piątek, 18 października 2024

Colin Webster Large Ensemble in Second Edition!


Londyński saksofonista Colin Webster śmiało wkroczył w roku ubiegłym w piątą dziesiątkę życia i niejako przy okazji, w przededniu tej zacnej rocznicy, powołał do artystycznego bytu swój pierwszy Duży Skład. Otoczył się w nim grupą muzycznych przyjaciół, do tego bodaj najczęstszych współpracowników i postanowił koncertować tylko raz w roku, jesienią w londyńskim Dalston, w niepowtarzalnej z wielu względów Cafe Oto.

Koncepcja Large Ensemble by Colin Webster jest niebywale prosta. Świetnie znający się muzycy wychodzą na scenę i improwizują. Oktet bazuje na brzmieniu aż czterech instrumentów dętych, które wspiera soczysta, rozbudowana o elektronikę sekcja rytmu, zatem każdy wie, czego możemy spodziewać się po takiej załodze – soczystego free jazzu!

Przed nami epizod drugi, nagrany dokładnie rok temu. W ujęciu personalnym drobna zmiana na kontrabasie, poza tym jak zawsze cudownie! Welcome!



 

Pierwszy set, trwający podobnie jak drugi dwa kwadranse z drobnym okładem, otwarty zostaje kolektywnym spazmem trzech saksofonów, trąbki, elektroniki, gitary, kontrabasu (ze smyczkiem) i perkusji. Oktet płynie szeroką ławą, jest masywny w brzmieniu, ale nie eskaluje tempa. Instrumenty dęte oddychają tu niekiedy bardzo jednolitym strumieniem – jedni pracują na wdechu, inni na wydechu, chętnie wchodzą w bilateralne dyskusje, nieustannie na siebie pokrzykują. Gitara z kolei na każdym kroku szuka okazji do hałasowania i silnie krwawi na przemian z kontrabasem. Oba instrumenty niesione są strumieniem masywnego drummingu. Opowieść incydentalnie gubi tu tempo, ale to raczej chwile na zaczerpnięcie oddechu. Oto Machine Gun Anno Domini 2024 w pełnej krasie!

Nim upłynie kwadrans koncertu, Large Ensemble płonie już w ogniu kolektywnego rozdygotania. Po drobnym spowolnieniu wszystko zastyga jednak jak wulkaniczna lawa, tląca się niewygaszoną gitarą. Perkusista odpoczywa dając asumpt do gry na małe pola i feerii drobnych, brzmieniowych subtelności. Jego zmysł dramaturgiczny sprawia wszakże, że LE jeszcze w tej dziesiątce minut zaczyna ponownie eksplodować ziejąc ogniem na prawo i lewo. Wszyscy śpiewają po aylerowsku i zdają się nieść wyłącznie dobrą nowinę. Po kolejnych kilku minutach narracja formuje się w mięsiste drony inkrustowane elektronicznymi usterkami, a potem w strumień szemrzącej górskiej rzeki, skażonej radioaktywnie. Ostatnia faza pierwszego seta, to przestrzeń, w której dęciaki mogą pokazać swoją urodę w pełnym wymiarze. Na końcowej prostej improwizacja przebiera na sile, mimo, iż pozbawiona jest dynamiki perkusji.

W trakcie drugiego seta muzycy wydają się bardziej zdystansowani wobec dyktatu ekspresji, bardziej wyczuleni na niuanse dramaturgiczne, silniej nastawieni na akcje w podgrupach. Otwarcie tej części spektaklu spoczywa na barkach saksofonu i gitary, delikatnie skrobanych po piętach przez smyczkowe uderzenia po gryfie kontrabasu. Kolejne instrumenty podłączają się do gry z dużą troską o obraz całości, a sama akcja toczy się w dość spokojnym tempie, dając przestrzeń na dęte zdobienia. Sytuacja sceniczna jest tylko pozornie pod kontrolą artystów, albowiem wystarczy ledwie drobna iskra, by oktet, już po pięciu minutach, stanął w ogniu kolektywnej, free jazzowej jatki. Nie trwa ona jednak zbyt długo, albowiem zgodnie z tym, co powyżej, ta część koncertu stawia na interakcje. Najpierw, to faza stosunkowo ekspresyjnej huśtawki, potem zmysłowy duet trąbki i perkusji, faza dronowa pełna post-melodyjnych wydechów, wreszcie adekwatna do sytuacji na scenie wzmożona aktywność perkusisty, która skutkuje definitywnym wzrostem temperatury w tak już dusznej Cafe Oto.

Dalszą fazę seta zdobi efektowna ekspozycja trąbki na rozgrzanej sekcji rytmu. Potem narracja osiąga stan wrzenia, by w dalszej kolejności stylowo zastygnąć w chmurze dętych podmuchów, obleczonych elektronicznymi inkrustacjami. Znana już z tego koncertu rozkołysana narracja w aylerowskiej estetyce, tu na przednówki finalizacji, zdaje się wyjątkowo piękna, także długotrwała. Podejście pod ostatnią prostą jest jednak pełne ognistych wyziewów, przypomina kontrolowaną, free jazzową eksplozję. Wraz z wybiciem trzydziestej minuty muzycy zaczynają zwijać opowieść. Czynią to wszakże w tak urokliwy sposób, iż wyjątkowo trudno jest żegnać się z ich obecnością na scenie. Krótkie i długie frazy, sycząca elektronika i piękna faza dronowego konania na gasnącym wydechu. Brawo!

 

Colin Webster Large Ensemble Second Edition (Raw Tonk, CD 2024). Colin Webster – saksofon altowy, Rachel Musson – saksofon tenorowy, Cath Roberts – saksofon barytonowy, Charlotte Keeffe - trąbka/ flugelhorn, Graham Dunning – elektronika, Dirk Serries – gitara, Caius Williams – kontrabas oraz Andrew Lisle – perkusja. Nagranie koncertowe, Cafe Oto, Londyn, październik 2023. Dwie improwizacje, 64 i pół minuty.



wtorek, 15 października 2024

Barcelona makes the world go round: Death Posture! AMSIA! General Ludd! The Devil, Probably! Trilla!


Po muzykę powstałą w stolicy Katalonii sięgamy od lat z diabelską przyjemnością. Choć obracamy się na ogół w dość wąskiej grupie artystów, jakości nigdy nie brakuje, a ponadgatunkowy tygiel soczystych emocji jest naszym udziałem na każdym albumie.

Dziś na tapecie pięć nowości z Barcelony – trzy z nich, to dzieła niezmordowanego Discordian Records, w tym dwa pod zacnym kierownictwem artystycznym szefa labelu El Pricto. Dwie kolejne, to albumy wydane poza Półwyspem iberyjskim, ale każdorazowo z udziałem najlepszego na świecie specjalisty w dziedzinie no drumming percussion – Vasco Trilli. 




Luis Erades/ Diego Caicedo/ Seba Ramírez Death Posture (Discordian Records, DL 2024)

Golden Apple, Barcelona, lipiec 2023: Luis Erades – saksofon barytonowy i altowy, Diego Caicedo – gitara elektryczna oraz Seba Ramírez – perkusja. Pięć utworów, 38 minut.

Death Posture, to nowa konfiguracja personalna na scenie BCN – gitarzystę i saksofonistę znamy doskonale, z kolei drummer, to człowiek z dalekiej Ameryki Południowej. Panowie pichcą nam prawdziwie heretycką potrawę. Utwory nieparzyste, to black-punkowy spazm na baryton i mroczną, ale obrośniętą psychodelicznym rockiem gitarę, podsycany prostym, perkusyjnym bitem. Utwory nieparzyste kleją się z preparowanego altu i równie kreatywnej w dekonstrukcji dźwięków gitary, która chętnie ucieka w dubową nieskończoność. Ot, cała Barcelona! Gatunki i stylistyczne konotacje nie mają jakiegokolwiek znaczenia – liczy się to, co ostatecznie trafia do naszych uszu! Doskonały album, którego trzeba słuchać definitywnie głośno!

Pierwsza odsłona ma swój black-punkowy motyw, który na etapie spowolnienia obrasta strugą soczystych improwizacji. Baryton krzyczy, a gitara i perkusja dokonują ostatecznego zniszczenia. Muzycy czerpią tu ze wszystkiego – z mocnego rocka, krwawego free jazzu, czy wreszcie bezgatunkowej magmy godnej Johna Zorna. W drugiej części wchodzą w obszar mrocznych preparacji. Nim pojawi się zalążek rytmu, wszędzie panoszą się plamy post-industrialu i akcenty dubowe, a w tubie saksofonu altowego rodzi się dużo dobrego. W części trzeciej rytualny black-punk powraca ze zdwojoną siłą. Opowieść kipi od emocji, ale nie szczędzi nam pewnej przewrotnej taneczności i post-melodyjności. Free jazzowa puenta tylko dodaje jakości. W czwartej opowieści muzycy strzygą uszami w demonicznym przestrachu. Pulsuje echo, krwawi strużka ambientu. Całość dygocze niczym dogorywający wojak w okopach pierwszej wojny światowej. Końcowa pieśń trzyma się estetyki numerów nieparzystych, ale w fazie początkowej lepi z drobnych, urywanych fraz. Muzycy świetnie na siebie reagują, a flow gęstnieje, choć nie nabiera tempa. Finał tonie w ogniu i cudownym hałasie.




AMSIA Estrategias para el baile (Discordian Records, DL 2024)

Askoitia, od maja 2021 do października 2023. AMSIA – syntezator modularny, gramofony, inne modulatory dźwięków i sampler (pełna lista urządzeń na stronie bandcampowej). Osiem utworów, 53 minuty.

Pod zabawnie brzmiącym tytułem wykonawczym kryje się oczywiście sam El Pricto. Album zbiera jego różne prace powstałe na przestrzeni trzydziestu miesięcy. Muzyk pracuje tu na swoim podstawowym od kilku już lat instrumencie, czyli syntezatorze modularnym, ale jego niepowtarzalne (tu często bardzo subtelne) brzmienie wzbogaca plejadami sampli i innych tajemniczych dźwięków wydobywanych za pomocą akcesoriów, których lista zdaje się nie mieć końca. Album jest oczywiście przepełniony syntetycznymi frazami, ale niepozbawiony także akcentów akustycznych i nade wszystko elektroakustycznych. Intryguje od pierwszej do ostatniej sekundy.

Płyta składa z trzech kilkunastominutowych, epickich dramatów, przebogatych w wydarzenia, nasyconych dużą porcją sampli i fraz nie do końca syntetycznych. Pozostałe utwory trwają 3-5 minut i pięknie uzupełniają tzw. dania główne. Początek wydaje się być elektroakustycznym wielośladem, tkanym z milionów drobnych, rwanych fraz. Niektóre z nich brzmią twardo, niemal kosmicznie, inne są ulotne, niemal metafizyczne. Całość przypomina soundtrack do filmu nierozpoznanego gatunku, ale na pewno trzymającego w napięciu aż po śmierć głównego bohatera. Krótsze epizody także budowane są bogatą paletą short-cuts, często przypominają zabawy z połamanym rytmem (niekiedy z fortepianowej klawiatury), czasami brzmią jak uszkodzony automat perkusyjny. Piąta odsłona mieni się wyjątkowo bogatą feerią barw. Klawiszowe sample, relaksacyjne westchnienia, ale i odpryski dewastowanego rytmu. Część szósta, to frazy cięte wyjątkowo ostrym skalpelem, z kolei w części siódmej słyszymy dźwięki strunowe. Album wieńczy dość ponura, tylko pozornie najspokojniejsza opowieść. Panuje w niej gęsty półmrok, oddycha głębokie echo, a wszędzie snują się mgławice post-ambientu. Całość dogorywa na samym dnie, w mule post-dźwięków.




General Ludd eiπ + 1 = 0 (Discordian Records, DL 2024)

Golden Apple, Barcelona, styczeń 2024: El Pricto – syntezator modularny oraz Vasco Trilla – perkusja, instrumenty perkusyjne. Pięć utworów, 43 minuty.

To drugie ujawnienie duetu Pricto i Trilli. Pierwsze miało miejsce w czasach, gdy szef Discordian Records grał jeszcze na saksofonie, którego posuwiste frazy, na potrzeby tej inicjatywy, przepuszczał przez gitarowe wzmacniacze. Teraz korzysta już wyłącznie z analogowego arsenału syntetyki, ale efekt całości zdaje się być równie demoniczny, jak prawie pięć lat temu. Dobrą robotę dokłada tu perkusista, który kalejdoskop syntetycznych plam oplata świetnie konstruowanym drummingiem.

Pierwsza improwizacja zajmuje tu niemal pół albumu, a wraz z drugą niemal dwie-trzecie. Początek wydaje się być spokojny, wręcz relaksacyjny. Syntetyczne plamy niosą się tu ku górze na szklistym drummingu po talerzach. Artyści biorą się do pracy po czwartej minucie i czynią to w dalece mistrzowskim stylu. Całość nie przestaje być jednak zaskakująco lekka, przypomina taniec plastikowych wampirów. Demiurg dramaturgii Pricto i wszędobylski Vasco nie trwonią tu choćby sekundy. Finalizacja spoczywa na barkach syntezatora i trwa ujmująco długo. Druga opowieść lepi się z drobnych, silnie reaktywnych fraz. Improwizacja efektownie nabiera tempa, po czym rozpływa się w onirycznej plamie samozadowolenia. Trzy ostatnie utwory, to już drobne epizody. Pierwszy z nich otwiera talerzowa feeria barw. Strumienie szmerów płyną tu w intrygującym rytmie. Kolejny epizod jest jeszcze bardziej perkusyjny, a akcje obu artystów doskonale skomunikowane. O szeroką paletę barw dba Pricto, którego kreatywność w obszarze syntezatora modularnego winna budzić respekt. Finał albumu zdaje się być mroczną balladą, pełną pytań, na które nie ma odpowiedzi. To garść ambientowych pulsacji, które na ostatniej prostej rozlewają się dalece szerokim korytem.



 

Shiroishi/ Reviriego/ Trilla The Devil, Probably II (Fort Evil Fruit, Kaseta 2024)

Los Angeles i Barcelona, czas nieznany: Patrick Shiroishi – saksofony, Àlex Reviriego – kontrabas oraz Vasco Trilla – perkusja, instrumenty perkusyjne. Siedem utworów, 41 minut.

To drugie spotkanie tego … transatlantyckiego tria – dźwięki kontrabasu i perkusji powstają w Barcelonie, frazy saksofonowe w Los Angeles. Kameralny post-jazz wikłany jest tu w typowe dla sceny barcelońskiej faktury ponadgatunkowej improwizacji, które intrygująco schładzane są pewnym orientalno-folkowym anturażem. Nagranie śmiało pretendować może do miana … relaksacyjnego, ale jakaż to jest energetyczna relaksacja!

Na starcie Barcelona buduje smyczkiem i talerzami nerwowe post-chamber, Los Angeles ripostuje łagodnym strumieniem saksofonowej nadziei, wszystko zdobiąc swobodną, niewymuszoną wokalizą. W drugiej części pojawia się dalekowschodni zaśpiew fletu, z kolei akcje perkusjonalii i basu zdają się być dalece minimalistyczne. Trzecia część, to garść dość masywnych, jak na estetykę albumu preparacji, nie tylko z tuby dęciaka, ale także gardła. Flow po raz kolejny efektownie pęcznieje, muzycy napinają się niczym cięciwa łuku, a wielominutowa, epicka drama from time to time raczy nas zaskakującymi i urokliwymi dopowiedzeniami. Przez moment wszystkie instrumenty na wyimaginowanej scenie śpiewają. Jazzowa puenta saksofonu stanowi tu dużej klasy dysonans. Czwarta opowieść jest martwą balladą, nasyconą rezonansem talerzy, leniwym pizzicato basu i sopranowymi zaśpiewami po społu z cierpiętniczą wokalizą. W odsłonie piątej saksofon i smyczek rzewnie zawodzą, z kolei perkusjonalia w pozie roztargnienia raczą nas plejadą dzwonkowych detali. W szóstej części powracają echa folkowe, tu mające chyba swój moment kulminacji. Mamy wrażenie, że płyniemy wodami Orinoko przez gęstwiny tropikalnej puszczy. Ceremoniał perkusjonalii, śpiew fletu, lament smyczka. Albumowe resume kreują z kolei kontrabasowy post-barok, roztańczone dzwoneczki i ciepły tembr saksofonu. Wbrew retoryce instrumentacji – wszystko tu do siebie idealnie pasuje.



 

Vasco Trilla The Bell Slept Long In Its Tower (Thanatosis, CD 2024)

V.T headquarters, Barcelona, sierpień 2023: Vasco Trilla - timpani, dzwony, głośniki, werbel, wybrane perkusjonalia. Dziesięć utworów, 41 minut.

Vasco Trilla dostarcza nam solowe albumu każdego roku. Od dwóch edycji czyni w pewnym szwedzkim wydawnictwie, zawsze obleczony czarną okładką z małym, mglistym zdjęciem po środku. Zdaje się, że taka stała się ostatnimi czasy muzyka barcelończyka. Mroczna, niepokojąca, budząca trwogę, daleka od post-perkusyjnego wytłumienia. Na najnowszym albumie Vasco bazuje na rezonansie. W trakcie dziesięciu zwartych opowieści ów rezonans budowany jest odmiennymi metodami, osiąga różny poziom intensywności. Nie przestaje być jednak talerzowym dark ambientem.

Początek jest intensywny, niekiedy nawet masywny. Talerze drżą traktowane zarówno perkusyjnymi pałeczkami, jak i klejone do rozleglej glazury werbla. Całość płynie jednak spokojnym strumieniem, nie brakuje oddechu ciszy i smug delikatnego ambientu. W kolejnych utworach Trilla dokłada nowe elementy – słyszymy efekt szarpania za struny, biją duże i małe dzwony, całość mimo onirycznej aury potrafi nabierać rytmu, pewnej ulotnej dynamiki. Piąta część trwa ponad jedenaście minut i wydaje się tu kulminacją dramaturgiczną. Strumienie rezonansu płyną z wielu stron, generowane kilkoma obiektami. Wszystko drży, niekiedy szeleści, a strumień dźwięków pogłębia się i sięga swojego coraz mroczniejszego spektrum. W kolejnych improwizacjach muzyk dozuje nam poziom hałasu. Niektóre frazy szumią, inne sięgają nieba, niemalże śpiewają, jeszcze inne pulsują na różnych wysokościach, sprawiając incydentalnie wrażenie przednówka harsh-noise. W przedostatniej części muzyk celebruje niemal każdy dźwięk, wynosi go ku górze lub topi w bagiennym mule. Dzwony budują echo, werbel rezonuje. Finałowa pieśń przypomina chór, który w kondukcie pogrzebowym wieńczy dzieło ostatecznego rozpadu improwizacji.

 

 

piątek, 11 października 2024

Butcher, Stoffner & Corsano! The Glass Changes Shape!


Festiwal nowych albumów z udziałem obchodzącego w tym miesiącu siedemdziesiąte urodziny Johna Butchera trwa w najlepsze!

Czas na trio bez nazwy własnej, które debiutowało bodaj dwa lata temu, a dziś dostarcza swój drugi album, nagrany niemal dokładnie rok temu w kolońskim The Loft. Jak sugeruje zdjęcie na okładce, dźwięki trzech zacnych artystów zarejestrowano z udziałem publiczności. Skrupulatny odsłuch pozwala jednak ze stuprocentową pewnością stwierdzić, iż na płycie tego nie słychać. Album składa się z dziewięciu świetnie udramatyzowanych odcinków - aż nie chce się wierzyć, że nagranie powstało na koncercie, w trakcie którego artyści z pewnością kreowali bardziej rozbudowane formy. Niektóre z utworów na płycie trwają niewiele więcej niż trzy minuty. Innymi słowy – doskonała selekcja materiału i post-produkcja.

Dokładnie to samo możemy powiedzieć o zawartości merytorycznej krążka. O Butcherze piszemy w tym roku wyjątkowo dużo, Florian Stoffner jest tu wychwalany tak często, jak tylko jest to możliwe. Rzadziej z kolei wspominamy Chrisa Corsano, wyśmienitego drummera z drugiej strony Atlantyku. Nagrywa niezbyt często, jeszcze rzadziej czyni to z muzykami z Europy. Winien zdecydowanie częściej, a rzeczona płyta potwierdza to od pierwszej do ostatniej sekundy. Zatem brawa dla całej trójki i ponadnormatywna radość ze spotkania z amerykańskim perkusistą.



 

Pieśń otwarcia pełznie marszowym krokiem – dęty śpiew, gitarowe zasieki i perkusyjne szuranie na werblu. Muzycy czują się bardzo swobodnie, cel ich podróży jest jasny, paleta przystanków, potencjalnych onomatopei i refleksji nieskończona. Opowieść nabiera intensywności głównie dzięki akcjom drummera. Uwaga – tak będzie się tu działo bardzo często! Druga odsłona lepi się z drobnych akcji i błyskotliwych interakcji. Frazy preparowane, które w tym trio są chlebem powszednim, zdają się być teraz bardziej intensywne. Całość przypomina tap dancing, jest ulotna, odrobinę metaforyczna. Saksofon płynie wzgórzem, gitara doliną i cuchnie próchnem, z kolei perkusja niczym wielonogi pająk dociera wszędzie.

Trzecia historia, to na wejściu jeszcze drobniejsze frazy – lepi się jedynie z szumów i szmerów. Z czasem gęstnieje i nabiera perkusjonalnego charakteru, choć nie jest jedynie dziełem drummerskim. Gitara podsyca ogień, sopran skrzeczy, perkusja rozwarstwia się – narracja rośnie jak na drożdżach. Muzycy prawie na siebie pokrzykują, a ten odcinek podróży kończą w dronowym ukojeniu. Czwartą odsłonę otwiera Stoffner szyjąc post-baileyowską pajęczynę. Corsano idzie od podłogi, Butcher uśmiecha się tenorowymi ustami. Teraz ułamek sekundy jest wystarczający, by wybuchnąć emocjami, a potem dokonać żywota w strudze mrocznego ambientu.

Piąta opowieść trwa ponad dwanaście minut. Na wszystko jest tu czas. Początek tonie w metalicznej chmurze rezonansu. Talerze drżą, strwożony saksofon ledwie wydaje dźwięki, gitara dronuje tuż nad podłogą. Długoterminowa improwizacja ma kilka faz – najpierw szmera smolistymi preparacjami, potem czerstwieje i zgrzyta zębami (Corsano szarpie za struny?), wreszcie niesiona mocą sopranu idzie w ogniste tango, podpierając się połamanym rytmem perkusji. Nim skona, dostarcza nam jeszcze niekończące się plejady brzmieniowych subtelności – dzwoniące perkusjonalia, szumiąca tuba i zaplątane, porozrywane struny.

Szósty i siódmy epizod, to najkrótsze na albumie interwały. Ten pierwszy jest nad wyraz intensywny – gitara sprzęga, perkusja stuka dziwny rytm, saksofon prycha jak słoń na głodzie. Mięsista narracja zostaje tu perfekcyjna stłumiona aż do granic ciszy. Siódemka jest delikatna, dronowa – tworzą ją szum wiatru, blask słońca, drobne stuki i trzaski.

Przedostatnią improwizację otwiera duet sax & drums! Intensywny, ale lepiony z drobiazgów. Gitara wchodzi po kilkudziesięciu sekundach i rwie struny z głowy. Opowieść bez zbędnej zwłoki wpada w stan soczystego free jazzu. Saksofon tańczy i skacze ku niebu, gitara obraca się wokół własnej osi niczym pijana baletnica, a perkusja robi swoje z precyzją sapera. Końcowa opowieść rodzi się w mrocznej ciszy. Drobne frazy wchodzą w zwinne interakcje - mysie stuki, kocie jęki i żabie kumkania. Lepią się do siebie jak ćmy do światła – zwiewne, ulotne, z umierającą melodyką.

 

John Butcher/ Florian Stoffner/ Chris Corsano The Glass Changes Shape (Relative Pitch, CD 2024). John Butcher – saksofon tenorowy i sopranowy, Florian Stoffner – gitara oraz Chris Corsano – perkusja, half clarinet. Nagrane w The Loft, Kolonia, Niemcy, wrzesień 2023. Dziewięć improwizacji, 53 minuty.

 

 

wtorek, 8 października 2024

The report from Call and Response 8.Spontaneous Music Festival 2024!


Tegoroczna edycja poznańskiego święta muzyki improwizowanej miała dwóch głównych bohaterów, ale także całą resztę równie bohaterskich uczestników, w tym liczną i emocjonalnie reagującą publiczność.

Brytyjski saksofonista John Butcher rozpoczął w Poznaniu świętowanie 70-urodzin (których kulminacja nastąpi w londyńskim Cafe Oto w ostatni weekend tego miesiąca), z kolei protoplasta swobodnej improwizacji, onegdaj także współpracownik Butchera, perkusista John Stevens muzykuje w innej czasoprzestrzeni już od trzech dekad, ale on sam i jego dorobek artystyczny był każdego festiwalowego dnia należycie celebrowany. Pierwszy z headlinerów pojawił się na scenie aż czterokrotnie, ten drugi tylko raz – dzięki norweskiej realizacji telewizyjnej koncertu Spontaneous Music Ensemble z roku 1971, był za to wielokrotnie wspominany ze sceny w kontekście jego rewolucyjnych pomysłów na improwizowanie, zarówno w małych grupach, jak i dużych orkiestrach.



 

Czterodniowy maraton improwizacji rozpoczęła niebiletowana akcja w siostrzanym klubie Dragona – SARP Social Club. Cztery sety młodych artystów, do których definitywnie należy przyszłość gatunku. Były emocje, wysoki poziom artystyczny i zdecydowanie zadowolona publiczność, tu bardzo zróżnicowana zarówno wiekowo, jak i w kwestii oczekiwań wobec improwizowanego performansu.

Solowy set niemieckiego saksofonisty Jonasa Engela zdał się konsumować wszystkie zalety pierwszego dnia festiwalu. Były preparacje z wykorzystaniem werbla i metalowych akcesoriów, była pokaźna porcja saksofonu wbitego w elektronikę – z jednej strony wpadaliśmy się w wir post-electro, z drugiej w strumień podmuchów silnie sprężonego powietrza. Dla niektórych set Jonasa był za długi, ale jak sam muzyk skomentował w mediach społecznościowych – długie granie, to podstawa filozofii jego improwizacji. Dla odmiany set solowy argentyńskiej saksofonistki Sofii Salvo był ledwie 20-minutowy, w pełni akustyczny, ale równie ekspresyjny, o czym decydowało zarówno brzmienie barytonu, jak i niebywały temperament artystki. Program pierwszego dnia uzupełniły dwa lokalne składy improwizujące – poznański Czarnoziem (Dawid Dąbrowski na syntezatorze modularnym i Michał Giżycki na klarnet basowym i saksofonie sopranowym) oraz wrocławski Zdrój (Jakub Zasada na gitarze oraz Sebastiaan Janssen na perkusji). Z jednej strony mroczna, nisko osadzona improwizacja o intrygującej melodyce i dynamice, z drugiej post-punkowy ogień permanentnie łamanego rytmu. Jak się okazało stylistyka obu formacji nie była od siebie aż tak odległa, czego dowiódł ekspresyjny finał dnia, gdy do muzyków Zdroju dołączył Michał Giżycki.




Na pozostałe trzy festiwalowe dni przenieśliśmy się do klubu Dragon. Piątek podzielony został na dwie części. Najpierw, aż w trzech odsłonach, wysłuchaliśmy klasycznych dla Spontaneous Music Festival składów ad hoc, czyli pierwszych scenicznych spotkań artystów w zadanej konfiguracji personalnej. W pierwszej kolejności poszukające free jazzu trio Sofia Salvo (saksofon barytonowy), Anna Jędrzejewska (fortepian i elektronika) oraz Ståle Liavik Solberg (perkusja), które w trakcie rozwoju sytuacji dramaturgicznej intrygująco przesiąknęło kameralistyką i smakowitą nutą elektroakustyki. Potem zakochany w preparacji duet Jonas Engel (saksofon, trąbka, obiekty) i Anaïs Tuerlinckx (fortepian). Na koniec zaś najbardziej tu subtelny, wyciszony, pełen niuansów brzmieniowych duet Andrea Ermke (elektronika analogowa) i Ksawery Wójciński (kontrabas). Zwieńczeniem drugiego dnia był solowy występ Johna Butchera, najpierw na saksofonie tenorowym, potem sopranowym. Choć niżej podpisany wysłuchał w życiu wielu solowych koncertów saksofonowych, tak wyjątkowego – zarówno w kontekście brzmienia, jak i dramaturgii – być może jeszcze nie doświadczył. Trzydziestokilkuminutowy set jako dowód w sprawie, jak ważnym dla historii muzyki improwizowanej jest ten artysta.




Spontaniczna sobota pozbawiona był ad hocowych niespodzianek. Koncertowy dzień rozpoczął Adam Pultz Melbye setem solowym na kontrabasie wspomaganym akustycznym feedbackiem. Występ niebywałej urody rozpoczął się w trybie definitywnie minimalistycznym, zakończył niemal post-barokowym tańcem. Dodajmy, iż tego dnia Duńczyk prowadził także, przyjęte niemal entuzjastycznie, warsztaty dla młodych muzyków. Kolejnym wydarzeniem tego dnia był stale współpracujący ze sobą duet artystek, które poznaliśmy już dnia poprzedniego - Anaïs Tuerlinckx (fortepian preparowany) oraz Andrea Ermke (elektronika analogowa). Od subtelnej ciszy do ceremonialnego hałasu – to była droga, jaką przebyły na scenie Dragona artystki z Berlina. Trio Johna Butchera (saksofony), Marka Wastella (instrumenty perkusyjne) i Phila Durranta (elektryczna mandolina), to z kolei jeden z głównych momentów celebracji spuścizny po Johnie Stevensie. Skład nawiązujący zarówno w warstwie instrumentalnej, jak i dramaturgicznej do ostatniego składu Spontaneous Music Ensemble (z Johnem Butcherem!) spełnił chyba oczekiwania wszystkich – był niebywale różnorodny, a jednak zwarty, świetnie skonstruowany, pozbawiony zbytecznych akcji. Sobotni wieczór zwieńczył ekspresyjny, chwilami monumentalny spektakl free jazzu, nasączonego motoryką post-rocka – portugalsko-sycylijski kwartet Light Machina (João Valinho na perkusji, Luís Vicente na trąbce, Marcelo dos Reis na gitarze i Salvoandrea Lucifora na puzonie) zabrał nas w podróż zdobioną zarówno kolektywnymi, jak i indywidualnymi popisami improwizatorskimi.

Festiwalowa niedziela, to moment, gdy nazwiska Stevensa i Butchera były już odmieniane przez wszystkie przypadki. Zaczęliśmy od projekcji filmu, dokumentującego norweski koncert Spontaneous Music Ensemble z roku 1971 w składzie: John Stevens (instrumenty perkusyjne, trąbka kieszonkowa, głos), Ron Herman (kontrabas), Trevor Watts (saksofon sopranowy) i Julie Tippetts (gitara, głos). Potem zostaliśmy całkowicie uwiedzeni intuitywnym, perfekcyjnie skomunikowanym setem współpracujących ze sobą od dekady Johna Butchera (saksofony) i Ståle Liavika Solberga (perkusja). Po nich czekała nas chwila celebracyjnego oddechu w postaci dwóch setów ad noc, dodajmy setów równie udanych, jak spektakle piątkowe. Najpierw kwartet: João Valinho (perkusja), Anna Jędrzejewska (fortepian), Ksawery Wójciński (kontrabas) i Salvoandrea Lucifora (puzon), potem trio: Marcelo dos Reis (gitara), Ostap Mańko (skrzypce) oraz Adam Pultz Melbye (kontrabas). Pierwszy skład przejawiał ciągoty post-jazzowe, ale lubił tonować emocje, z kolei trio wychodząc z pozycji post-chamber sięgnęło niemal noise’owej estetyki.




Finał imprezy przypadł w udziale Large Ensemble, dla którego notyfikację (scenariusz improwizacji) przygotował John Butcher. Koncert mienił się intrygującą, jakże zmienną dramaturgią. Tentet dzielił się raz za razem na duety, tria czy kwartety. Sięgał po atrybuty swobodnego jazzu, niuanse kameralistyki, miał też w części środkowej piękną ekspozycję dronową graną pełnym zestawem instrumentalnym. Dodajmy, iż Large Ensemble obok lidera stworzyli: Mark Wastell (instrumenty perkusyjne), Phil Durrant (elektryczna mandolina), Luís Vicente (trąbka), Salvoandrea Lucifora (puzon), Adam Pultz Melbye (kontrabas), Ståle Liavik Solberg (perkusja), Anna Jędrzejewska (fortepian), Ksawery Wójciński (kontrabas) oraz Ostap Mańko (skrzypce).

Do zobaczenia za rok, jak zawsze w pierwszy weekend października!


Zdjęcie własne, nieobjęte ochroną praw autorskich:

(1) John

(2) Anaïs i Jonas

(3) Light Machina

(4) Large Ensemble (we fragmencie)



piątek, 4 października 2024

Nowe albumy Spontaneous Live Series dokumentujące spontaniczny festiwal roku 2023


(informacja prasowa)

 

Cykl płytowy „Spontaneous Live Series”, który dokumentuje koncerty kolejnych edycji poznańskiego Spontaneous Music Festival, dostarcza albumy w charakterystycznych szarych kopertach już szósty rok. Tradycyjnie przy okazji nowej edycji festiwalu, która rozpoczyna się 3 października, swoje światowe premiery mają kolejne woluminy serii na nośniku fizycznym, tu jak zawsze, na poręcznej płycie kompaktowej.

Albumy z numerami katalogowymi 014 i 015 przynoszą nagrania zarejestrowane rok wcześniej, w trakcie Silence/Noise 7.Spontaneous Music Festival. „Czternastka”, to specjalność zakładu, czyli formacja „ad hoc” - pierwsze spotkanie artystów w zadanej konfiguracji personalnej. W tym wypadku ślepy los (czytaj: intuitywna kreatywność organizatorów) połączył nas scenie Dragon Social Club polską pianistkę Martę Warelis, szwajcarskiego gitarzystę Floriana Stoffnera i austriackiego perkusistę Rudi Fischerlehnera. Z kolei „Piętnastka” przynosi nagranie formacji, która swe życie artystyczne rozpoczęła kilka lat wcześniej, a koncertowy album z Poznania jest jej drugim wydawnictwem. Berliński Der Dritte Stand, to puzon Matthiasa Müllera, kontrabas Matthiasa Bauera oraz perkusja przed momentem wspominanego Rudi Fischerlehnera.

Kompaktowa seria, która od teraz ma już piętnaście pozycji, sukcesywnie uzupełniana jest albumami podserii digitalnej – tu do dziś światło dziennie ujrzało sześć albumów. Wszystkie dwadzieścia jeden płyt można odsłuchać i wejść w posiadanie nagrań wykorzystując poniższy link:

https://spontaneousliveseries.bandcamp.com/



 

By przypomnieć sobie klimat koncertów ubiegłorocznego festiwalu, jakie pomieszczono na albumach Spontaneous Live Series 014 i 015, sięgnijmy po relację z imprezy, jaka – jak zwykle symultanicznie – ukazała się rok temu na łamach Jazzarium.pl i Trybuny Muzyki Spontanicznej.

(…) W pierwszej kolejności Marta Warelis na fortepianie, Florian Stoffner na gitarze elektrycznej oraz nowy gość festiwalowy, Rudi Fischerlehner na perkusji. Na szczególnie ten set wielu ostrzyło sobie apetyty i zdaje się, że wszystkie nasze oczekiwania zostały spełnione w dwójnasób. Najpierw minimalistyczny wstęp pianistki, w który doskonale wklejały się równie enigmatyczne frazy gitary i perkusjonalnych błyskotek. Potem wielowymiarowa zabawa w połamany rytm, który płynął z klawiatury i strun gitary, a osadzał się na dynamicznej ekspozycji austriackiego perkusisty. Taka podróż mogłaby trwać w nieskończoność, ale zakończyła się bodaj po 35 minutach, oczywiście burzą braw. Nie śmieliśmy jednak prosić artystów o bis, albowiem ich improwizacja była tak intensywna i ekspresyjna, że bezwzględnie zasłużyli na chwilę oddechu.

Spontaneous Live Series 014: Marta Warelis/ Florian Stoffner/ Rudi Fischerlehner „Live at 7th Spontaneous Music Festival” (Spontaneous Music Tribune, CD 2024). Marta Warelis – fortepian, Florian Stoffner – gitara, Rudi Fischerlehner – perkusja. Nagrane 7 października 2023, Dragon Social Club, Poznań. Trzy improwizacje, 35 minut.

https://spontaneousliveseries.bandcamp.com/album/spontaneous-live-series-014



 

Finał festiwalu zwykł przypadać w udziale artystom wyjątkowym, ale w kontekście siedmiu poprzednich setów tegorocznej edycji takie określenie byłoby z pewnością niesprawiedliwe. A jednak Der Dritte Stand, czyli Matthias Müller na puzonie, Matthias Bauer na kontrabasie i Rudi Fischerlehner na perkusji zdemolowali nas całkowicie. Płynna, prawie czterdziestominutowa ekspozycja, w której każdy dźwięk był zasadny dramaturgicznie, ale i żadna fraza nieprzegadana, skrzyła się mocą puzonowej dynamiki i brzmieniowych subtelności, pięknymi, ekspresyjnymi frazami arco kontrabasisty i jakże zadumanymi opowieściami pizzicato, a obrazu całości dopełniał ekspresyjny drumming. Ten ostatni płynął z rzadko spotykaną swobodą, niemal zwierzęcą naturalnością, ale także umiejętnością wyznaczenia przystanku, budowania przestrzeni dla chwili refleksji i inspiracji dla partnerów (…).

Spontaneous Live Series 015: Der Dritte Stand „Live at 7th Spontaneous Music Festival” (Spontaneous Music Tribune, CD 2024). Matthias Müller - puzon, Matthias Bauer - kontrabas, Rudi Fischerlehner – perkusja. Nagrane 7 października 2023, Dragon Social Club, Poznań. Jedna improwizacja, 40 minut.

https://spontaneousliveseries.bandcamp.com/album/spontaneous-live-series-015