Australijski perkusista i perkusjonalista, Tony Buck, jest artystą dobrze rozpoznawalnym w wielu obszarach gatunkowych. Jest ojcem założycielem i stałym członkiem tria The Necks, grywa w wielu rockowych, tudzież post-rockowych inicjatywach, jest także znanym aktywistą świata muzyki improwizowanej. I po prawdzie nigdy nie przestaje być pełnokrwistym drummerem, a rytm zdaje się być powietrzem, którym oddycha w każdych okolicznościach dźwiękowych.
W połowie mijającego roku muzyk dostarczył nam dzieło niezwykłe.
Prawie dwugodzinny utwór Environmental
Studies, zbudowany - warstwa po warstwie - ze strumieni perkusjonalnych
narracji, fraz gitarowych i fortepianowych oraz uzupełniająco traktowanej elektroniki.
Jego monumentalne przedsięwzięcie budzi szacunek z wielu powodów, ale dwa
elementy, z punktu widzenia niżej podpisanego, wydają się na istotniejsze. Po
pierwsze - umiejętność kreowania dramaturgii, trzymającej w napięciu przez pełne
sto dziesięć minut, a polepionej ze strumieni wielobarwnych, niekiedy
powtarzających się fraz, po drugie - doposażenie całości w intrygujące
brzmienie, jednocześnie matowe, oniryczne, ale i zgrabnie osadzone w
wielowymiarowym pogłosie. Jak zeznał sam muzyk – każdy wykorzystany instrument
został tu wprawiony w rodzaj rezonansu.
Całość, choć niebywale rozbudowana w czasie i przestrzeni,
zdaje się przykuwać naszą uwagę od startu do samej mety. Trzy dni temu
wychwaliliśmy na tych łamach równie efektowne neverending story Reinholda Friedla i Kaspera T. Toeplitza. Dziś
czynimy to samo w odniesieniu do dzieła Tony Bucka. Epicka kompozycja, która
zdaje się być nieprzerwanym strumieniem …. improwizacji. Czyż nie to cenimy
sobie najbardziej?
Na starcie spektaklu płyną do nas dwie strugi wielowarstwowych
perkusjonalii – jedna na lewej, druga na prawej flance. Obie są wprawione w
ruch, doposażone w rytm, ale jakby oblepione post-elektronicznym backgroundem. Pulsują, trzymają dość stałe
tempo, ale każda ze strug ma tu swoją indywidualną dynamikę. Towarzyszy im leniwie
i melodyjnie frazująca gitara elektryczna, która zdaje się stawiać stemple i
wyznaczać kolejne interwały opowiadania. Całość osnuta jest mrokiem, nie budzi
uśmiechu na twarzy, wydaje się być delikatnie skąpana w kwaśnym odczynie. Chwilami
można odnieść wrażenie, iż narracja płynie wielkim tunelem, w którym echo
rozdaje karty wedle własnego uznania. Z drugiej strony każdy dźwięk perkusjonalny
wydaje się pozostawać na wyciagnięcie ręki, bywa delikatny, niekiedy nawet
filigranowy. W okolicach 10 minuty docierają do nas bardziej zmasowane fale rezonansu,
będące zapewne efektem preparowania dźwięku na płaskich powierzchniach zestawów
perkusjonalnych. W tle mości się coraz mroczniejszy ambient. Ów dźwiękowy amalgamat
czerpie tu z wielu źródeł – być może słyszymy Terry Rileya, być może lustrzane koncepcje Anthony Braxtona, z pewnością
wiele wątków ma swoje korzenie w lekkiej
psychodelii wspaniałych lat 70. ubiegłego stulecia.
Z czasem narracja syci się coraz większą ilością powtórzeń,
jest definitywnie medytacyjna, ale wciąż pozostaje żywa, w ciągłym ruchu, w rytmie,
konsekwentnie linearna. Poszczególne wątki powracają jak mantra dawno utraconej
młodości. Wieczne rozkołysanie nie ma tu końca, tak, jak nie miało początku.
Czujemy się uczestnikami jednego z niekończących się snów P.H. Lovecrafta. A tymczasem
sama opowieść powoli kończy drugi kwadrans swojego żywota.
Kompulsywna, ale lekka rytmika percussions, elektroakustyczne pulsacje, powracająca jak grecki chór
melodyjna gitara, wreszcie złowieszcze tło, które jedynie incydentalnie przygasa,
to najprostszy z możliwych opisów tego, co dzieje się na deskach naszego
mrocznego teatru. Po 35 minucie znów powraca gęsty, niemal post-industrialny
rezonans, który jest zapewne efektem drastycznego traktowania glazury werbla.
Jakby w rekontrze do zastanej sytuacji dramaturgicznej, do akcji podłącza się
piano, które frazuje nad wyraz jazzowo i post-rockowo brzmiąca gitara. Ta druga
staje ważnym składnikiem diabelskiej mikstury w połowie nagrania, mniej więcej
pomiędzy 50-ą, a 70-ą minutą. Usadowiona na lewej flance zaczyna kąsać rockowym,
niemal doom-metalowym riffem. Potem rozlewa się szerokim korytem sprzężeń. Ten fragment
nagrania wydaje się wyjątkowo mroczny, ale też rytualnie polirytmiczny,
albowiem wataha perkusjonalii nie pozostawia harce gitary bez odpowiedniego komentarza.
Niedługo potem, to właśnie perkusjonalia na długie minuty przejmują
ster opowieści, szyją coś na kształt ukojenia, wystudzenia, uspokojenia. Mantra
matowych fraz jest z nami kilkanaście minut, aż do momentu, gdy wątek ciężkiej gitary i zgrzytów z werbla nie powrócą.
Gęsta, całkiem lepka już narracja zostaje teraz spuentowana melodyjnym akordem gitary,
który znamy już doskonale. Porządkuje on chaos chwili i tłumi wszelkie złe emocje.
Do pomocy idzie teraz piano, które także studzi zapał post-industrialu. W tle z
kolei ponownie rozbudowuje się mroczny ambient. Po kilku chwilach kojących fraz,
opowieść wpada w ostatnie, blisko dziesięciominutowe czuwanie – rezonujące perkusjonalia,
gitarowe frazy z oddali i kolejne porcje mroku i tajemnicy. Końcowe minuty buduje
dysonans – z jednej strony delikatne perkusjonalia, z drugiej coraz gęstsze
plamy elektroniki, formujące się w drony. I to do nich należy tu ostatnie słowo.
Tony Buck Environmental Studies (Room 40, LP/DL/USB 2023). Tony Buck – instrumenty perkusyjne, gitara, fortepian, elektronika, kompozycja, post-produkcja. Czas i miejsce nagrania nieoznaczone, jeden utwór, 110 minut.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz