wtorek, 14 lutego 2023

John Edwards, Andrew Lisle, Dirk Serries & Colin Webster into the Out Of Nowhere!


Znają się wszyscy bardziej niż łyse konie, choć niemal każdy z nich przypisany winien być do innego pokolenia europejskich muzyków improwizujących. Ich swobodny, post-freejazzowy kwartet po raz pierwszy zwarł szeregi w okolicznościach studyjnych tuż przed wybuchem śmiercionośnej pandemii. Na koncert – pewnie nie jedyny – umówili się zaś na małej scenie londyńskiego Cafe Oto niemal dokładnie dwa lata później. Zagrali umiarkowanie krótki set, jego czas trwania nie przekroczył trzydziestej szóstej minuty, ale zdołali wykreować w jego obrębie tyle zdarzeń, emocji i fonicznych koincydencji, iż słuchając kompaktowej dokumentacji tamtego zdarzenia mamy wrażenie, że dzierżymy w dłoniach przynajmniej trzypłytowy box.



Koncertowa introdukcja nasycona dramaturgiczną nieśmiałością klei się ze strzępów dźwięków, ale trwa ledwie kilka leniwych pętli. Akcje muzyków szybko bowiem zazębiają się, łapią pierwsze oznaki dynamiki, tworząc urokliwie kanciastą, incydentalnie zadziorną porcję bystrego free. Saksofon altowy wije się jak waż pomiędzy zasiekami stawianymi przez kontrabas i gitarę, które posadowione zostały na przeciwległych flankach. Perkusja szyje swobodny ścieg, pełen rytmicznych zdobień, podobnie jak alt, w środkowej strefie klubowej sceny. Muzycy łykają kolejne metry tej umiarkowanie szybkiej narracji, ale nie mają zamiaru wspinać się na szczyty ekspresji, wolą skupiać uwagę na dramaturgicznych niuansach, puszczać do siebie oko i raz za razem zmienić coś w sposobie prowadzenia improwizacji. W szóstej minucie mamy pierwszy incydent w pełni solowy. Realizuje go drummer na sporej dynamice. Po niedługiej chwili saksofon wraca plejadą drobnych fraz, a kontrabas najpierw preparuje, potem wpada w krótki półgalop, by po chwili także zaprezentować zwartą, nieprzegadaną ekspozycję solową, wspartą na perkusyjnym groove. Kwartet znów zdaje się nam sugerować, iż przed nim drobny szczyt, ale i tym razem kluczy zmysłowymi zakamarkami. Recenzent zaś może odnotować ciekawą, na poły rytmiczną imitację kontrabasu i gitary.

Po upływie dziesięciu minut muzycy ponownie stoją u podnóża wielkiej góry i snują niezobowiązującą, balladową narrację, która po to łapie kilka bardziej dynamicznych fraz, by zaraz opaść leniwie w objęcia kontrabasowego smyczka. A skoro jesteśmy w dolinie, to zaraz możemy znaleźć się w drodze na kolejny nieistniejący szczyt. Tak dzieje się tuż po upływie kwadransa. Każdy z artystów dusi na gaz, ale emocje falują niczym rzeki Babilonu. Można odnieść wrażenie, że kontrabasista zmienia tu tryb pracy raz na kilkadziesiąt sekund, jak choćby przed dwudziestą minutą, gdy wraz z perkusistą buduje leniwy, zadumany drum’n’bass. Improwizacja zdecydowanie jednak zwalnia i przeobraża się w plejady smukłych, preparowanych, ale i meta relaksacyjnych dźwięków. Szeleszczą talerze, na gryfie gitary pojawia się chyba smyczek, podobnie rzecz się ma z kontrabasem, a saksofon snuje niekończące się śpiewy. Wszystko to zgrabnie wpisuje się szyk narracji, która nabiera kameralnych, ale jakże mrocznych odcieni.

Po 25 minucie muzycy zdają się pogłębiać stan post-ambientowej lewitacji. Kontrabas ze smyczkiem, suchy odgłos saksofonowych dysz, rezonujące talerze i kilka westchnień, które zdają się sugerować, iż artyści zdolni są już budować podwaliny pod finałowe rozdanie. Lepią je jednak z drobnych, niekiedy filigranowych fraz – kontrabasowe arco, gitarowe post-riffy, saksofonowe, głębokie oddechy i szelest małych perkusjonalii. W okolicach 30 minuty znów wydaje się, że droga na szczyt usłana jest różami, ale muzycy ponownie wybierają kąpiel w nieco stonowanej temperaturze. Perkusista sugeruje tu rytm i dynamikę, ale reszta płynie dronowymi, wystudzonymi ścieżkami. Mniej więcej trzy minuty przed końcem kontrabasista wrzuca jednak tryb podwyższonej dynamiki i akcje kwartetu urokliwie pną się ku niebu. Świetne frazy saksofonisty płyną tu całą szerokością sceny, z nutką pożegnalnej nostalgii, a narracja łapie tryb falująco-gasnący, po czym precyzyjnie tłumi się aż do pojedynczych dźwięków. Oklaski wieńczą dzieło muzyków kilkanaście sekund po wybiciu 35 minuty koncertu.

 

John Edwards, Andrew Lisle, Dirk Serries & Colin Webster Out Of Nowhere (Raw Tonk Records, CD 2023). John Edwards – kontrabas, Andrew Lisle – perkusja, Dirk Serries – gitara akustyczna oraz Colin Webster – saksofon altowy. Nagranie koncertowe, Cafe Oto, Londyn, styczeń 2022. Jedna improwizacja, 35:48.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz