Trybuna Muzyki Spontanicznej
czyni wiele, by comiesięczna zbiorówka świeżych recenzji płytowych - z jakże
szeroko tu rozumianą muzyką improwizowaną - była jak najbardziej interesująca i
... stylistycznie rozstrzelona. Ale ta grudniowa chyba przejdzie najśmielsze
oczekiwania!
Nasze story
zaczniemy bowiem od dwóch holenderskich petard z okopów naszych ulubionych Dead
Neanderthals! Pierwsza niemal doom-metalowa, druga … łagodna jak baranek, wprost
spod igły Pink Floyd! Potem czekają nas dwie bystre wizyty w Argentynie, która
jak zwykle gwarantuje jakość – pierwsza propozycja kameralnie rozwichrzona,
druga trzymająca się swobodnego jazzu! Po nich niemiecki kwartet, który
najlepiej czuje się w … kwintecie, a po chwili francusko-amerykański kwartet,
które potrzebuje Bacha i Ravela na wejściu, by tworzyć wyjątkowo urokliwe
improwizacje na etapie rozwinięcia. Po takich woltach stylistycznych przyda nam
się zapewne odrobina zwinnej elektroakustyki z Sankt Petersburga, a zaraz po
niej włoski kwartet post-jazzowy, który świetnie panuje nad formą wielominutowej
wypowiedzi! Naszą szaloną podróż zakończymy w Lizbonie, by posłuchać drobnych
strzępów pewnego koncertu na zupełnie zwariowany głos kobiecy i niemniej roztargnioną
trąbkę męską!
Oj, trzymajcie się dziś mocno siedzeń, będzie się działo!
Dead Neanderthals Specters (Red Left Hand Music/ Utech
Records, LP/DL 2023)
White Noise Studio,
Nijmegen/ Leftorium, Los Angeles,
czas akcji nieznany: Scott Hedrick – gitara, syntezatory, Otto Kokke –
syntezatory oraz René Aquarius – perkusja. Dwa utwory, 36 minut.
Prosty, gęsty, jednostajny rytm perkusji, tłuste pasmo syntezatora
zawieszone w wielkiej pętli, niepozbawione nisko osadzonej melodyki i gościnnie
występująca tu gitara (nagrana za Wielką Wodą!), silnie rockowa, by nie rzecz
metalowa. Ezoteryczny majestat wielkiego powtórzenia, konsekwencja w budowaniu
mrocznej, ale też niebywale smutnej aury egzystencjalnej katastrofy - oto
konceptualny Dead Neanderthals w postaci klinicznej, który uwielbiamy, choć
ciągle nie wiemy do końca, dlaczego. Być może Specters, to jedna z najlepszych pozycji w dość już rozbudowanej, kilkunastoletniej
historii protoplastów holenderskiego heavy
jazzu (ktoś pamięta tę etykietę z początku poprzedniej dekady?).
Dwie kilkunastominutowe opowieści, jak zwykle w przypadku Holendrów
są precyzyjnie zaplanowane i równie skrupulatnie wykonane. Pierwsza odsłona
albumu wydaje się być dość dynamiczna, wręcz agresywna, świetnie konsumująca mrok
syntezatorów i sfuzzowanej gitary, która na koniec przemyca nam garść bardziej
melodyjnych fraz. A perkusja Rene jak zawsze - bije, niczym umierające serce świata.
Druga część płyty toczy się w bardziej leniwym tempie, nosi znamiona ekspozycji
doom metalowej, silnie zasklepionej w
mrocznym ambiencie tła, w fazie finałowej niespodziewanie przepełnionej melodyką
rozśpiewanych syntezatorów. Like always,
play loud and/ or die!
Gilded Form Gilded Form (Burning World Records,
CD/LP 2023)
White Noise Studio,
Nijmegen, czas akcji nieznany: Nick Millevoi – gitara, Otto Kokke – syntezator
oraz René Aquarius – perkusja. Jeden utwór, 41 minut.
Druga z tegorocznych nowości Kokke i Aquariusa także powstała
z udziałem gitarzysty, przybrała jednak na tyle odmienny od standardów Dead
Neanderthals wymiar estetyczny, iż Holendrzy postanowili album nagrany ze swoim
dobrym znajomym z Kanady nazwać inną nazwą własną. I jak podpowiada ucho
Waszego recenzenta, dobrze uczynili.
Gilded Form, to
być może w ujęciu historycznym najłagodniejsza podróż naszych holenderskich
bohaterów. Jedną, ponad 40-minutową opowieść możemy śmiało określić mianem
odrobinę mrocznej, post-ambientowej ballady. Jak zwykle prosty, ale dość
oszczędny drive perkusji, wyjątkowo melodyjne,
często podlegające zmianom pasmo syntezatorów, no i spokojnie frazująca gitara,
która syci się powtórzeniem, ale też w toku rozwoju akcji raz za razem wplata
nowe elementy. Jeśli ktoś lub coś dba tu o typowy dla DN mroczny klimat, to jest
nim mglisty background jednego z syntezatorowych
pasm. Opowieść potrafi tu przypominać lekko harshowy
Cocteau Twins, a w drugiej połowie opowieści, gdy gitarzysta zaczyna frazować dość
wysoko, mamy wrażenie, że niespodziewanie znaleźliśmy się na koncercie … Pink
Floyd. Każdy artysta ma prawo do słabszej chwili, ta przydarzyła się Kokke i
Aquariusowi akurat teraz.
Pablo Vazquez & Amanda Irarrázabal Relaja (Neue Numeral, DL
2023)
Estudio Libres,
Buenos Aires, lipiec 2022: Pablo Vazquez – kontrabas i głos oraz Amanda
Irarrázabal – kontrabas i głos. Dziesięć utworów, 38 minut.
Chilijsko-argentyńskie spotkanie na dwa kontrabasy i tyleż
głosów, jeden damski, drugi męski, przynosi mnóstwo dobrych emocji. Warsztat, kreatywność,
wreszcie niebywała swoboda działania, chwilami wręcz artystyczna brawura, sprawiają,
iż niespełna 40-minutowy pakiet dziesięciu dalece wyzwolonych improwizacji słucha
się po prostu doskonale.
Pablo i Amanda stosują tu wszystkie dostępne współczesnemu
światu metody wydobywania dźwięków z instrumentu smyczkowego, czasami płyną
wspólnym strumieniem pizzicato lub arco, czasami działają na zasadzie estetycznego
dysonansu. W to wszystko wplatają gardłowe i post-wokalne fonie, dodając improwizacji
dodatkowych porcji ekspresji. Najciekawsze rzeczy dzieją się wszakże wtedy, gdy
muzycy zmieniają metody i stylistyki frazowania po kilka razy w trakcie jednej improwizacji.
Tak dzieje się w smakowitej improwizacji czwartej, a szczególnie w finałowym crème de la crème albumu. Tu start
wyznacza ekspresyjne szarpanie za struny, połączone z drobnymi dewastacjami
gryfów, potem akcja przenosi się na włosia smyczków, a bogacona jest gardłowymi
pomrukami i piskami. Artyści nie szczędzą nam także odrobiny post-barokowych
piękności. Finał zaś spoczywa na frazach pizzicato
i męskim glosie. Muzycy równie dobrze radzą sobie w momentach, gdy ich instrumenty
szumią i szemrają na granicy ciszy, jak choćby w improwizacji trzeciej, piątej,
po części także ósmej.
Matías Formica Cinco Destellos de un juguete inalcanzable
(ears&eyes Records, DL 2023)
Facundo Lizondo,
Argentyna, sierpień 2022: Lucas Albarracín – kornet, Juan Ignacio Macchioli –
saksofon altowy, Jona Schenone – kontrabas, Sebastián Stecher – perkusja oraz Matías
Formica – saksofon tenorowy i barytonowy, syntezator i kompozycje (utwory 1, 3,
5 i 7). Dziewięć utworów, 50 minut.
Kolejna perła z Argentyny, to Piątka saksofonisty, którego na tych łamach doskonale rozpoznajemy.
Na tapecie wykonawczej kilka swobodnych improwizacji i prawie tyle kompozycji,
które wedle słów Formici są raczej rodzajem scenariuszy dla improwizacji,
inspirowanych dokonaniami dodekafonii. Cokolwiek wszakże nie zostało ustalone
przed wejściem do studia, efekt końcowy cieszy i raduje prawdziwych fanów
swobodnej improwizacji, tu blisko usytuowanej jazzowych korzeni.
Kompozycje, zgodnie z tym, co powyżej, stanowią nieparzyste
utwory na albumie (z wyłączeniem ostatniego). Ta pierwsza zdaje się bazować na masywnym,
ale czysto brzmiącym kontrabasie, który pięknie prowadzi trzy rozśpiewane, nad
wyraz swobodnie frazujące dęciaki. W części drugiej pojawia się pasmo
syntezatorowe, które będzie dość często wracać w formule free impro, budując ciekawy,
choć nie zawsze udany dysonans elektroakustyczny. Trzeci utwór ma wyraźnie zaznaczony,
rytmiczny temat z ciekawie połamanym metrum, który niesie swym bogatym tembrem
baryton. Czwarta część bliska jest free jazu, na starcie urokliwe barwiona frazami
preparowanymi. Z kolei piąta, skomponowana odsłona, udanie kojarzy się z nagraniami
formacji Dave’a Hollanda z jego najlepszych lat. W szóstej części, mimo sporej dynamiki,
dużo dobrego czyni kontrabasowy smyczek, nadając całości wielogatunkowy wymiar.
Siódmy utwór, znów skomponowany, zdaje się być wyjątkowo kameralny, choć
doposażony w brzmienie syntezatora. Ósma część tonie w ekspresji post-jazzu,
natomiast finałowa opowieść płynie basowym groove
i syntezatorową narracją, która wchodzi w bystre interakcje z dęciakami.
Immerweiter In its own pace (Boomslang Records,
CD 2023)
Miejsce i czas akcji nieznane: Julius Windisch – fortepian,
syntezator, kompozycje, Pascal Klewer –trąbka, Sofia Eftychidou – kontrabas,
Marius Wankel – perkusja oraz w roli gościa: Maria Reich - skrzypce (w połowie
utworów). Dziesięć utworów, 40 minut.
Niemiecki kwartet otwartego jazzu zdolny jest dawać odbiorcy
sporo radości z odsłuchu, gdy zaś w niemal połowie utworów przekształca się w
kwintet (doposażony zwinnymi skrzypcami), owa radość jeszcze wzrasta. Płyta
dobrze skrojona, zawierając zgrabne, nieprzegadane, sprytnie skomponowane
improwizacje, byłaby dodatkowo ciekawsza, gdyby wyciąć z niej pewne środkowe
fragmenty, lukrem i miodem płynące, dodatkowo wzbogacone, nie wiedzieć czemu,
drobną arią wokalną.
Pierwsze trzy utwory zawierają bystre, melodyjne tematy, nie
zawsze podane na wprost, przez to jeszcze ciekawsze w odbiorze. Narracje są
dynamiczne, często krążą wokół rytmu, a lider przedsięwzięcia improwizuje,
tudzież buduje narrację, jednocześnie używając piana i syntezatora. W odsłonie
czwartej pojawiają się zapowiadane skrzypce (z kolei trąbka tylko na etapie improwizacji),
zaś w części piątej, prowadzonej w post-balladowym tempie, intryguje onirycznie
brzmiące piano elektryczne. Szósta narracja to ta, o której chcemy jak
najszybciej zapomnieć, zwłaszcza, że kolejne dwie opowieści, to najlepsze, co
przydarzyło się muzykom w trakcie tej sesji nagraniowej. Dużo niebanalnych,
często preparowanych fraz, kolektywne, swobodne interakcje, krew zdrowej i wartościowej
improwizacji. Jeśli pierwsza z tych małych perełek syci się zwinną dynamiką, to
druga bazuje bardziej na kameralnej zadumie. Ostatnie dwa utwory noszą nazwy Trailer i Bonus, i po prawdzie sprawiają wrażenie repryzy nagrań zawartych w początkowej
fazie albumu. Samo zakończenie wszakże intryguje brzmieniem, no i słyszymy (wbrew
opisowi płyty) dźwięki, które śmiało przypisać możemy skrzypcom.
Maneri/ Cappozzo/ Mevel/ Waziniak Kairos (Lable Rives, CD
2023).
Miejsce i czas akcji nieznane: Mat Maneri – altówka,
Jean-Luc Cappozzo – trąbka, flugelhorn, Gaël Mevel – wiolonczela oraz Thierry
Waziniak – perkusja. Pięć utworów, 37 minut.
Bardzo zaskakujące nagranie! Personalnie bardziej niż
ekscytujące, pod względem muzycznym odbierane może być z pewną ambiwalencją.
Album stanowi dla niżej podpisanego kolejny dowód na prymat improwizacji nad
muzyką notyfikowaną. Prymat oczywiście w ujęciu subiektywnym i emocjonalnym.
Czterech wytrawnych muzyków potrzebuje tu na wejściu dobrze skrojonych
kompozycji (wiolonczelisty), tudzież evergreena
jazzu, wreszcie inspiracji muzyką Bacha i Ravela, by w dość kontrolowany sposób
przejść do fazy kolektywnych improwizacji, niekiedy nad wyraz swobodnych i
naprawdę udanych.
Na początek rzeczona kompozycja wiolonczelisty, utrzymana w klimatach
spokojnej, odrobinę mrocznej kameralistyki. Altówka, trąbka i wiolonczela szyją
tu temat, natomiast perkusja dostaje dużą swobodę i zdaje się być kluczowym elementem
dla improwizowanej fermentacji. Dwie kolejne opowieści płyną na wprost z dokonań
J.S. Bacha i ciekawie rozwijają barokowe tematy. Po rozbudowanej introdukcji
ucho cieszy faza zmysłowej, bystrej improwizacji, szczególnie w drugiej z
bachowskich ekspozycji. Tu kameralna zaduma zdaje się mieć cokolwiek ponadepokowy
sznyt. Czwarta część jest najsłabszych momentem albumu, zatem zbyjmy ją
milczeniem. Dużo bowiem rekompensuje ostatnia opowieść, ubrana w zgrabne
improwizacje obtoczone aurą ravelowskiej melodyki. Narracja płynie tu od ciszy
i do ciszy, pełna jest dramaturgicznych niuansów. Dodajmy, iż cały album jest
nieprzerwanym strumieniem dźwiękowym.
Vladimir Luchansky/Vitaliy Ovchinnikov Laves Phases (Extra
Notes, DL 2023)
Vavilov Loft,
Sankt Petersburg, marzec 2023: Vladimir Luchansky – saksofon altowy,
elektronika oraz Vitaliy Ovchinnikov – gitara elektryczna, obiekty. Dwa utwory,
43 minuty.
Dokonania Ovchinnikova, bystrego gitarzysty z Sankt
Petersburga śledzimy od lat, nie ma zatem powodu, byśmy nie sięgnęli po jego
najnowsze dzieło, tu poczynione w duecie z muzykiem, który zdaje się być
partnerem niemal każdej jego podróży. Dziś to podróż definitywnie swobodnie
improwizowana, świetnie wpisująca się w idiom kreatywnej, niebanalnej i dobrze
skonstruowanej dramaturgicznie opowieści elektroakustycznej.
Post-akustyczny szelest i pomruk analogowej elektroniki, to
symbiotyczne elementy składowe gry wstępnej. Dźwięki wchodzą tu od startu w ciekawe
interakcje, przy czym większość z nich nie jesteśmy w stanie zdefiniować, co do
miejsca ich powstawania. Oczywiście w ogóle nam to nie przeszkadza w percepcji dzieła.
Narracja jest niebywale molekularna, ultrafiligranowa, lepi się z nano fraz akustyki i syntetyki,
doprawionych skromną porcją sampli. Artyści pracują tu niemal z chirurgiczną
precyzją, a puentą pierwszej, ponad 23-minutowej improwizacji jest efektowna ekspozycja
dronowa. Druga opowieść jest nieco krótsza, zdaje się mieć mniej linearny
przebieg, ale i tu napotykamy na zjawiska dźwiękowe, których odsłuch sprawia
nam niekłamaną przyjemność. Choćby pojedyncze, akustyczne dźwięki strun, czy
też typowe dla instrumentu dętego wdechy i wydechy. W połowie tej części muzycy
na moment zdają się wracać do filigranowości typowej dla pierwszej części
albumu. Szybko wszakże połyka ich cisza, a idea mikrotonalności staje się
zaczynem kreowania finału, lepionego ponownie z wyraźnie akustycznych wydarzeń.
Puenta utworu znów jest udana, przypomina gęsty syrop klonowy.
Panaleåke Vane (Fonterossa, DL 2023)
Argo, lipiec 2020:
Tobia Bondesan – saksofon tenorowy i sopranowy, Jacopo Giacomoni – saksofon
altowy, Glauco Benedetti – tuba oraz Francesco Cigana – instrumenty perkusyjne.
Dwanaście utworów, 47 minut.
Kolejna w dzisiejszym zestawieniu long-distance story, zatem opowieść upleciona w nieprzerwany strumień
dźwiękowy. Trzy instrumenty dęte i perkusjonalia szyją nam historię wyjątkowo
dobrze skrojoną, błyskotliwie udramatyzowaną, intrygującą brzmieniowo, formę,
która korzysta z trybu repryzy, ale zdaje się ciągle iść do przodu. Nagranie
swobodnie zrealizowane, równie medytacyjne, jak free jazzowe, dobrze
zaplanowane i jeszcze lepiej wyimprowizowane.
Pierwsze trzy epizody stanowią skrupulatnie konstruowane
podprowadzenie pod pierwszy free jazzowy szczyt. Dęte, kameralne wydechy
podawane z drżeniem przepony, długie frazy z delikatną nutką melodii, sprytne,
dobrze zorganizowane perkusjonalia. Wszystko skąpane w drobnym pogłosie, który
całej podróży nadaje posmak odrobinę metafizyczny. W części czwartej dęciaki
zgrabnie odnajdują swoje jazzowe, czy nawet free jazzowe korzenie, swobodnie swingują
wiedzione coraz większą mocą rytmicznie usposobionych perkusjonalii. W
kolejnych dwóch epizodach dynamika narracji rośnie, a dęte ekspozycje solowe niosą
coraz większy ładunek ekspresji. Z kolei w części siódmej następuje powrót do
fazy medytacyjnej, tu wykreowany, chwilami nawet samotnie, przez perkusjonalistę.
Posmak ethno, swoboda saksofonowych melodii, urokliwe didaskalia tuby. Potem następuje
kolejne wspinanie się na szczyt free jazzu, tu silnie naznaczone piętnem aylerowskiej
hymniczności, a zaraz po nim szybki powrót do fazy medytacji, tu już definitywnie
finałowej. W tak zwanym międzyczasie dostajemy jeszcze melodię Hanka Robertsa
na trzy instrumenty dęte. Samo zakończenie udanie stosuje repryzę i przenosi
nas na sam początek podróży. Śmiało możemy wyruszyć w nią ponownie.
LUMP Strain Field (Bandcamp’
self-released, DL 2023)
Galeria Zé dos Bois,
Lizbona, 2020: Mariana Dionísio – głos oraz João Almeida – trąbka. Sześć
utworów, 12 minut.
Na zakończenie naszego crazy
trip odrobina konceptualnego performansu. Dwanaście minut wyrwanych z pewnego
lizbońskiego koncertu na głos i trąbkę. Plejada preparowanych, równie
wykrzyczanych, jak i wyszeptanych fraz, zdaje się, że także spora porcja
dźwięków otoczenia, no i całkiem spory ładunek ekspresji. Pytanie, czy
chcielibyśmy poznać cały koncert portugalskiej pary pozostaje retoryczne,
jakkolwiek niżej podpisany byłby skłonny podjąć się tak karkołomnej próby.
Wyrzućmy zatem z siebie potok słów, niczym artyści dźwięki
onegdaj w Galerii ZDB. Szumy, szmery, wiatr, pogłos, tupanie nogami i trzeszczące
krzeszą, także tysiące innych zjawisk fonicznych. Na ogół drobne frazy, mikro
dźwięki, ale niekiedy zaskakująco soczyste westchnienia. Rodzaj post-akustyki, którą
zdaje się filtrować jedynie nieograniczona wyobraźnia artystów. Zabawy głosem,
manipulacje wentylami, wszystko ma niezaprzeczalną rację bytu. A najciekawiej
jest chyba wtedy, gdy trąbka gada, a głos dmie i szumi, jak w epizodzie piątym.
Z kolei w części szóstej natrafiamy na niemal kabaretowe wybuchy ekspresji
obojga muzyków. Tak, chętnie poznamy dokumentację dźwiękową całego koncertu!