Dziś zapraszamy na podróż niezwykłą. Pod każdym niemal względem – artystycznym, dramaturgicznym, a także poznawczym. Przed nami bowiem dwójka artystów, których trudno pomieścić w jakichkolwiek ramach gatunkowych i stylistycznych, którzy nade wszystko zwą się kompozytorami muzyki współczesnej, ale jednocześnie dla nas, miłośników muzyki improwizowanej, zdolni są dostarczać dokładnie takie dźwięki, jakie zdaje się, że kochamy najbardziej.
Dwie, mniej więcej godzinne podróże w bezkres mrocznych, na
ogół preparowanych fraz, pełne zagadkowych zdarzeń i fonicznych niespodzianek, poza
faktem, iż winny zaspokajać wszelkie potrzeby miłośnika muzyki kreatywnej, stanowią
nade wszystko przykład niemal genialnej zdolności artystów do panowania nad
dramaturgią. Tak się bowiem składa, iż ich wielominutowa, niekończąca się
epopeja dźwiękowa choćby na moment nie sprawia, byśmy tracili koncentrację.
Jesteśmy z muzykami od pierwszej do ostatniej sekundy, a końcową ciszę możemy jedynie
skwitować na poły sarkastycznym – być
może w tym roku nie słuchałem jeszcze bardziej intrygującej płyty!
Z jednej strony preparowany i niepreparowany (raczej
dewastowany) fortepian Reinholda Friedla, który bywa wielką orkiestrą
symfoniczną, maszyną zła, tudzież instrumentem w stadium sustained funeral march, ale i perłą w koronie delikatności i subtelności,
z drugiej strony bas elektryczny Kaspera T. Toeplitza, który nade wszystko stanowi
generator niekończących się dźwięków elektroakustycznych, instrument, który
zapewne współpracuje też z elektroniką, ale tego akurat albumowy opis nam nie potwierdza.
Kto zaś nie wie, kim dla współczesnej muzyki są rzeczony Niemiec
i Francuz o polskich korzeniach, niech sięgnie do dostępnej wiedzy wirtualnej. Nam
szkoda czasu na informacje socjotechniczne.
Mamy bowiem przed sobą dwugodzinną podróż, która śmiało zasługuje na miano the way of no return! Welcome to the source of the sound!
la fin des terres_Z
Wejście w świat Reinholda i Kaspera introdukuje nerwowe,
mroczne inside piano, wokół którego
snuje się gęsta struga elektroakustycznych, po części niezidentyfikowanych
fonii, barwionych krwią post-industrialu. Wszystko zdaje się znamionować tu ceremoniał
śmierci, tej czynionej już w trybie dokonanym, która prowadzi w głąb czegoś, co
tylko zgrabne pióro H.P. Lovecrafta byłoby w stanie zwerbalizować. W uszach dudnią
nam echa klasyków improwizowanych neverending
story, z brytyjskim AMM na czele, ale pomysł Niemca i Francuza zdaje się sięgać
jeszcze głębiej do korzeni dźwiękowej nieskończoności.
Pierwsze minuty nagrania uformowane są w elektroakustyczny
dron, zdobiony akustycznymi incydentami piana. Niektóre z nich są wszakże
dalekie od subtelności, stanowią kawalkady i eksplozje mocy czarnych klawiszy.
Po upływie 10 minuty opowieść jakby bardziej zagłębiała się w czeluść dark
ambientowej nonreality, a artyści stosowali
bardziej minimalistyczne metody pracy. Narracja nie przestaje jednak pulsować
blaskiem mrocznej strony klawiatury piana i coraz niższych, post-basowych
pasaży. W okolicach 25 minuty artyści definitywnie schodzą na poziom dramaturgicznych
i brzmieniowych detali. Otwierają teraz bodaj najpiękniejszą fazę pierwszego
albumu. Zdaje się, że wszystko, co ręce i umysł muzyków są w stanie wprawić w
ruch drgający, zaczyna teraz śpiewać. Rytualny, żałobny, oniryczny ceremoniał śmierci
klinicznej.
Demony powracają na starcie trzeciego kwadransa tej psychodramy.
Znów armia czarnych klawiszy piana doposażona strugami gęstego post-harshu ledwie żywego basu zaczyna zawłaszczać
czasoprzestrzeń nagrania. Ów moment zdaje się być wyjątkowo cielesny, znów
silnie post-industrialny, zdobiony ledwie słyszalnymi oddechami martwego
post-romantyzmu pianisty. Finalizacja pierwszej części trwa tu niemal dziesięć
minut i zdaje się być wyjątkowo nerwowa. Ekspozycje dronowe schodzą teraz na
dalszy plan, a scenę opanowuje bas, którego stemple zaczynają wyznaczać meta rytm czarnego marszu w proteście na
okoliczność zakończenia. Sfuzzowany instrument
bodaj pierwszy raz tego wieczoru brzmi nad wyraz swojsko. Toczy się jak pijany
rockman, od lewej do prawej strony sceny, skomle i kąsa.
la fin des terres_Ω
Druga historia wyłania się z mroku elektroakustycznej
nierzeczywistości. Początkowo wszystko brzmi dość syntetycznie. Czarne i białe
klawisze w podejrzanej symbiozie, rozdygotany bas w strudze elektronicznego
szumu, dużo hałaśliwej chropowatości. Z czasem można odnieść wrażenie, że czarna akustyka przejmuje tu dowodzenie,
ale w strefie demokracji, to wszak iluzja. Następują cykliczne burze z piorunami,
a krótkotrwale przejaśnienia tylko podkreślają trwogę chwili. Spektrum działania
piana już dawno przekroczyło rozmiary studia nagraniowego, basowe sprzężenia z
kolei ryją kolejną bruzdę w podłodze.
Po upływie kwadransa mamy wrażenie, że tygiel drżenia
delikatnie się wystudza. Pojawia się dźwięk, który może być efektem użycia przez
basistę smyczka. Na strunach fortepianu mości się sporo akcentów percussion. Po kolejnych kilku minutach
nasze receptory słuchu chłoną niemal czyste frazy – pojedynczych strun basu i
wyjątkowo filigranowych klawiszy. Ale nowe pasmo post-industrialu nadciąga
niczym górska lawina. Pianistyczne dewastacje i basowe sprzężenia budują równocześnie
suspens i grozę. Ale nawet hałas miewa chwile słabości i opowieść w momencie wybicia
drugiego kwadransa topi się już w szeleszczącym post-ambiencie. Artyści płyną
teraz spokojnie w namacalnej bliskości ciszy.
Z czasem wszystko znów nabiera mocy, przy okazji sycąc opowieść
kolejną porcją śpiewnego drżenia. Rozkołysany, szorstki ambient chwili. Z tego tajemniczego
letargu muzycy wychodzą dopiero po 40 minucie. Preparują, szyją krótkie,
nerwowe frazy, ściągają nad głowy nowe chmury post-industrialu. Pianista zdaje
się teraz stać na straży ładu i porządku, z kolei basista wciela się w rolę złego
policjanta i kontratakuje kolejnymi groźnymi dźwiękami. Opowieść ma kilka krótkich,
ale jakże intrygujących faz – najpierw pracuje na echu amplifikatora i szumie gołych
stron, potem przypomina armię uszkodzonych silniczków elektrycznych, wreszcie
zaczyna cała drżeć i formować się w kleistą strugę najrozmaitszych fonii. Coś
mozolnie wspina się na szczyt, coś innego jęczy, a nawet śpiewa. Jakby dobitniej
zaczynał teraz bić zegar odmierzający czas trwania spektaklu. Po 53 minucie
muzycy zdają się wchodzić w mrok pożegnania, ale to jedynie pozór. Nim zgasną ostatecznie,
czeka nas jeszcze intrygująca, basowa eksplozja, pośmiertny rechot wielkiej
maszyny. Zatrwożony pianista sięga po delikatne frazy i szczęśliwie przeprowadza
ową wielką, skomponowaną improwizację do fazy definitywnego końca, pełnego
jęczącego rezonansu, drobnych pisków i kilku spektakularnych agonii.
Reinhold Friedl & Kasper T. Toeplitz La fin des terres (zeitkratzer
productions, 2CD 2023). Reinhold Friedl — fortepian oraz Kasper T. Toeplitz —
bas elektryczny. Nagrane w Art Zoyds
Studios, Valenciennes, Francja, październik 2022. Dwa utwory, 119 minut.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz