacji), nie sposób
przejść nad powyższą konstatacją bez słowa komentarza. Bo dla tych, którzy
jazzu słuchają "naprawdę" i którzy jednocześnie mają spory bagaż
doświadczeń w słuchaniu muzyki improwizowanej (czyli mają na półkach kilka
stosów cedów z tego obszaru), teza wyżej postawiona jest prawdziwa lub całkiem
prawdopodobna. I by tego wątku nie rozwijać, dodam, że w mojej ocenie
rzeczywiście Ken Vandermark ma w sobie coś z Milesa Davisa z tamtych lat. Tym
czymś jest stałe i skuteczne poszukiwanie coraz doskonalszej koncepcji grania
zespołowego (słuchanie innych jako naczelna zasada konstruująca pracę w
grupie), zdolność do kreowania kolektywnych improwizacji (i pozostawania
jednocześnie jakby nieco "w cieniu wydarzeń") i rzadka w świecie
umiejętność dobierania genialnych muzyków do realizacji swych światłych
pomysłów (nie zapominajmy, że wielu muzyków Milesa z okresu drugiej połowy lat
60ych nigdy potem nie grało już tak genialnej muzyki, co teraz dotyka muzyków
Vandermarka, albowiem ja osobiście nie słyszałem jeszcze nagrań, np. Rempisa
czy Bishopa, które byłyby choć w połowie tak dobre, jak ich muzyczne wycieczki
w The Vandermark 5).
Ale dość tych teoretycznych wynurzeń, przejdźmy do omówienia
tego, co w preambule zapisane. O "Alchemii" na internetowych łamach
udanych portali jazzowych (jest taki jeden) i niegłupich pism młodych
muzykologów (jest takie jedno), powiedziano już sporo. Ja tylko dodam kilka
osobistych konstatacji. Po pierwsze, pochłonięcie takiej dawki muzyki w
niedługim czasie jest naprawdę sporym osiągnięciem (5 pełnowymiarowych
koncertów, plus 2 jam sessions, 12 płyt, 55 utworów, kilkanaście godzin
muzyki), ale ja od razu dodam, iż mimo, że wiele kompozycji granych jest na
tych koncertach wielokrotnie, ani na moment nie poczułem znużenia (słuchałem
"Alchemii" zgodnie z chronologią, przez pięć kolejnych dni, czyli dwa
cedy dziennie). Zawsze za to odczuwałem podwyższony poziom adrenaliny. Muzycy
też chyba odczuwali podobnie, bo z dnia na dzień grali chyba coraz lepiej, choć
wydaje się to niemożliwe (zwłaszcza przy odsłuchu pierwszych dwóch, trzech
płyt). Dowodzi tego wprost genialna gra kwintetu na sam koniec tej epopei
jazzowej (patrz: "Six Of One", ostatni temat drugiego seta piątego
koncertu i solo Jeba Bishopa - ten fragment mianuję dźwiękami wszechczasów, no
może tuż za "Footprints" rzeczonego kwintetu Davisa).
"Alchemia" musi zatem zostać płytą roku z tysiąca powodów, np. z
uwagi na rozmach edytorski, spektakularność rozmiaru wydawnictwa, na pewno na
miarę światową, o polskiej nawet nie wspominając. Ale co najważniejsze -
głównie z powodu jakości zawartej na niej muzyki. Dla zainteresowanych, ze
statystycznego punktu widzenia (wszak nie sposób posiadać wszystkie płyty KV)
dodam, że repertuar "Alchemii", obok cudzych utworów znanych z
poprzednich płyt formacji (m.in. Kirk, Rollins, Cherry, Taylor), zawiera
kompozycje Kena Vandermarka pochodzące z następujących płyt - sześć z siedmiu
utworów z "Elements Of Style
", wszystkie dziewięć kompozycji z
"Airport For Light", dwa numery z "Burn The Incline", jeden
z "Acoustic Machine" i trzy nowe kawalki (powstałe w Polsce), które
znalazły się na najnowszej płycie zespołu "The Colour Of Memory"
(recenzja niebawem). Box z Alchemii zawiera także dwa jam sessions z braćmi
Olesiami (płyty nr 11 i 12). Są bardzo frapujące, ale to tylko dżemy i na tle
fenomenalnych wycieczek V5 z pięciu krakowskich wieczorów, raczej nie
wytrzymują konkurencji.
A ów koncert poznański, rozpoczęty śmiałą tezą, wyżej
skomentowaną, pragnę podsumować poniższymi spostrzeżeniami. Po pierwsze - co
już powoli staje się banalne - był najlepszym koncertem, w jaki w tym roku
uczestniczyłem. Po drugie, The Vandermark 5 bez Bishopa (z Fredem
Lonberg-Holmem na wiolonczeli) pozostaje świetnym zespołem, a elektryczne jazdy
na wioli przypominają gitarowe pasaże tegoż Bishopa, znane z wczesnych płyt V5
i robi się całkiem milutko. Po trzecie - nowe kompozycje Kena są coraz bardziej
skomplikowane i przeto - przynajmniej dla mnie - jeszcze ciekawsze. Po czwarte
- Ken gra coraz więcej na barytonie i to też jest powód do rosnącej satysfakcji
(z uwagi na preferencje osobiste). Po piąte i ostatnie - poziom wzajemnego
zrozumienia muzyków osiąga w V5 absolut, co czyni tezę postawioną na początku
koncertu jeszcze bardziej zasadną (a zmiana składu nic tu nie poczyniła złego,
bo z Fredem wszyscy świetnie się znają, np. z Territory Band).
Wiem, ze trochę przynudzam, więc szybko kilka celnych ocen
kolejnych dwóch nowych płyt Kena Vandermarka. Najpierw trio z braćmi Olesiami
(nagrane i wydane w Polsce! - hymny pochwalne dla Marka Winiarskiego i jego Not
Two pozostawiam na kolejne recenzje z płyt tego wydawnictwa - zapewne już
niebawem). "Ideas", blisko 70 minut kolektywnych improwizacji tria
(wbrew wczesnym sugestiom braci Ken nie chciał grać gotowych kompozycji przez
nich przygotowanych) i zapewne całkiem ciekawa konstatacja, iż od pierwszej do
ostatniej minuty tego nagrania słychać, że jest to płyta braci Oleś (!). No
właśnie - to Vandermark poskromił swój gorący temperament i poszedł wedle linii
olesiowych, raczej wyciszonych, często kameralnych improwizacji. Zatem
"Ideas", jak każda płyta Marcina i Bartłomieja, wymaga skupienia,
wsłuchiwania się w każdy dźwięk. Dla wytrwałych nagroda jest duża. I taka myśl na
koniec - to z pewnością najlepsza pozycja w dorobku braci, choć z pewnością nie
najważniejsza w dyskografii Kena. Cóż z tego wynika - posłuchajcie i
skonstatujcie sami.
"Cuts" to trzecia płyta (choć w zasadzie druga -
debiut to był koncert w limitowanej edycji) w dyskografii tria Free Music
Ensemble (używającego także skrótu FME), w skład którego, obok lidera KV (autor
całego repertuaru), wchodzą także Nate McBride na basie i Paal Nilssen-Love na
perkusji. Pięć długich utworów. Pięć prostych kompozycji (jedna, dedykowana
rockowemu Shellacowi brzmi jak
Shellac, zwłaszcza w warstwie rytmicznej) i
tyleż rozbudowanych improwizacji. Nie wiem jeszcze do końca, ale FME jest chyba
w tej chwili najlepszą grupą Kena Vandermarka. Wciąż rozwijający się młodzi muzycy
(Paal ledwie przekroczył trzydziestkę, Nate też nie jest jeszcze w wieku
oldboya), którzy z płyty na płytę zostawiają moje usta w coraz bardziej
rozdziawionej pozycji i Ken - tu, nie bez przyczyny, w formule najbardziej
otwartej, swobodnej, rozimprowizowanej (nie mniej niż w duetach z
Nilssenem-Love - znanych jako Dual Pleasure). Wielka muzyka. I głośno, i cicho,
i subtelnie, i z wielkim rozmachem. Zawsze razem, zawsze w trio, choć zapewne
odsłuchane osobno ścieżki każdego z muzyków z tej sesji też przyprawiłyby nas o
gęsią skórkę. Trzech indywidualistów i idealnie zgrany kolektyw. Jestem za, a
nawet przeciw.
Territory Band-4 "Company Switch",
Okka Disk 2005 (2 CD)
I znów ten Vandermark... On jest doprawdy wszędzie, aż
strach otworzyć lodówkę... I powiem Wam coś ważnego - im jest go więcej, tym
bardziej padam na kolana. I nie potrafię sobie chyba wyobrazić stanu przesytu.
W trakcie jesiennych spotkań z kolejnymi dyskami wielkiej "Alchemii"
pochłonąłem nowy FME i płytę z braćmi Olesiami (gaz-eta poprzednia), wciąż
czeka na zakup nowy The Vandermark 5,
a tak pomiędzy wierszami w moim odtwarzaczu wylądował
kolejny krążek (a nawet dwa) Territory Band.
To czwarta edycja najpoważniejszego przedsięwzięcia
muzycznego Kena Vandermarka. Tym razem w składzie 11 osobowym. W stosunku do
poprzedniej edycji ubyło dwóch muzyków - brak tubisty Per-Ake Holmlandera i
odpowiedzialnego za elektronikę Kevina Drumma. Tego ostatniego zastąpił Norweg
Lasse Marhaug. W aspekcie muzycznym - że powtórzę za recenzją edycji trzeciej,
zamieszczoną w gaz-ecie dokładnie rok temu - rośnie rola elektroniki w TB, co
więcej zmiana muzyka wpłynęła nie tylko na rozmiar elektronicznych
peregrynacji, ale także na intensywność (czytaj: głośność) przekazu. Z
elektronicznych płaszczyzn szumu i hałasu raz to wyłania się akustyka
instrumentów żywych, raz w nich niknie, niczym w ogniu piekielnym. Więcej na
"Company Switch" stricte jazzowych konfrontacji w ramach grupowych,
kolektywnych improwizacji, chyba nieco mniej wycieczek w rejony współczesnej
kameralistyki (nie rzadkich zwłaszcza na dwóch pierwszych edycjach Territory
Band). Odnajdujemy bez problemu tradycję intensywnego, amerykańskiego free
jazzu zespoloną z doświadczeniami europejskiego, nieskalkulowanego free
improvisation (w sumie warto by wkleić w ten konglomerat muzyków z Europy i
Ameryki Petera Broztmanna - ciekaw jestem jakby się odnalazł w tym dość mocno
uporządkowanym żywiole wolnych improwizacji). W ramach silnego eksplorowania
tradycji natrafiamy także na wybitnie... mainstreamowy fragment
("Franja", kończący pierwszy krążek zestawu). Podziwiając tę w sumie
trudną muzykę, nie potrafię jeszcze nabrać do niej odpowiedniego dystansu
(oczywiście jej miejsce na prywatnej liście Best Of 2005 nie podlega dyskusji),
zwłaszcza w konfrontacji z poprzednimi edycjami. Oczywiście intryguje i
zachwyca ona moje zmysły w sposób gigantyczny, ale dystans w takim wypadku jest
niezbędny. Na okres noworoczny planuję pogłębiony odsłuch wszystkich edycji i
jeśli dojdę do interesujących konkluzji, to z pewnością podzielę się nimi z
Vivoczytelnikami (póki co, przypominam, iż w trzecim numerze zacnego
"Glissando" pojawiła się taka całkiem poważna eksploracja Janka
Topolskiego, a jest dostępna na glissando.pl.
Sound In Action Trio "Gate",
Atavistic 2006
Bridge 61 "Journal", Atavistic 2006
Ken Vandermark/ Paal Nilssen-Love
"Seven", Smalltown Superjazz 2006
Lytton/ Vandermark/ Wachsmann "CINC",
Okka Disk 2006
Ta pokaźna ilość wydawnictw, jakie tkwią przed Waszymi
oczyma w preambule niniejszej recenzji, to zaledwie część tegorocznych żniw dla
fanów Kena Vandermarka. W tymże roku 2006 światło dzienne ujrzały także nowe
albumy trzech najważniejszych formacji tego wspaniałego saksofonisty i
klarnecisty - Territory Band (potrójna), FME (podwójna) i The Vandermark 5 (pojedyncza).
W sumie 10 krążków (na minuty pozwolę sobie nie przeliczać).
W kategorii żniw należy chyba także wspomnieć, iż w tym roku
Ken Vandermark gościł w naszym pięknym kraju czterokrotnie - z Free Fall,
Sonore, FME i The Vandermark 5 (co przy zaledwie dwóch trasach w roku ubiegłym
także robi wrażenie).
Otóż i po tym trochę zaskakującym, matematycznym wstępie,
drobna konstatacja osobista. Jako wierny, głęboki i pozornie niezniszczalny fan
i piewca wspaniałości tej muzyki, muszę przyznać, iż doznałem przesytu. Nawet
bowiem najwspanialsza potrawa w zbyt dużej ilości prowadzić może do sporych
kłopotów.
Oczywiście każda z omawianych tu płyt jest doprawdy co
najmniej wyśmienita, w przypadku "Seven" i "CINC" chodzi
nawet coś więcej (z pewnością trafią na moją prywatną Best Off mijającego
roku). Ale wielkie opadły emocje, a w głowie kołacze wołanie o odrobinę umiaru,
Panie Krzysztofie. Oczywiście jest jeszcze pytanie merkantylne. Czyj portfel
wytrzyma taki natłok wydatków ? Osobiście znam tylko jeden taki portfel.
Ale po kolei, kilka spostrzeżeń o każdej z płyt.
"Gate" to hołd dla bopowej perkusji. Nagranie powstałe w 2003r., z
dwoma perkusistami (Barry, człek od Sun Ra i Daisy), przynosi obok własnych
kompozycji KV także klasyki, wśród których znajdujemy wspaniałe "Love
Cry" Aylera (stosunkowo mało eksploatowany evergreen free jazzu),
"The Prophet" Dolphy'ego, a nawet "One Down, One Up"
(rzadko przez KV wykorzystywany Coltrane). Podobna konwencja jak na pierwszej
edycji tego tria (jeszcze z lat 90ych). Czujne granie, świetne improwizacje w
gęstej sieci perkusyjnych eksploracji, ale całość dość przewidywalna. Trochę
jak akademickie ćwiczenie, bez większej dozy szaleństwa. Oczywiście to szkoła
najwyższych lotów, ale jednak szkoła.
"Journal" to debiutancka (i pewnie jedyna) płyta
kwartetu Bridge 61 - KV, Jose Stein (klarneciarz), McBride i Daisy. Już przy
okazji ich koncertu w Polsce (wiosna 2005) pisałem, iż o ile trzech muzyków tej
formacji zna się jak łyse konie i świetnie im iskrzy w trakcie grania, o tyle
Stein jest w tej konwencji wybitnie uśpiony i pasuje jak pięść do nosa. Koncert
bronił się wszakże swą oczywistą dramaturgią i emocjami płynącymi ze sceny.
Niestety w nagraniu studyjnym wszelkie wątpliwości przybrały na sile i całość
wygląda trochę jak ładna, ale całkowicie oziębła kobieta. Zero emocji. Szkoda,
ale moim zdaniem Bridge 61, w kontekście innych projektów, to niestety
artystyczny niewypał i oby KV do niego nie wracał (ponoć nie ma zamiaru).
Ale dość marudzenia, dwa pozostałe tytuły to już najwyższe
loty. Dodatkowo dowodzą one, iż im mniej kalkulacji i akademickiego
wyrachowania, a więcej improwizacji i nieprzewidywalności, tym muzyka z
udziałem Kena Vandermarka zyskuje, tym jest wspanialsza.
"Seven" - duet z Paalem Nilssenem-Love, to już
trzecia edycja tego pomysłu muzycznego, zwanego przedtem Dual Pleasure. Tym
razem tylko godzina lekcyjna. Ale czyż to nie wspaniałe, słuchać jak rozwija
się perkusyjna sztuka Paala i jak poziom interakcji pomiędzy muzykami wznosi
się nieustannie, bez ryzyka jakiegokolwiek punktu przegięcia. Szczególnie
zwracam uwagę na środkowy fragment ("Open To Close"), gdy Paal gra
inaczej niż dotychczas (trochę przypomina Hamida Drake'a, gdy ten gra dłońmi).
"CINC" to demokratyczne trio KV z Phillipem
Wachsmannem (skrzypce i elektronika) i weteranem perkusyjnego free improv -
Paulem Lyttonem. Nagrania koncertowe (100% improwizacji!) z roku 2004. Od
ostrego i hałaśliwego free improv, po oniryczne pasaże skrzypiec wspomaganych
elektroniką. Wszystkie możliwe, pozytywne doznania estetyczne mają tu racje
bytu. Znane nam postelektroniczne eksploracje ze stosunkowo trudnej płyty
"English Suits" (duet KV i Lytton), w obecności Wachsmanna nabierają
zadziwiającej lekkości i tworzą spójną i porywającą całość. Wielka płyta!
Jeb Bishop Trio/Quartet -
"Afternoons", Okka Disk 2001
Thread Quintet - "Long Lines", Future
Reference 2003
Kevin Davis/ Dave Remis - "Duets",
Future Reference 2004
W powodzi zachwytów nad chicagowską sceną jazzową początku
XXI stulecia, jaka przelewa się przez co ambitniejsze pisma krajowe, w tym
zacną Gaz-etę (z zawsze pojawiającym się w pierwszym szeregu Kenem
Vandermarkiem, rzec jasna), warto chwilami delikatnie przycupnąć i poddać
naszej recenzenckiej lupie dokonania mniej znane, szczególnie te, w których
nagraniu przywołany wyżej bohater nie maczał swych paluchów.
Poniżej trzy przykłady muzyki firmowanej przez kolesi
bezpośrednio współtworzących gigantyczne płyty Vandermarka w ostatnich latach.
Jak postaram się wykazać poniżej, efekty muzycznej działalności tych panów bez
udziału KV nie zawsze kładą nas na kolana. Co więcej, często pozostajemy w
mocno wyprostowanej pozycji, a zdziwienie nie jest reakcją rzadką.
Zacznijmy od ceda "Afternoons" firmowanego przez
3/5 składu Vandermark 5, pod kierunkiem najlepszego puzonu świata (autocytat)
Jeba Bishopa. Trio wspierane jest przez znanego w Chicago szarpidruta, Jeffa
Parkera, odpowiedzialnego w wietrznym mieście za scenę postrockową z
aspiracjami pseudojazzowymi (Isotope 217, Chicago Underground etc.). Płyta w
pełni potwierdza umiejętności techniczne Bishopa i wyobraźnię improwizatorską
najwyższych lotów, godną wszystkich jego kooperacji z Vandermarkiem. Sekcji
rytmicznej też zarzucić wiele nie można. Problem jednak jest, bo muzyka zawarta
na "Afternoons" w wielu fragmentach zwyczajnie nudzi. Jest stonowana,
pozbawiona ładunku ekspresji typowej dla grania Bishopa w Vandemark 5, czy
School Days. Kompozycje jakich tysiące, żadnej z pewnością nie powstydziłby się
nasz obciachowy Ptaszyn Wróblewski. Osobny problem to kolega Parker. Znamy go,
wiemy, że serce u niego gorętsze od potencjału tkwiącego w palcach. Gdy gra
głośno i daje gitarze zawładnąć naszą percepcją nie jest źle, a nawet bywa
ciekawie, jak w kompozycji otwierającej ceda. Gorzej, gdy w Parkerze budzi się
zew jazzmana. Robi się wtedy tak sztampowo, że wszyscy gitarzyści mainstreamowi
razem wzięci nie są w stanie tak przynudzać jak nasz bohater. Chłopaki snują
sobie urocze balladki, równie nowatorskie i porywające, jak ostatnie hity
jazzowe Jarka Śmietany.
Thread Quintet to formacja będąca kalką Vandermark 5
(dokładnie ten sam zestaw instrumentów). Tworzą ją muzycy chicagowscy, wśród
których rozpoznajemy saksofonistę Davea Rempisa (w V5 od końca lat
dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia). Za bas odpowiedzialny jest szef
wytwórni Future Reference Brian Dibblee (jego duet z KV recenzowałem
onegdaj). Nazwiska pozostałych muzyków niewiele Wam powiedzą. Na cedzie
dostajemy godzinę jazzowego mięcha. Nudy, jak na wyżej omawianej płycie, tu nie
uświadczysz. Soliści rżną w sposób komunikatywny, sekcja jedzie sprawnym
walkingiem (bez wszakże wycieczek w bok). Mam tylko nieodparte wrażenie, że
ciągle grają jedną kompozycję. No i, last but not least, to tylko kalka, ubogi
krewny, Vandermark 5 dla mniej wymagających. Cóż takie formacje jak V5 nie
rodzą się w każdej chicagowskiej chacie (a szkoda, rzekłby poeta...)..
Na koniec duet Dave'a Rempisa z Kevinem Davisem na
wiolonczeli. Kapka nie do końca komunikatywnej kameralistyki współczesnej z
inklinacjami sonorystycznymi (jeśli wiecie, co mam na myśli, ha, ha...). Trzy
rozbudowane improwizacje w duecie. Cóż, nie zawsze świeci słońce nad Chicago, a
niektóre płyty tam płodzone mają się do muzyki Vandermarka, jak Chicago Bulls
postjordanowskie, do ekipy z lat 1991-98. Dla poprawienia nastroju, przypomnę,
że wszystkie wydawnictwa Future Reference są do darmowego ściągnięcia z
pajęczyny..
Dave Douglas "Infinity" RCA Victor
Słuchajcie!
Jest problem. Najbardziej kreatywny muzyk jazzowy drugiej połowy lat
dziewięćdziesiątych wydał niezłą kichę! Ja wiem. Ja rozumiem... Większość
obecnych płyt w tej branży temu cedowi nawet do pięt nie sięga, ale sorka... Od
Pana Douglasa mam prawo wymagać więcej! Nie będę tu udowadniał tezy, że gość
jest wybitny (patrz: http://www.emd.pl/muzyka/index.htm, tamże moja drobna
słowna peregrynacja na ten temat), ale powiem, że jazz (w sensie jazz) żyje od
paru lat tylko dlatego, że regularnie płyty wydaje Pan D.D. A tu takie
"Infinity", kwintecik zachowawczy i przynudzający cokolwiek. Odgrzane
kluchy, bez smaku specjalnego i grama świeżości. Pewnie jest jakaś głębsza
myśl, przesłanie... (he, he...).
Choć składzik całkiem, całkiem... Jest i Chris Potter za
rurze, i James Genus na basie, i Uri Cane na klawiszu.
Ale się nie udało. Nuda, Panie, nuda..., jak w polskim
filmie.
Dave Douglas - Strange Liberation / RCA
Victor/Blue Bird 2004
Trochę się woziłem z tą płytą, przyznam bez bicia, bo już
chciałem powitać świeżo upieczonego 40-latka, Dave'a Douglasa, w krainie
Wiecznego i Bezpiecznego Mainstreamu, ale jakoś sumienie wielkiego fana jego
talentu nie pozwoliło mi na tak radykalne posunięcie. Oczywiście Douglas co
najmniej od początku tego stulecia nie popełnił jakieś szczególnie wybitnej
płyty, a niektóre, np. "Infinity" (tegoż samego Quintetu), były
prawdziwie nudne, o czym nie omieszkałem poinformować vivoczytelników w
stosownym momencie, ale - tak czy inaczej - nie można odmówić jego nowej
propozycji muzycznej "Strange Liberation" uroku i paru naprawdę
udanych dźwięków.
Rzecz, jak wyżej wspomniałem, dokonała się tu w kwintecie
znanym z "Infinity" (Douglas, Potter, Caine, Genus i Penn), ale - co
definitywnie ważne - z gościnnym udziałem Billa Frisella. Ten wielki matuzalem
gitary jazzowej, podobnie jak Douglas, ostatnimi czasy nieźle przynudza (zaliczyłbym
go nawet złośliwie do nurtu współczesnego avant-country, he, he...), ale
wielkim gitarzystą pozostaje (to wszak tytuł niezbywalny). Mamy zatem
quasi-elektryczny kwintecik (Caine posuwa na fenderku całkiem fajnie, i
znacznie ciekawiej niż na "Infinity"), z dodatkiem frisellowskiej
gitary. I powiem Wam, że jazda jest milutka. A że moje oczekiwania wobec
Douglasa są w roku 2004 znacznie mniejsze niż w roku 2000? Cóż... Berło
światowego króla jazzu przejął Vandermark i ten stan mnie nie niepokoi.
Dostałem godzinę cholernie porządnego jazzu (dźwięk
Douglasowej trąbki jest wciąż piękny i jedyny w swoim rodzaju) i taki stan
rzeczy mnie zadawala. Nie ma mrowienia w kręgosłupie. Jest treściwy deser z
ulubionych przysmaków.
Steve Swell's Slammin' The Infinite "Remember
Now", Not Two 2006
A tu, taki sobie kwartecik ulicznych grajków zza wielkiej
wody, co to nigdy nawet ręki nie zdołali podać takiemu Hancockowi. Ale
niektórzy z nich dostąpią zaszczytu zagrania z Nim na jednym festiwalu letnim w
krajowej stolicy!!! A tamże zagrają również klasycy free jazzu Medeski, Martin
and Wood !!! (czekających na dalsze tego typu rewelacje odsyłam do lektury
dodatku specjalnego rzepy z okazji tegorocznego warsaw summer - uff, niektóre
dziennikarskie hieny powinny iść do gazu, naprawdę).
Ów rzeczony kwartecik marnych ulicznych grajków tworzą:
Steve Swell - puzon, Sabir Mateen - alto sax, tenor sax, cl, alto cl, Matthew
Heyner - kontrabas, Klaus Kugel - perkusja.
I znów to nieznośne Not Two!? Jak długo tak można?! Znów
trzeba będzie genialną płytę jakoś przemilczeń w Jazz Forum. To już doprawdy
uciążliwe?
Osiem kompozycji wspaniałego puzonisty Steve'a Swella (nie
mylić ze Swallowem), którego Ci z lepszą pamięcią kojarzą np. z genialnymi
produkcjami Michaela Formanka z lat 90ych, ubranych w dźwięki przez wysoce
energetyczny kwartet bez instrumentu harmonicznego (ulubiony pomysł na granie
Waszego Recenzenta). Mateen i Heyner - to właśnie owe rzeczone uliczne grajki,
albowiem współtworzyli onegdaj (wraz z m.in. Danielem Carterem) legendarny Test
(jedna pozycja w katalogu Eremite, niestety out of print).
Godzina okiełznanego freejazzowa mięcha. Duża
kooperatywność, klarowne, wyraziste w formie kompozycje. Wiele momentów zadumy,
wciśniętych pomiędzy chwile wirtuozerskich galopad improwizacji. Atomowy bas,
drapieżna perkusja, wyborny saksofonista, no i puzon na dokładkę?
Obawiam się, że moja prywatna lista Best Off 2006 będzie
prawie w całości wypełniona produktami Not Two. Marek, jesteś niepoprawny?
Marcin Oleś - Ornette On Bass / Not Two 2003
Wyobraźcie sobie, że istnieją inne portale niż vivo.pl
(chodzi o krajową edycję). Wyobraźcie sobie, iż jeden z nich (nazwa handlowa
znana redakcji) prowadzi konkurs na najlepszą polską płytę jazzową. Wyobraźcie
sobie, że takie matuzalemy krajowego dżezu jak Namysłowski i Urbaniak w trzecim
tygodniu konkursowej zabawy mają po ... 1 głosie (słownie: jednym!). Wyobraźcie
sobie także, że trzydzieści lat temu pewna hanyska powiła bliźniaki i dała im
na imiona Bartłomiej i Marcin. Po mężu było Jej Oleś.
A teraz, gdy Wam jeszcze wyobraźni starcza, dodam, że bracia
pobrali całkiem szacowne wykształcenie muzyczne (jeden zasiadł za gary, drugi
szarpie za struny basowe), a od kilku już lat popełniają cyklicznie coraz
bardziej udane cedy. Świat (znaczy rejon za stodołą) usłyszał o bracholach, gdy
zasiedli do stołu z niejakim Adamem Pierończykiem, zaś zachwyty zaczęły się od
ubiegłorocznej kooperatywy z Mikusiem Trzaską. Teraz brachole dają już czadu na
całej linii i w ciągu minionych 12 miesięcy ujawnili światu kolejny tytuł z
M.T., kwartecik z transkrypcjami Pendereckiego, trio z Theo Joergensmanem, trio
z Davidem Murray'em, a także solową ekspozycję Brata Marcina (to o niej
dzisiejsza lekcja). Za te płytki (z wyłączeniem Pendereckiego) zebrali ponad
200 głosów i liderują w konkursie, o którym mowa na wstępie, na skalę
dramatyczną.
Inkryminowany zaś cedzik Marcina (lider w powyższej
klasyfikacji), to 12 kompozycji solo na kontrabas. Tytuł - nie bezpodstawnie -
sugeruje, iż to tribute dla Ornette'a Colemana. I tak też jest, albowiem aż 66%
materiału to właśnie dziełka ojca free jazzu. Solowy kontrabas to zaiste
odważna propozycja, tym bardziej, iż rzecz pozbawiona jest absolutnie
wirtuozerskich popisów, galopujących pasaży i quasi-funkowych napierdalanek.
Muzyka jest stonowana, spokojna, rzec można cicha, wręcz kameralna. Każdy utwór
grany jest inna techniką (ale tu bez szczegółów, bo nie czuję się kompetentny).
Czterdziestokilkuminutowy ced zawiera aż trzy wersje mojego ulubionego kawałka
Colemana "Lonely Woman". To fundament tej przeuroczej płyty. Dla mnie
relaksacyjna podróż najwyższego sortu.
David Murray feat. Marcin Oleś and Bartłomiej
Brat Oleś "Live in Cracow ",
Not Two 2003
Otóż, i kolejny przejaw aktywności zawodowej Synów Sosnowca,
Braci Olesiów, których różnorakie ujawnienia staram się od czasu pewnego
relacjonować czytelnikom gaz-ety. Tym razem w ich wojownicze łapska dostał się
jeden z bardziej wykwintnych tenorzystów współczesnego jazzu, Pan David Murray.
Rzecz zaaranżowana została przez moją ulubioną postać dżezowego establiszmentu,
kolegę Dionizego P. z miasta Mosina (kto nie wie, gdzie TO jest, niech pisze do
mnie). Kolega ów organizując trasę Murraya po kraju, celem obniżenia kosztów,
angażował w każdym z koncertów inną, krajową sekcję dla gwiazdy wieczoru. W
Krakowie trafiło na naszych Olesińskich (by nie być posądzonym o wrodzoną
złośliwość, dodam, iż kolega Dionizy był animatorem pierwszego spotkania
Lestera Bowie’ego z Miłością lat temu dziesięć, a tego historia mu nie
zapomni!). Zatem w trakcie kolejnych edycji jakiegoś festiwalu na jednej scenie
stanęli - mający kłopoty z nadwagą, acz posiadający wręcz cyrkowe umiejętności
dmuchania w rurę, Murray (popełnił masę płyt, ja wszakże polecam te u boku
Jamesa Blood Ulmera, w ramach Music Revelation Ensemble) i Bracia Olesiowe,
zatem człeki o skrajnie różnych temperamentach muzycznych. Zagrali godzinkę z
okładem i z tego Not Two wydała ładny cedek (ach, ta tektura... jakkolwiek VIVO
wydaje na cieńszej i przeto wygodniejszej; ... muszę zaplusować za tego
Badawiego - przyp. autor). I znów, jak w przypadku nowej płyty Adama
Pierończyka trzeba się chwilę zatrzymać i nabrać oddechu. No cóż... Pisali
nawet we wkładce do płyty, że w przypadku takich jednorazowych spotkań
muzycznych, do tego ludzi dość odmiennie pojmujących dżezowy fyling, trudno o
powstanie rzeczy wybitnej. Fakt, najgorzej to nie wyszło, ale ja nie mogę nie
porównywać powyższej kooperacji np. z nagraniami naszych Olesińskich z Trzaską
Mikołajem, z miasta Gdańsk. A na tym tle, Moi Drodzy (fuj!), należy zapytać,
kto to jest David Murray? I czy On w ogóle słuchał co mu Bracia podgrywali?
Choć nie, muszę przyznać, że chyba jednak słuchał, bo jak na jego możliwości
grał dość cicho... Zresztą grali prawie wyłącznie kompozycje Braci, a Murrayowi
pozwoli tylko jeden własny kawałek przedmuchać. I dobrze! Nie będzie nam tu
żaden amerykaniec, do tego nie biały, jakieś swoje dyrdymały serwował! My, nie
gęsi, swoje kompozycje mamy! Niech żyją Olesiowie! I ziemia sosnowiecka, co ich
spłodziła! Czekam na kolejną płytę z Mikołajem. Koncert w Zamku Poznańskim był
miodziasny!
Oleś/Trzaska/Oleś -
"La Sketch Up "
/ 1kg 2003
"Ole Oleś!" chciałoby się krzyczeć, parafrazując
słynną Coltrane'owską megakompozycję. Może trochę na wyrost, może trochę za
wcześnie, ale w sumie, czemu nie?
Weź do ręki nowy dżezforum, przeczytaj dżeztop. Pamiętaj, że
ta gazeta powstaje za publiczne pieniądze. I co? Widziałeś tam na istotnych
pozycjach takie nazwisko jak Oleś? Nie? Jesteś ślepy? Nie. Ich tam naprawdę nie
ma. Nie przeszkadza Ci to? Idź do tygmontu. Nie trzeba płacić za wjazd na
koncert. Uwal się. Nie zadawaj sobie trudnych pytań. Kup kolejną przełomową
płytę Namysłowskiego lub Miśkiewicza. Masz prawo.
Albo.
Kup 50 minutowego ceda, którego okładka drukowana jest na
fajnym, sztywnym papierze, zaś za druk odpowiada SUPERPOZIOMKA (ktoś nie zna?
Nie gadam z Nim). Wydawnictwo ma tytuł odważnikowy. Ale dość tego.
To jest absolutnie genialna płyta. Nawet szkoda mi czasu, by
to udowadniać.
Czy zamknąłeś się kiedyś w ciemnym garażu z instrumentem w
ręku (było Was trzech?). Zamknąłeś oczy? Zagrałeś? Co Ci z tego wyszło?
Czy wiesz, co to synergia? Czy wiesz dlaczego ludzie łączą
się w stada, miast walić konia w zaciszu jaskini?
Czy rozumiesz zrozumienie wieloletnich kochanków, którzy po spełnionej
nocy (czy orgazm można multiplikować?), gotują sobie rano zupę mleczną? Czy
uważasz, że potrzebują książki kucharskiej?
Czy rozumiesz, co do Ciebie mówię?
Czy razem oznacza wyżej i lepiej?
Czy Miko Trzaska jest z domu Oleś?
Posłuchaj. Jeśli nie jesteś głuchy - zrozumiesz.
Mikołaj Trzaska - "Danziger
Strassenmusik", 1kg Records 2004
Trzaska/Friis/Uuskyla - "Unforgiven
North", 1kg Records 2004
Oto dwa cedy najdobitniej gruntujące moje wewnętrzne
przekonanie, iż Mikos Trzaska jest obecnie najciekawszym polskim muzykiem
dżezowym.
Oczywiście są bracia Olesiowe, ale ich niepodważalna
wielkość jest także udziałem przedmiotu lirycznego tej egzegezy.
Stańko jest pomnikiem, a popularność Możdżera ma coś z urody
Brittney Spears. Dżeztop czytelników dofinansowywanego z moich pieniędzy
dżezforum tworzony jest na zasadzie kopiuj-wklej. Ja nie widzę różnic w
stosunku do wyników z lat ubiegłych (np. taki puzonista Nagórski, od lat na
pierwszym miejscu w swej kategorii - czy ktoś słyszał w ciągu ostatnich pięciu
lat jakieś nagranie tego Kolesia??? Na znalazcę czeka cenna nagroda).
Mikos postanowił onegdaj zagrać serię koncertów na ulicy, w
swym rodzinnym, nadzwyczaj uroczym Danzigu. Jak rzekł w pewnym wywiadzie -
zrobił to by poszukać pokory. Chciał wyjść z muzyką do ludzi, dla których jest
absolutnie obcą, anonimową postacią. Powtarzam - zrobił to by odnaleźć w sobie
trochę POKORY. Czy nasze dżezowe gwiazdki znają takie słowo???
Znalazł tę pokorę z całą pewnością, a jak dowodzi krótkie
video zamieszczone na cedzie, w proces nauki pokory włączyły się także służby
porządkowe miasta Danzig.
Na muzyczną przechadzkę po Starówce zabrał swe basowe i
perkusyjne ego - czyli braci Oleś. Zagrali spokojną, wyczuloną na każdy dźwięk
paletę rubasznych kompozycji własnych i niezniszczalne "Lonely Women"
Ornettea Colemana. Ludzie na Mariackiej klaskali (był nawet bis!!!), ptaki
ćwierkały zachęcająco (słychać na cedzie!!!), a my dostaliśmy
pięćdziesięciokilkuminutowe wspomnienie z jednego z tych koncertów. Piękne,
pokorne i głębokie. Choć to wcale nie jest najlepsza płyta Mikosa, to nie jest
też z pewnością najlepsza płyta tego tria. Ale tu gra szła o coś innego. I być
może właśnie ta płyta najwyraźniej uzasadnia tezę sformułowaną na początku tej
egzegezy. Posłuchajcie bez pośpiechu, w kapciach, najlepiej na trawie (z tym
ostatnim wszakże poczekać musimy jeszcze czas jakiś). Odwaga i triumf. Mikos,
znów będę chciał Ci podarować całą paczkę papierosów.
Było bardzo cicho, a teraz będzie bardzo głośno - koncert
Mikosa z sekcją rytmiczną Petera Brotzmana, nagrany w Gdańsku (przy okazji - ja
widziałem koncert w Poznaniu, dzień wcześniej). Dodam od razu, iż materiał
zawarty na cedzie to chyba najostrzejsza pozycja w dorobku Mikosa, ale koncert
poznański był... głośniejszy! Sam Mikos twierdzi, że to jego najbardziej
jazzowa płyta.
Basista elektryczny (Friis Nielsen) ostro szarpiący struny
wieloma obiektami, perkusista (Uuskyla) grający raczej w poprzek niż wzdłuż i
Mikos na swych pokrętnych rurach - alcie i klarnecie basowym - w formie
przynajmniej wybornej. Inne granie niż z Olesiami. Wręcz inny gatunek muzyki.
Ekspresja zamiast nostalgii poszukiwań. Niepokornie i nie dla redaktora
dżezforum. Wersja dla pragnących głębiej i bardziej szczerze. Jakiś mądrala na
gaz-ecie (a potem także diapazonie) nasmarował, że z takiego spotkania mogłaby
wyjść lepsza płyta... Hmmm... proponuję samemu zadąć w rurę i zrobić sprawną
palcówkę na basie (perkusję mu odpuszczam).
Ale co tam - miało być o tym, że Trzaska Mikołaj wielkim
saksofonistą jest. Słucham go często, w wersji live słyszałem razy
kilkadziesiąt (co najmniej!). I wciąż słyszę, że jest o jeden dźwięk do przodu.
Za każdym razem w jego grze pojawia się coś, czego nie słyszałem poprzednim
razem.
Znaczy - kolega się rozwija. Co było do udowodnienia.
Trzaska/ Wirkus -
"Noc/ Nacht", Kilogram Records 2005
Ulubiony krajowy saksofonista Waszego ulubionego krajowego
recenzenta nie odpuszcza i wciąż rzuca w paszcze wygłodniałych pismaków
smakowite kąski. Płyty z ukraińskim poetą Andruchowyczem sobie odpuściłem, bo
to nie moje klimaty, nadto pojedyncze utwory, jakie onegdaj wysłuchałem w
lubieżnym formacie mp3, wydały mi się nazbyt ilustracyjno-rockowe. W poczekalni
czeka kolejne wydawnictwo supertria Oleś/Trzaska/Oleś, liczymy także po cichu
na jakieś nuty z Peterem Brotzmannem (choć trasa się nie udała z powodu żałoby
kwietniowej). Mikos zatem rośnie w siłę i nawet już udziela wywiadów babskim
pismom (patrz: Zwierciadło, nr bieżący).
A teraz "Nacht", też kapkę ilustracyjna luta,
inspirowana twórczością Stasiuka Andrzeja, lat 45. Mikos Trzaska w duecie z
Paulem Wirkusem, starym słupskim punkolem, który powoli staje się gwiazdą sceny
elektronicznej i to raczej bardziej germańskiej niż słowiańskiej. Czterdzieści
minut klikająco-szumiącej e-muzy z niekoniecznie wiodącym udziałem mikosiowych
rur (szczególnie udane są pasaże z klarnetem basowym). Bardzo podoba mi się
Wirkus, który nie unika także żywych dźwięków (wszak on perkusistą jest z
zawodu).
Ewidentnie udana płyta, na pewno najlepsze wydawnictwo
Trzaski z klimatów niejazzowych (znów pięknie wydane; pozdro dla
Superpoziomki!!!).
Pulsarus "Digital Freejazz", Tone
Industria 2005
Łoskot "Sun", MJT 2005
Dwie nowe polskie płyty z jazzem dekonstruowanym
współcześnie brzmiącą elektroniką. Debiutant (chyba absolutny) i weteran. I
najczęstsze ostatnio moje pytanie w wypadku takich propozycji muzycznych - jaka
jest optymalna długość płyty spod znaku "polishelectronicjazz" ????
Pytam nie bez kozery, bo nie dalej jak rok temu utyskiwałem nad długością (40
min) i nadmierną powściągliwością improwizacyjną najnowszego dzieła zacnego
Robotobiboka ("Nawyki przyrody"). Teraz mogę wiele z tamtej recenzji
powtórzyć oceniając nowy Łoskot. Dużo ciekawych dźwięków, fajnych
sonorystycznie pomysłów, ale znów to tylko szkice, a całość trwa z trudem 40
uroczych minet.... Oczywiście w wersji live pomysły te są ciekawie rozwijane
(koncert w poznańskim Zamku, 20.01), ale my tu o cedzie smarujemy i do niego
się odnosimy. I jeszcze taka łoskotowa refleksja - kiedyś to był strasznie
ważny zespół dla Mikołaj Trzaski. Dziś, gdy popełnił kilka genialnych krążków
(Olesie, Brotzmann ...) Łoskot jest już tylko przystawką. Dla Walickiego i
Gwincińskiego chyba też (o Pawlaku nie mam zdania, bo nie pamiętam jego muzyki
pozałoskotowej, a on tu dodatkowo jawi się jako główny konstruktor dzieła w
wersji ostatecznej, zwłaszcza na etapie elektronicznej postprodukcji). Zatem
Łoskot w 2006r. to taka sentymentalna zabawa paru kumpli. Słuchamy, bo tych
kumpli strasznie cenimy, lubimy ich poczucie humoru, ale to już nie jest
pierwsza półka. Ot, taka zabawa z dźwiękami...
Z drugiej strony Pulsarus. Trzech kolesi z kupą elektroniki,
szalonymi pomysłami i potężnym bagażem odsłuchanego fussion w głowie (z tych
lepszych płyt). Tu płyta trwa ponad 70 minut i niestety pod koniec jest nieco
przegadana (zabrakło krzty samokrytyki). Ale żeby sprawa była jasna - wbrew
wielu opiniom na zacnych łamach jeszcze zacniejszych portali i pism
drukowanych, których nikt nie kupuje - to jest kawałek świetnej muzyki, która
mnie absolutnie pozytywnie zaskoczyła. Ten "Freejazz" w tytule trzeba
potraktować bardziej humorystycznie, ale już "digital" bez słowa
dyskusji - jak najbardziej zasadnie. I takie transeuropejskie skojarzenie z
norweskim Supersilent. Miłe, prawda? Czekam na nowe propozycje, chętnie pójdę
na koncert.
Czyli ile powinna trwać płyta polishelectronicjazz?
Proponuję długość odcinka serialu "K jak Kretyn". W domu brakuje mi
płyt w takiej długości, a czymś się trzeba zająć dwa razy w tygodniu przez ok.
50 minut, gdy reszta domowników traci czas. A ja lubię cedy w całości
pochłaniać...
Janusz Zdunek 5 Syfon - New Tango / Post_post
2004
Od pewnego czasu Janusz Zdunek (Polska, Bydgoszcz, trąbka)
firmuje nagrania Syfonu także swoim nazwiskiem, co zasadniczo ułatwia odbiorcom
jego twórczości zadanie, polegające na prawidłowej identyfikacji zespołu, tak
zwanego tytułu wykonawczego w formie czysto werbalnej (nie ma obciachu w
emptypiku, jak chcesz się zapytać, gdzie leży żądany cedek). Nigdy nie
wiedziałem bowiem, czy mówić "cztery syfon", "czwarty
syfon", czy może - co stosowałem w praktyce - "four syfon". A
tak - jest Zdunek i tyle. Choć w sumie Syfon, tak czy inaczej. Od teraz z
"piątką" w tytule, z racji rozrostu osobowego.
Zdunek popełnił ze swoim Syfonem, jak go zwał, tak zwał,
czwartą płytę, i to już jest nie mała kolekcja, jak na polski, skamieniały
rynek dżezowy. Klasyczny, na modłę masadową, kwartecik bez instrumentu
harmonicznego (oj, lubię takie loty...) uzupełniony został o klienta z
gramofonami, zatem mamy 5 Syfon. W zasadzie możnaby było napisać 6 Syfon, bo
muzyków dość często uzupełniają raperzy w wersji krajowej i anglojęzycznej
(stanowiąc przy okazji kolejny dobitny dowód, że język polski nie jest językiem
narodowym hiphopu).
Nie pijam ze Zdunkiem wódki, więc się Go szczerze nie
zapytam, jakie to powody zdecydowały, że dotychczasowy Syfon uległ rozbudowie.
Sugestia Rafała K., iż to względy koniunkturalne trochę mnie boli (jam wszak
jest dość poważny fan Syfonowych wycieczek), ale obiektywnie rzecz ujmując -
chyba nie jest ona zbyt daleka od prawdy. Syfon zatopiony w hiphopowym sosie
uległ dramatycznemu spłaszczeniu (uproszczeniu, zbanalizowaniu, etc., wpisz
właściwe słowo). Muzyka zatraciła swój wigor, próżno szukać tu myśli
przewodniej (w dżezie MUSI być jakiś pomysł), nad wszystkim dominuje równy rytm
i popisy turntab..... (fe, wiecie o chodzi)... Kiedyś Syfoniarze byli dla mnie
taką małą, uroczą Masadą w stylu słowiańskim (by nie rzec - kujawskim). Została
paradżezowa jazda, niby ambitny hiphop. Pytanie fundamentalne - dla kogo ta
muza? Jazz z rapującymi ludkami ma już ponad 10 lat. Temat wydaje się raczej
zamknięty. Szkoda, że Zdunek o tym zapomniał... Proszę o następny zestaw pytań.
Choć na koncert pójdę.
Jacek Kochan - "Double Life Of A Chair"
/ GOWI 2002
Jacek Kochan - "New Expensive Head" /
GOWI 2003
Jest taki perkusista rodzimego, jazzowego chowu, który długo
terminował w USA i po powrocie do kraju, od czasu do czasu, popełnia płyty z
udziałem swych mniej lub bardziej znanych kumpli zza małej i wielkiej wody.
Rzeczony zwie się Jacek Kochan, lubi chodzić po mieście w kapeluszu (albowiem
wzrost nie jest atrybutem jego męskości) i zaiste porządnie gra jazz na garach.
Ostatnimi czasy Jacek K. skalał się flirtem z elektroniką i popełnił dwa
inkryminowane tytuły, które mym wyuzdanym słowotokiem pragnę Wam przybliżyć, a
nawet zachęcić do zakupu (znamy się kapkę z szefem GOWI, ale zapewniam, że nie
mam upustów przy zamawianiu cedów w Krakowie).
Mimo wszakże wieloletniego szacunku dla dokonań Jacka K.,
przyznam się bez bicia, że "Double Life..." kupiłem dla gości
zagranicznych, uczestniczących w sesji (zwłaszcza Briggana Kraussa -
gigantyczny alt - i Dave'a Tronzo - rozkoszny slide-gitarzysta). Drugi cedek
znalazł się jednak na moim benku (nazwa własna półki - przyp. autora) już
raczej z racji delikatnego zachwytu, jaki targał mym sercem z powodu obcowania
z Podwójnym Życiem (choć i na Nowej Głowie lista płac jest co najmniej ciekawa
- skośnooki Coung Vu trąbi, Skerik z Critters Buggin" dmie, a Aarset od
Molvaera szarpie).
Ale dość już tych gołych faktów, czas stwierdzić z całą
doniosłością, iż Jacek K. wie, o co chodzi w tej zabawie. Produkuje rasowy jazz
ze znaczącym udziałem współcześnie pojmowanej elektroniki. Łączy wodę z ogniem
w sposób absolutnie świadomy. E-muza (w osobach klawiszy, samplerów i pętli) ma
tu wiele barw, a Kochan nakłada na nią swą - dość oryginalną, dodajmy - grę na
żywej perkusji. Na obu cedach pozostali instrumentaliści są w pełni
podporządkowani koncepcjom lidera. Brak tu szczególnie indywidualnych popisów,
solówek i innych tego typu dżezowych grepsów. Chłopaki jadą jak każe pryncypał.
Jest koncepcja, konsekwencja i świetny efekt finalny. W tej muzyce jest wiele
energii, emocji i próżno tu szukać typowego dla mainstreamu nadęcia i
pseudointelektualizmu sztuki wysokiej. Na szczególne wyróżnienie (by nie rzec -
poklask) zasługuje Nowa Głowa. W tej produkcji nasz bohater odpowiedzialny jest
- poza tradycyjnie e-muzą i perkusją - także za inne niskie częstotliwości, w
tym bass i muszę przyznać, że te partie dźwięków są szczególnie udane. Gęsta
faktura dźwięków czterech instrumentalistów jest w uroczy sposób zdobiona
gigantycznymi pasażami basowymi. Wyśmienita muza, polecam ją wszystkim adeptom
e-eksperymentów. Jazz pełną gębą, a e-muza - pełnoprawnym kreatorem efektu
finalnego.
Jacek Kochan - "One Eyed Horses",
GOWI 2005
Jacek Kochan na swej elektronicznej drodze jazzowej wbił w
ziemię trzeci pal. Po jakże udanych e-jazzowych przygodach na "Double Life
Of A Chair" m.in. z Brigganem Krause'm i Davidem Tronzo oraz "New
Expensive Head" z Aarsetem, Skerikiem i Coung Vu (recenzje biegają na
gaz-ecie już rok z okładem) ujawnił światu Jednookiego Konia. Tym razem -
personalnie rzecz ujmując - popełnił tegoż konia w dwu duetach. Połowa płyty
została nagrana z powszechnie znanym alcistą zza wielkiej wody - Gregiem
Osby'm, druga zaś z austriackim mistrzem trąbki ćwierćnutowej (to tak jakby
grać na gitarze bez gryfu) - Franzem Hautzingerem.
Wraz z kolejnymi pomysłami na e-jazz Kochan wnikliwie uczy
się "nowej estetyki" i trzeba mu przyznać, że jest uczniem pojętnym.
O ile pierwsza z jego e-płyt nagrana została w dużym składzie (łącznie to chyba
z dziesięciu chłopa się do studia zeszło), druga w kwartecie, to teraz mamy
dueciki, a powiem wam, że się nie zdziwię, jak kolejna płyta to będzie Kochan
solo. Ubytek tkanki ludzkiej wcale Jego muzyce nie przeszkadza. Świetna gra na
perkusji (jak zawsze do tej pory), no i laptop, sampler, inne ciała
elektroniczne - Jacek Nożycoręki, Człek Maszyna.
Generalnie wszystko rozgrywa się raczej w niskich partiach
częstotliwości, dlatego zalecam słuchanie tej dość dynamicznej muzyki jednak w
sporym skupieniu. Bardzo podoba mi się Hautzinger. Ta jego zdezelowana trąbka
idealnie pasuje do kochanowych pasaży basowych. Osby? Gra od lat tak samo. Jest
rozpoznawalny i na pewno jedyny w swoim rodzaju. Ale ja znam prawie wszystkie
jego płyty i nie jest mnie w stanie niczym zaskoczyć. Jednooki Koń nic w tej
materii nie zmienia.
Z końskim materiałem miałem okazje zapoznać się w wersji
live. Był Hautzinger, nie było Osby'ego (wiadomo - za drogi na trasę), był
francuski barytonista Francois Cornelup i kolega Sorbie z miasta Warszawa
(dodatkowa e-muza). Koncert był bardzo udany, choć selektywność dźwięku budziła
zastrzeżenia (Blue Note, Poznań). Hermetyczna muzyka Jacka Kochana. Z kim by
nie zagrał - to jest zawsze jego muzyka. To wielka zaleta. A on przecież z byle
kim nie grywa.
Pink Freud "Sorry Music Polska", Zen
Posse 2003
Najpierw był fajny numer w dżezradiu, w którym koleś na
trąbce posuwał trochę jak Lester Bowie, a w podkładzie jechała mocna sekcja i
trochę elektroszumów, inkrustowanych delikatnymi trzaskami. Potem koncert w
Jazzgocie, wśród zapoconych tłumów, po n-tym browarze i nagły imperatyw
opuszczenia lokalu w połowie gigu, bo trzeba było zasuwać na ostatni autobus do
domu. W trzy dni potem kolejna wizyta w emptypiku i zakup różowego ceda (czyż
mógł mieć inny kolor?). Jego tytuł - bo zabawny, jak i nazwa całego bandu -
znany już był od pewnego czasu. A teraz smaruję tę recenzję. Taki oto przebieg
ma ta historia...
Do sztandarowego składu młodego Mazolla podchodziłem zrazu
bez entuzjazmu, wszak ze sporą dozą wrodzonej sympatii, głównie z racji
tytularnego humoru. Nie dziwi zatem, że pałaszować frojdowskie jazdy zacząłem
dopiero od trzeciego ceda (wedle scenariusza, jak na wstępie). Rzecz wydana
przez kolejną inicjatywę edytorską - bodaj - Tymańskiego (nie wszystkie
poprzednie były udane pod względem finansowym). Za ponad 70 minut muzyki
odpowiedzialnych jest w sumie siedem osób. Ciekawie są oblicza brzmieniowe
basu, dzierganego przez Mazolewskiego, urocze pasaże klawiszowe, nieco w
klimatach hancockowsko-davisowskich wczesnych lat 70-ych (okazuje się, że nie
tylko ja mam na półce kilka takich płyt...), nienachalne e-jazdy kolegi Bunia
(zawsze w odpowiednim miejscu i stosownej dawce - brawo!). Dużo w tej muzyce
trąbki, rzekłbym nawet, że chwilami zbyt wiele, biorąc pod uwagę, iż pomyślunku
na nią (i jak grać, i jak brzmieć) co najwyżej na dwa kwadranse (och, gdyby tu
dodać takiego Lestera B. lub Dave'a D.... - no dobra, trochę pierdolę...). Bo
tak naprawdę mamy na tej płycie nowocześnie podany dżez, mocno wszak
nasiąknięty elektryką już tu przywołanych lat, gdy nosiło się bardzo szerokie
spodnie (sam tak miałem, granatowe, u dołu rozszerzane z dodatkiem kraty), a na
plażach sprzedawano tylko lody calypso. Do zabawnego tytularnie repertuaru
własnego (Mazolewski w roli głównej) mamy tu dodany cover Nirvany (to TU trąbka
brzmi tak lesterowsko) i gershwinowskie "My Man's Gone Out" (czy
dobrze przywołałem ten tytuł? ... w sumie nie ważne, jak tu pisuję za friko i
nie muszę pisać lojalek do dżezforum, że oni tacy wspaniali)...
PS. Wycieczka na sam koniec całkiem osobista. Zastanawia
mnie (i uroczo irytuje) dlaczego gość piszący niegłupie teksty do niegłupiej
Anteny Krzyku, pisze list do dzeżforum, o tym, jaka to wspaniała dżezowa
gazeta, jacy to oni - redaktorzy - są wspaniali, i że to cudownie, że istnieją.
Oczywiście kolega Brodowski drukuje list pogrubioną czcionką... Chyba, że to
była zamierzona prowokacja (ale jeśli, to czytelna tylko dla wtajemniczonych).
Adam Pierończyk -
"Amusos" / PAO 2003 CD
Rury, wiolonczela, bas, perkusja, elektroprzeszkadzajki i
wokal damski, francusko-angielski - to aktorzy nowego muzycznego widowiska
autorstwa Adasia P. W dwa lata (albo trzy - pamięć zawodzi, Holmesie?) po
doskonałym "Digivoocoo" (z wielkim, dosłownie i w przenośni, Garym
Thomasem i kupą zdrowo podanej elektroniki), znów dla austriackiego PAO
Records, dostajemy ponad godzinne "Amusos". Rzecz skonstruowana w
oparciu o dialogi saksofonowo-wiolonczelinowe. One są tu najważniejsze, wokół
nich koncentruje się akcja dramatu. Całość zdobi wokalnie pewna niewiasta
(ładnie sepleni po francusku; mam znajomego, któremu coś takiego wystarcza do
erekcji) i live electronics kolegi Sudnika (w porównaniu do poprzedniego ceda
dla PAO, znacznie bardziej ubogie, a szkoda). Sekcja rytmiczna gra zaś równo i
wedle miedzy.
I co, czytacie te moje wypociny i nudą trochę zawiewa? No
właśnie... Adaś P. to jeden z moich krajowych faworytów (chyba tylko Miko T.
może mu dorównać, choć to zupełnie inni saksofoniści; posłuchaj i porównaj ich
nagrania z Olesiami). Napisał naprawdę udany spektakl, ale ja nie czekam na
bis, tylko zasuwam do domku na pierogi ze szpinakiem. Jeszcze nie wiem
dlaczego. Chyba dziecię to Adamowe trochę za bardzo z rozsądku, a za mało z
serduszka poczęte. "Digivoocoo" miało pewne chropowatości, chwilami
estakady e-muzy były dość naiwne (choćby na tle dokonań współczesnej elektroniki),
ale całość miała pierwotny, surowy power i nie dało się odejść od głośnika, bez
pisemnej zgody rodziców. "Amusos" wbrew nazwie zdaje się być zbyt
"wymyślone". Choć to, tak, czy inaczej, absolutnie krajowa śmietanka,
być nie rzecz - europejska (choć ja nie wiem, co to jest dżez europejski; chyba
napiszę do dżezforum, które - tak zupełnie na marginesie - ongiś
"Digivoocoo" przyznało tytuł płyty roku, a ja do dziś nie wiem, jak
do tego doszło, zwłaszcza, że np. dżeztop 2003 wygrał nasz wspólny idol, dziadek
z Namysłowa).
Tymański Yass Ansamble - "Jitte",
Tone Industria 2004
Kapishon -
"Kapishon", UltRec 2004
Robotobibok -
"Nawyki Przyrody", OM Records 2004
I znów recenzja blokowa, choć tylko na poły z powodu
wrodzonego lenistwa. Wspólnym, albowiem, mianownikiem trzech omawianych TU
wydawnictw jest pewnego rodzaju rozczarowanie, choć nie zawsze z tej samej
przyczyny.
Doprawdy szczerą atencją darzę polski dżez w wykonaniu
muzyków z roczników młodszych lub równych mi wiekiem (Tymański się łapie). Cedy
kupuję chętnie, recenzuję podobnież... (patrz: The Best Off 2004). Ponadto
lubię obcować z muzyką, którą często i bez zbędnych wypraw można posłuchać w
wersji live.
I szlag mnie trafia, jak kupuję płytę z polskim dżezem, na
której chłopaki grają naprawdę nieźle, tylko - kurwa! - akustyk był głuchy i
wyprodukował muzykę, której brzmienie na krążku jest pudełkowate, jakby
powstało w latach 80-ych ubiegłego stulecia (czy ktoś jeszcze pamięta, jak
"fantastycznie" brzmiała pierwsza płyta Armii?!?). Naprawdę w swej
naiwności myślałem, że już się w Polszcze takich knotów nie wydaje!!! Ale gdzie
tam, podchodzę bliżej kicha, aż uszy puchną. Te steki inwektyw dotyczą przede
wszystkim nowej produkcji Tymańskiego, ale casus muzyki dla głuchych nie omija
także formacji Kapishon, choć może w nieco mniejszym wymiarze. Nie jestem
audiofilem, ale w roku 2004 mogę mieć chyba pewne wymagania, co do jakości
dźwięku, który kala moje uszy.
Yass Ensamble i Kapishon wydały naprawdę dobre cedy. Nie
jest to może mistrzostwo świata, jakaś szczególnie oryginalna muza, ale
doprawdy to jest DOBRA MUZYKA. Tylko ją kiepsko słychać...
Na koniec Obibok, jeden z moich krajowych faworytów. Trzecia
płyta (uwaga, brzmi normalnie, tzn. dobrze!) w dorobku wrocławian. 40 minut
muzyki, a może raczej pomysłu na muzykę. Dziewięć kompozycji głębiej niż
poprzednie sięgających w elektroniczne płaszczyzny, wiele śmiałych pomysłów,
tylko jedno pytanie - dlaczego ledwie zasygnalizowanych? Dlaczego utwory są tak
krótkie, dlaczego nie są okraszone ciekawymi improwizacjami? Czy jazz bez
improwizacji ma sens? Czy jazz może być wyłącznie zaaranżowany? Dużo tych
pytań, nieprawdaż? Gdyby każdy z utworów okrasić ciekawymi improwizacjami
powstałaby godzinna, a może dłuższa, wyśmienita podróż po współcześnie pojmowanym
jazzie poszukującym. A tak - przynajmniej ja, póki co, obszedłem się smakiem.
I jak tu kochać ten polski dżez?!
Avant Festival, Gdańsk , Klub Żak, 29-30.10.2006r.
Mój ewidentny faworyt pośród jazzforumowych pismaków, mocno
swingujący redaktor Krystian Brodacki wciąż w doskonałej formie! Otóż tego lata
zaszczycił swoją osobą jakiś festiwal na Sardynii i był łaskaw podzielić się z
braćmi prawdziwego jazzu soczystą relacją słowną na zacnych łamach swego
macierzystego pisma. Muzyki w tej relacji niewiele, bo któżby na Sardynii
dobrowolnie odbębniał swoje nudne septymy (te upały...), ale za to wrażeń
kulinarnych i alkoholowych co nie miara. Hitem relacji okazały się nazwy
producentów win i potraw, podane dosłownie, bez cienia żenady, litera po literze...
Serdecznie gratulujemy, pędem udajemy się na zakupy!
A ja? Cóż, Włosi mnie nie zapraszają, pracodawca nie wysyła
w ciekawe miejsca, zatem tylko Gdańsk, i to jesienią (a nawet zimą, rzekłbym,
pociągając teraz sążniście nosem i czując nieprzyjemne łaskotanie w gardle).
Menu? Naleśniki ze szpinakiem, dobre, ale bez rewelacji (zjadłbym cokolwiek po
wielogodzinnej podróży zwykłym pośpiesznym). Piwo? Hmm, tylko jedna marka, co
prawda bardzo popularna, ale wolę inne, mniej śmierdzące...
A muzyka? No właśnie... Warta pierwszego od prawie dwóch lat
przeziębienia, 10 h w pociągu krajowym i kilku jeszcze niedogodności (z
tęskniącą małżonką na czele). Warta każdego wyrzeczenia.
Najpierw Pulsarus, czyli trio krajowe, o którym już ciepło
pisałem na tych łamach, przy okazji debiutu fonograficznego "Digital Free
Jazz". Dominik Strycharski na flecie prostym podłączonym do potężnej
elektroniki (brzmienia bardzo konkretne!), Olek Papierz na alcie (na płycie nie
słychać jak zdolnym jest muzykiem - chylę czoło do samej ziemi!) i Kuba
Rutkowski na perkusji, zarówno akustycznej, jak i elektronicznej (ciekawie
łączył oba brzmienia). Koledzy zaproponowali blisko godzinny set, w pełni
obrazujący dość toporny tytuł swojego debiutanckiego CD. Wyszło naprawdę
smakowicie. Wysokiej klasy instrumentaliści, fajny pomysł na free z pokaźną
dawką elektroniki generowanej przez flet! Ze zniecierpliwieniem czekam na
kolejne ujawnienia płytowe.
Mój ciepły stosunek do Pulsarczyków ugruntował się w trakcie
koncertu otwierającego drugi dzień festiwalu. Nie wypalił planowany projekt
szefa Tone Industria Kostasa (choroba), dlatego w ramach zastępstwa zagrał duet
Kuby Rutkowskiego z człowiekiem o nazwisku Sawik (imienia nie podano), który
posuwał na pianie Rolanda. Efekt okazał się zaskakująco udany, bowiem pianista
zadziornie trzymał groove, a perkusista zyskał przeto świetną okazję do
wykazania się kunsztem dramerskim. Grał dużo i gęsto, a okazji nie zmarnował!
Brawo! Pod koniec występu na scenie pojawili się także Strycharski (tym razem
flet bez elektroniki) i Papierz, by w kwartecie zagrać drobną wariację free, w
której każdy z muzyków mógł się muzycznie roznegliżować. Ten swoisty akustyczny
Pulsarus z pianem wypadł bardziej niż efektownie! Chłopaki są młode i
zadziorne, zatem wybaczamy im incydentalne kalkowanie pomysłów starszych
kolegów z różnych stron świata. Koncepcja, wigor i kolosalne umiejętności
instrumentalne (już teraz!) wskazują, iż nazwiska wymienione w tym akapicie
należy obowiązkowo zapamiętać.
Czas teraz na imperialistyczne hiciory do Wuja Busha.
Przyjechało ich ośmiu, głównie z Njujorku, zagrali trzy koncerty. Matthew Shipp piano solo. Joe McPhee
Trio X. Marc Ribot Spiritual Unity.
Shipp w wersji solowej, to nie jest być może ulubiona forma
rozrywki Waszego Recenzenta, ale wiadomo, że w wydaniu live sprawdzają się
znacznie mniej udane pomysły. Gra Shippa jest na pewno jedyna w swoim rodzaju.
W Gdańsku zagrał umiarkowanie spokojnie, nie brakowało cytatów z klasyki
(dzięki, Marek, za podpowiedzi), fragmentów znanych z blueseryjnych
eksploracji. Mała godzinka. Udany przerywnik pomiędzy Pulsarusem, a gigiem
wieczoru. Może powinienem bardziej polubić ten instrument. Aha, był bis (beze
mnie, albowiem pobiegłem do kolejki celem nabycia browaru).
Joe McPhee Trio X - lider na tenorze i pocket trumpecie,
Dominic Duval na basie i Jay Rosen na perkusji. Zapewne jedna z bardziej
niedocenionych formacji współczesnego free jazzu. Rosen - facet o urodzie
małego bandyty, czujny niczym czekista, silny kontrapunkt dla solówek McPhee,
mało słuchający Duvala, ale skoro ten grał obrócony się do niego plecami, to go
usprawiedliwiamy. Duval, wielki, gruby, łysy, siwy i w dresie - kolosalna
energia, ważny element X-a, w sumie chciałby chyba umieścić swoje nazwisko w
nazwie formacji. Kolos grający kolosalny groove. McPhee - niechlujny, złośliwie
dopowiadający Duvalowi, czasami łamiący temat w połowie ze zdziwionym wyrazem
twarzy (czy tego nie można tak zakończyć?), czasami na pół gwizdka (w jego
wieku to już chyba można), ale jednak, pomimo wszystko, genialny tenorzysta...
(i trębacz). Ten sound, to rozedrganie w każdym dźwięku, w brzmieniu każdej
frazy (już wiecie skąd Gustafsson ma ten skowyczący dryl)... Repertuar
niespecjalnie ambitny, jak na kanony free jazzu, na koniec pojawił się nawet
Gershwin (doszedł Shipp na przyczepkę, by kapitalnie zwieńczyć ten wspaniały
koncert). Czasami proste melodie, uniesione temperamentem Joe na wyżyny naszej
percepcji, pozostały w nas niczym muzyka trójdzielna Braxtona.
Marc Ribot
i Spiritual Unity. Kwartet iście gwiazdorski - lider na gitarze, Roy
Campbell na trąbce, kieszonkowej i zwykłej oraz fluegehornie, Henry Grimes na
basie i Chad Taylor na perkusji. Repertuar Aylerowski, czterech wielkich
improwizatorów (no może trzech). Genialny odtwórca Ribot, świetnie sprawdzający
się w wersji koncertowej, tu w wybornej formie, jeszcze bardziej zadziorny niż
kiedyś (hałasował aż miło), Campbell z racji innego temperamentu trochę
schowany z tył (ale brzmienia mu nie brakowało nawet przez moment), Grimes,
zabawnie ubrany (ta pomarańczowa opaska!), ledwo się trzymający na nogach (wiek
szacowny), ale to chyba on robił tu za prawdziwą gwiazdę - energia wulkanu,
wiele fantastycznych fragmentów pociągniętych smykiem, no i Taylor, w tym
gronie raczej aspirant, ale bardzo udanie mieszczący się w formule muzyki
Aylera przełożonej na czasy współczesne (silnie rockowy sznyt Ribota, ale w
zakresie ekspresji, nie prostoty, figury rytmiczne bowiem dalekie były od
rockowej sztampy). Niesamowity kwartet, na początku europejskiej trasy już w
świetnej formie, fantastycznie przyjęty przez bardzo chłodną publikę gdańską
(chłodną może dlatego, że w niedzielę pociągnęło zimnem od morza).
No i tyle. Słuchało się ładnie, choć czasami zawodziły
proporcje w głośności (Strycharski i Ribot o ton za głośno), oglądało jeszcze
lepiej, bo obraz live wspierany był rejestrowanym obrazem wideo w tle (z
artystycznym poślizgiem).
Recenzje poniższe opublikowane zostały na portalu diapazon.pl w latach 2006-2009 (pierwszy tekst w wersji pierwotnej opublikowany na vivo.pl)
Recenzje poniższe opublikowane zostały na portalu diapazon.pl w latach 2006-2009 (pierwszy tekst w wersji pierwotnej opublikowany na vivo.pl)
Wadada Leo
Smith “Golden Quartet” (Tzadik, 2000)
Leo Smith - introwertyk free jazzu, intelektualista. Gigantycznie
sprawny użytkownik instrumentów blaszanych, ceniony multiinstrumentalista.
Członek założyciel AACM. Wychowany w kulturze lat 60., duchowy przywódca poszukujących
boskiego natchnienia poza okowami zgnuśniałego katolicyzmu.
By uzyskać pełne brzmienie imienia i nazwiska należy jego
dane z prawa jazdy poprzedzić imionami Ishmael Wadada. Chłodny, choć pełen
emocji, improwizator współczesnego jazzu, konceptualista muzyki kameralnej,
wytrawny poszukiwacz interesujących płaszczyzn dźwiękowych nowoczesnej
elektroniki. Kreator. Twierdzi, że free jazz to także system, czyli tak
naprawdę nie istnieje wolna muzyka. A punktem odniesienia jest zawsze blues,
jako wszelka pierwocina zorganizowanego dźwięku (warto zajrzeć i posłuchać, co
ma do powiedzenia na DVD "Eclipse").
Wadadę Leo Smitha świetnie pamiętamy z Trzech Kompozycji
Nowego Jazzu Anthony’ego Braxtona, gdzie był pełnoprawnym współkreatorem tego
wybitnego dzieła. Z tym panem popełnił jeszcze kilka winyli (a także, po
latach, wspólny koncert uwieczniony na dwóch niezależnych dyskach). Własne
produkcje zaczął ujawniać światu we wczesnych latach 70., ale w sumie w ciągu
minionych 40 lat wydał pod swoim nazwiskiem na pewno mniej płyt niż Ken
Vandermark w ostatnich dwóch latach. Zatem tym wnikliwiej należy im się
przyglądać.
Artystyczny wymiar lat 70. w życiu i twórczości Wadady
zgrabnie podsumowuje czteropak Tzadika "Kabel Years". Z przełomu
ówczesnej dekady zapamiętać należy na pewno kongenialny krążek "Touch The
Earth - Break The Shells", popełniony w towarzystwie Petera Kowalda i
Guntera Sommera (wydał FMP), a także "Divine Love", firmowany własnym
nazwiskiem (m.in. z udziałem Lestera Bowiego, na ECM).
Lata 90. ubiegłego stulecia to wiele ucieczek od jazzu w
kierunku muzyki współczesnej, zarówno kameralnej, jak i całkiem
wielkogabarytowej (Tzadik i jego seria kompozytorska). Ten okres sensownie
reprezentuje płyta "Tao-Njia" (1996), zawierająca trzy kompozycje
Wadady wykonane przez jego własną grupę Nda Kultura i kalifornijski E.A.R Unit.
Akustyka wielu znanych naszej kulturze, jak i całkiem obcych instrumentów,
poezja czytana, powabny kobiecy głos i absolutnie swobodne improwizacje
trębacza. Wyciszona, kameralistyczna odpowiedź na mdłe próby zaistnienia w
świecie muzyki poważnej niejakiego Johna Zorna. Do uważnej lektury, po umyciu uszu i stosownym
pedikiur.
I tak, siłą rozpędu, na osi czasu lądujemy na przełomie
wieków nam najbliższych. Golden Quartet - najbardziej jazzowy ze współczesnych
projektów Wadady i przedmiot główny niniejszej recenzji. Jego pierwsza edycja
to właśnie rok 2000 i skład w pełni uzasadniający nieco przewrotny tytuł
formacji. Otóż bowiem, obok trębacza, na basie Malachi Favors, na bębnach Jack
De Johnette, na pianie Anthony Davis. Pięć mocnych, rozbudowanych kompozycji
lidera. Z jednej strony szybkie kawalkady free, z trąbką jako kontrapunktem
każdej zmiany kierunku improwizacji, z drugiej kameralistyka w całkiem
współczesnym wydaniu, gdzie wysublimowany akustycznie dźwięk zgrabnie
uzupełniany jest także szczyptą ciszy i uzasadnionym dramaturgicznie
spowolnieniem. W każdym z wariantów tego dzieła mamy dużo powietrza, wiele
przemyślanych intelektualnie wycieczek, dających oddech naszemu zdziczałemu
pojmowaniu przaśnej rzeczywistości, dużo strukturalnej zabawy i zminimalizowana
doza przypadku. Nowy wymiar jazzu na nowy wiek. Wymaga maksymalnego skupienia,
daje cudowną moc pokonywania wszelkich ułomności naszej percepcji. Wielka
muzyka. Trąbka Wadady gładka, choć wytrawnie szybka, szorstka, idealnie czysta
w brzmieniu. Po prostu, Wadada! W tym składzie GQ pokazał światu jeszcze
produkcję "Year Of The Elephant" (Pi Recordings 2002). Płyta poziomem
i estetyką dorównuje edycji pierwszej.
Drugą edycję Złotego Kwartetu Wadada ujawnił w roku 2005, w
całkowicie sensacyjnym składzie. Na basie niedoceniany, choć ekstremalnie
fascynujący John Lindberg, na pianie młody wilk - Vijay Iyer, na perkusji... UWAGA!...
sam Ronald Shannon Jackson. Normalnie, petarda! Muzyka z racji obecności
ostatniego z panów nabrała dodatkowego ładunku energii, wciąż wszakże
pozostając w 100% dziełem Wadady i jego jazzowych koncepcji. Kwartet w tej
edycji doczekał się jedynie rejestracji filmowej i genialnego DVD
"Eclipse" (bywa emitowany w stacji Mezzo). Czarno-biały koncert
inkrustowany wypowiedziami Wadady. Trzeba mieć koniecznie! Z pewnością
najlepsza wersja Złotego Kwartetu.
Wedle wiedzy płynącej z sieci globalnej egzystuje już
trzecia edycja GQ – tym razem z gitarzystą - Woodym Aplanalpem i nowym
perkusistą - Nasheetem Waitsem. Nagrań
jeszcze nie ujawniono.
Wadada Leo
Smith Golden Quartet “Tabligh” (Cuneiform Records, 2008)
Trzecia edycja Złotego Kwartetu Wadady Leo Smitha, nagrana w
roku 2005 (w tym samym okresie i z tymi samymi muzykami powstał wspaniały obraz
DVD "Eclipse"), wydana dopiero w roku 2008. Smakowity skład - obok
wciąż młodego, nowojorskiego pianisty Vijaya Iyera, muzycy niewymagający na tym
portalu rekomendacji - Ronald Shannon Jackson i John Lindberg. Oczywiście
wyśmienita free jazzowa potrwa, dużo typowego dla muzyki Smitha wyciszenia,
zadumy i chwili refleksji, doprawianych wszakże czysto frytowym mięchem.
Nagrania z pianem akustycznym z pewnością wyznaczają kanon tej odsłony wielkiej
muzycznej przygody Wadady (zwłaszcza w momentach, gdy intelektualne gierki
trębacza ostro kontrapunktowane są przez dosadne frazy najlepszego
harmolodycznego perkusisty w historii jazzu - Jacksona). Kontrabasowi Lindberga
też należą się osobne ukłony. Przy nagraniach "elektrycznych" całość
lekko nam powszednieje, rzec można, iż nawet nieco trąci myszką, bowiem muzyka
to ewidentnie w klimatach davisowskiego fussion, ale nagrana 30 lat później. Ta
niewielka ambiwalencja sprawia, iż najnowsze wydawnictwa jednego z moich
absolutnych ulubieńców nie trafi na prywatną listę "best of". Ale -
tak czy inaczej - nie można się tą muzyką nie zachwycać.
Wadada Leo
Smith / Jack DeJohnette “America ”
(Tzadik, 2009)
Nagranie powstałe w październiku ubiegłego roku, trochę
chyba na fali euforii afroamerykańskiej braci z tytułu wyboru pewnego pana na
głowę tego zacnego społeczeństwa (we wkładce doświadczamy bowiem pewnej - dla
mnie obcej całkowicie - lekko polityzującej retoryki). Ale ów wątek pozostawmy,
wszak Amerykanie to strasznie naiwni wyborcy, niech im tam radości nigdy nie
będzie za dużo. Skupmy się na muzyce - o Panach W. i J. wiemy wszystko, zatem
preambuły o wybitnych ich zasługach dla współczesnej muzyki improwizowanej nie
będzie. Od razu także zastrzegam, że w trakcie godziny tego nagrania nie
usłyszymy niczego, czego byśmy w wykonaniu tych Panów nie słyszeli już
wcześniej. Ale - to doprawdy godzina czystej jazzowej uczty (nawet bez
przedrostka "free"). Sześć kompozycji Wadady, przepiękny ton jego
trąbki (tudzież flugelhornu) i rozsądna drumerska robota Jacka. Nic więcej nam
nie potrzeba. Zwłaszcza, że Ci Panowie nic już nie muszą nam udowadniać. Pełna rekomendacja!
Wadada Leo
Smith & Günter Sommer “Wisdom In Time” (Intakt Records, 2007)
Na przełomie lat 70. i 80. ubiegłego stulecia spotkali się
po raz pierwszy, by u boku genialnego Petera Kowalda nagrać dwie płyty, które
obecnie dostępne są na jednym CD - "Touch The Earth", "Break The
Shells" (FMP). Do ich kolejnego spotkania doszło podczas berlińskich
workshopów w roku 2005 (zamiast Kowalda – Barre Philips). Do studia dotarli już
we dwójkę, ale może to i lepiej. Kowalda nie da się przecież zastąpić w żaden
sposób. Powstała wspaniała płyta. Abstrakcyjny Wadada na trąbce i
wielopłaszczyznowy, ale bardzo konkretny, grający każdym centymetrem
sześciennym swego ciała, jedyny w swoim rodzaju Sommer na perkusjonaliach.
Dziewięć opowieści. Tą płytą udowadniają, to czego udowadniać nie muszą. Są
chodzącą historią wolnej improwizacji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz