sobota, 28 stycznia 2017

Joëlle Léandre – kobiece robótki ręczne, wersja długodystansowa


Uprawianie muzyki improwizowanej jest dość skomplikowanym przedsięwzięciem. Przynajmniej z artystycznego punktu widzenia. Słuchanie – w sumie także, zwłaszcza, gdy weźmie się pod uwagę reakcję nieprzystosowanego akustycznie otoczenia w postaci rodziny, kota lub sąsiadów (to jest w ogóle muzyka????).

Jeszcze bardziej karkołomnym przedsięwzięciem zdaje się zaś wydawanie tej muzyki, jej upublicznianie, wprowadzanie do powszechnego obiegu na różnorakich nośnikach dźwięku. Jak niejednokrotnie i istotnie ironicznie na tych łamach wspominaliśmy, każdy koncert, czy rejestracja studyjna z muzyką improwizowaną jest już powodem, by wydać nową płytę. Równie homeryckie problemy pojawiają się na etapie edycji samego nagrania. Czy zarejestrowany zestaw dźwięków z muzyką improwizowaną należy traktować jako samoistne dzieło sztuki wypuszczone z rąk świadomego artysty i ze wszelkimi niedoskonałościami, tak akustycznymi, jak i dramaturgicznymi, wydawać tylko i wyłącznie w całości? Czy też mamy moralne prawo, by je ciąć, sklejać i wydawać tylko te fragmenty, które z dowolnego punktu widzenia uznamy za najbardziej wartościowe?

I ostatni już dziś poruszany problem. Czy istnieje w muzyce improwizowanej nadpodaż muzyki? Czy przesyt i nadmiar są takim samym udziałem muzyków, wydawców i słuchaczy, jak niedosyt i niedobór?

Bodaj dekadę temu, na zacnym i nieodżałowanym portalu jazzowym Diapazon.pl, miałem czelność popełnić tekst istotnie krytykujący zarówno pewnego muzyka, jak i jego wydawców, którzy zalewają skromny rynek muzyki improwizowanej kolejnymi nowymi wydawnictwami z jego personaliami. Rzecz dotyczyła wtedy Kena Vandermarka. Być może część z Was zgodzi się ze mną, iż historia pokazała, że miałem dużo racji. Rynek jest przesycony jego muzyką, a on sam w pewnym stopniu wypalił się artystycznie.

Dziś zderzam się emocjonalnie ze wszystkimi wyżej wymienionymi dylematami, gdy przed oczyma stawiam sobie ośmiopłytowe wydawnictwo Joëlle Léandre …A Woman’s Work, wydane przez krakowskie Not Two Records na okoliczność 40-lecia pracy artystycznej tej wybitnej francuskiej kontrabasistki.




Uspokoję potencjalnych nabywców tego dość drogiego wydawnictwa. Muzyka zawarta na ośmiu dyskach jest wyśmienita i godna prezentacji w każdych warunkach. Pytanie jest jednak jedno i to zasadnicze – czy należało wydać je wszystkie razem, w tym samym momencie dramatycznej historii ludzkości, wypełniając przy okazji wszystkie sprawne odtwarzacze CD w tej części galaktyki płytami z muzyką Joëlle?

Zapewne idea powstania tego wydawnictwa związana jest z kilkudniową rezydencją Leandre w Krakowie, w trakcie Jesieni Jazzowej roku 2015. Wtedy to zarejestrowano intrygujące koncerty w kwartecie i w kilku duetach, które dziś odnajdziemy na dyskach 7 i 8 wielopaku. Być może w zderzeniu z rocznicą, o której już wspomniałem, do tychże koncertów doczepiono… sześć kolejnych, nie zawsze już tak nowych, jakkolwiek zawsze premierowych. Powstał duży box, z którym teraz przyjdzie się nam zmierzyć. Omówmy wszystkie nagrania, płyta po płycie.



Pierwszy dysk: Les Diaboliques (Moskwa, 2015r., sześć fragmentów, 54 minuty).

Feminizm w kontrkulturowej walce z patriarchalnym oglądem rzeczywistości, czyli trzy starsze Panie *) w kolektywnej, moralnie wyuzdanej, szalonej i pełnokrwistej improwizacji na fortepian (Irene Schweizer), głos (Maggie Nicols – czasami piszemy Nichols, bo rzeczona dama jest Szkotką, co generuje rozliczne niuanse w zakresie pisowni jej nazwiska) i kontrabas, także głos ludzki (Joëlle Leandre). Wydawnictwa płytowe Diabełków, to zamierzchła epoka (jeszcze przed rokiem 2000), zatem ten moskiewski koncert śmiało możemy zapisać na plus boxu, jak i asumpt do rozbudowy dorobku artystycznego starszych Pań. Brawura, autoironia i eklektyzm wpisane są w strukturę tego emancypacyjnego free improv. Joëlle – niewątpliwie mistrzyni ceremonii - gra pięknie i zdecydowanie lubieżnie. Irene jest wstrzemięźliwa, oszczędna, non-barokowa i lubi cytaty z popularnych melodii, które my także ubóstwiamy. Maggie precyzyjnie mierzy siły na zamiary, albowiem wie, że w pewnym wieku człowiekowi dane są ograniczenia w zakresie artykułowania dźwięków. Szczędzi nam zatem atrakcji fonicznych w wysokich rejestrach. Fragmenty solowe i chwile genialnej, improwizacyjnej koegzystencji we trójkę. Te drugie swoje apogeum osiągają we fragmencie czwartym, gdy w zwarciu, jakkolwiek nieśpiesznie, starsze Panie prowadzą nas onirycznym trójgłosem nad uroczą przepaść, która bynajmniej nie stanowi kresu ich artystycznych możliwości. Potem wszyscy … robimy ogromny krok do przodu! Doskonały koncert!


Drugi Dysk: Duet z Matem Manerim (Paryż, 2011, sześć fragmentów, 41 minut).

Konstruktywnie, kolektywnie, wręcz… kognitywnie. Czułe i intelektualnie dotkliwe zwarcie dwóch nastroszonych złotymi piórkami strunowców (kontrabas vs. skrzypce). Bitwa akustyczna toczona jest na warunkach dyktowanych przez większy z instrumentów. Jednolita, zwarta narracja bez specjalnych zwrotów dramaturgicznych. Udanie udrożnia nasze narządy słuchu, intensywnie masując wystawione na hałas membrany uszne, czystym i bezpretensjonalnym brzmieniem. Wokalne mruczando Leandre w piątym fragmencie dodaje smaczku temu, już i tak dość pikantnemu nagraniu.


Trzeci Dysk: Duet z Lauren Newton (Besancon, 2016, osiem fragmentów, 47 minut).

Wzajemne przekomarzania się dwóch artystek w oparach gęstniejącej groteski. Dialogi, monologi, głosy separatywne i zaśpiewy. Swobodna improwizacja na głos ludzki, poruszający się w wielu stylistykach, łagodny i drapieżny jednocześnie, pozostający w silnie konfrontacyjnym zwarciu z miękkim i melodyjnym kontrabasem, traktowanym, rzecz jasna, smykiem nie mającym końca, ani początku. Nastrój odrobinę kameralistyczny, szczególnie w momentach, gdy Lauren szuka biletu na koncert operowy. Narracja jest nieprzegadana, chwilami tłusta i brawurowa (zwłaszcza, gdy Leandre jest przy głosie!). Na finał anegdota by english, nie do końca uzasadniona dramaturgiczne (wypełniacz?). Ich duet wydany przez Not Two kilka lat temu (Conversations), zdał mi się bardziej pasjonujący.


Czwarty dysk: Duet z Jean-Luc Cappozzo (Besancon, 2015, siedem fragmentów, 44 minuty).

Niezwykle skupiona i wyważona narracja na trąbkę i kontrabas. Surowe, mroczne (noir?) klimaty, oszczędna ornamentyka. Permanentne rozrywanie strun kontrabasu, tym upiornym smykiem, który niczym wygłodniały samiec, czeka u progu nocy na swoją kolejną ofiarę. Cappozzo zwinny jak kot, nie ustaje w zalotach i szuka zwady. Jest cierpliwy, dzięki czemu na sam finał dana mu będzie nagroda. Jego minimalistyczna i czujna sonorystycznie melodyka, pięknie puentuje szorstkość i nieobliczalność tego duetowego spotkania.





Piąty Dysk: Duet z Fredem Frithem (Montreuil, 2016, trzy fragmenty, 40 minut).

Dysonans non-akustyczny, czyli starcie kontrabasu z gitarą elektryczną. Wbrew oczekiwaniom, to akustyczny instrument robi tu więcej hałasu i co rusz ma sprawkę do interlokutora. Frith jest spokojny, czuły i nie szuka problemów. Jego sprzężenia, zgrzyty i szarpanki generowane są z dużą rozwagą, dbałością o brzmienie całości i na ogół skutecznie odnajdują kontekst dramaturgiczny. Leandre nie byłaby sobą, gdyby głosem nie wspierała swoich akustycznych pyskówek. Okazuje się, że i ona potrafi grać na gitarze elektrycznej, mimo, iż w dłoniach … ciągle dzierży jurny kontrabas i ostry, jak brzytwa smyczek. Z oczywistych względów na tym koncercie dominują niskie częstotliwości. Stanowi to poważny atut nagrania.


Szósty Dysk: Solo (Paryż, 2005, pięć fragmentów, 46 minut).

Szamańskie zaśpiewy, stosunkowo zdyscyplinowany kontrabas (choć bez ustanku zmieniają się techniki artykulacyjne Joëlle), przekomarzania i szyderstwa z języka francuskiego (podobnie, jak na jej warszawskim koncercie ostatniej jesieni). Jest szczypta agresji, jest melodia i delikatnie smętne, kameralistyczne zadęcie (bywa piękne na całkiem barokowy sposób). Ferria brzmień, stylistyk, min i wokalnych anegdot. Cała Joëlle!


Siódmy Dysk: Kwartet z Agusti Fernendezem, Evanem Parkerem i Zlatko Kauciciem (Kraków, 2015, trzy fragmenty, 46 minut).
Ósmy Dysk: Duety z w/w muzykami z Kwartetu (Kraków, 2015, cztery fragmenty, 49 minut)

Docieramy, upoceni i umorusani dźwiękami, do kluczowych w tym gigantycznym zestawie dysków nr 7 i 8 – czyli dokumentacji rezydencyjnych koncertów Leandre, jakie miały miejsce jesienią 2015r. w Krakowie. Na początek dwa obszerne fragmenty w kwartecie  - Evan Parker (saksofon tenorowy), Agusti Fernandez (fortepian), Zlatko Kaucić (perkusja i perkusjonalia) i Joëlle Leandre (kontrabas, głos – tym razem, stosunkowo rzadko w użyciu). Przez ponad 32 minuty muzycy grają urocze i jakże kompetentne free improv o istotnie jazzowych konotacjach, jakkolwiek absolutnie niczym nas nie zaskakują (zwłaszcza tenor Parkera). Pierwszy fragment jest w sumie zwartą galopadą i nieustającą eskalacją emocji, przez co – choć dramaturgicznie smakowity – nie może nie zostać skwitowany drobną ambiwalencją. Kaucić – ewidentnie wybitny improwizator  - nie koniecznie dobrze się odnajduje w nagraniach wysoce dynamicznych, co jest raczej skutkiem jego skromnego drum kitu, któremu trudno generować niskie dźwięki (zwykliśmy przy innych okazjach zwać jego instrumentarium jako ground-drums) niż problemów natury artystycznej. Jak pięknie potrafi wieść tenże sam kwartet w spokojniej narracji, gdy dbałość o akustyczny szczegół jest ważna, pokazuje drugi z fragmentów. Leandre i Fernandez fechtują tu tak dobrze, że efekty ich działań nie wymagają specjalnego komentarza. Co ciekawe – trzeci fragment na płycie kwartetowej jest … duetem Leandre i Parkera (miód, malina!).

Dysk ostatni wypełniają już wyłącznie duety. Dwa (pierwszy i trzeci) są spotkaniem kontrabasistki z Kauciciem (ferria barw, ulotnych mikroarcydzieł akustycznych – tak a propos wyobraźni improwizatorskiej tego drugiego). Równie konkretny i artystycznie dobitny jest duet z Fernandezem (co ciekawe, fortepianowe preparacje Hiszpana są tak silnie osadzone w estetyce perkusyjnej, że momentami trudno odróżnić je od tych, które generuje Kaucić – występujący tuż przed tym duetem i tuż po nim). Finał dysku, jak i całego wielopaku, jest udziałem Leandre i Parkera. Ostatnie siedem minut mija spokojnie, w pięknych akustycznie okolicznościach krakowskiej Alchemii i udanie puentuje kilkudniową rezydencję Jubilatki.


Coming Through! – by zacytować tytuł jednego z najlepszych dzieł literackich D.H. Lawrence’a. Tak, zdecydowanie przetrwaliśmy!!!

Pakujemy grzecznie osiem zielonych kopert do zmyślnego pudełka (w międzyczasie czytając rozbudowany dwugłos hymnów pochwalnych na temat Jubilatki), odkładamy owo pudełko na półkę i kwitujemy całą dzisiejszą opowieść dalece retorycznym pytaniem: kiedy – po tej ponad sześciogodzinnej dawce nagrań Joëlle Leandre  – znów sięgnę po ten box lub jakiekolwiek inne nagranie kontrabasistki?


*) nieprawdą jest, że Kobiety nie lubią, jak wypomina im się ich wiek.




środa, 25 stycznia 2017

Corsano! Courvoisier! Wooley! – Lulu na moście, czyli istotnie Słone Zadanie

  
Jesteśmy w LULU! Wrzesień 2015 roku, Brooklyn, New York City.  Tak zmyślnie nazywa się tamtejsze studio nagraniowe.

A w nim trzech niepokornych improwizatorów - otwarte głowy pełne pomysłów na istotnie swobodne muzykowanie - w kolejności alfabetycznej: Chris Corsano na perkusji, Sylvie Courvoisier na fortepianie i Nate Wooley na trąbce. Akustycznie na 100%! Na godzinę lekcyjną oddajmy się w ich władanie.

Salt Task. Muzycy odpalają swoje figlarne instrumenty i zwartym, trzygłowym szeregiem, zdecydowani i gotowi na wszystko, ruszają w podróż umiejętną sekwencją dźwięków. Soczysty tembr fortepianu tyczy tu szlak, zaś trąbka i perkusja nie mając nic przeciwko temu, rwą się do lotu w dość jazzowej estetyce. Cała trójka zwiera szyki i interesująco, pod względem przestrzennym, poszukuje jedności brzmieniowej, kumulując pomysły scenariuszowe bardziej w jednolitych, dronowych pasażach niż w próbach wzajemnych interakcji (przy okazji, prym wiedzie, niepowtarzalny akustycznie Wooley). Kolejny zwrot dramaturgiczny tej improwizacji wieńczy uroczy, oniryczny dialog piana i trąbki. Brzmienie instrumentu klawiszowego przesycone jest kobiecością, filigranową wrażliwością na dźwięk. Trąbka zdaje się być tu bratem w silnej relacji interpersonalnej. Po niedługim czasie, niemniej udany dialog daje się osiągnąć trębaczowi w konwulsyjnym zwarciu z nieco wyposzczonym drummerem. Puenta dana jest nam w nieco bardziej dynamicznej aurze, nawet ze szczyptą agresji w tonie instrumentu dętego, blaszanego. Fragment solowy Wooleya pięknie dopowiadają pozostali muzycy, a aura silnego doznania sonorystycznego zawisa nad nami, jak pieczęć nieuniknionej wiktorii. To szczególne zawieszenie narracji, sprytnie zagaduje Corsano i zmusza całe trio do zwartej galopady (choć Wooley pozostaje w ukryciu i nie bierze w niej udziału na pełnych prawach członkowskich).




Last Stat. Corsano bierze sprawy w swoje ręce/ pałeczki i dynamicznie znaczy teren swym kocim zapachem. Courvoisier i Wooley delikatnie stemplują go po plecach, ale ta skromna eskalacja nie ma charakteru pieszczoty. Dobry, rasowy free jazz staje się udziałem wszystkich (Wooley – stary wyjadacz!). Muzycy wybornie, pod względem akustycznym, wyzwalają się z klinczu tej dość krótkiej galopady, przy czym każdy z nich stosuje sobie tylko znane techniki… perkusyjne. Kierunek kolejnego epizodu w tej improdramie wyznacza idea kolektywnej interakcji (Search and Reflect by John Stevens, by nazwać rzecz po imieniu). Finał fragmentu przynosi prawdziwie akustyczną ulgę.

Tall Stalks. Muzycy wpadają w wir skromnych preparacji. Chris sprawdza odporność membran na zdzieranie, Sylvie wytrzymałość strun na tarcie i rozciąganie (także skuteczność ciągu przyczynowo-skutkowego uderzenie w klawisz-drganie struny), zaś Nate – jak to ma w zwyczaju – szuka ciekawego rozwiązania sonorystycznego, które będzie inspirujące dla całej improwizującej trójki. Efektem tych igraszek jest dynamiczny pasus o nieoczywistych konotacjach. Fragment osiąga swój kres chwilą introwertycznej zadumy muzyków, czynionej wszakże w stosunkowo szybkim tempie.

Stalled Talks. Iście proustowski wstęp, w poszukiwaniu interesujących dźwięków. Sylvie szuka melodii, niczym dawno utraconego dziewictwa. Nate zmyślnie trawestuje jej dźwiękowe próby przedęciami trąbki. Chris poklepuje ich po plecach i zachęca do dalszych poszukiwań (piękny fragment!). Muzyka gęstnieje jak rozgrzany budyń w zbyt małej salaterce. Wzajemne reakcje muzyków, co rusz zachwycają lub/ i zaskakują. Jeśli koniec udanej płyty winien sumować moc dotychczasowych doznań, multiplikując poziom przyjemności, to w przypadku Salt Task dzieje się tak w dwójnasób.

Chris Corsano/ Sylvie Courvoisier/ Nate Wooley  Salt Task (Relative Pitch Records, 2016)

Podziękowania dla Krzysztofa za udostępnienie nagrania.



sobota, 21 stycznia 2017

Warsaw Improvisers Orchestra – wydarzyło się czternastego marca roku piętnastego


Styczeń to ulubiony miesiąc każdego recenzenta. Lista płyt poprzedniego roku sporządzona, bywa, że opublikowana, można spokojnie odpoczywać i czekać na moment, aż w odtwarzaczu muzyki dowolnego formatu wyląduje płyta, która…. zrujnuje zarówno żmudnie odbudowywany spokój, jak i całe roczne podsumowanie best of….

Mnie ta upiorna chwila wydarzyła się 10 stycznia. Wtedy bowiem trafiła do mnie (od razu do stosownego odtwarzacza) płyta Warszawskiej Orkiestry Improwizatorów, zatytułowana – wg idei mistrza Anthony’ego Braxtona – miejscem i datą powstania nagrania.

Od prawie pierwszego dźwięku bezwstydnie się w tym nagraniem zauroczyłem. Kilkukrotny powrót do niego generował kolejne pokłady przyjemności, poniekąd także fascynacji i już na progu bieżącego tygodnia, jednego mogłem być pewien – moją listę płyt roku 2016 można o kant d… roztrzaskać.

Płyta Warsaw Improvisers Orchestra winna bowiem to zestawienie otwierać!




Czas i miejsce zdarzenia: CSW Laboratorium, Zamek Ujazdowski, Warszawa 14.03.2015, nagrane na żywo z udziałem publiczności.

Ludzie i przedmioty: Ray Dickaty - dyrygent (2-3), Patryk Zakrocki – skrzypce, altówka, dyrygent (1), Piotr Dąbrowski – instrumenty perkusyjne, Michał Kasperek – perkusja, Rafał Dedyński – perkusja, Hania Piosik – głos, Marcin Gokieli – głos, Antonina Nowacka – głos, Piotr Mełech – klarnety, Łukasz Kacperczyk – syntezator analogowy, Stanisław Welbel – saksofon sopranowy, Philip Palmer – saksofon altowy, Jan Małkowski - saksofon altowy, Bartek Tkacz - saksofon tenorowy, Mateusz Franczak - saksofon tenorowy, Michał Maota - saksofon tenorowy, Maciej Rodakowski - saksofon tenorowy, Natan Kryszk - saksofon barytonowy, Michał Jerzy Gałgin - saksofon barytonowy, Marcin A. Steczkowski - kornet/ FX, Olgierd Dokalski – trąbka,  Jacek Mazurkiewicz – kontrabas, Tymon Bryndal – gitara basowa, Ksawery Wójciński – kontrabas, Daria Wolicka – flet, Jerzy Sergiusz Malanowicz – klawisze, zabawki/ FX,  Jakub Buchner – gitara elektryczna, Łukasz Czekała – skrzypce, Zbigniew Chojnacki – akordeon, Dominik Mokrzewski – perkusja.

Jak gramy: trzy fragmenty (This…,That..., …and the Other…), skomponowane przez członków Orkiestry, pod czujnym okiem dyrygenta, stanowią postawę do kolektywnych i indywidualnych wypowiedzi improwizacyjnych.

Efekt finalny: 78 minut muzyki, trzy kompozycje z tytułami, wydane jako Warsaw Improvisers Orchestra CSW 14_03_2015 (Fundacja Słuchaj!, 2016). Fragmenty (krótsze wykonania?) w/w kompozycji zostały także wydane na monofonicznej kasecie (druga jej strona), jako Bouchons D'Oreilles / Warsaw Improvisers Orchestra ‎– Split (Monofonus Press/ Astral Spirits, 2015).

Przebieg wydarzeń/ subiektywne spostrzeżenia: Słowotok wrażeń, impresji i skojarzeń wywołanych muzyką, poprowadźmy zgodnie z tytułami kompozycji zawartych na krążku.

Ten…Rozgrzewka lekko przegrzanych filharmoników, w dziurawych dżinsach, otwiera tę epopeję kolektywnej improwizacji wprost z batuty. Towarzyszy jej elektroakustyczne skupienie, improwizacyjna czujność i dbałość o pojedynczy dźwięk. Wyjście z aranżacyjnego klinczu dokonuje się pięknym, akustycznym wielogłosem armii instrumentów. Tupanie selektywnymi dźwiękami, otrzepywanie kurzu z ramion, niechybnie prowadzi ten 30-osobowy ansambl ku pierwszej, iście freejazzowej eskalacji, która w oczywisty sposób wyostrza zmysł obserwacji recenzenta.  Swoboda, wolność, konstruktywna anarchia trzymana w ryzach obsesyjnej dyscypliny. Doświadczamy pełnego spektrum estetyczno-stylistycznego, jakby każdy z muzyków WIO przyszedł tu z trochę innej, muzycznej strony i miał ambicje pokazać walory swojego ulubionego gatunku. Jest całkiem filharmoniczne zadęcie, jest rockowy sznyt, są jazzowe inkrustacje, jest elektroakustyczny splin. W tym wszakże fragmencie większej całości dominuje spokojna, lekko nostalgiczna narracja. Skupienie w opozycji do wrzasku, przy wykorzystaniu przebogatego instrumentarium.

… Tamten. Startujemy na ostro, w konwulsjach. Zbiorowe crescendo łamie stygmat pierwszego utworu na sposób wstrząsający. Atak nuklearny po niełatwej wiośnie ludów! Kto przysnął w trakcie pierwszego utworu (wszak jesteśmy na koncercie!), ten nie dozna teraz kolektywnego katharsis. Wokalna euforia wbija nas w fotel o marmurowym oparciu…. subtelną, klasycznie piękną arią. Take the music, let the music take you…Dwie Panie, jeden Pan, ale ile płaszczyzn niepoliczalnego…Operowe interludium toczy się na tle, ledwie sugerowanego akustycznie, pasażu strunowców. Delikatnie oniryczny klimat, podkreślany czystym brzmieniem trąbki, trafia na wokalny zadzior, istotny punkt zaczepienia dla budowania fundamentu nowej improwizacji. Gitara elektryczna szuka zaczepki, zachęca do grzechu, generując soczysty dysonans poznawczy, wzbudza potrzebę ucieczki w kierunku pierwszej eskalacji. Muzyków, widzów, świat wokół, dopada rytm, który idzie do nas wprost z piekła i systematycznie narasta (w okolicach 10 minuty). Grany ołowianymi strunami chóru kontrabasów, będzie nas nikczemnie deptał przez kolejny kwadrans. Orgia armii rozpalonych dęciaków będzie mu wtórować, podkreślać go i moralnie uwznioślać. Krzyk dobrowolnie ciemiężonych także okaże się pomocny w dziele niszczenia/ tworzenia. Nerw życia, klaster śmierci, zaszyty gdzieś na pograniczu percepcji, ginący w oparach mentalnie cytowanego The Great Learning Corneliusa Cardewa. Wraz z muzykami toczymy się w kierunku boleśnie nieznanego. Holistyczne i eksplozywne stemple solowej histerii (który z dęciaków gra tu najpiękniej?!) przeplatają wokalne komentarze w dobrym literacko smaku. A rytm pulsuje, rytm jęczy, skowycze bardziej niż mógłby to sobie wyobrazić sam Allen Ginsberg, wyje i trwa, organizując instrumentalne zabawy w podgrupach. Wokalne orgazmy, dęte eskalacje, krew, pot i łzy. Po 26 minucie rytm… delikatnie ustaje. Na wokandę wchodzi lubieżny akordeon i szuka ordynarnie zaczepki, organizując - zupełnie przy okazji - przestrzeń akustyczną pod kolejny ekspansywny trip tej historii. Dopada nas kolejny wokalny szczyt – Anioł vs. Diabeł, który nie ma płci. Wszystko smakuje jednak tylko czyśćcem, bo nie ma tu zwycięzców, ani tym bardziej pokonanych. Rytm powraca nieproszony, stanowczo nakłaniając do tańca. Ale to chocholi taniec, ze smutkiem i kwaśnymi łzami. Nowonarodzeni ruszają marszowym krokiem w jedynie słusznym kierunku. Koniec kompozycji osiągamy w powszechnym szczęściu i przemoczonych z emocji t-shirtach z wulgarnymi napisami. Wybrzmienie całości – po nocy spędzonej na moralnym zatraceniu – ma smak całkowicie niezasłużonego poranka.




… i jeszcze inny. Finał dany jest w ręce armii uczłowieczonych wokalistów. Oniryczny, zmyślnie klasycystyczny, z pojękującą elektroakustyką w tle. Jakby lekko upalony Górecki mieszał chochlą w ogniu piekielnym i nie był świadom konsekwencji. Komentarz artystyczny jest udziałem klarnetu basowego, który dobrą melodią przypomina o powinnościach wobec historii tym, którzy mieli czelność zapomnieć….Osiemdziesiąt sekund konwulsyjnych oklasków wieńczy dzieło! Doskonałe!

Coda recenzenta: Perfekcyjna realizacja nagrania, zarówno w zakresie nagłośnienia samego koncertu, jak i w trakcie masteringu. Bogaty, wielowymiarowy scenariusz kompozycji, z iście barokowym przepychem, istotnie postmodernistyczny na etapie realizacji.

  
****


Warsaw Improvisers Orchestra funkcjonuje artystycznie od roku 2013. Osobą sprawczą i najistotniejszą w jej szeregach, jest brytyjski saksofonista, rezydent warszawski, Ray Dickaty. Wywodzący się z rockowej, nowofalowej sceny brytyjskiej lat 90. ubiegłego stulecia, muzyk od dawna uprawia muzykę improwizowaną. Przez szeregi WIO przewinęło się do tej opory około 50 młodych, głównie polskich muzyków, zarówno mających doświadczenie na polu muzyki improwizowanej, jak i przychodzących do niej z innych gatunków, tudzież muzycznych inspiracji. WIO stale pracuje, czasem koncertuje, żyje.

CSW 14_03_2015 to ich pełnowymiarowy debiut fonograficzny. Wnikliwi czytelnicy Trybuny pamiętają zapewne zachwyty, jakim obdarzona została Orkiestra w trakcie relacji z ostatniego Festiwalu Ad Libitum, gdzie po społu z Philem Mintonem, zagrała ekstatyczny koncert finałowy imprezy.



piątek, 20 stycznia 2017

Daunik Lazro – duet współczesny, trio archiwalne plus suplement edytorski


Daunik Lazro, 71-letni francuski saksofonista, zasługuje na naszą uwagę permanentnie i byłby zapewne gościł na tych łamach niemal każdego tygodnia, gdyby nie drobny fakt, iż wydawnictwa z jego personaliami nie są zjawiskiem występującym często w faunie i florze muzyki improwizowanej.

Z tym większą radością informuję, iż znalazłem przynajmniej dwa powody, by pochylić się nad muzyką Lazro, zachwycając się przy okazji jego kunsztem improwizatorskim. Najpierw będzie to owoc bardzo świeżej współpracy z pewną pianistką, potem zaś przaśne trio z kontrabasem i puzonem, powstałe w czasach, gdy Pan Redaktor uczęszczał był do liceum, a w kraju nad Wisłą niepodzielnie panował kult czerwonego, a także … zielonego koloru.

Naszą dzisiejszą opowieść zakończy nagranie z równie zamierzchłej epoki, co prawda bez Daunika Lazro, ale za to z udziałem muzyków, którzy wraz z saksofonistą popełnili w/w trio. A wszystko to w ramach inicjatywy wydawniczej Fou Records, która wyprodukowała te trzy krążki.


Marquerite d’Or Pale

Saksofonistę (tenor i baryton) i jego rodaczkę, pianistkę Sophie Agnel, spotykamy na koncercie w… Moskwie. Centrum Kultury DOM, które onegdaj gościło choćby kwartet Anthony’ego Braxtona, to miejsce owego spotkania, zaś czerwiec ubiegłego roku – atrybut czasu. Muzycy rejestrują materiał z oklaskami, który podzielony na sześć fragmentów, opatrzonych tytułami, trafia dziś do nas za pośrednictwem Fou Records. Podpisany dwojgiem imion i nazwisk, dysk zwie się Marquerite d’Or Pale (2016).




Avec Ki. Od progu tej opowieści narracja jest niezwykle wyważona i prowadzona w formie bardzo swobodnej i nieśpiesznej wymiany zdań. Choć pianistka lubi trochę na starszego kolegę nakrzyczeć, a jego baryton nie unika interpersonalnej szorstkości, to nie musimy w trakcie odsłuchu tego nagrania obawiać się negatywnej reakcji otoczenia, które nie rozumie, na czym polega fenomen muzyki spontanicznej. Agnel ewidentnie dobrze czuje się w minimalistycznej estetyce Johna Tilbury, hołubi ten specyficzny rodzaj ekspresji, ale do sonorystycznych batalii z zawsze groźnym Lazro jest doskonale przygotowana.

Avec Ka. Fortepian brzmi tu niczym lekko niedostrojony klawesyn. Tenor pięknie szoruje po jego czarnej glazurze. Połysk gwarantowany! Narracja wciąż w tempie mistrzów minimalizmu i entuzjastycznego wycofania, ale gęsta i ewidentnie bez pustych przebiegów (Lazro!).

Cat’s Shoe. Okazuje się, że dźwięki można dobywać z instrumentu w jeszcze wolniejszym tempie. Muzycy prawie nie dotykają swoich instrumentów. Lazro jest subtelny i odrobinę zalotny, Agnel skupiona na pojedynczych mikrodźwiękach, przezornie nie zwraca na niego uwagi. Niespodziewana, acz drobna eskalacja emocji, jest smakowicie pieprzna i nawet trochę hałaśliwa.

Ma-Ox-An. Sonorystyka najwyższego lotu! Sophie poleruje struny, drga, rwie dźwięki i trwa w swoim akustycznym spektrum, niczym duet AMM razem wzięty. Daunik oplata ją – pająk w zalotach – modularnym tripem, mając ciszę za sprzymierzeńca (z gardła dobywa chrobot, jako element wspierający ekspresję wypowiedzi). Dopada nas szczypta agresji i kolokwialnej dysharmonii. I trafna konstatacja recenzenta - podstawową metodą twórczą tego duetu jest aktywne skupienia się na niuansach dźwiękowych i ich współzależności przestrzennej.

Bbystro! Rozwichrowanie, chaos, dym, ogień i krew! Niepokojący, ponadnormatywnie dynamiczny fragment, który skutecznie rujnuje nostalgiczny nastrój tej improwizacyjnej bitwy. W mniej niż 4 minuty muzycy przebiegają więcej kilometrów, niż w trakcie pozostałych pięciu części. Lazro ponownie zgłasza akces do panteonu najwybitniejszych współczesnych saksofonistów free improv.

Ochi Chornye. Finałowym fragmentem wracamy do tempa narracji, wyznaczonego w odcinkach 1-4. W środkowej części muzycy wpadają na moment w niezobowiązujący galop (zwinna palcówka na klawiszach vs. zdzieranie dna tenoru). Dość szybko dopada nas cisza, która wybrzmiewa gromkimi oklaskami.


Enfances 8 janv. 1984

Tytuł płyty wskazuje precyzyjnie, kiedy powstało nagranie, o którym teraz nakreślimy kilka zwinnych epitetów. Zatem cofamy się w czasie o prawie 33 lata i miękko lądujemy w paryskim Teatrze Dunois. Na scenie Daunik Lazro, dobywający dźwięk z saksofonu altowego (to jego ulubiona maszyna onegdaj!), Joëlle Leandre z kontrabasem (i głosem!), a także George Lewis, zasadniczo na puzonie, odpowiedzialny także za inne zabawki dźwiękowe. Całość improwizacji podana nam zostaje w dziesięciu odcinkach i potrwa blisko godzinę. Wydawnictwo Fou Records zwie się Enfances 8 janv. 1984, a jest z nami w tej formie edytorskiej od roku ubiegłego. Istotne zastrzeżenie – blisko 21 minutowy wyciąg z tego koncertu wydany był już wiele lat temu na podwójnym winylu Sweet Zee (hat ART, 1985), firmowanym jedynie nazwiskiem saksofonisty (poddany krytycznej i entuzjastycznej egzegezie na Trybunie, bodaj w czerwcu 2016).




Na owe dziesięć utworów składa się siedem improwizowanych miniatur (niektóre nieznacznie przekraczają 1 minutę) i trzy dłuższe epizody, z których jeden – blisko 20 minutowy – stanowi kluczowy fragment płyty nie tylko w wymiarze czasowym, ale przede wszystkim artystycznym.

Odcinki krótkie zaliczyć można do muzyki improwizowanej w edycji… kabaretowej. Humor, groteska, delikatnie francuski posmak i feeling, trochę zabawy w dźwięki z łazienki (patrz: instrumentarium Lewisa). O ile Lazro trzyma tu fason i dmąc w alt zdecydowanie bliski jest konkretu, o tyle Leandre i Lewis świetnie się bawią (publiczność chyba też), a wokalne popisy kontrabasistki mają wręcz wodewilowy wymiar -  rozmowy, dialogi, przekomarzania, żarty i podszczypywanie. Narracja jest rwana, cząsteczkowa i nie w każdym fragmencie łechta ego wymagającego recenzenta. Prawdziwie krwisty kawałek free improv trafia do nas dopiero w trakcie dwóch najdłuższych części koncertu (które przy okazji stanowią jego środkową część). W trakcie wielominutowych improwizacji muzyka tego tria ewidentnie zyskuje na wartości. Doskonale odnajduje się wtedy Lazro, pięknie i jakże precyzyjnie improwizuje Lewis (przypominają się jego ekscytujące improwizacje w kwartecie Anthony’ego Braxtona z drugiej połowy lat 70.), Leandre rzeźbi swoje najlepiej jak umie (a umie wszystko!), jej zadęcie operowe ma dramaturgiczny sens i jest po prawdzie ekstremalnie piękne w każdym wymiarze (niczym na LP Paris Quartet, także z udziałem Lazro, płycie z tego samego okresu).

Koncert jako całość, to jednak trochę przysłowiowy groch z kapustą. Momenty ekscytujące, przeplatane są chwilami zawieszenia narracji, oczekiwania na mannę z nieba, która jednak nie opada. Gra i zachowanie Leandre jest wręcz brawurowe. Jej pewność siebie na scenie budzi szacunek, ale nie stanowi chyba dobrej przywary w tym gatunku i nie podnosi artystycznej wartość nagrania. Lewis, otoczony zabawkami dźwiękowymi, przypomina Misia Yogi na parkowej wycieczce. Na tym tle absolutną gwiazdą koncertu jawi się Lazro – zachwyca techniką gry, wyobraźnią improwizatorską, wspaniałym, szorstkim i matowym brzmieniem instrumentu.

Wieńcząc odsłuch płyty stosowną refleksją, nie sposób nie usłyszeć, iż zaprezentowany, blisko godzinny koncert jest oczywiście wspaniałym dokumentem z epoki, ale jeśli mielibyśmy zachwycić się nim od pierwszej do ostatniej minuty, winien zostać poddany krytycznej selekcji (nożyczki!). Wydaje się, że w rozmiarze winylowym byłaby to doskonała płyta.


28 Rue Dunois Jullet 1982

Cofnijmy się o kolejne kilkanaście miesięcy. Jest lato 1982 roku, ponownie (?) gościmy na deskach paryskiego Teatru Dunois. Znów Joëlle Leandre (kontrabas, głos) i George Lewis (tylko puzon!), do których dokooptowano na kilka koncertów creme de la creme europejskiego free improv, czyli Dereka Baileya (gitara) i Evana Parkera (saksofon tenorowy i sopranowy). Od dwóch lat jest z nami dokumentacja tych muzycznych incydentów, w postaci dysku 28 Rue Dunois Jullet 1982 (Fou Records, 2014), firmowanego nazwiskami muzyków, ułożonymi w kolejności alfabetycznej. Do naszych uszu docierają dwa rozbudowane sety (pierwszy, trzyczęściowy – 36 min, drugi, dwuczęściowy – 42 minuty).

Wszelkie atrybuty piękna improwizacji, jakie zwykliśmy przypisywać tej czwórce muzyków na przestrzeni dziesięcioleci, tu, w trakcie tych prawie 80 minut muzykowania, odnajdują swoją rację bytu. Bailey improwizuje zarówno akustycznie, jak i elektrycznie (nawet częściej), Leandre kreuje niskie częstotliwości z gracją skowronka (udziela się także wokalnie – klasa światowa!), Lewis dmie w wielki puzon z precyzją znaną z kwartetu Braxtona (znów!), zaś Parker częściej sięga po sopran i używa go na sposób, który szybko kieruje nasz zmysł kojarzenia na najlepsze nagrania Spontaneous Music Ensemble Johna Stevensa, z jego właśnie udziałem.




O ile set pierwszy toczy się na ogół w żwawym tempie i raczy nas co chwilę perełkami kooperacji, czynionymi na wysokim poziomie wzajemnej empatii, o tyle set kolejny zaczyna się… niezwykle spokojnie, niemal na pograniczu ciszy, a marszrutę improwizacji drążą jedynie instrumenty Baileya i Parkera. W pamięci od razu wyświetlają się nam obrazy wszystkich ich duetowych spotkań, które mimo bardzo szorstkiego charakteru ich wzajemnych relacji, eksplodowały na ogół genialną muzyką. Przy okazji warto zauważyć, iż większość interakcji w tej akurat zabawie w niezwykle swobodną improwizację toczy się wokół gitarzysty, on skupia uwagę pozostałych muzyków, niczym mentor i ten ze starszyzny (metrykalnie uzasadnione). W zasadzie każdy fragment rozpoczyna Bailey skromną i zdyscyplinowaną introdukcją, pod którą podłączają się nieśpiesznie pozostali muzycy. Przy czym Parker robi to z kocią zwinnością, zaś Leandre i Lewis raczej w pozycji uzurpatorów. Wszakże jako całość kwartet czyni dźwięki niezwykle zmysłowo i dalece kompatybilnie. Piękna muzyka! Dobrze, że w końcu do nas trafiła. Radości nie pomniejsza w jakimkolwiek stopniu, subdoskonała jakość dźwięku na całej płycie.

****

Fou Records, to francuski, stosunkowo młody label, założony przez … weterana francuskiej muzyki improwizowanej Jean-Marc Foussata, muzyka, kompozytora, producenta, prawdziwie szarej eminencji francuskiej awangardy kilku ostatnich dekad. Katalog wytwórni obejmuje głównie muzykę, tworzoną przez francuskich improwizatorów, a póki co, zawiera około 20 pozycji. Warty jest wszakże uważnego śledzenia, co w tym miejscu Trybuna śmiało deklaruje.

Na sam koniec dzisiejszej opowieści, wracając jeszcze do Daunika Lazro, trzeba koniecznie odnotować fakt ukazania się jego koncertu w trio z Evanem Parkerem i Joe McPhee Seven Pieces (Live At Willisau 1995) (Clean Feed Records). Dysk ten stanowi wspaniałe uzupełnienie innego koncertu tego tria, który jest z nami już od dwóch dekad – wydany przez label Vand’oeuvre bez tytułu, jedynie z nazwiskami muzyków (1996). To koncert z… tej samej trasy koncertowej, poczynionej przez trzech gigantów saksofonu w maju 1995.


Natomiast w maju roku 2016 Daunik Lazro koncertował w Słowenii wraz z Joe McPhee. Dokumentacja fonograficzna dostępna jest po tytułem The Cerkno Concert (Klopotec, 2016).


piątek, 13 stycznia 2017

Parker! Trzaska! Edwards! Sanders! – kwartet multijubileuszowy


Trzeci sierpnia 2014 roku. Londyn, Cafe Oto. Cykl koncertów w ramach nieustającej celebracji 70 urodzin Evana Parkera. Na małej klubowej scenie, obok jubilata (saksofon tenorowy), Mikołaj Trzaska (saksofon altowy, klarnet basowy), John Edwards (kontrabas) i Mark Sanders (perkusja). Gramy dwa sety, publika dopisała. Możemy startować!

Hunting Moon. Ruszamy równo, zwartym szeregiem, spójnym czterogłosem. Kontrabas dominuje akustycznie, w czym pomaga mu subdoskonała jakość nagłośnienia (mimo, iż to Cafe Oto - my tu przecież prawie mieszkamy i … zawsze było dobrze słychać). Muzykom to wcale nie przeszkadza i robią swoje. Dęciaki plotą indywidualne opowieści (Mikołaj po lewej, Evan po prawej). Pierwszy na samodzielną wycieczkę decyduje się ten starszy. Od pierwszego dźwięku saksofoniści świetnie się rozumieją, jakby całe życie grali tylko ze sobą. Sekcja tłoczy rytmiczny background i trzyma w ryzach dramaturgicznych pyskówki tych pierwszych. Indywidualna odpowiedź Trzaski na alcie robi na pozostałych spore wrażenie. Tuz po nim, kontrabas - przy delikatnym wtórze perkusji - snuje swoją pierwszą wielką opowieść tego wieczoru. On niewątpliwie ma tu poważne zamiary! Dęciaki wracają równie szybko, jak przedtem zamilkły i wzajemnie oplatają się dźwiękami, tulą do siebie, jak dwa niedopieszczone kocury. Mikołaj serwuje krótkie solo, bardzo czołobitne. Edwards atakuje dobrze naoliwionym smykiem. Torpeda! Turbotorpeda! (… szkoda, że dźwięk nie jest odrobinę czystszy). Kwartet ponownie toczy przestrzeń akustyczną klubu zwartym, kolektywnym czterogłosem – intensywnie, masywnie, pełnokrwiście, bez chwili zawahania… Sekcja pędzi w tej improwizacji na złamanie karku, ale Evan trzyma tempo, niczym swarny nastolatek, a Mikołaj jeszcze ją podkręca. Ledwie zasugerowane wytłumienie emocji po 30 minucie, na dwa sonoryzujące saksofony, staje w szranki pojedynku o najpiękniejszy fragment tego koncertu. W odpowiedzi - konwulsyjne dyskusje wewnątrz sekcji rytmicznej (what a game!). Finał tego seta, osiągnięty w okolicach 43 minuty, nie może nas nie zdewastować estetycznie i emocjonalnie. Szczęśliwie, ten zestaw ma drugi dysk….




In Case Of Fire. Zaczyna Edwards, bo i któż inny z tego grona, mógłby to zrobić dobitniej (a bar działa…). W temat pożarniczy zagłębiamy się stosunkowo spokojnie. Mikołaj chwyta na krótko za klarnet basowy i rysuje tor dla nowej improwizacji, niczym piękny lekkoduch, w oczekiwaniu na odzew chóru wielbicielek. Evan rzeźbi swoje nutki i nie liże ran. John, co rusz, ekstatycznie odpala fajerwerki, jest dziś niebywale pobudzony. Mark zdecydowanie zachowuje zimną krew. W dłoniach Polaka ponownie ląduje alt i rwie go do solowego lotu, tuż pod sufitem lekko już przegrzanego klubu. Sekcja niesie go na rękach, niczym Janka Wiśniewskiego, choć zdecydowanie żywego! Przed nami czteroosobowa eskalacja! Kwartet szczytuje, jak jurna czterdziestolatka z kilkoma parterami w tej samej czasoprzestrzeni. Edwards skutecznie dba o finał tej ekspozycji. Master Of Puppets! Master Of Reality! Mentalny heavy metal jest dziś jego udziałem. Znaczy teren i wskazuje kierunek kolejnej ucieczki w nadprodukcję emocji. Wytrawnie organizuje zwartą eksplozję. Tłumienie emocji, tuż po niej, ma smak truskawkowy. Sanders nie chce być mniej kompulsywny w tym zestawie personalnym, ale medale są już tu chyba rozdane. To Evan ma tu siedemdziesiąt świeczek do ugaszenia i to jest jego wieczór. Wierci dziurę w podłodze tymi swoimi esami-floresami, kreśli mistrzowski logotyp. Ale Edwards… Amphetamine Reptile! Feniks z popiołów! He rules! W tych gęstych okolicznościach przyrody, Trzaska nie traci wigoru. Zakleszcza się w genialnej sekcji i łomoce jak chrabąszcz. Parker, znów from time to time, stawia nad całym kwartetem stempel naddoskonałości. Ale to demokracja jest tu królem, królową i całym dworem. Kolejna eskalacja ma nieco wolniejszą narrację i pomarańczowy smak. Ściany same już się pocą. Blada krew kapie ze zbyt ukrwionego sufitu. Entuzjazm sali po wybrzmieniu instrumentów zdaje się oczywisty.

Eternity for A Little While. Muzycy wracają na scenę, ale być może w ogóle jej nie opuścili w ferworze oklasków. Bis na dwa saksofony wydaje się rozsądnym rozwiązaniem. Sekcja dołącza po chwili (Edwards ze smykiem). Jubilat chce mieć ostatnie słowo, o co w tym gronie nie jest łatwo (Mikołaj ma równie niecne zamiary). Ekstatyczny finał jest już zwykłą powinnością tych wyjątkowych muzyków. This is the end! Wieczność będzie im dana na więcej niż krótką chwilę.



Evan Parker/ Mikołaj Trzaska/ John Edwards/ Mark Sanders  City Fall. Live At Café Oto (Fundacja Słuchaj! 2016).

niedziela, 8 stycznia 2017

Vandermark! Butcher! Marsh! Daisy! Dunmall! Laubrock! Dresser! Lee! Ho Bynum! Shipp! Dré Hočevar! McPhee! – zbiorówka późnojesienna, dość nowojorska


Podsumowanie roku 2016 w zakresie płyt najbardziej wartościowych - szczęśliwie - mamy już za sobą. Wybór nie był łatwy, a płyt, które skutecznie przykuły moją uwagę w trakcie minionych dwunastu miesięcy, naliczyłem około… pięćdziesięciu. Selekcja Złotej Szesnastki była zatem wyjątkowo trudna.

Teraz dokonajmy tradycyjnej zbiorówki recenzji płyt. Przed nami pozycje, które trafiły przed oblicze Pana Redaktora w listopadzie i grudniu, a których wydanie datowane jest oczywiście na rok bieżący. Wszystkie poniższe płyty nie doczekały się jeszcze choćby słowa komentarza na tych łamach, a jedynie niektóre z nich zaopatrzone zostały we wstępne rekomendacje, po premierowym odsłuchu (słabe, czerwone - low, średnie, żółte - middle, wreszcie dobre, zielone – high).


Ken Vandermark  Momentum 1: The Stone (Audiographic Records, 2016)

Nowy wielopak z muzyką sygnowaną nazwiskiem chicagowskiego saksofonisty Kena Vandermarka jest niewątpliwie wydarzeniem na scenie muzyki improwizowanej samej końcówki roku. Nie jest nim wszakże sam fakt wydania wydawnictwa wielopłytowego (tylko w rodzimym Not Two na policzenie takich edycji KV nie starczy palców u ręki), ale definitywnie muzyka na niej zawarta!

Styczeń roku ubiegłego, nowojorski klub The Stone i blisko tygodniowa rezydencja Kena, ucieleśniająca się dwoma koncertami dziennie. Wśród zaproszonych gości zarówno working bandy saksofonisty, jak i muzycy, z których stworzono ad hoc kilka pasjonujących personalnie składów. Zarejestrowano megatony dźwięków, z których KV, w ramach autorskiego wydawnictwa Audiographic, wydziergał uroczy sześciopak. Ku radości niżej podpisanego, na srebrne dyski trafiły wyłącznie nagrania formacji powstałych na potrzeby tygodniowej rezydencji saksofonisty.




Mniej więcej od dekady, na różnych łamach, także tu, staram się dowodzić tezy, iż potencjał twórczy Vandermarka, jako kompozytora i band lidera, dalece się wyczerpuje, a radość płynąca z odsłuchu jego muzyki jest mi dana jedynie w przypadku spotkań boleśnie improwizowanych. Momentum 1: The Stone dowodzi tego bezdyskusyjnie.

Dysk pierwszy. Na scenie iście konwulsyjny kwartet - Sylvie Courvoisier (piano), Chris Corsano (perkusja), Ingrid Laubrock (saksofon) i Ken Vandermark (saksofon, klarnet). Dwa siedemnastominutowe zwarcia, pełne improwizacyjnego szaleństwa, na granicy muzycznej agresji, bez słowa zbędnej refleksji. Muzyka iskrzy po sam dach klubu. W szczególnie dynamiczne pyskówki wdają się Laubrock i Vandermark. Próżno wskazać zwycięzcę, nikt tu bowiem nie odpuszcza (pazur Niemki jest ostro zakończony!).  W okolicznościach tej prawdziwie freejazzowej petardy świetnie odnajduje się pianistka, choć niewielu by ją o to podejrzewało. Corsano, wiadomo – to prawdziwy wojownik.

Dysk drugi. Po eksplozji ekspresji, moment nieco zadumanej improwizacji (jakkolwiek niepozbawionej konstruktywnej zadziorności). Mat Manieri (altówka), Joe McPhee (saksofon tenorowy) i Ken Vandermark (saksofon, klarnet).  Po duecie JMP/KV nie spodziewałbym się niczego zaskakującego, ale wpuszczenie między nich doskonałego altowiolinisty MM sprawia, że całość zwartej improwizacji w trójkącie nabiera lekkości i niesie nas ku dalece refleksyjnej przyjemności. Sześć zgrabnych opowieści perfekcyjnie wypełnia nam trzy kwadranse, dodatkowo w sposób niebudzący wątpliwości, co do końcowej rekomendacji.

Dysk trzeci. Na scenie ponownie kwartet na dwa saksofony, piano i perkusję. Obok KV, na drugim dęciaku Ned Rottenberg, na pianie Harvard Wiik, zaś na perkusji Tom Rainey. Ponad czterdziestominutowy występ w trzech odcinkach. Podobnie jak na pierwszym dysku, muzyka iskrzy się i spina na wielu płaszczyznach, jakkolwiek w stosunku do poprzedniego kwartetu, interakcja pomiędzy muzykami jest nieco mniej intensywna. Oczywiście dęciaki, przy konstruktywnym wsparciu piana i perkusji, osiągną stosowną eskalację, ale nie będzie ona miała smaczku doskonałej utarczki Laubrock-Vandermark. Eskalację – dodajmy - raczej w typie kupą mości panowie, niż w drodze kolektywnej improwizacji o niepoliczalnych płaszczyznach piękna.

Dysk czwarty. Bez wątpienia moment kluczowy tego wydawnictwa, a pewnie i całej rezydencji w The Stone. Oczywiście kwartet, tu w składzie: Ikue Mori (elektronika), Joe Morris (gitara), Nate Wooley (trąbka) i KV (to, co zawsze). Morris i Wooley potrafią w duecie czynić cuda, sam KV także ma w dorobku duety z tymi Panami. Do tego elektroakustyczny sos Mori, zawsze adekwatny i uzasadniony dramaturgicznie. Dostajemy jeden track, trwający trzy kwadranse. Cóż tu się nie dzieje… Nie starczyłoby całej zbiorówki, by opisać emocje iskrzące się na scenie. Bardzo swobodna improwizacja na dwa dęciaki, kompulsywną (również preparowaną) gitarę i elektronikę, dramatycznie wbija nas w fotel i każe prosić o więcej. Morris sięga nieba, pozostali muzycy są u jego stóp. Doskonałe!

Dysk piąty. Tym razem KV staje na scenie wraz Okkyung Lee na wiolonczeli i daje się oplątać podwójnym zwojem kabli i talerzy, za które odpowiedzialni są Christof Kurzmann i Marina Rosenfeld. Niespełna czterdziestominutowy track wypełnia nam uszy dość nieśpieszną narracją, która pozwala swobodnie i niebezrefleksyjnie przetrawić emocje z poprzedniego setu.

Dysk szósty, ostatni. Znów kwartet, tym razem po raz pierwszy z… kontrabasem. I to jakim? William Parker! A na dokładkę Steve Swell (puzon) i Paal Nilssen-Love (perkusja). Jeden długi fragment, jeden krótki. Uczta dla prawdziwych fanów free jazzu. Maszyna Parkera kręci tym kwartetem jak zwykle … niezwykle tanecznie, dęciaki plotą figlarne opowieści, a Paal dopełnia całości swym bezbłędnym i naddynamicznym drummingiem.

Kolor dla tego wydawnictwa może być tylko jeden (high!).


John Butcher/ Thomas Lehn/ Matthew Shipp  Tangle (Fataka Records, 2016)

Po opasłych tomach smakowitych improwizacji, przejdźmy płynnie do ostatniego wydawnictwa angielskiej Fataka Records. To już czternasta pozycja katalogowa tej bardzo ciekawej inicjatywy edytorskiej, nastawionej wyłącznie na incydenty free improvisation. A na pokładzie same znane pyski.

Jeden z naszych ewidentnych faworytów, brytyjski saksofonista John Butcher, ma już w tym katalogu płytę nagraną z amerykańskim pianistą Matthew Shippem (Fataka 2), a także trzyosobowe wystąpienie z Thomasem Lehnem (analogowa elektronika), w towarzystwie innego pianisty Johna Tilbury (Fataka 7).




O ile ta ostatnia płyta miała bardzo wyważony, stonowany i minimalistyczny charakter (kto słyszał Tilbury’ego grającego szybkie tempa, niech pierwszy rzuci kamieniem!), o tyle Tangle jest jej całkowitym przeciwieństwem. Muzyka tu zawarta jest głośna, dynamiczna i składa się z nieskończonej ilości spięć, zwarć i nie do końca konstruktywnych dyskusji, zawsze jednak w strefie silnie uwolnionej improwizacji. Shipp, freejazzowy pianista z natręctwami, gra oczywiście non stop i prawie nie dopuszcza kolegów do głosu. Lehn, zazwyczaj skupiony i wyciszony, dużej klasy specjalista w zakresie przykurzonych kabli, nie chce być tu gorszy i też pragnie pohałasować, a że ma w rękach same analogowe triki, efekt końcowy pozostawia sporo do życzenia. W tej głębokiej i ambiwalentnej czeluści, między Shippem a Lehnem, stara się odnaleźć swoje oblicze Butcher. To zdecydowanie nie jest jednak jego bajka. Cóż może zrobić? Próbuje przebić głośnym tembrem tenorowego saksofonu ten dramatyczny splot fortepianu i kablowego szmerostuku. Jest dzielny i nie brakuje mu zasobów, by wgryźć się w tę improwizację. Kosztuje go to jednak tak wiele sił, iż gubi gdzieś swój zwyczajowy artyzm, pomysł na muzykę.

Efekt końcowy mieni się zatem jedynie w kolorach żółtych (middle!), co jest zarówno skutkiem muzycznej zawartości krążka, jak prywatnie wysokich oczekiwań wobec improwizatorów klasy światowej, które nie zostały spełnione.


Tony Marsh/ Chefa Alonso Goodbye Red Rose (Emanem Records, 2016)

Emanem Records Martina Davidsona nie wydaje płyt zbyt często, a jak już tak się dzieje, to zwykle jest to reedycja, twórcze przypomnienie wydarzenia sprzed lat lub wiekowy rarytas. Zatem już sam fakt, że na krążku Goodbye Red Rose doświadczamy nowej muzyki, jest wydarzeniem samym w sobie.


Nagrania te mają już kilka lat, ale powstały w sumie całkiem niedawno (2008-9) i są publikowane po raz pierwszy. Pięć fragmentów zarejestrowano w Londynie, jeden w Hiszpanii. Miejsca nie dziwią, gdyż za muzykę zawartą na płycie odpowiada angielski perkusista Tony Marsh i hiszpańska saksofonistka Chefa Alonso. Pierwszej postaci nie trzeba chyba specjalnie przypominać. Nie ma go już z nami od czterech lat, stąd zapewne i sam pomysł wydania tych nagrań. Hiszpankę winniśmy kojarzyć m.in. z nagraniami London Improvisers Orchestra.
Ponad godzinny materiał koncertowy, mimo aż trzech różnych okoliczności powstania, jest niezwykle spójny muzycznie – stosunkowo dynamiczna, dość ekspresyjna improwizacja na dobre, jazzowe bębny i kompetentny saksofon sopranowy. Linearna narracja, brak spektakularnych zwrotów dramaturgicznych, sprawia, iż z jednej strony, płyty tej wyśmienicie się słucha, z drugiej jednak, już w połowie nagrania można zadać pytanie, co dalej? Reasumując – dla fanów Marsha lektura obowiązkowa i ciekawa pozycja w niezbyt jego bogatej dyskografii. Dla samej Chefy – jak dotąd najważniejsza płyta w życiu. Nam z tego wszystkiego wychodzi high!, ale z podpórką middle!

Wolter Wierbos/ Jasper Stadhouders/ Tim Daisy  Sounds In A Garden (Relay Recordings, 2016)

Jeśli w dzisiejszej zbiorówce mielibyśmy wskazać płytę, której najbliżej do trybunowej Złotej Szesnastki Roku, to z pewnością jest nią nowe wydawnictwo Tim Daisy’ego i jego własnego netlabelu Relay Recordings Dźwięki w Ogrodzie.

Amerykański saksofonista i jego label są stałymi gośćmy na tych łamach, w ramach okresowych zbiorówek i na ogół pobyty tutaj kończą w kolorach zielonych. Uprzedźmy wypadki – tak będzie i tym razem!




Niespełna 50-minutowa studyjna opowieść na perkusję, puzon i gitarę elektryczną (zamiennie stosowaną z gitarą basową). Dwupokoleniowy holenderski zaciąg mieni się barwami świetnej improwizacji, intrygującego, lekko upalonego brzmienia i smakowitej kooperacji. Puzonistę Wierbosa znamy od lat i cenimy (ja szczególnie - za partnerowanie Frankowi Gratkowskiemu w jego Kwartecie). Z młodym gitarzystą Stadhoudersem spotykamy się co raz częściej, a okoliczności stają się na ogół coraz przyjemniejsze (patrz: jedna z płyt na Złotej Szesnastce!). Muzyk to doprawdy wyśmienity, doskonale odnajdujący się w wielu formułach muzycznego improwizowania, a do tego obdarzony wyobraźnią i artystycznym tupetem godnym najwyższego uznania (już mu nawet wybaczę terminowanie w najgorszym projekcie Kena Vandermarka – Made To Break). A Daisy… robi swoje. Nie jest w mojej ocenie jakimś wyjątkowym drummerem, ale w roli kreatora ciekawych spotkań improwizatorskich, idzie mu coraz lepiej (do wglądu: pełny katalog Relay Recordings). Innym słowy – świetna płyta! High!


Paul Dunmall/ Liam Noble/ John Edwards/ Mark Sanders  Chords Of Connection (FMR Records, 2016)

Paula Dunmalla, brytyjskiego saksofonistę starszego pokolenia, cenimy na Trybunie niezmiennie. Pod koniec zacnego roku ’16 przypomina się nam ciekawym, klasycznym kwartetem jazzowym (sax z pełną sekcją rytmiczną). Para Edwards - Sanders była na tej stronie odmieniana już przez wszystkie przypadki. Pianista Liam Noble z pewnością tu debiutuje, choć nie jest muzykiem, który dopiero, co uciekł sroce spod ogona.




Trzyodcinkowa, improwizowana opowieść, głęboko osadzona w jazzowej, czy freejazzowej tradycji, niczym nas nie zaskakuje, ale daj boże każdej niezaskakującej płycie trzymać tak wysoki poziom artystyczny. W doskonałej formie odnajduję Dunmalla, który szczególnie w pierwszej części, dzierżąc w dłoni saksofon tenorowy, ryje nam berety dźwiękami, których bałby się sam John Coltrane (ogień!). Gdy w trakcie drugiej opowieści sięga po sopran, tradycyjnie ujawnia się nam w roli pięknego kolorysty. Gdy w kolejnej części wraca z tenorem, jest już uspokojony i snuje, z genialną jak zawsze sekcją, urocze zakończenie płyty. Sam Noble – przyznaję - niczym nie przykuł mojej uwagi w trakcie tego blisko godzinnego nagrania, ale zrobił swoje, czyli wytrawnie akompaniował kolegom. Rekomendacja - bez dyskusji - zielona (high!).


Ingrid Laubrock  Serpentines (Intakt Records, 2016)

Wróćmy do wątku nowojorskiego naszej dzisiejszej opowieści. Niemiecka saksofonistka średniego pokolenia, Ingrid, Laubrock, przy okazji stała nowojorska rezydentka, jest muzykiem niezwykle ambitnym i nad wyraz pracowitym. A że talentu jej nie brakuje, to coraz częstsze - w moim przypadku - sięganie po jej nagrania, niesie za sobą, rosnące w postępie geometrycznym, pokłady przyjemności.




Szczególnie dobitnym przykładem jest ostatnia jej autorska płyta Serpentines. Do studia zaprosiła doskonałych muzyków – Petera Evansa (trąbka), Craiga Taborna (piano), Sama Plutę (elektronika), Tyshawna Soreya (perkusja), Dana Pecka (tuba) i Miyę Masaoka (koto). Na krążku gramy pięć kompozycji Ingrid (pięknie słychać efekty częstego terminowania u Anthony’ego Braxtona!), które w dalece nieśpiesznych tempach są wytrawnie improwizowane przez kolektyw muzyków, pozostających w ewidentnie świetnej formie. Narracja jest niezwykle precyzyjna, prawdziwie molekularna, cierpliwa, ale zdecydowanie gęsto tkana. Nie brakuje ulotnych, delikatnie onirycznych momentów, które w trakcie rozwoju tego nagrania nabierają rumieńców i pozwalają na czerpanie niekłamanej radości z odsłuchu. Instrumentarium nie jest banalne, poziom ingerencji kablowej Pluty bardziej niż stonowany i na ogół uzasadniony dramaturgicznie. Mam zresztą wrażenie, że nic na tej płycie nie odbywa się bez pełnej akceptacji Laubrock. Akurat temu nagraniu robi to bardzo dobrze.

Rekomendacja high! bezdyskusyjna, wsparta obietnicą Pana Redaktora, by częściej i w bardziej pogłębione analizy muzyki Niemki, zapuszczać recenzenckie pióro.


Mark Dresser Seven  Sedimental You (Clean Feed Records, 2016)

Kolejna nowojorska opowieść dzisiejszej zbiorówki – niewymagający jakichkolwiek rekomendacji, kontrabasista Mark Dresser i jego Siódemka. W składzie – obok lidera i kompozytora całości materiału - Nicole Mitchell (flety), Marty Ehrlich (klarnety), Michael Dessen (puzon), David Morales Boroff (skrzypce), Joshua White (piano) i Jim Black (perkusja).




Kompetencje muzyków nie wymagają rekomendacji, sztyft kompozytorski wyłącznie udany (tu też uroczo słuchać wpływy Braxtona, z którym Dresser spędził pół życia), improwizacje na brawurowym poziomie, acz wedle precyzyjnej rozpiski lidera. Jeśli miałbym szukać łyżki dziegciu, to stwierdziłbym, iż całość jest odrobinę zbyt długa i w drugiej części stanowczo przegadana, przy wtórze nazbyt słodko brzmiących skrzypiec (nie znam tego muzyka, być może miał okienko w repertuarze tamtejszej filharmonii). I tak dobrze, że na kompaktowym nośniku wciąż nie mieści się więcej niż 79 minut muzyki…

Jakkolwiek do 50 minuty Sedimental You broni się niczym Boruc Fabiański na kolejnym mundialu, zatem radość z obcowania z tym dźwiękami jest ewidentnie wysoka. Jeśli lubicie doskonale zinstrumentalizowany jazz, z odrobiną artystowskiego zadęcia – to jest płyta najbardziej odpowiednia. Rekomendacja? Niech będzie high! z delikatną podpórką middle!


Okkyung Lee/ Christian Marclay  Amalgam (Northern Spy Records, 2016)

Nasza ulubiona skośnooka wiolonczelistka (z Nowego Jorku rzecz jasna!) Okkyung Lee, mieszka ostatnio w londyńskim Cafe Oto i co rusz wrzuca nam do odtwarzaczy smakowite duety. Dziś czas na niespełna 40 minutowy meeting z facetem grającym z gramafonów, niejakim Christianem Marclayem.




Lee, w przeciwieństwie do Kolegi akapit wyżej, ma w artystycznym DNA zapisane srebrnymi literami bądź wstrzemięźliwa, zatem w trakcie odsłuchu tego koncertu, nie przyjdzie nam do głowy epitet przegadane.

Oczywiście granie z talerza nie każdemu ryje beret, zatem nawet wśród garstki czytelników Trybuny znajdą się malkontenci, którzy pomarudzą, ale ja śmiało kupuję ten szyt, choćby dlatego, że muzyka na nim zawarta leży od dwie wycieczki do Władywostoku od kompozytorskiego zadęcia kilku kolegów Lee z Wielkiego Jabłka. Drapieżnie, hałaśliwie, pyskato… Demonicznie, krwisto, pstrokato… Daję po twarzy zielonym (high!) i nie przyjmuję votum separatum.


Taylor Ho Bynum  Enter The PlusTet (Firehouse 12 Records, 2016)

A propos… nowojorskich kolegów Lee z kompozytorskim zadęciem. Kolejny gagatek nazywa się Taylor Ho Bynum. Trębacz i kornecistka, z którym znamy się jak łyse konie (ach ten Braxton!), zagnał do studia (rok temu dokładnie) czternastu wspaniałych muzyków (lista płac czyni buraczkowe wypieki na naszych licach!) i kazał im grać swoje wytrawne kompozycje. Baa, fragment pierwszy zaczyna z tak wysokiego C, że Pan Redaktor miał już ochotę zadąć w róg i obwieścić dzieło genialne. Euforia recenzenta nie trwała jednak długo. Manieryczny, jazzowy walking sekcji (wibrafon!), przywraca nas brutalnie do rzeczywistości. We fragmencie drugim mamy wrażenie, że jest czwarta rano i gra nam wyczerpana fizycznie (niedopita!) orkiestra Glenna Millera, a impreza odbywa się pod szczytnym hasłem właśnie co ogłoszonej prohibicji. Fragment trzeci finalny, mam już momenty, które próbują ratować tę płytę, ale niesmak pozostaje….




A na owej liście płac… Nate Wooley, Matt Bauder, Mary Halvorson, Steve Swell, Vincent Chancey, Ingrid Laubrock, Tomeka Reid, Jason Kao Hwang, Ken Filiano, Tomas Fujiwara, Bill Lowe…

Ta płyta miała prawo być doskonała. Stawiam żółte, lekko przegniłe middle! za zmarnowanie takiego potencjału artystycznego i poniekąd czasu tak wspaniałych muzyków.


Illegal Crowns  Illegal Crowns (Rogue Art, 2016)

Mimo ambiwalencji targających duszą Pana Redaktora, pozostańmy przy osobie Taylora Ho Bynuma. Tym razem kwartet Nielegalne Korony, który w trzech czwartych jest … oczywiście nowojorski (także Mary Halvorson i Tomas Fujiwara), zaś czwartym do brydża jawi się Kanadyjczyk (Benoit Delbecq), wszakże z Quebecu, zatem miejsce muzycznego spotkania tej czwórki – Paryż – jest na swój sposób uzasadnione.

Znów materiałem wyjściowym dla improwizacyjnych igraszek są kompozycje (każdy z czworga dołożył tu swoje). Narracja jest nieśpieszna, precyzyjna, jakkolwiek pierwsze wrażenie nie zwala z nóg. Brakuje szczypty dramatyzmu, wyższego poziomu ekspresji i tego czegoś, co nas do tej ekspozycji spróbuje przekonać.




Szczęśliwie w drugiej części tego studyjnego incydentu, do muzyki kwartetu wkrada się delikatny, podskórny nerw, który potrafi na pewien czas zawładnąć naszymi receptorami słuchu. Nie da się w tym miejscu ukryć, że … dzięki niemu Illegal Crowns – z trudem, bo z trudem – wychodzą obronną ręką z tego starcia. Gdybym potrafił cofnąć czas, tuż przed rejestracją tej sesji, zakradłbym się do komory odsłuchowej i bezczelnie podprowadził muzykom zwitki pięciolinii. Ciekaw byłbym efektu końcowego spotkania w takich okolicznościach.

Trochę na wyrost daje ostatecznie temu nagraniu high!, jakkolwiek muszę go podeprzeć niezobowiązującym middle!


The Core Trio Featuring Matthew Ship  The Core Trio Live Featuring Matthew Ship  (Evil Rabbit Records, 2016)

Uwaga! Kolejny zacny Nowojorczyk na scenie! Tym razem w delegacji, w teksańskim Houston. Matthew Shipp – bo o nim tu mowa -  zwiera koncertowe szyki z triem tubylców (?), którzy artystycznie funkcjonują pod nazwą The Core Trio (Seth Paynter na tenorze, Thomas Helton na kontrabasie i Joe Hertenstein na perkusji).

Ponad godzinna dokumentacja koncertowa podana nam jest w dwóch setach. Muzyka ma swój poziom ekspresji, śmiało posadowić się w może w szufladzie free jazz, są dramaturgiczne zwroty akcje, zgrabne pyskówki i garść intelektualnej wymiany podglądów na temat.




Jest tylko jeden drobny szczegół. Takich płyt słuchałem już tysiące. Shipp niczym nie zaskakuje, tradycyjnie gra bez przerwy, choć nie ma problemu z bilansowaniem natężenia dźwięków. Partnerzy, chwilami w pozycji wyczekującej, wobec tego, co zrobi lub pomyśli mistrz z New York City, grają swoje i nie męczą nas nadmiernym nowatorstwem użytych środków artystycznych.

Oczywiście taka muzyka znajdzie wielu admiratorów. Z jazzowego punktu widzenia jest to bezpieczna pozycja, a samo nazwisko Shippa może otworzyć kilka portfeli. Mnie wszakże nie rajcuje, zatem maluję koncert na żółto (middle!), bez jakichkolwiek wyrzutów sumienia.


Dré Hočevar  Transcendental Within The Sphere Of Indivisible Remainder (Clean Feed Records, 2016)

Dré Hočevar, eksperymentator, perkusista, poszukiwacz rzeczy ulotnych, powraca w nieco rozbudowanym składzie. Jego artystyczna bezczelność i brak jakichkolwiek zahamowań estetycznych sprawia, iż nie sposób przejść wokół jego muzyki w pozycji zobojętnienie.

W zakresie generowania dziwnych dźwięków z kabli, prowodyra tego incydentu (odpowiada także za interakcję) wspomagają skutecznie Sam Pluta (żywy procesor) i Zack Clarke na syntezatorze. Zaciąg akustyczny jest pięcioosobowy (m.in. Mette Rasmussen na saxie, także piano, wiolonczela, trąbka i drugi saksofon), a całości składu dopełnia basista.




Jakże intelektualny tytuł obejmuje, swą nieco wyuzdaną literackością, blisko 49 minutowy, nie przerywany niczym zbędnym, jeden track. Scenariusz tej, w dużej mierze improwizowanej egzekucji dźwięku, nie jest nadmiernie rozbudowany i daje wszystkim muzykom sporo artystycznego luzu.

Jeśli tylko skłonności elektryków do generowania hałasu i eskalowania emocji, daje się w ramach tak dużego składu skutecznie poskramiać (a dzieje się tak zwłaszcza w drugiej części nagrania), to hocevarowa banda szaleńców pięknie płynie ku nieznanemu, improwizując w oparach bardziej niż ciekawej elektroakustyki.

Płyta jest nierówna, ale tupet i wspomniana już artystyczna bezczelność Dre i jego kompanów sprawia, iż Transcendentalny dostaje ode mnie mocne high! Nawet jeśli cenzurka jest odrobinę na wyrost, to konsekwencje biorę na siebie.


Joe McPhee & Ingebrigt Haker Flaten  Bricktop (Trost Records, 2016)

DKV Trio/ The Thing  Collider (Not Two Records, 2016)


Na sam koniec naszej dość obfitej (bo dwumiesięcznej) zbiorówki, dwie płyty muzyków i formacji, które znamy z pewnością lepiej niż zawartość własnych portfeli.

Duet weterana free jazzu, McPhee i postaci już niemal pomnikowej, jeśli chodzi o europejski, basowy wymiar tegoż gatunku, Hakera Flatena, jest rejestracją koncertową z Wisconsin, sprzed dwóch już prawie lat.

Połączone siły dwóch trzyosobowych, niemniej pomnikowych formacji wyżej wymienionego gatunku, DKV Trio i The Thing, to także ekspozycja koncertowa. Tym razem z krakowskiej Manghii, z roku 2014.

Z pewnością wielu z Was umieściło te płyty na swoich tegorocznych play listach, a wcześniej kupując ich kompaktowe edycje, doświadczyła sporego ślinotoku oczekiwania. Mnie osobiście na te płyty po prostu szkoda czasu. Przewidywalność posunięta do granic mojej akceptacji.

Ken Vandermark zaczął dzisiejszą opowieść naprawdę udanym sześciopakiem, pełnym ciekawych i odkrywczych dźwięków. Życzę mu u progu Nowego Roku, by nie ustawał w podobnych próbach (sam zapowiada już Momentum 2 i 3!), ale by jednocześnie przestał już odgrywać stare dźwięki, które słyszeliśmy tysiące razy.

Matsowi Gustafssonowi też tego życzę.

Joe McPhee i Ingebrigtowi Hakerowi Flatenowi życzę po prostu wszystkiego najlepszego!



W ogóle wszystkim tego życzę! Happy New Year!!!!