Dziś prezentacja czterech albumów wydanych przez krajową Fundację Słuchaj! (zwaną także FSR Records) w trakcie minionych dwóch lat, których recenzje zostały poczynione przez Pana Redaktora, a następnie opublikowane na zacnym portalu Jazzarium.pl. Zatem rodzaj wakacyjnego reprintu, który kontynuowany będzie na naszych łamach także na przełomie lipca i sierpnia. So, welcome!
Tony Buck, John Edwards, Elisabeth Harnik & Harri
Sjöström Flight Mode. Live in Berlin 2023
(FSR Records, CD 2024). Tony Buck – perkusja, instrumenty perkusyjne, John
Edwards – kontrabas, Elisabeth Harnik – fortepian oraz Harri Sjöström –
saksofon soprano & sopranino. Nagrane w Panda
Platforma, Berlin, luty 2023. Cztery improwizacje, 63 minuty.
Freejazzowa improwizacja żyje z intrygujących konstelacji
personalnych, jej bogata historia pełna jest formacji, które śmiało zasługują
na miano super-grupy, nawet wtedy, gdy muzycy spotykają się ze sobą po raz
pierwszy i być może ostatni. Ale jeśli z tego pierwszego spotkania powstaje
płyta, szansa, iż artyści zewrą szyki ponownie rośnie niepomiernie.
Fiński saksofonista, weteran nie jednej improwizowanej
wojny, wielki kreator i muzyk, który potrafi lepić cuda w każdej sytuacji
scenicznej, kompulsywna austriacka pianistka, która kocha free jazz i jest
gotowa dla niego poświęcić wszystko, brytyjski kontrabasista, prawdziwy
kameleon, artysta niosący wartość dodaną każdym swym dźwiękiem, wreszcie
australijski drummer, muzyk, który
nie daje się zapisać do żadnej szkoły, ani wepchnąć do jakiejkolwiek szuflady
gatunkowej – oto materia i duch, z których zbudowano kwartet Flight Mode. Nie
mogło się nie udać!
Koncert zarejestrowany w ubiegłym roku w Berlinie składa się
z czterech epizodów (każdy zwieńczony oklaskami), które układają się w dwa
sety. Ten pierwszy, to ponad dwadzieścia pięć minut części głównej i drobny encore, ten drugi, to dwie rozbudowane,
kilkunastominutowe opowieści. Muzycy startują do lotu kolektywnie, w duchu żywego,
dobrze unerwionego post-jazzu. Buck od pierwszej sekundy konstruuje na poły
dynamiczny szyk perkusyjny, a typowa dla niego obsesja ciągłego rytmu zdaje się
sprzyjać dramaturgii spektaklu. Saksofon Sjöströma, choć ulotny w brzmieniu,
raz za razem dodaje narracji nowe zastrzyki ekspresji. Harnik w piewszej odsłonie
pracuje niemal wyłącznie na klawiaturze, a ogień jej fraz syci improwizację na
cyklu ciągłym. Wreszcie Edwards - w gemie otwarcia koncentruje się na freejazzowym
pizzicato. Wielominutowa narracja
faluje tu niczym wzburzony ocean. Pierwsze efektowne wzniesienie muzycy mają za
sobą już po pięciu minutach. Drugi dynamiczny lot Buck inicjuje po minucie dwunastej.
W tak zwanym międzyczasie artyści serwują nam kilka post-balladowych interwałów,
w trakcie których znajdują przestrzeń dla indywidualnych preparacji. Zakończenie
tej części koncertu, które początkowo lepi się z nostalgicznych,
post-kameralnych westchnień, okazuje się być pełnokrwistym wzniesieniem. Druga improwizacja,
rodzaj dogrywki do seta pierwszego, pełna jest nerwowych, rozedrganych fraz. Edwards
płynie swoim najpiękniejszym arco &
pizzicato, reszta sukcesywnie dokłada do ognia.
Trzecią historię inicjuje solowy saksofon. W tle Buck i Edwards
preparują, dokładnie to samo czyni Harnik. Narracja dość szybko łapie wiatr w żagle,
ale nie gna na złamanie karku. Stylowy, kompaktowy drumming rysuje teraz intrygujące tło, na którym rozgrywa się kilka
ekspozycji solowych, w tym nade wszystko krótki show kontrabasisty. Improwizacja nabiera rumieńców bez partycypacji
saksofonisty. Gdy ten dołącza tempo rośnie do rozmiarów jeszcze tego dnia
niespotykanych. Po kilku okrzykach opowieść uroczo się wystudza, a na gryfie kontrabasu
pojawia się na dłuższą chwilę smyczek. Płynie bardzo nisko, ale niespodziewanie
wynosi kwartet na kolejny szczyt! Buck, żywe srebro, nie daje nikomu przysnąć
choćby na ułamek sekundy! Zakończenie utworu nie przestaje kąsać ekspresją,
choć frazy Harnik płyną definitywnie nostalgicznym strumieniem.
Ostatnia improwizacja wydaje się być najspokojniejszym odcinkiem
berlińskiego szaleństwa. Na starcie arco
& pizzicato Edwardsa i słodka melodyka Sjöströma. Buck pracuje na
perkusjonalnych świecidełkach, Harnik czyści dno pudła rezonansowego. Ale ta zmysłowa
introdukcja szyta jest podskórnym rytmem! Zupełnie by the way kontrabas wchodzi strefę mroku, pięknie zdobioną perkusyjnymi
szczoteczkami. Po chwili roztargniony saksofon śpiewa razem ze smyczkiem.
Flight Mode nie byliby sobą (zwłaszcza drummer!),
gdyby ostatniej fazy koncertu nie podkreślili czymś odrobinę bardziej
dynamicznym. Opowieść nabiera tempa, ale zdaje się toczyć na delikatnie zaciągniętym
ręcznym. Hamowanie odbywa się zatem bez pisku opon, wprost w burzę rzęsistych oklasków.
Ivo Perelman/ Mark Helias/ Tom Rainey Truth Seeker (FSR Records, CD 2024). Ivo Perelman – saksofon
tenorowy, Mark Helias – kontrabas oraz Tom Rainey – perkusja. Nagrane w Parkwest Studios, Nowy Jork, grudzień
2022. Siedem improwizacji, 67 minut.
Najbardziej płodny i pracowity muzyk improwizowanego
wszechświata nie ustaje! Saksofonista Ivo Perelman, nowojorski Brazylijczyk,
tym razem zaprasza na spotkanie w jazzowym trio, do którego zaprosił
znamienitych gości, prawdziwych mistrzów gatunku – kontrabasistę Marka Heliasa
i perkusistę Toma Raineya.
Siedem improwizacji, które trwają od ośmiu do jedenastu
minut, niesie moc wrażeń i całe mnóstwo intrygujących, dramaturgicznych
komplikacji, które są na wprost pokłosiem niebanalnej, niekiedy zaskakującej rytmiki,
szytej trudnymi po przeliczenia metrami, jaką proponuje nam przez niemal
siedemdziesiąt minut Tom Rainey. A to oczywiście nie jedyny atrybut jakości
nagrania tytułowych Poszukiwaczy Prawdy.
Każda z improwizacji ma zgrabną introdukcję, realizowaną zarówno
kolektywnie, jak i indywidualnie, bystre rozwinięcie, gdy ekspozycja na ogół osiąga
całkiem dynamiczne parametry i sprytną kodę, której ciężar najczęściej spoczywa
na barkach saksofonisty. Pierwsza opowieść zdaje się być swobodnym post-jazzem
granym w żwawym, ale spacerowym tempie. Rozkołysana melodyka saksofonu niesiona
tu jest przez energetyczny kontrabas i perkusję, która co rusz wypuszcza w bój strugę
narracji w niebanalnym metrum. Na etapie spowolnienia odnotowujemy pierwsze
solo, w tym wypadku kontrabasisty. Druga opowieść w fazie początkowej jest intrygującą
post-balladą z preparowanymi inkrustacjami, w fazie zaś zaawansowanej zwinną,
kocia galopadą z wysoko podwieszonym śpiewem saksofonu.
Trzecią odsłonę inicjuje energiczna akcja sekcji rytmu, do której
klei się wyjątkowo melodyjna partia dęta. W dalszej części do gry wchodzi smyczek
i wdaje się w melodyjne dyskusje z dęciakiem. Drummer tradycyjnie robi tu swoje, oplata wszystko gęstymi mackami
włochatego pająka. W utworze kolejnym znów mamy do czynienia ze wspólnym strumieniem
melodii kreowanej przez smyczek i saksofon. Tu flow zdaje się być cokolwiek post-barokowy, choć szyty intrygująco zabrudzonym
tembrem. Potem pojawia się rytm - znów jest fikuśny, stymulujący wszystkich do wzmożonej
kreatywności i wpychający improwizację w objęcia soczystego free jazzu. Piątą
improwizację otwiera z kolei perkusista, ale całość nie wychyla się poza ramy
dobrze skonstruowanej post-ballady. W fazie rozwinięcia tempo oczywiście rośnie.
Szósta odsłona bazuje na dźwiękach preparowanych, melodyjnym
smyczku i dużej wstrzemięźliwości perkusisty. Bywa, że ten ostatni nawet milczy.
Finał tej części albumu znów skrzy się dobrą dynamiką w ciekawym metrum. Końcowa
opowieść albumu szyta jest wyjątkowo delikatnym ściegiem. Melodia snuje się tu
od tuby saksofonu do smyczka na gryfie kontrabasu, a doboszowy rytm perkusji buduje
pewien urokliwy dysonans. Po krótkim spowolnieniu opowieść nabiera zgrabnej
taneczności i udanie reasumuje owo nowojorskie spotkanie improwizatorów.
Karl Evangelista with Tatsu Aoki, Alexander Hawkins &
Michael Zerang What Else is There?
(Fundacja Słuchaj!, CD 2023). Karl Evangelista – gitara, Alexander Hawkins –
fortepian, Tatsu Aoki – kontrabas oraz Michael Zerang – perkusja. Nagrane w FAB Recording Studio, Chicago, grudzień
2021. Siedem utworów, 56:25.
What Else is There?,
to fonograficzna dokumentacja spotkania międzynarodowego, wielopokoleniowego kwartetu,
który uformował się w pewnym chicagowskim studiu nagraniowym prawie dwa lata
temu. Pretendujący tu do miana lidera, gitarzysta Karl Evangelista przygotował
na jego okoliczność trzy kompozycje własne, wyposażone w zgrabny, rytmiczny
temat, który każdorazowo stanowi zaczyn do bystrych, chwilami bardzo swobodnych
improwizacji, zarówno solowych, jak i kolektywnych. Pozostałe cztery utwory, to
opowieści podpisane przez wszystkich muzyków, możemy zatem domniemywać, iż noszą
znamiona improwizacji, być może odrobinę predefiniowanych. I to właśnie w ich
trakcie dzieje się tu najwięcej dobrego, co znajduje swoją kulminację podczas
dwóch ostatnich utworów, definitywnie najciekawszych momentów płyty.
Album otwiera temat wytyczający
szlak narracji tanecznym, zrytmizowanym krokiem. Pierwszy w otchłań całkiem ekspresyjnej
solówki idzie pianista, potem tą samą drogą podążą gitarzysta, który nadaje
swojej ekspozycji delikatny posmak rocka. Muzycy uwolnieni od jarzma
notyfikacji chętnie uciekają w emocje godne free jazzu. Kolejne dwa utwory, to
improwizacje. Pierwszą otwiera gitarzysta, który wchodzi w dialog z perkusistą.
Opowieść nabiera wiatru w żagle, wydaje się być dość żywiołowa, niesiona falami
lekko wzburzonego morza. Tu znów finalizacja pachnie free jazzem, ale tym razem
mocno kontrolowanym. Trzecia opowieść budowana jest bardzo skrupulatnie, minimalistycznie
i delikatnie. Formuje się w kształtną balladę, która z czasem zyskuje na dynamice.
Czwarta i piąta odsłona albumu, to dwie kolejne kompozycje gitarzysty.
Obie rytmiczne, silnie nasączone jazzowymi synkopami, zgrabnymi improwizacjami
i dobrą melodyką. W trakcie pierwszej z nich swoje jedyne, krótkie solo prezentuje
kontrabasista. Z kolei druga znaczona jest bluesową estetyką i wydaje się być
skrojona dla mniej wymagającego odbiorcy. Kolejne porcje dobrze skomunikowanych
improwizacji proponują tu gitarzysta i pianista. Ten pierwszy zdaje się płynąć
szerokim, płynnym strumieniem, ten drugi stawia na twarde, kanciaste formy.
Tymczasem docieramy do dwóch ostatnich opowieści, nie bez przyczyny
wskazanych jako crème de la crème całej
plyty. Pierwszą z nich otwierają szumiące, gitarowe pick-up’y i delikatnie pulsujące struny basu. Tymczasem fortepian i
perkusja budują intrygującą strukturę rytmiczną, która nieść będzie na swych zgrabnych
ramionach frazy improwizowane, tu często kojarzone w kolektywne sploty
interakcji. Finałowa improwizacja lepiona jest żmudnie z drobnych, niekiedy
ledwie sugerowanych fraz. Rozpoczyna perkusista, potem pojawia się brzmienie delikatnie
drżących strun gitary, frazy inside piano
i kontrabasowy smyczek. Plejada preparowanych dźwięków ze strony wszystkich muzyków
przekształca się tu w strumień bardziej wyrazistych fraz nakierowanych na
swobodną, post-jazzową ekspozycję.
Marek Malinowski/ Robert Rychlicki-Gąsowski/ Wojciech
Zadrużyński Scratching Fork II (FSR
Records, CD 2024). Marek Malinowski – gitara elektryczna i akustyczna (archtop), kompozycje, Robert
Rychlicki-Gąsowski – kontrabas, gitara basowa oraz Wojciech Zadrużyński –
perkusja. Nagrane w TONN Studio,
Łódź, grudzień 2022. Dziesięć utworów, 48:42.
Gitarowe tria w obrębie szeroko rozumianego jazzu zdają się
bilansować od edycji power, gdzie
emocje biorą górę, a siła amplifikacji i bogactwo pick-up’ów rządzą na scenie nie biorąc jeńców, po smukłe,
wystudzone piosenki, których pole rażenia jest niewielkie, ale szansa na przyciągnięcie
mniej wymagającego słuchacza duża.
Druga edycja Scratching Fork nie konsumuje żadnego ze
skrajnych wariacji gitarowego tria, szuka swojego miejsca, odważnie spogląda w
kierunku freely improvised music,
podkreślając ów fakt podanym na wprost tytułem jednego z utworów.
Siłą tej gitarowej eksploracji są kompozycje, doposażone w
ciekawie, łamane metra kreujące nieograniczone pole dla improwizacji. Słabością
być może poziom ekspresji, niekiedy także brak ciekawszych pomysłów na rozwój
improwizacji, zwłaszcza w momentach, gdy nie są one prowadzone kolektywnie. Tu
akurat odrobina spektaklu w estetyce power
byłaby dalece zasadna.
Pierwsze dwa utwory obiecują tu wiele. Dramaturgiczny suspens, łamane rytmy, swoboda działania i posmak downtownowego grania z dawnych lat bliskiego estetyce Elliota Sharpa, to atuty pieśni otwarcia. W drugiej odsłonie, po prezentacji szerokiego wachlarza możliwości instrumentacyjnych i gatunkowych konotacji, trio rusza w ognistą przebieżkę.
Dwie kolejne opowieści studzą jednak zapał recenzenta, pozostając
w ostatecznym rozrachunku niezobowiązującym post-balladami. W piątym utworze
pojawia się nowy element – intrygujące, improwizowane intro, kilka świetnych momentów
kontrabasisty wyposażonego w smyczek, także w wersji solowej. Po tak dobrym otwarciu
opowieść zostaje dociążona tematem kompozycji i odpływa w typowe post-fussion gitary wspartej na swingującej
sekcji rytmicznej. W szóstej części muzycy serwują nam po części post-rockową ekspozycję.
Dobre wejście w temat, zbyt wystudzona faza rozwinięcia, ale dalece udane,
ekspresyjne zakończenie.
Siódma kompozycja, to gitara akustyczna solo, która eksploruje
dziedzictwo Dereka Baileya. Początek zdaje się być zbyt ułożony, harmonijny, ugrzeczniony,
a samej opowieści raczej bliżej do wariacji na temat flamenco. Jednak im dalej w
las, tym lepiej. Gitarzysta powoli gubi bagaż historii i szuka swoich, zawsze lepszych
rozwiązań.
Ostatnie trzy utwory do wizerunku tria dokładają nowe elementy. W ósmym wyczuć można post-klasyczny sznyt w gitarowym frazowaniu, odnajdujemy tu także pure jazzowe solo basisty. W dziewiątym po połamanym rytmicznie, kolektywnym wstępie, gitarzysta realizuje dość przewidywalne solo, po czym ucieka w pogłos. Próba wejścia w strefę wyzwolonej psychodelii nie jest do końca przekonująca. Album reasumuje rockowy temat w prostym metrum. Sporo emocji, niezła dynamika i nieuzasadnione dramaturgicznie spowolnienie w środkowej fazie utworu. Nas szczęście ekspresja rocka ostatecznie zwycięża.