wtorek, 8 lipca 2025

Fundacja Słuchaj! The post-cards from last two years: Flight Mode! Truth Seeker! What Else is There? Scratching Fork II !


Dziś prezentacja czterech albumów wydanych przez krajową Fundację Słuchaj! (zwaną także FSR Records) w trakcie minionych dwóch lat, których recenzje zostały poczynione przez Pana Redaktora, a następnie opublikowane na zacnym portalu Jazzarium.pl. Zatem rodzaj wakacyjnego reprintu, który kontynuowany będzie na naszych łamach także na przełomie lipca i sierpnia. So, welcome!




Tony Buck, John Edwards, Elisabeth Harnik & Harri Sjöström Flight Mode. Live in Berlin 2023 (FSR Records, CD 2024). Tony Buck – perkusja, instrumenty perkusyjne, John Edwards – kontrabas, Elisabeth Harnik – fortepian oraz Harri Sjöström – saksofon soprano & sopranino. Nagrane w Panda Platforma, Berlin, luty 2023. Cztery improwizacje, 63 minuty.

Freejazzowa improwizacja żyje z intrygujących konstelacji personalnych, jej bogata historia pełna jest formacji, które śmiało zasługują na miano super-grupy, nawet wtedy, gdy muzycy spotykają się ze sobą po raz pierwszy i być może ostatni. Ale jeśli z tego pierwszego spotkania powstaje płyta, szansa, iż artyści zewrą szyki ponownie rośnie niepomiernie.

Fiński saksofonista, weteran nie jednej improwizowanej wojny, wielki kreator i muzyk, który potrafi lepić cuda w każdej sytuacji scenicznej, kompulsywna austriacka pianistka, która kocha free jazz i jest gotowa dla niego poświęcić wszystko, brytyjski kontrabasista, prawdziwy kameleon, artysta niosący wartość dodaną każdym swym dźwiękiem, wreszcie australijski drummer, muzyk, który nie daje się zapisać do żadnej szkoły, ani wepchnąć do jakiejkolwiek szuflady gatunkowej – oto materia i duch, z których zbudowano kwartet Flight Mode. Nie mogło się nie udać!

Koncert zarejestrowany w ubiegłym roku w Berlinie składa się z czterech epizodów (każdy zwieńczony oklaskami), które układają się w dwa sety. Ten pierwszy, to ponad dwadzieścia pięć minut części głównej i drobny encore, ten drugi, to dwie rozbudowane, kilkunastominutowe opowieści. Muzycy startują do lotu kolektywnie, w duchu żywego, dobrze unerwionego post-jazzu. Buck od pierwszej sekundy konstruuje na poły dynamiczny szyk perkusyjny, a typowa dla niego obsesja ciągłego rytmu zdaje się sprzyjać dramaturgii spektaklu. Saksofon Sjöströma, choć ulotny w brzmieniu, raz za razem dodaje narracji nowe zastrzyki ekspresji. Harnik w piewszej odsłonie pracuje niemal wyłącznie na klawiaturze, a ogień jej fraz syci improwizację na cyklu ciągłym. Wreszcie Edwards - w gemie otwarcia koncentruje się na freejazzowym pizzicato. Wielominutowa narracja faluje tu niczym wzburzony ocean. Pierwsze efektowne wzniesienie muzycy mają za sobą już po pięciu minutach. Drugi dynamiczny lot Buck inicjuje po minucie dwunastej. W tak zwanym międzyczasie artyści serwują nam kilka post-balladowych interwałów, w trakcie których znajdują przestrzeń dla indywidualnych preparacji. Zakończenie tej części koncertu, które początkowo lepi się z nostalgicznych, post-kameralnych westchnień, okazuje się być pełnokrwistym wzniesieniem. Druga improwizacja, rodzaj dogrywki do seta pierwszego, pełna jest nerwowych, rozedrganych fraz. Edwards płynie swoim najpiękniejszym arco & pizzicato, reszta sukcesywnie dokłada do ognia.

Trzecią historię inicjuje solowy saksofon. W tle Buck i Edwards preparują, dokładnie to samo czyni Harnik. Narracja dość szybko łapie wiatr w żagle, ale nie gna na złamanie karku. Stylowy, kompaktowy drumming rysuje teraz intrygujące tło, na którym rozgrywa się kilka ekspozycji solowych, w tym nade wszystko krótki show kontrabasisty. Improwizacja nabiera rumieńców bez partycypacji saksofonisty. Gdy ten dołącza tempo rośnie do rozmiarów jeszcze tego dnia niespotykanych. Po kilku okrzykach opowieść uroczo się wystudza, a na gryfie kontrabasu pojawia się na dłuższą chwilę smyczek. Płynie bardzo nisko, ale niespodziewanie wynosi kwartet na kolejny szczyt! Buck, żywe srebro, nie daje nikomu przysnąć choćby na ułamek sekundy! Zakończenie utworu nie przestaje kąsać ekspresją, choć frazy Harnik płyną definitywnie nostalgicznym strumieniem.

Ostatnia improwizacja wydaje się być najspokojniejszym odcinkiem berlińskiego szaleństwa. Na starcie arco & pizzicato Edwardsa i słodka melodyka Sjöströma. Buck pracuje na perkusjonalnych świecidełkach, Harnik czyści dno pudła rezonansowego. Ale ta zmysłowa introdukcja szyta jest podskórnym rytmem! Zupełnie by the way kontrabas wchodzi strefę mroku, pięknie zdobioną perkusyjnymi szczoteczkami. Po chwili roztargniony saksofon śpiewa razem ze smyczkiem. Flight Mode nie byliby sobą (zwłaszcza drummer!), gdyby ostatniej fazy koncertu nie podkreślili czymś odrobinę bardziej dynamicznym. Opowieść nabiera tempa, ale zdaje się toczyć na delikatnie zaciągniętym ręcznym. Hamowanie odbywa się zatem bez pisku opon, wprost w burzę rzęsistych oklasków.



 

Ivo Perelman/ Mark Helias/ Tom Rainey Truth Seeker (FSR Records, CD 2024). Ivo Perelman – saksofon tenorowy, Mark Helias – kontrabas oraz Tom Rainey – perkusja. Nagrane w Parkwest Studios, Nowy Jork, grudzień 2022. Siedem improwizacji, 67 minut.

Najbardziej płodny i pracowity muzyk improwizowanego wszechświata nie ustaje! Saksofonista Ivo Perelman, nowojorski Brazylijczyk, tym razem zaprasza na spotkanie w jazzowym trio, do którego zaprosił znamienitych gości, prawdziwych mistrzów gatunku – kontrabasistę Marka Heliasa i perkusistę Toma Raineya.

Siedem improwizacji, które trwają od ośmiu do jedenastu minut, niesie moc wrażeń i całe mnóstwo intrygujących, dramaturgicznych komplikacji, które są na wprost pokłosiem niebanalnej, niekiedy zaskakującej rytmiki, szytej trudnymi po przeliczenia metrami, jaką proponuje nam przez niemal siedemdziesiąt minut Tom Rainey. A to oczywiście nie jedyny atrybut jakości nagrania tytułowych Poszukiwaczy Prawdy.

Każda z improwizacji ma zgrabną introdukcję, realizowaną zarówno kolektywnie, jak i indywidualnie, bystre rozwinięcie, gdy ekspozycja na ogół osiąga całkiem dynamiczne parametry i sprytną kodę, której ciężar najczęściej spoczywa na barkach saksofonisty. Pierwsza opowieść zdaje się być swobodnym post-jazzem granym w żwawym, ale spacerowym tempie. Rozkołysana melodyka saksofonu niesiona tu jest przez energetyczny kontrabas i perkusję, która co rusz wypuszcza w bój strugę narracji w niebanalnym metrum. Na etapie spowolnienia odnotowujemy pierwsze solo, w tym wypadku kontrabasisty. Druga opowieść w fazie początkowej jest intrygującą post-balladą z preparowanymi inkrustacjami, w fazie zaś zaawansowanej zwinną, kocia galopadą z wysoko podwieszonym śpiewem saksofonu.

Trzecią odsłonę inicjuje energiczna akcja sekcji rytmu, do której klei się wyjątkowo melodyjna partia dęta. W dalszej części do gry wchodzi smyczek i wdaje się w melodyjne dyskusje z dęciakiem. Drummer tradycyjnie robi tu swoje, oplata wszystko gęstymi mackami włochatego pająka. W utworze kolejnym znów mamy do czynienia ze wspólnym strumieniem melodii kreowanej przez smyczek i saksofon. Tu flow zdaje się być cokolwiek post-barokowy, choć szyty intrygująco zabrudzonym tembrem. Potem pojawia się rytm - znów jest fikuśny, stymulujący wszystkich do wzmożonej kreatywności i wpychający improwizację w objęcia soczystego free jazzu. Piątą improwizację otwiera z kolei perkusista, ale całość nie wychyla się poza ramy dobrze skonstruowanej post-ballady. W fazie rozwinięcia tempo oczywiście rośnie.

Szósta odsłona bazuje na dźwiękach preparowanych, melodyjnym smyczku i dużej wstrzemięźliwości perkusisty. Bywa, że ten ostatni nawet milczy. Finał tej części albumu znów skrzy się dobrą dynamiką w ciekawym metrum. Końcowa opowieść albumu szyta jest wyjątkowo delikatnym ściegiem. Melodia snuje się tu od tuby saksofonu do smyczka na gryfie kontrabasu, a doboszowy rytm perkusji buduje pewien urokliwy dysonans. Po krótkim spowolnieniu opowieść nabiera zgrabnej taneczności i udanie reasumuje owo nowojorskie spotkanie improwizatorów.

 




Karl Evangelista with Tatsu Aoki, Alexander Hawkins & Michael Zerang What Else is There? (Fundacja Słuchaj!, CD 2023). Karl Evangelista – gitara, Alexander Hawkins – fortepian, Tatsu Aoki – kontrabas oraz Michael Zerang – perkusja. Nagrane w FAB Recording Studio, Chicago, grudzień 2021. Siedem utworów, 56:25.

What Else is There?, to fonograficzna dokumentacja spotkania międzynarodowego, wielopokoleniowego kwartetu, który uformował się w pewnym chicagowskim studiu nagraniowym prawie dwa lata temu. Pretendujący tu do miana lidera, gitarzysta Karl Evangelista przygotował na jego okoliczność trzy kompozycje własne, wyposażone w zgrabny, rytmiczny temat, który każdorazowo stanowi zaczyn do bystrych, chwilami bardzo swobodnych improwizacji, zarówno solowych, jak i kolektywnych. Pozostałe cztery utwory, to opowieści podpisane przez wszystkich muzyków, możemy zatem domniemywać, iż noszą znamiona improwizacji, być może odrobinę predefiniowanych. I to właśnie w ich trakcie dzieje się tu najwięcej dobrego, co znajduje swoją kulminację podczas dwóch ostatnich utworów, definitywnie najciekawszych momentów płyty.

Album otwiera temat wytyczający szlak narracji tanecznym, zrytmizowanym krokiem. Pierwszy w otchłań całkiem ekspresyjnej solówki idzie pianista, potem tą samą drogą podążą gitarzysta, który nadaje swojej ekspozycji delikatny posmak rocka. Muzycy uwolnieni od jarzma notyfikacji chętnie uciekają w emocje godne free jazzu. Kolejne dwa utwory, to improwizacje. Pierwszą otwiera gitarzysta, który wchodzi w dialog z perkusistą. Opowieść nabiera wiatru w żagle, wydaje się być dość żywiołowa, niesiona falami lekko wzburzonego morza. Tu znów finalizacja pachnie free jazzem, ale tym razem mocno kontrolowanym. Trzecia opowieść budowana jest bardzo skrupulatnie, minimalistycznie i delikatnie. Formuje się w kształtną balladę, która z czasem zyskuje na dynamice.

Czwarta i piąta odsłona albumu, to dwie kolejne kompozycje gitarzysty. Obie rytmiczne, silnie nasączone jazzowymi synkopami, zgrabnymi improwizacjami i dobrą melodyką. W trakcie pierwszej z nich swoje jedyne, krótkie solo prezentuje kontrabasista. Z kolei druga znaczona jest bluesową estetyką i wydaje się być skrojona dla mniej wymagającego odbiorcy. Kolejne porcje dobrze skomunikowanych improwizacji proponują tu gitarzysta i pianista. Ten pierwszy zdaje się płynąć szerokim, płynnym strumieniem, ten drugi stawia na twarde, kanciaste formy.

Tymczasem docieramy do dwóch ostatnich opowieści, nie bez przyczyny wskazanych jako crème de la crème całej plyty. Pierwszą z nich otwierają szumiące, gitarowe pick-up’y i delikatnie pulsujące struny basu. Tymczasem fortepian i perkusja budują intrygującą strukturę rytmiczną, która nieść będzie na swych zgrabnych ramionach frazy improwizowane, tu często kojarzone w kolektywne sploty interakcji. Finałowa improwizacja lepiona jest żmudnie z drobnych, niekiedy ledwie sugerowanych fraz. Rozpoczyna perkusista, potem pojawia się brzmienie delikatnie drżących strun gitary, frazy inside piano i kontrabasowy smyczek. Plejada preparowanych dźwięków ze strony wszystkich muzyków przekształca się tu w strumień bardziej wyrazistych fraz nakierowanych na swobodną, post-jazzową ekspozycję.

 


Marek Malinowski/ Robert Rychlicki-Gąsowski/ Wojciech Zadrużyński Scratching Fork II (FSR Records, CD 2024). Marek Malinowski – gitara elektryczna i akustyczna (archtop), kompozycje, Robert Rychlicki-Gąsowski – kontrabas, gitara basowa oraz Wojciech Zadrużyński – perkusja. Nagrane w TONN Studio, Łódź, grudzień 2022. Dziesięć utworów, 48:42.

Gitarowe tria w obrębie szeroko rozumianego jazzu zdają się bilansować od edycji power, gdzie emocje biorą górę, a siła amplifikacji i bogactwo pick-up’ów rządzą na scenie nie biorąc jeńców, po smukłe, wystudzone piosenki, których pole rażenia jest niewielkie, ale szansa na przyciągnięcie mniej wymagającego słuchacza duża.

Druga edycja Scratching Fork nie konsumuje żadnego ze skrajnych wariacji gitarowego tria, szuka swojego miejsca, odważnie spogląda w kierunku freely improvised music, podkreślając ów fakt podanym na wprost tytułem jednego z utworów.

Siłą tej gitarowej eksploracji są kompozycje, doposażone w ciekawie, łamane metra kreujące nieograniczone pole dla improwizacji. Słabością być może poziom ekspresji, niekiedy także brak ciekawszych pomysłów na rozwój improwizacji, zwłaszcza w momentach, gdy nie są one prowadzone kolektywnie. Tu akurat odrobina spektaklu w estetyce power byłaby dalece zasadna.

Pierwsze dwa utwory obiecują tu wiele. Dramaturgiczny suspens, łamane rytmy, swoboda działania i posmak downtownowego grania z dawnych lat bliskiego estetyce Elliota Sharpa, to atuty pieśni otwarcia. W drugiej odsłonie, po prezentacji szerokiego wachlarza możliwości instrumentacyjnych i gatunkowych konotacji, trio rusza w ognistą przebieżkę.

Dwie kolejne opowieści studzą jednak zapał recenzenta, pozostając w ostatecznym rozrachunku niezobowiązującym post-balladami. W piątym utworze pojawia się nowy element – intrygujące, improwizowane intro, kilka świetnych momentów kontrabasisty wyposażonego w smyczek, także w wersji solowej. Po tak dobrym otwarciu opowieść zostaje dociążona tematem kompozycji i odpływa w typowe post-fussion gitary wspartej na swingującej sekcji rytmicznej. W szóstej części muzycy serwują nam po części post-rockową ekspozycję. Dobre wejście w temat, zbyt wystudzona faza rozwinięcia, ale dalece udane, ekspresyjne zakończenie.

Siódma kompozycja, to gitara akustyczna solo, która eksploruje dziedzictwo Dereka Baileya. Początek zdaje się być zbyt ułożony, harmonijny, ugrzeczniony, a samej opowieści raczej bliżej do wariacji na temat flamenco. Jednak im dalej w las, tym lepiej. Gitarzysta powoli gubi bagaż historii i szuka swoich, zawsze lepszych rozwiązań.

Ostatnie trzy utwory do wizerunku tria dokładają nowe elementy. W ósmym wyczuć można post-klasyczny sznyt w gitarowym frazowaniu, odnajdujemy tu także pure jazzowe solo basisty. W dziewiątym po połamanym rytmicznie, kolektywnym wstępie, gitarzysta realizuje dość przewidywalne solo, po czym ucieka w pogłos. Próba wejścia w strefę wyzwolonej psychodelii nie jest do końca przekonująca. Album reasumuje rockowy temat w prostym metrum. Sporo emocji, niezła dynamika i nieuzasadnione dramaturgicznie spowolnienie w środkowej fazie utworu. Nas szczęście ekspresja rocka ostatecznie zwycięża.

 

 

sobota, 5 lipca 2025

Lawrence Casserley & Emil Karlsen and their Aspects of Memory!


Lawrence Casserley, mistrz subtelnych brzmień elektronicznych i stylowego, niekiedy filigranowego live processingu w spotkaniu z młodym, norweskim perkusistą i perkusjonalistą Emilem Karlsenem, to przedmiot naszych dzisiejszych zainteresowań.

Aspects of Memory, to nagranie umiejętnie rozciągnięte w czasie, wyśmienicie skonstruowane, udramatyzowane, nasączone smakowitym brzmieniami, ułożone w opowieść, przy której pojęcie fonicznego relaksu zdaje się nabierać innych, zaskakująco mrocznych wymiarów.



 

Improwizacja otwarcia lepi się z drobnych, wyselekcjonowanych akcji perkusji, spowitych przez plamę fonii, którą równie dobrze mogłyby stanowić podmuchy z akustycznej tuby instrumentu dętego. Wiemy nie tylko z tej opowieści, że to pierwsze owe aktywności mistrza processingu, tu chyba nawet pre-processingu. Narracja toczy się w mrocznej, ale ulotnej, nieco ceremonialnej atmosferze. Posadowiona w centrum zdarzeń perkusja kołysze się w chmurze niedopowiedzianych fraz, która narasta wraz ze wzrostem interesowności akcji perkusisty. Owa chmura nabiera wręcz symfonicznego rozmachu i takiejż, definitywnie lovecraftowskiej grozy. Druga opowieść wydaje się spokojniejsza, bardziej oniryczna, jakby obaj muzycy zanurzyli się w wodzie i próbowali maszerować. W drugiej fazie tego utworu narasta szum. Być może perkusja dostała właśnie skrzydeł i intensywnie nimi wachluje.

Trzecia odsłona albumu trwa prawie dwadzieścia minut i jest wyjątkowym wydarzeniem fonicznym. Początek kreuje perkusista, który zdaje się dyskutować z ciszą. W tle panoszą się dźwięki, które śmiało moglibyśmy uznać za dowód na obecność chmary owadów. Narracja przypomina mgłę, która osiada na wilgotnej łące. W czasem pęcznieje, rozprzestrzenia się, formuje w coś na kształt ambientu bogaconego szelestem zestawu perkusyjnego. W połowie nagrania muzycy topią się ciszy niesieniu blaskiem szeleszczących talerzy. Reasumpcją tej niezwykłej podróży jest faza dronowa-ambientowa, w trakcie której perkusja osiąga całkowite zjednoczenie z warstwą elektroniczną. Owa post-akustyka wydaje się niebywale piękna.

W czwartej odsłonie rytuał trwa w najlepsze. Gongi i płożące się po podłodze deep drumming budują napięcie, a nerw kreacji niesie artystów na pola nieodgadnionej tajemnicy. W zasadzie słyszymy tylko perkusję, którą spowija prawie niesłyszalna powłoka elektroakustycznego kurzu. Opowieść ma tu swój drobny szczyt, potem kona w post-perkusyjnych detalach. Początek ostatniej części budowany jest przez szumiącą ciszę i drobne, preparowane frazy perkusji. Mamy wrażenie, że muzycy znów stoją po kolana w wodzie. Perkusista systematycznie rozbudowuje obszar swojego działania. Szeleszczą drummerskie błyskotki, niektóre dźwięki przypominają brzmienie wibrafonu, może gamelanu i na pewno procesowanych talerzy. Delikatna, niemal ulotna narracja, w której obecność procesora zdaje się być niemal niedostrzegalna. To jedynie szelest, oddech ciszy, drobna warstwa pyłu osiadająca na subtelnie pracującej perkusji. Okazjonalnie procesor zdaje się wzniecać akustyczne akcje, czasami gasić, innym razem pielęgnować. Samo zakończenie jest dość intensywne, jak na kanony tego albumu. I równie wyjątkowe.

 

Lawrence Casserley & Emil Karlsen Aspects of Memory (Bead Records, CD 2025). Lawrence Casserley - signal processing instrument oraz Emil Karlsen – perkusja, instrumenty perkusyjne. Huddersfield University, październik 2023. Pięć improwizacji, 54 minuty.




wtorek, 1 lipca 2025

The Relative Pitch’ spring outfit: Exhaust! Hyperboreal Trio! Cimini! Sanchez!


Lato wystartowało z kopyta, czas zatem najwyższy, by sięgnąć po … wiosenne premiery jakże płodnego The Relative Pitch Records. W kwietniu i maju nowojorski label zrealizował osiem produkcji, z których do wnikliwego omówienia wybieramy cztery. Wszystkie, jak zawsze, dostępne są w poręcznym formacie dysku kompaktowego.

Najpierw na recenzencki warsztat weźmiemy dwa post-jazzowe albumy zrealizowane w składach trzyosobowych, w których wodzirejskie, saksofonowe role pełnią Panie – jedna z Argentyny, druga z Danii. Potem sięgniemy po dwa albumy solowe, bardziej eksperymentalne – tu w roli podmiotu wykonawczego znów Panie – w pierwszej kolejności Amerykanka, potem Argentynka. Duże emocje przed nami, so welcome!



 

Camila Nebbia, Kit Downes & Andrew Lisle Exhaust

Morphine Raum, Berlin 2023: Camila Nebbia – saksofon tenorowy, Kit Downes – fortepian oraz Andrew Lisle – perkusja. Sześć improwizacji, 40 minut.

To trio, konsumujące gorące nazwiska na europejskiej scenie muzyki kreatywnej, gościliśmy w Polsce pod koniec marca. Album, który dociera do nas kilka tygodni później potwierdza wszelkie walory tej trójki. Swoboda działania, mistrzowski warsztat, dobra kontrola emocji, definitywnie zróżnicowane i niebanalne frazowanie. To album, którego nie sposób nie polubić, choć po prawdzie niczego wielkiego nie odkrywa.

Po swobodnym, niezobowiązującym, jakże jazzowym otwarciu, muzycy w drugiej, najdłuższej opowieści odbywają intrygującą drogę od mrocznej ballady do krwistego free jazzu. Droga powrotna wiedzie przez klasycznie brzmiący duet perkusji i piana, a jej koniec znów płynie strugą mrocznej ballady, okraszonej blaskiem rezonujących talerzy. W kolejnej odsłonie ponownie leniwy, mroczny start z Nebbią w roli głównej, która zbiera frazy z samego dna, a po nim jakże intrygujący rozbłysk, niesiony nerwowym, niepowtarzalnym drummingiem Lisle’a. Czwarta opowieść jest filigranowa, lepiona z drobiazgów, ale bodaj najpiękniejsza na całym albumie. W ostatnich dwóch opowieściach odnajdujemy sporo dynamicznych, post-jazzowych, ale i post-klasycznych fraz ubranych w zwinne, niebanalne opowieści. W tej pierwszej bywa bardzo śpiewnie i niekiedy dość łagodnie. W tej drugiej nade wszystko zadziornie, niemal free jazzowo. Improwizacja zaczyna się wprawdzie w katakumbach cool-jazzu, ale kończy na ostatnim piętrze nowojorskiego loftu.



 

Emmeluth, Håker Flaten & Filip Hyperboreal Trio

Northern Studios, Trondheim, Norwegia, maj 2023: Signe Emmeluth – saksofon altowy, Ingebrigt Håker Flaten – kontrabas oraz Axel Filip – perkusja. Siedem improwizacji, 43 minuty.

Kolejne trio także twardo stąpa po post-jazzowym gruncie. Zadziorna, nerwowa, ciągle gotowa do ataku saksofonistka, kontrabasista szyjący raz za razem kolejne pętle ciekawej narracji i wszędobylski perkusista, która pełni tu nie tylko rolę odpowiedzialnego za dynamikę i domykanie wątków. Wartka opowieść nie ma słabych punktów, jakkolwiek wraz z rozwojem sytuacji dramaturgicznej wydaje się zbyt często powielać pomysły i rzadko urozmaicać środki artystycznego wyrazu.

Pierwsza improwizacja konsumuje wszelkie atrybuty, jakimi obdarzyliśmy muzyków w preambule recenzji. Połamany tembr saksofonu, zwinna perkusja i kontrabas, który rządzi i dzieli, ale nie zawłaszcza nadmiernie przestrzeni narracji. A wszystko grane na „k” - kolektywnie, kompulsywnie i koherentnie. W kolejnych opowieściach nie brakuje smaczków, niebanalnych introdukcji, niekiedy prowadzonych indywidualnie. Pod stopą kontrabasu mości się dużo swingu, a w ustach artysty pomrukiwania i drobnego gadulstwa. Muzycy rzadziej pochylają się na drobiazgami i preparują, ale jeśli już to czynią, jak w czwartej opowieści, jest więcej niż dobrze. Szósta improwizacja trwa tu trzynaście minut, ma swoją dramaturgię, ale jest przegadana, nieco przewidywalna, bez błysku kreatywności. Intryguje samo zakończenie płyty. Rodzaj walczyka, może martwego bluesa, która na etapie finalizacji szczęśliwie nabiera wigoru i udanie puentuje cały album.



 

Amy Cimini See You When I Get There

Studio A, UC San Diego, maj 2022: Amy Cimini – altówka. Pięć improwizacji, 36 minut.

Amerykańska altowiolinista zabiera nas tu w niesamowitą podróż. Jako rzecze sieć globalna, Cimini ma niemal ćwierćwiekowe doświadczenie w uprawianiu rockowej psychodelii i świetnie je wykorzystuje w trakcie niedługiego, bystrze unerwionego i bardzo emocjonalnego seta. Pełna rekomendacja!

Pierwsza piosenka trwa ponad jedenaście minut i doskonale wprowadza nas w klimat nagrania. Najpierw parada riffów, które toną po kolana w pogłosie, bo swoje robi tu dobrze sparametryzowana amplifikacja. Narracja w schemacie down and up nasączona jest kwaśnym posmakiem i udekorowana post-rockową ekspresją. Samą zaś puentą … post-barokowe śpiewy. Druga opowieść przypomina delikatne drgania tektoniczne. Smyczek ślizga się po strunach i łapie melodykę. Potem artystka szarpie za struny i szuka post-klasycznej elegancji, wreszcie ucieka w mroczne, pulsujące preparacje. Kolejna odsłona dramatu przypomina śpiewy o mglistym poranku. Post-melodyjne lamenty nabierają tu tajemniczej intensywności, a potem brudu w szprychy. W czwartej historii struny zdają się mieć więcej prądu i delikatnie skwierczą. Tu narracja nabiera intrygującego, perkusjonalnego anturażu i kona w szumie wydychanego powietrza. Ostatni utwór także niesiony jest niebanalną rytmiką. Altówka skacze jak pasikonik po zroszonej deszczem łące. Ta urokliwa, minimalistyczna ballada niesie jednak na plecach mrok i niemal egzystencjalną trwogę. Na ostatniej prostej powracają riffy, które spinają całość dramaturgiczną klamrą.



 

Paula Sanchez Pressure Sensitive

Berno, Szwajcaria, styczeń 2021: Paula Sanchez – wiolonczela, celofan, modulator pierścieniowy. Sześć improwizacji, 31 minut.

Zabawne, że wiolonczela i celofan brzmią po angielsku bardzo podobnie. Ta koincydencja w kontekście albumu Argentynki nie jest chyba przypadkowa. Artystka zabiera nas bowiem na półgodzinną wyprawę, w trakcie której serwuje masywną porcję preparowanych dźwięków, związanych zapewne z pocieraniem strun wiolonczeli celofanem. A na dokładkę drobny modulator. Jest naprawdę groźnie - to eskapada dla wyjątkowo wytrwałych i odpornych słuchaczy. Sam tytuł albumu mówi wszak bardzo wiele.

Intensywny szmer z głębokiej krypty, to pierwsze fonie, jakie docierają do naszych uszu. To dron brudu, kurzu i mechanicznego cierpienia. Smyczek, zapewne do pary z syntetyczną materią, zrywają ze strun wszystkie żywe warstwy – do gołej skóry, rzekłby niewprawiony chirurg. O tych jakże sound-artowych akcjach Pauli powiedzieć, że to preparacje, to jakby nic nie powiedzieć. Może odnieść wrażenie, że każdy dźwięk ma tu kolor krwi. W trzeciej odsłonie to już chyba tylko zgrzyt i pisk. W czwartej opowieści przez moment docierają do nas strzępy żywych, by nie rzec prawdziwych dźwięków wiolonczeli. A może to jedynie efekt zmęczenia receptorów słuchu. Efekt fonicznej grozy buduje także coraz bardziej mroczne echo. W piątej części wydaje się, że artystka przeniosła się do większej przestrzeni. Ale definitywnie industrialne cierpienie trwa bez ustanku. Ostatnia akcja zdaje się wyjątkowo dłużyć. Być może ten bardzo przecież krótki album powinien nieść w sobie choćby źdźbło ratunku. Jakiś dźwięk, który daje nadzieję.

 

 

piątek, 27 czerwca 2025

Jean-Marc Foussat & Evan Parker in duo, solos and trio with Daunik Lazro!


Naszej przygody z francuską muzyką improwizowaną ciąg dalszy! Dodatkowo z jakże ekskluzywnym udziałem Evana Parkera! Dwa wydawnictwa, trzy krążki, w tym jeden winylowy, cztery okazje koncertowe - ekspozycje solowe, w duecie i trio. Czegóż chcieć więcej!

Po stronie francuskiej w roli głównej multiinstrumentalista Jean-Marc Foussat, a obok niego, w jednym z setów, mistrz saksofonów (zwłaszcza barytonowego) – Daunik Lazro. Zaczniemy od stosunkowo świeżego, duetowego koncertu z francuskiego Uzeste, potem dwie solówki z czerstwych lat 80. ubiegłego stulecia, poczynione na ziemi angielskiej i francuskiej, a wszystko to razem upchnięte na jednym winylu. Potem na dwóch CD czeka nas jeden dzień koncertowy z londyńskiego Cafe OTO, zarejestrowany tuż przed eksplozją pandemii – set solowy i set w trio. Atrakcji zatem nie zabraknie. Odsłuch całości zajmie nam prawie dwie godziny zegarowe. Welcome!



 

Insolence

Pierwsza strona winyla zawiera koncert Jean-Marc Foussata i Evana Parkera zarejestrowany dwa lata temu we Francji. Spektakl miał miejsce w dość sali koncertowej i nie był przesadnie dobrze nagłośniony. Sub-doskonałe brzmienie w jakikolwiek sposób nie przeszkadza w odbiorze intensywnej i niekiedy hałaśliwej narracji, co najwyżej dość pokracznie prezentują się burzliwe oklaski, jakimi nagrodzeni zostali artyści, zarówno na koniec części głównej, jak i kilkuminutowego bisu.

Na starcie muzycy generują posuwiste drony. Saksofonista sopranowy dość szybko wpada w oddech cyrkulacyjny, z kolei elektronik kleci tłuste, basowe strumienie, które po chwili bogaci wyższymi warstwami fonii. Całość wątku głównego zdaje się drżeć, a wokół niego panoszy się coraz groźniej brzmiący background. Koryto narracji z każdą pętlą wydaje się coraz szersze, a instrumenty bardziej hałaśliwe. Po sześciu minutach można odnieść wrażenie, że muzycy delikatnie zdejmują nogę z gazu, ale to jedynie pretekst, by budować nowe wątki, szczególnie dla Francuza, który taszczy na wierzch narracji grube warstwy kosmicznego kurzu i brudu. Po kolejnych kilku minutach sopran na moment gaśnie, by po chwili pojawić się w dwóch strumieniach – jednym żywym, drugim ewidentnie procesowanym przez elektronikę. Pod koniec trwającego siedemnaście minut seta zasadniczego otrzymujemy jeszcze porcję basowego mięsa. Sam bis trwa kilka minut i początkowo zdaje się być oniryczną plamą szorstkiego ambientu i preparowanego saksofonu. Potem syntezator zaczyna pulsować, a dęciak snuć melodie i ponownie wpadać w cyrkulację.

Druga strona winyla przynosi dwie ekspozycje solowe, zarejestrowane u progu lat 80. ubiegłego stulecia. Tenorowa opowieść Parkera trwa dziewięć minut i śmiało zasługuje na miano najpiękniejszego momentu całego albumu. Krzykliwy, brudny sound, rwane, ostre jak brzytwa frazy budują tu narrację typową dla Evana w czwartej dziesiątce życia. Owo kruszenie skały z czasem nabiera jeszcze intensywności i brudu, kąsając wyjątkowym brzmieniem i dramaturgią. Solowa ekspozycja Foussata trwa z kolei siedem minut i zostaje zgrabnie nałożona na oklaski, które wieńczą set saksofonisty. Syntezator pulsuje basem i złymi mocami, wokół eksplodują kolejne fajerwerki, a opowieść balansuje na granicy electro-noise. Bogaty background i niemal 2stepowy beat budują tu prawdziwie energetyczną aurę, bez wątpienia zasługującą na miano post-industrialnej. Koncert urywa się nagle, w półdźwięku, od cięcia wyjątkowo ostrym skalpelem.



 

Café OTO 2020

Wizytę w najznamienitszym ze znamienitych przybytków kultury muzycznej Londynu zaczynamy od występu solowego na analogową elektronikę i głos. Jedynym aktorem spektaklu Jean-Marc Foussat. Set trwa dwa kwadranse i kilkadziesiąt sekund.

Akcja dramatu jest wartka, a wątki i krajobrazy zmieniają się na tyle często, że nawet średnio zaintrygowany słuchacz nie uświadczy tu sekundy nudy. Otwarcie jest mroczne, a jego pozorny spokój trwa ledwie kilka chwil. Potem rozpoczynamy podróż po niebezpiecznym kosmodromie. Atakuje nas plejada dźwięków, emocje rosną jak na drożdżach, a następujące potem ukojenie, tudzież syntezatorowe ukołysanie nie jest nadmiernie rozbudowane. Ta dość monumentalna narracja wpada niekiedy w stan medytacji, przypomina rozklekotany gamelan. Potrafi też nabrać tajemniczej melodyki niczym z najlepszych płyt … Jean-Michele Jarre’a. W dalszej fazie nagrania nie brakuje kolejnych wątków i czupurnych emocji. Słyszymy krzyki i wrzaski z nieznanej czasoprzestrzeni, bywa, że atakuje nas mroczny dron lub kołysze chwilowe, ambientowe wystudzenie. Z tej ostatniej estetyki Foussat sprawnie przenosi się do świata syntezatorowych wojen gwiezdnych. W końcu dopadają go mroczne demony i tulą do wyjątkowo nerwowego snu.

Drugi set tego dnia, trio na saksofon sopranowy Parkera, barytonowy (okazjonalnie także tenorowy) Lazro i analogową elektronikę z głosem Foussata, trwa dla odmiany trzy kwadranse. Tu także akcja jest wartka, emocje często sięgają zenitu, a poziom interakcji kipi niczym Wezuwiusz za najlepszych lat.

Dwa saksofony w powitalnej pozie i elektroakustyczne szumy tworzą aurę otwarcia, która dość szybko przepoczwarza się w tygiel żrącego electro, masywnego, zadziornego barytonu i wpadającego raz za razem w cyrkulacje sopranu. Efekt rażenia potęguje modulowana, podrasowana elektronicznie wokaliza. Każdy z artystów podsyła tu wciąż nowe wątki - te syntezatorowe bywają na ogół masywne, te saksofonowe częściej kojące. W pierwszej fazie koncertu najbardziej podobać się może chwila intrygującego uspokojenia, gdy narracja staje w rozkroku, a dołem snuje się potężna chmura ambientu. Równie efektowny jest kolejny pakt o nieagresji, który sprowadza się do modlitewnych śpiewów obu saksofonów i wystudzonego syntezatora. W drugiej części koncertu mamy kilka odcinków granych w podgrupach. Szczególnie udany wydaje się samotny passus Lazro oparty jedynie na mrocznym, elektronicznym backgroundzie. Gdy nastrój staje się nazbyt frywolny i zrównoważony, do ataku przestępuje Foussat, który potrafi razić piorunem, wzniecać pożary i biczować syntezatorowymi pasmami basu. Opowieść po pewnym czasie osiąga stan definitywnie hałaśliwy, ale zasługa nie leży wyłącznie po stronie francuskiego elektronika. Równie wyrazisty w tym dziele potrafi być choćby sopran Parkera. Końcowa faza koncertu miewa momenty wystudzenia, pozornego rozkołysania, ale raz za razem w tym tyglu niespodzianek pojawiają się bardziej masywne akcenty. Finał zdaje się nieść na swoich barkach baryton, wsparty wokalizami. Sopran pozostaje w stadium rekontry. Efekt tych akcji staje się piękną, końcową histerią.

 

Evan Parker & Jean-Marc Foussat Insolence (Nashazphone, LP 2025). Evan Parker – saksofon sopranowy i tenorowy & Jean-Marc Foussat – elektronika, głos. Strona pierwsza: Improtech Festival, Uzeste, lato 2023 (duet). Druga strona: the ICA, The Actual Festival, Londyn,1981 (saksofon tenorowy solo) oraz VCS3 sessions, Rue au Maire, Paryż, 1980 (elektronika solo). Trzy improwizacje, łącznie 39 minut.

Jean - Marc Foussat, Daunik Lazro & Evan Parker Café OTO 2020 (FOU Records, 2CD 2020). Jean - Marc Foussat – elektronika, Daunik Lazro – saksofon barytonowy (tylko drugi dysk) oraz Evan Parker – saksofon sopranowy (tylko drugi dysk). Café OTO, Londyn, styczeń 2020. Dwie improwizacje, łącznie 77 minut.

 

 


wtorek, 24 czerwca 2025

Dirk Serries & Mark Wastell in Dual Activity!


Mark Wastell, brytyjski wiolonczelista, a od pewnego czasu głównie perkusjonalista, wspominał w czasie pobytu na pewnym spontanicznym festiwalu w naszym pięknym kraju o koncercie, w jakim miał okazję uczestniczyć jako widz ponad trzydzieści lat temu. W mniemaniu Marka, było to wydarzenie, które ukształtowało go jak artystę, nadało sens jego wzmaganiom na polu muzyki swobodnie improwizowanej. A na myśli miał wspólny występ Dereka Baileya i Johna Stevensa z roku 1992 (nagranie jest dostępne w zasobach globalnej sieci, także z obrazem).

Dokładnie o tym samym koncercie Wastell wspomina zapraszając nas do odsłuchu najnowszej płyty Confront Recordings, która konsumuje jego duet z Dirkiem Serriesem. Czyli spotkanie perkusji (tu raczej perkusjonalii) i amplifikowanej gitary akustycznej. Album sytuuje się w serii tak zwanych EP-CD, a zatem jest krótki (tu 25 minut), do tego wydany w nakładzie ledwie 50 sztuk. Szczęśliwe nakład plików elektronicznych jest jak zawsze niewyczerpalny. Zapraszamy do odsłuchu, warto tu bowiem pochylić się nad każdą frazą, każdym dźwiękiem, każdą koincydencją brzmieniową, czy dramaturgiczną.




Nagranie składa się z ośmiu opowieści, które trwają od niespełna dwóch do czterech i pół minuty. Start jest leniwy, nieco enigmatyczny – szeleszczą talerze, delikatnie drżą tomy, gitara rysuje pierwsze pętle ze strzępami melodii. Muzycy bystrze na siebie reagują, zwłaszcza gdy nabierają odrobinę intensywności. W kolejnej części przez kilka chwil brzmią, niczym duet, który stał się tak silną inspiracją dla Marka. Potem gitara nabiera rockowej soczystości, a zwinny, koci drumming wznieca dodatkowe porcje emocji. W ułamku sekundy muzycy potrafią tu zastygnąć i szukać lekkich, bardziej ulotnych fraz. W ramach deseru dostajemy jeszcze krótkie solo Wastella, utrzymane w tajemniczej rytmice.

Na starcie trzeciej improwizacji artyści frazują bardzo filigranowo. Po niedługim czasie gitara zaczyna szukać masy i rozbłyskuje, perkusjonalia tymczasem pozostają w stadium interaktywnych detali. W kolejnej części pojawiają się flażolety, pomruk szeleszczących talerzy, a całość lepi się w subtelną post-balladę na wdechu. Pod koniec utworu muzycy unoszą się ku górze i kołyszą niesieni strzępami rytmu. Początek piątej części wydaje się z jednej strony nerwowy, z drugiej dość ceremonialny. Z odsieczą przychodzi melodia i perkusyjny post-rytm. W szóstej piosence czuć bluesem na kilometr. Mark szoruje werbel, Dirk leniwie swawoli. W kolejnej odsłonie obaj znów sięgają po estetykę amerykańskiej prerii, są swobodni w każdym ruchu, uśmiechnięci, zdolni do figlowania. Nucą nam meta balladę w oczekiwaniu na długą podróż po tajemniczych bezdrożach.

Finałowa improwizacja rodzi sie w szemrzącej ciszy. Perkusjonalia niczym wataha owadów, struny gitary niczym wielka pajęczyna. W sieci lądują filigranowe uderzenia, drobne otarcia, zgrzyty i pół akordy, z których lepi się nerwowe, rozedrgane zakończenie. Odrobinę niedopowiedziane, jakby muzycy sugerowali, iż ich podróż będzie miała ciąg dalszy. Koniecznie!

 

Dirk Serries & Mark Wastell Dual Activity (Confront Recordings, CD 2025). Dirk Serries - archtop guitar, efekty, amplifikacja oraz Mark Wastell – instrumenty perkusyjne. Nagrane w Dave Hunt Studio, Londyn, luty 2025. Osiem improwizacji, 25 minut.