wtorek, 29 stycznia 2019

Nicols! Russell! Zabelka! Blurb as well as W!


Czas najwyższy otworzyć przepastny dział płyt, które nie dotarły się na roczne podsumowania redakcyjne nie z uwagi na poziom artystyczny, ale niedogodności związane z samą istotą kalendarza. Oto i przekleństwo recenzenta, które, jak co roku, materializuje się w styczniu.

Płyta Tria Blurb, dla świata free improv istotnie gwiazdorskiego pod względem personalnym, trafiła do mojego odtwarzacza pod sam koniec roku i było już zbyt późno, by poddać ją wnikliwej analizie. Dziś wszakże wiem już bez cienia wątpliwości, iż to muzyka, która winna trafić na roczne resume.




Do rzeczy zatem! Trio Blurb, to personalnie Maggie Nicols – głos, John Russell – gitara i Mia Zabelka – skrzypce i głos. Na płycie W znalazły się dwa koncerty. Pierwszy pochodzi z września 2017 roku, z festiwalu Discovery i … był już na tych łamach recenzowany w ramach relacji z tegoż festiwalu, zawartej na przepastnym wydawnictwie Channel Discovery Festival (Weekertoft Records, tylko wersja elektroniczna*). Drugi zarejestrowany został w marcu 2018 roku, w londyńskim Horse Improv Music Club. Odsłuch obu koncertów zajmie nam 47 minut bez kilku sekund.

Koncert wrześniowy zaczyna się melorecytacją Nicols, prowadzoną z dziwnym języku, który ma tembr latino, a może to … po prostu szkocki. Russell snuje tuż obok swoje ulubione pląsy na dość suchych strunach gitary, szorstkim i stanowczym tembrem. Zabelka śle kręte dźwięki spomiędzy strun skrzypiec i na razie milczy. Narracja wszakże szybko nabiera dynamiki, dobrej agresji i artystycznego zdecydowania. Muzycy od samego początku chętnie wchodzą w stadium imitacji. Maggie kreuje swój dramaturgiczny pokaz na granicy werbalnego przesteru, dobrego smaku, ale czyni to z taką gracją, młodzieńczą frywolności, iż uchodzi jej naprawdę wiele – to jak zwykle jej show, jej wyjątkowy spektakl. Zabelka włącza się w ten potok gardłowej fonii z równą bezczelnością. Nie stroni też od zwinnej, małej sonorystyki, gada ze starszą koleżanką, przekomarza się. Russell pozostaje chwilami ze zdaniem odrębnym, ale bystrze rysuje tło dla damskiego zaciągu, od czasu do czasu, wchodząc z nimi w dyskurs filozoficzny. Muzycy wiele czynią tu na dużej prędkości, ale dzięki wspaniałej komunikacji, wszystko kończy się zawsze szczęśliwie. Pod koniec koncertu na gryfie Zabelki garść pięknej, niemal semickiej nostalgii i zadumy.




Koncert marcowy, bardziej rozbudowany w czasie i przestrzeni, rodzi się w konwulsjach, zwarciach, dramaturgicznych przepychankach. Muzycy tego typu epizody przelatają chwilami kameralistycznego zawieszania narracji i stopowania. Ich ruchy są wszakże płynne i świetnie bawią się techniką outside/ inside. Zabelka zdaje się być dziś bardziej epicka, pełna rozmachu, a nawet brawury. Nicols częściej decyduje się na śpiew, mniej w niej dramaturgicznej złości i niezgody na świat zastany. Russell zaś skrupulatnie snuje swoje filigranowe opowieści, łypie okiem na Panie i krąży pomiędzy strunami gitary niczym szczwany lis. Już w 5 minucie kipi w kotle tego koncertu! Fire music! Emocje buzują, technika wykonawcza wręcz eksploduje! Trzy narracje, chwilami nieco separatywne, raz za razem cudownie się zazębiają. Mia skowycze, Maggie nuci pieśni nieżałobne, a John pisze historię free improv w zarysie. Scena klubu ściele się dźwiękami, czasami brakuje przestrzeni na swobodny oddech. W 14 minucie duży stopping! Okazuje się, że w okolicach ciszy muzycy czują się równie swobodnie. Szepty, pomruki, bluesowe wtręty gitary. Brawura, błyskotliwość. Maggie zdaje się wchodzić pomiędzy struny Johna, a obok Mia kreśli poemat życia. Amazing! Przy okazji, John znów przypomina światu, że to właśnie on jest lepszą wersją Dereka Baileya, bo w przeciwieństwie do swojego dużo starszego kolegi, nigdy nie zapomina o najważniejszej dla swobodnej improwizacji kompetencji – umiejętności słuchania współpartnerów na scenie! Maggie też potrafi czynić cuda swoim głosem, zwłaszcza wtedy, gdy decyduje się wyjść ze swojej ulubionej roli społecznej aktywistki. Blurb, to trio z krwi i kości – tu liczy się każda akcja, a jeszcze cenniejsza zdaje się być każda reakcja! Nie ma straconej sekundy, brak choćby jednego zbędnego dźwięku! W 26 minucie zwinna sonorystyka w płaszczyźnie struny-gardło-struny. Sama finałowa prosta równie niezwykła – rytm, śpiew, chwila rozmyślań na obu gryfach. Brawo!


czwartek, 24 stycznia 2019

Frode Gjerstad and more details about Detail!


Historia muzycznej przyjaźni Frode Gjerstada i Johna Stevensa - zwłaszcza w ramach formacji Detail – została na tych łamach skrupulatnie spisana i równie wnikliwie przeanalizowana.



Właśnie dzięki profesjonalnemu przetłumaczeniu tekstu oryginalnego (raz jeszcze dziękuję Krzysztofowi i Annie !!!), trafił on do jedynego żyjącego obecnie członka założyciela formacji Detail i został przez niego dogłębnie skomentowany.

Dla autora monografii Detail, to ogromny zaszczyt, móc owe uwagi, spostrzeżenia, korekty i komentarze (jakże zabawne!) zaprezentować teraz w całości. Najpierw po polsku, wszak to język urzędowy Trybuny, potem zaś w języku świata!




Frode Gjerstad:

"Płyta wydana przez Not Two Detail At Club 7 pochodzi z 1982 roku. Dokładnie z października 1982 roku, nagrana została dzień po nagraniu First Detail, które miało miejsce w sobotnie popołudnie w Centrum Sztuki Hennie-Onstad, poza Oslo. Johnny Dyani nie był w stanie zagrać na sobotnim koncercie, ale następnego dnia był dostępny. Graliśmy suport przed Arild Andersen Quintet i próbowaliśmy ukraść im show!

To było zaledwie tydzień przed tym, jak w wyniku wielkiej kłótni pianista Eivin One Pedersen opuścił zespół - dwa dni przed tym, jak zrobiliśmy Backwards and Forwards. Zatem pierwszy raz graliśmy jako trio, podczas nagrywania Backwards and Forwards i Okhela.

Nie mieliśmy trasy we wrześniu 1982 roku. Patrz wyżej. Wszystkie pochodzą z października i zostały zrobione w ciągu dwóch tygodni.

Kaseta Detail Trio zawiera ten sam materiał, co płyta Okhela, która została wydana jako LP w Affinity.

Wydana przez FMR płyta Detail 83, to ten sam materiał jaki znalazł się na Let's go, ale edytowany w inny sposób. Kaseta trwa około jednej godziny, ale płyta CD jest nieco dłuższa. Pierwotne nagranie trwało około 2 godzin. Trzy pełne sety .... FMR nie chciał wydać podwójnej płyty, więc musiałem edytować koncert do rozmiaru jednej płyty CD.

Koncert w Paryżu odbył się w styczniu 1986 roku.

Kiedy Backwards ... został reedytowany jako CD, szefowie Impetus Records powiedzieli, że jest za krótki i poprosili o dodatkowy materiał. Byłem na tyle głupi, aby dać im ten dodatkowy utwór. Bardzo głupi!

Z wyjątkiem jednego koncertu w Paryżu, w styczniu 1986 roku, z Nickiem Stephensem i Paulem Rutherfordem graliśmy koncerty tylko w Anglii i Skandynawii. Stało się tak głównie dlatego, że nie miałem żadnych kontaktów na Kontynencie. Dyani miał wiele kontaktów, ale nie chciał się z nimi podzielić ... Powiedział, że ciężko pracował, aby uzyskać te kontakty, więc mam zrobić to samo. Bardzo pomocne! Zostaliśmy zaproszeni do Argentyny około 1985/86, ale tuż przed zakupem biletów, otrzymałem list z informacją, że dwa festiwale, na których mieliśmy grać, zbankrutowały. Powiedziano nam, że zorganizują 12 koncertową trasę, więc byliśmy bardzo podekscytowani!

Backwards and Forwards dostał 4 gwiazdki w Down Beat, kiedy wyszedł. Również Guardian i parę innych gazet dało nam kilka bardzo miłych recenzji. Byłem na tyle głupi, by myśleć, że zmierzamy do czegoś dobrego. Jakakolwiek z przyczyn nie była prawdziwa. Ta muzyka była zbyt mało znana. Byliśmy zbyt jazzowi dla wolnych improwizatorów i za bardzo free dla muzyków jazzowych. Spadliśmy pomiędzy, ale cieszyliśmy się tą pozycją z muzycznego punktu widzenia.

Kiedy po raz pierwszy graliśmy z Bobby'em Bradfordem, na kornetem, byłem bardzo zdenerwowany. On wcześniej grał z Ornette Colemanem, potem także z Donem Cherry. Od tego czasu Bobby i ja staliśmy się dobrymi przyjaciółmi i przez te lata graliśmy wielokrotnie razem. Ostatni raz graliśmy w 2014 roku, kiedy odbyliśmy rocznicową trasę Bradforda. Miał wtedy 80 lat. Świetny muzyk i dżentelmen!"




“The music on Not Two label’ CD Detail at Club 7 is from 1982. It is from October 1982, recorded a day after First Detail, which was recorded on a Saturday afternoon at the Hennie-Onstad Art Center, outside Oslo. Johnny Dyani could not make it for the Saturday gig, but came the day after, which was a Sunday. We were warming up before Arild Andersens Quintet and tried to steal the show!

This was just a week before we had the big quarrel and pianist Eivin One Pedersen quit the band - two days before we did Backwards and Forwards. So the first time we played as a trio was while we recorded Backwards and Forwards and Okhela.

We had no tour in September 1982. See above. It´s all October and these recordings were made within two weeks.

The cassette Detail Trio is the same as Okhela that came out as an LP on Affinity.

The FMR CD Detail 83 is the same as Let´s go, but edited in a different way. The cassette is about one hour long, but the CD is a bit longer. There original recording was about 2 hours of music. Three sets…. FMR did not want to release a double CD so I had to edit it down to one CD.

The Paris concert was in January of 1986.

When Backwards… was re-released as a CD, Impetus said it was too short and asked for extra material. I was stupid enough to give them the bonus track. Very stupid indeed!

Except for the one gig in Paris, in January 1986, with Nick Stephens and Paul Rutherford, we only played in England and Scandinavia. This was mostly because I did not have any contacts on the Continent. Dyani had many contacts, but he would not share them with me…He said he had worked hard to get those contacts so I had to do the same. Very helpful! We were invited to Argentina around 1985/86, but just before I was going to buy the tickets, I had a letter telling me the two festivals where we were going to play, had gone bankrupt. We had been told they would set up a 12 gig tour so we were very excited!

Backwards and Forwards got 4 stars in Down Beat when it came out. Also the Guardian and several others gave us some very nice reviews. I was stupid enough to think we were heading for something good. Which of cause was not true. This music is so small. We were too much jazz for the free improvisers and too free for the jazzers. We fell in-between and enjoyed that position from a musical standpoint.

When we first played with Bobby Bradford, cornet, I was so nervous. He had been playing with Ornette Coleman before and after Don Cherry. Since then Bobby and I have been good friends and we have played a bit together over the years. The last time we played was in 2014 when we did a Bradford anniversary tour. He was 80. A great player and a gentleman!”


Thank you Frode for your beautifull comments!



czwartek, 17 stycznia 2019

Brom! New Monuments! Dead Neanderthals! Webster! Quam! Nazary-Ex-Stadhouders! Birchall! How the noise could smell calm!


Uwaga, przed nami siedem płyt, które mogą zabić! Intensywnością przekazu, poziomem hałasu i … jakością artystyczną!

Niektórzy muzycy młodzi i bezczelni, inni doświadczeni, ale niezmanierowani. Na ich płytach będzie głośno, niepokornie, frywolnie i anarchistycznie. A na koniec szczypta minimalistycznego slajsu na nylonowych strunach… gitary, albowiem to ona wystąpi dziś w roli głównej. Czasami nie będzie jej w ogóle na scenie, ale wtedy inne instrumenty udowadniać będą, iż potrafią hałasować nie gorzej niż zakurzone wiosło upalonego rockowca, podłączone pod linię wysokiego napięcia!

Naszą dzisiejszą podróż zaczniemy w Moskwie, potem odwiedzimy Nowy York, holenderski Nijmegen, Londyn, Paryż, Amsterdam, by na koniec powrócić do stolicy Zjednoczonego Królestwa. Moc piorunujących (i zapewne szatańskich!) wrażeń przed nami!




Brom  Sunstroke (Trost Records, LP 2018)

Słowo się rzekło, zaczynamy na ostro! Wrzący tygiel muzycznych emocji, zanurzony po kolana w historii fussion jazzu i hardcore punk, wysmarowany po czubek głowy estetyką noise, zakochany w improwizacji i braku jakichkolwiek zahamowań gatunkowych (uwaga! będziemy grać także standardy!), innymi słowy – Brom! Moskiewskie studio DTH, czerwiec 2017, a nim trójka muzyków: Dmitry Lapshin na gitarze basowej, Anton Ponomarev na saksofonie altowym oraz Yaroslav Kurilo na perkusji. Formacja istnieje już wiele lat, ostatnio tworzy ją kwartet muzyków, jednakże krążek Sunstroke (siedem utworów, 47 minut bez kilku sekund) powstał w trio.

Elementy składowe tej niebywałej mieszanki, to gitara basowa i perkusja, które tworzą twardą jak skała sekcję rytmiczną - samozwańczy szwadron śmierci, a także saksofon, ostry niczym brzytwa rockowej gitary. Pierwszy z wymienionych instrumentów buduje bazę rytmiczną każdej narracji, prowadzi orszak muzykantów, dyktuje warunki, nie stroni wszakże od melodii i zwinnego, jazzowego frazowania, pełnego synkop i aranżacyjnych niuansów. Saksofon oscyluje, co prawda między krzykiem, a wrzaskiem, ale w wielu momentach razi precyzją i wyrafinowaniem godnym Johna Zorna. Brom, to przykład noise free jazz-rocka, precyzyjnego niczym klasycy amerykańskiego hardcore punk sprzed dwóch czy trzech dekad (pamiętacie Minutemen, czy Victims Family?). Narracja większości utworów przypomina konsystencją ciekły ołów, wulkaniczną lawę, która nigdy nie zastyga. Pełna jest wszakże melodyki, śpiewności i ani przez moment jarzmo tej muzyki nie ogranicza naszych zdolności percepcyjnych.

Po pieśni otwarcia, którą można nazwać prawdziwym trzęsieniem ziemi, dostajemy się w szpony klasyka Dizziego Gillespie (Tuna) i śpiewamy motyw przewodni, dotkliwie kalecząc się przy porannym goleniu. Bass stawia zasieki, maltretuje oryginał, zmienia tempo, kruszy strukturę rytmiczną, rwie do przodu na złamanie karku. Saksofon śle bogate, niemal rockowe riffy, po czym, wypełniony jazzem po sam brzeg tuby, zwinnie improwizuje. Równie dosadnie wbija nas w fotel czwarty utwór (Queue), ponad dziewięciominutowy. Znów pełni spazmów, śpiewamy melodyjny motyw, jakbyśmy spotkali rozbawionego Petera Brotzmanna w ciemnych zakamarkach berlińskiego metro, kilkadziesiąt lat temu. Stalowe riffy, deathmetalowe brzmienia i orzeźwiające synkopy! Taniec, zabawa i krew na rękach! Bez wątpienia Brom zaprowadzi nas wprost do piekła, równie skutecznie, jak dobre dragi i piękne kobiety!

Kolejna parzysta pieśń (Hematoma, znów ponad 9 minut) zabiera nas przed oblicze ciemnej strony mocy. Narracja istotnie spowalnia, smakuje niczym heavy ambient. Po paru minutach mantrycznie narasta. Dramaturgiczna finezja muzyków serwuje nam po chwili kolejne spowolnienie, szmer szczoteczek i gitarowe pasaże niczym Bill Frisell! A saksofon, po kolejnym tej nocy orgazmie, tańczy już chyba swój ostatni taniec. To jednak nie koniec emocji – na sam finał dostajemy Mingus 30’C, kolejny porażający klasyk. Swingujący noise rock! Na wejściu tylko drum’n’bass. Potem kilka nutek z saksofonu i zabójcze solo perkusji. Basówka komentuje na przesterze. Niechybnie idziemy w ostatnie tango! *)




New Monuments  New Earth  (Pleasure Of The Text Records, CD 2018)

Z Moskwy, najszybszym dżambodżetem, przenosimy się do Nowego Jorku! Ben Hall na perkusji (trap set), Don Dietrich na saksofonie tenorowym (plus elektronika) i C. Spencer Yeh na skrzypkach (także elektronika). Na krążku New Earth znajdujemy pięć improwizacji z niebanalnymi tytułami (patrz: niżej) - łącznie 65 minut i kilkadziesiąt sekund (brak danych dotyczących miejsca i czasu nagrania).

Trio Nowe Pomniki winniśmy znać choćby z ich poprzedniej płyty, którą wydał krajowy Bocian Records (Long Pig). Ekspresja, konstruktywny hałas, moc kompulsywnych emocji, rzec można, klasyka nowojorskiego, improwizowanego noise. Znów dźwięki twarde jak skała, zwiewne niczym obłok postnuklearny. Saksofon, który operuje na granicy percepcji naszego słuchu, pełen energii, wrzasku i zdrowego hałasu, dobrze wspomagany elektroniką, która działa tu zarówno jako wzmacniacz i dekonstruktor żywego dźwięku, jak i twórczy partner w procesie budowania brzmienia całej improwizacji. Perkusja stylowa, progresywna, z założenia prosta, podszyta punkowymi skreczami. Wreszcie skrzypce, zanurzone w elektronice i plątaninie kabli, tu w rękach doprawdy wyjątkowego muzyka, którego bywalcy tej strony winni kojarzyć z doskonałymi nagraniami Nate’a Wooleya i jego Seven Storey Mountain.

Zaczynamy wszakże od Starych Pomników. Narracja budowana tu jest poprzez, umieszczone na przeciwległych flankach, drony żywych i syntetycznych dźwięków, centralnie punktowanych niezwykle dynamiczną i w pełni żywą maszyną perkusyjną. Drony kompulsywne, acz akustycznie separatywnie (absolutnie komfortowy odsłuch!) gnają na zatracenie, mając za plecami całą historię free jazzu, a być może, epokowy Machine Gun w szczególności. Spazmy skrajnie agresywnej fonii, świetnie jednak konsumujące jazzowy temperament Dietricha i post-elektroniczną wrażliwość Yeha. Muzycy mają także odrobioną lekcję z klasyki plądrofonii (szczególnie skrzypek). W trakcie Białych Włosów, Które Krwawią Na Pomarańczowo narracja delikatnie zdejmuje nogę z gazu, a my głębiej zanurzamy uszy w elektronice. Grube warstwy dźwiękowej politury: modular noise ze strony skrzypka, saksofonista przyczajony, szuka nowych brzmień na najgrubszym z kabli. Drummer, niczym bicz wodny, konsekwentnie trzyma partnerów w szyku dramaturgicznym. Trzecią opowieść (Wesołe Kopulatory) zaczyna saksofon, który rży niczym koń z poderżniętym gardłem. Obok doom drumming i zwarcia na kablach. Rodzaj psychodelii tuż po przedawkowaniu! Zamazany obraz muzycznych kopulacji, wrzask połyskliwej elektroniki. Dietrich po przebiciu się na powierzchnię, dmie w róg, niczym Brotzmann podniesiony do ósmej potęgi.

Wymiotując Czyimś Ciałem, to z kolei przykład elektroakustycznego mariażu saksofonu i skrzypiec, toczonego w dość wysokich częstotliwościach. Orgazm Yeha ma taneczny wymiar, aż Dietrich ryczy z podziwu. Gdy obaj Panowie rozpoczynają solowe ekspozycje (doskonałe!), dostajemy się w obszar rażenia prawdziwej wojny światów! Moment, w którym kompulsywna meta akustyka góruje nad chwilowo uśpioną elektroniką. Nie mniej dosadny artystycznie jest sam finał tej niebywałej płyty – Sygnał. Mroczny, bardzo spokojny start, niczym pierwsze kadry wysokogatunkowego horroru. Z czasem pętla fonii zaciska się na naszych szyjach. Skrzypce płyną rockową, psychodeliczną lawą (brawo!), a saksofon, zatopiony w białym szumie elektroniki, intensywnie szuka drogi ucieczki. Finał płyty jest ekstatyczny i grzmi w naszych uszach jeszcze wiele minut po ustaniu ostatniego dźwięku.




Dead Neanderthals  Gestation (bandcamp, DL 2018)

Gdy życie rosło w jej wnętrzu, zastanawiała się, jak dostało się do środka (z opisu płyty Gestation/ Ciąża)

Czas na chwilę wytchnienia? Zapomnij! Nowa, sylwestrowa epka (to już tradycja!) naszych ulubionych Dead Neanderthals czeka na odczyt i odsłuch! Otto Kokke – saksofon i syntezator oraz René Aquarius – perkusja i syntezator. Osiemnastominutowy potok dźwięków na poły żywych, na poły syntetycznych. Jesienna, studyjna rejestracja.

Monotonna doom metalowa perkusja, a obok niej dwa syntezatorowe pasma fonii, płynące zwartymi strumieniami. Być może jedno z nich, to saksofon podłączony pod linię wysokiego napięcia, ale recenzent nie ma pewności. Jeden dron, ten niższy, drży i pohukuje, drugi, nieco wyższy, śle pozdrowienia z samego łona matki. Plotą urozmaicone opowieści, wszakże nade wszystko repetują. Oto jakby ciąg dalszy historii, która toczy się na kolejnych epkach Dead Neanderthals, udekorowanych tajemniczymi okładkami, każda z bliżej nieokreśloną częścią ludzkiego ciała. Jak na muzyczne kanony duetu, Ciąża toczy się nad wyraz spokojnie i raczej unika hałaśliwych eskalacji, być może nawet – zachowując proporcje - jest nieco chill-outowa! Pełna zadumy, smutku i transcendentalnego strachu przed życiem.

Z minuty na minutę pasma syntezatorów skrupulatnie, choć ledwo dostrzegalnie narastają. Ściana dźwięku jednak nie kruszeje. W 10 minucie narracja zostaje doładowana nowym, jeszcze niższym pasmem. Płynny epicki kolos toczy się dalej, jak zwykle w przypadku DN, z żelazną konsekwencją. W 15 minucie z trzeciej galaktyki dociera do nas heavy-harshowy krzyk wciąż żywego saksofonu, który buduje intrygującą ekspozycję. A napięcie wciąż rośnie, aż po kres 17 minuty! Nagranie kończy pulsujące, kilkudziesięciosekundowe, syntezatorowe wybrzmiewanie. **)




Colin Webster  Hiss (Raw Tonk Records, Cassette 2018)

Czy solowa płyta na saksofon altowy i barytonowy może dziś dla nas stanowić ratunek, dać chwilę niezbędnego odpoczynku? Recenzent wkłada to pytanie do przegródki – retoryczne! Soundsavers Studio, Londyn i kolejny ulubieniec redakcji, Colin Webster. Na pierwszej stronie kasety Hiss użyje altu, na drugiej zaś barytonu. Łącznie 24 minuty z sekundami (uwaga! to bardzo ważna wiadomość dla mniej tolerancyjnych akustycznie).  

Oto przed nami potok harsh electronic noise made by acoustic magic! Podmuch powietrza z tuby saksofonu zostaje poddany kompresji, a następnie czynności określanej przez muzyków i realizatorów dźwięku jako equalling. Syk szumu, oddech wampira, dron lodowatego powietrza z rozgrzanej tuby – to efekt powyższych działań. Choć charakter dźwięku, jaki słyszymy tego nie sugeruje, recenzent jest pewien, że ustnik saksofonu znajduje się w posiadaniu absolutnie żywej postaci, która wdmuchuje weń powietrze z własnych płuc. Altowy dron fonii przypomina nalot dywanowy wojny sześciodniowej. Szczęśliwie muzyk nie stosuje oddechu cyrkulacyjnego.

Hiss, to po solowych płytach Alexa Reviriego i Christiane Bopp (patrz: lista the best 2018!), kolejna skrajnie nowatorska plyta, która ewidentnie pcha muzykę ku nieustannemu rozwojowi, tu pokazując przy okazji, jak niesamowitym instrumentem może być drewniany dęciak, a moc akustyki, jaką produkuje, zdewastować może bez trudu narząd słuchu każdego fana zaawansowanej noise elektroniki.

Monotonny flow narracji, będący skutkiem artystycznej konsekwencji i determinacji muzyka, na stronie barytonowej przyjmuje postać dwuelementową. Jakbyśmy słyszeli dwa, niezależne od siebie komponenty – górny, silnie szumiący i dolny, równie ekspresyjnie drżący. Są i momenty masywnych przegięć fonii. Po czasie dolna warstwa przymiera, a w naszych uszach pozostaje już czysty biały harsh szum, który zdaje się nie mieć końca. Prawdziwie dewastujące, ale i oczyszczające zjawisko przedmuchiwania wielkiej rury, prowadzącej na samo dno piekła lub na skraj tego samego nieba ***).




Farida Amadou / Timothée Quost / Tom Malmendier  QUAM! (Raw Tonk Records, CD 2018)

Czas na stuprocentowych debiutantów na łamach Trybuny! Pozostajemy przy późnojesiennych premierach Raw Tonk i co ważne - przy kilka chwil towarzyszyć nam będzie nieco spokojniejsza muzyka (oczywiście z pewnymi wyjątkami!). Trio w składzie: Farida Amadou na elektrycznym basie, Timothée Quost na trąbce (plus mikrofon i mikser) oraz Tom Malmendier na perkusji. Kwiecień 2017, Paryż i sześć dalece swobodnych improwizacji, łącznie 41 i pół minuty.

Na wejściu w proces improwizacji odnajdujemy muzyków zatopionych w akustycznej i elektrycznej sonorystyce – szmer studia nagraniowego, drżące perkusjonalia, sucha tuba trąbki, macanki na gryfie basówki czynione kobiecą ręką, rozcieranie szorstkich powierzchni płaskich. Muzycy ciekawie budują sieć dźwięków, stopniowo podnosząc poziom głośności. Bas dudni i drży, trąbka szumi niczym wielki wentylator w trakcie tropikalnego upału, perkusja czuwa i robi swoje. Zmysłowy poemat swobodnej improwizacji. Realizacja Drugiego Tytułu zajmuje muzykom dokładnie 69 sekund – gęste zwarcia, ciało w ciało, odrobina konstruktywnej agresji i przykład na to, że trąbka i bas elektryczny potrafią się zwinnie imitować. Trzeci Tytuł znów odpalony zostaje w klimatach deep sonore. Farida snuje spokojny walking, daje nawet kilka wyższych dźwięków. Obok Timothée i tłusta pajęczyna trębackich nieoczywistości (doskonałe!). Perkusista Tom opowiada swoją historię niemal w zupełnej ciszy. Cała trójka zmysłowo szeleści, czyniąc mnóstwo molekularnych interakcji. Po 10 minucie mała eskalacja, po kolejnych trzech cuda na gryfie – metal o metal. Prawdziwie epicka improdrama. Po 16 minucie nawet garść jazzowych zachowań, rodzaj powykręcanego fussion funk! Bijąca stopa i całusy trąbki, aż do 20 minuty! Brawo!

Czwarty odcinek trwa … 9 sekund, słyszymy głównie talerze. Piąty zaś mało dyskretnie przypomina nam o ogólnym charakterze dzisiejszej zbiorówki – noise power fussion! Trąbka brzmi jak gitara, może jak przepalony syntezator, a bas gotuje się w 100 stopniach Celsjusza. Potem jest i harsh noise, i elektroakustyczna pulsacja blaszaka, wreszcie charkot basu i wciąż bijąca stopa. Jakże gęsta historia! Na finał bystre uspokojenie, szukanie rozwiązań akustycznych i tajemniczo zagubionej ciszy. Dużo przestrzeni, czasu i głębokich oddechów. Finał pełen emocji i odrobiny szaleństwa ze strony trębacza.




Jason Nazary/ Terrie Ex/ Jasper Stadhouders  Live at Space is the Place (Doek Raw, DL 2018)

Amsterdam klub Space is The Place, listopad 2016. Na scenie dwaj gitarzyści z prądem – Terrie Hessels, świetnie znany nam z punkowego The Ex, oraz równie poważny gracz, bardziej wszakże na scenie free jazz/ free improv, Jasper Stadhouders (w niektórych momentach grał będzie także na gitarze basowej). Towarzyszy im na perkusji Jason Nazary. Muzycy będą dość swobodnie improwizować przez 35 minut i 32 sekundy.

Oddajemy się we władanie dwóch elektrycznych gitar, spętanych w post-rockową improwizację, wspieranych zwinnym, free jazzowym drummingiem. Będzie hałas, będą emocje, nie zabraknie wszakże chwil wyciszenia i poszukiwania, głęboko zaszytych pomiędzy strunami, pokładów niebanalnej gitarowej sonorystyki.

Od startu czujemy, że muzycy świetnie się czują ze sobą na scenie, tryskają prawdziwie koncertowym, rockowym temperamentem. W 4 minucie, po stronie Hesselsa, słyszymy połacie bardzo basowych dźwięków, ale to wciąż gitara, która szuka dna swojego brzmienia, przy okazji frazując na jazzowo. Pierwsze poważne tłumienie emocji następuje w okolicach 7 minuty, by po niedługim czasie, znów uderzyć w dzwon i bez trudu eksplodować na nowo. Gitarzyście prowadzą błyskotliwy dialog ponad gatunkowymi podziałami. Są jednocześnie agresywni i zmysłowo oniryczni. Drummer trzyma środkowe pasmo i kontroluje przebieg wydarzeń bardzo komunikatywnym bębnieniem. W 12 minucie Jasper sięga po gitarę basową, wchodzi w dynamiczny dialog z perkusją, po czym kreśli bystrą i technicznie doskonałą ekspozycję solową. Muzycy stopują po 20 minucie – duża echa i pogłosu po stronie Jaspera, rytmiczne parskania po stronie Terrie’ego. W tej improwizacji dzieje się naprawdę dużo, choćby po kolejnych pięciu minutach, świetny duet Terrie i Jason, pod który podłącza się Jasper silnie rozciągając struny i wchodząc w niełatwą dramaturgicznie imitację. Im dalej brniemy w ten koncert, tym bardziej nam się podoba. Na finał znów porcja niskich dźwięków (i to z flanki Terrie’ego!), także skuteczne poszukiwanie ostatniego dźwięku, niepozbawione nieco kokieteryjnej nieśmiałości. ****)




David Birchall  Dusk + Tongues EP (Vernacular Recordings, CD + DL 2018)

Oto dobiegliśmy do końca naszej wyjątkowo dziś dynamicznej zbiorówki. Na sam koniec prawdziwy chill-out przy akustycznych dźwiękach gitary z nylonowymi strunami! Brytyjski gitarzysta David Birchall (znamy się z wielu mniej subtelnych wcieleń) zaprasza nas do własnego domu na gitarowe, improwizowane piosenki bez słów, wykonywane samotnie o zmierzchu. A tuż potem - na deser - kilka bardziej absorbujących intelekt gitarowych opowieści - z prądem, elektroniką, a nawet szczyptą plądrofonii.

Najpierw wszakże rzeczony Dusk i siedem historyjek, łącznie 40 minut. Delikatne, czyste, nylonowe struny, spokojne, minimalistyczne akordy, czas na wybrzmienie i spore połacie ciszy pomiędzy dźwiękami. Mały pokój, chwilami otwarte okno, ciche oznaki życia na zewnątrz. Filozofia relaksu, zadumy, poszukiwania drugiego dna muzyki improwizowanej. Czynności wykonywane przez artystę wyłącznie dla siebie, jakby nieco przez przypadek udostępnione szerszemu odbiorcy. Rodzaj akustycznej terapii dla umęczonych rzeczywistością zastaną receptorów słuchu. Każda z piosenek wydaje się inną, choć wszystkie są do siebie niezwykle podobne.

Krótka płyta Tongues przenosi nas do zupełnie innego, choć również domowego świata. Gitara, przetworniki, pick-upy, mbira, moc elektroakustycznych generatorów dźwięku, zapewne także domowy laptop (pięć opowieści, łącznie 17 minut). Preparacje, kind of guitar sonore, szczypta mikroelektroniki. Opowieść tkana z małych dźwięków, mikro dewastacji, pętli i niemiarowych zniekształceń. Intrygujące puzzle post-rocka, post-improwizacji, post-elektroniki… Druga historia syci nasze uszy niebanalną plądrofonią, łamanymi półdźwiękami, w pełni syntetycznymi. Trzecia stawia na dekonstrukcję akustycznego brzmienia gitary, szmery i rezonanse. Czwarta, to gitarowy ambient, piękna miniaturka. Finałowy fragment znów szuka zadziorów i dewastuje dźwięk - sample, szmery, kind of electronic noise. Naprawdę udana wprawka, taka mała wycieczka w nieznane – David, we are waiting for more!




*) Kwartet BROM zagra niebawem trzy koncerty w Polsce – w Krakowie 11 lutego, we Wrocławiu 12 lutego, a w poznańskim Dragonie 13 lutego: https://www.facebook.com/events/367512687315254/


***) free downloading available! https://rawtonkrecords.bandcamp.com/album/hiss

****) free downloading available! https://doekraw.bandcamp.com/album/live-at-space-is-the-place





wtorek, 15 stycznia 2019

A New Wave Of Jazz Kicks Again! Serries & Taylor! Tonus! Schiller & Genthon!


Seria wydawnicza A New Wave Of Jazz, prowadzona przez belgijskiego gitarzystę Dirka Serriesa, jest na tych łamach wnikliwie analizowana przy każdej nadarzającej się okazji. Z premierami płytowi, które za moment omówimy, doliczyliśmy się już 22 pozycji w katalogu, nie licząc kompaktowych reedycji nagrań wcześniej wydanych na winylach. Dokładnie wszystkie one zostały tu zrecenzowane, a skrótów do starszych tekstów szukajcie na końcu tej opowieści.

Dziś pochylimy nasze uszy i oczy nad trzema niezwykle świeżymi płytami (wszystkie w formacie CD), które swą światową premierę będą miał 19 stycznia br. Powrócimy do projektu Tonus, który zaistniał na trzech srebrnych krążkach jesienią ubiegłego roku, poznamy zupełnie nowe twarze w katalogu labelu, tu skwapliwie uprawiające …  muzykę komponowaną w stylistyce minimalistycznej, wreszcie bezceremonialnie uklękniemy przed dokonaniami pewnego swobodnie improwizującego duetu, którego płytę już dziś śmiało możemy ochrzcić mianem pierwszej kandydatki do listy best of the year 2019! Baa, nawet od niej zaczniemy naszą dzisiejszą opowieść!




Puncture Cycle

Doskonale nam znane Sunny Side Inc. Studio w brukselskim Anderlechcie, 2 czerwca ubiegłego roku: Benedict Taylor – altówka i Dirk Serries – gitara akustyczna. Dziewięć swobodnych improwizacji, 48 i pół minuty.

Muzycy zaczynają od zapasów ze strunami. Bystry, drapieżny i krótki start. Szarpanie, rwanie, rozciąganie strun gitary i dużo akustycznego brudu w nieco dłuższych pasażach altówki. Drugi fragment zaczyna się spokojniej, niczym gojenie ran po ostrym starcie. Dbałość o każdy szczegół ekspozycji. Serries wchodzi coraz głębiej w fakturę dźwięku, agresywniej wgryza się w glazurę strun. Ma bardzo suche, szorstkie brzmienie, kaleczy sobie palce niczym Derek Bailey za młodu. Altówka Taylora lubi jęczeć, ma w strunach głęboko zaszyte drobiny melodii, wszakże potrafi także szumieć i trzeszczeć. Muzycy świetnie się ze sobą komunikują, wzajemnie napędzają, depczą sobie po piętach. Narracja toczy się z dala od minimalizmu i repetycji, charakterystycznych dla jesiennych produkcji w ramach idei Tonus. Wszystko odbywa się w boskiej niemal akustyce. Na finał viola podśpiewuje pijackim flow. Początkowe dźwięki trzeciego odcinka zdają się być nieco bardziej agresywne, po męsku masywne, po prostu głośniejsze. Benedict ma ochotę już teraz pójść w tango, Dirk skupia się jednak nad konstrukcją całości i nie reaguje na zaczepki partnera. Po chwili altówka płynie już szerokim korytem, gitara także gęstnieje, a na finał rwą już razem w galopie. Czwarty – brudne jęki violi i próba wytrzymałości strun gitary na rozciąganie. Strunowe Królestwo w rozkwicie. Po chwili zabawy z ciszą i zawieszeniem narracji, szczypta minimalizmu na końcach placów, drżenie nieobecnego, budowanie mikrodronów. Molekularna improwizacja, a tuż po niej powrót do gęstego ściegu, charakterystycznego na trzech pierwszych części. Błyskotliwy technicznie, akustyczny meta noise. Start piątego odcinka ma miejsce na najmniejszych strunach obu instrumentów. Małe, delikatne historie toczą się aż do momentu znalezienia punktu zaczepienia. Kolejne przykłady niemal telepatycznego zrozumienia w duecie. Dialog na zadziory, viola brzmi prawie bluegrassowo, gitara także szuka gatunkowych konotacji. Dirk sugeruje rytm, Benedict chętnie zatańczy. Zejście w ciszę jest w tej sytuacji pewnym zaskoczeniem. Cuda na gryfie altówki, która przez chwilę zostaje sama na placu boju. Gitara czeka na rozwój wypadków, następnie szuka kurzu pomiędzy strunami. Sonorystyka zamykanej krypty grobowca umila nam ostatnie sekundy. Szósty fragment rodzi się czystymi dźwiękami gitary. Obok pętle altówki. Element repetycji wprowadza do nagrania nowy aspekt dramaturgiczny. Groźnie, agresywnie, ale i leniwie w trakcie najkrótszej części płyty. Siódma – kanty, zadziory, małe frazy, viola w skowycie, obok gryzienie strun gitary. Po chwili - posuwiste smugi cienia, cisza i dramaturgiczna repetycja, pomiędzy nimi sekundy hałasu i wytryski emocji. Ślizgawki, macanki, wybroczyny i szpety. Pozorna elektroakustyka, czyniona bez grama prądu. Najdłuższy odcinek serwuje nam dużą amplitudę drgań, emocji, intensywności przekazu. Na finał galop z fajerwerkami! Ósmy startuje przy wtórze jęków altówki, maltretowanej ciszą studyjnych okoliczności. Echo wprost z pudła rezonansowego. Pajęczyna gitarowych zadziorów, slajsy altówki. Instrumenty gadają jak bracia syjamscy. Wreszcie finał albumu – ostra gitara, viola niczym upalony chamber. Dużo emocji, brak ślimaczych zachowań. Tanecznie, dynamicznie, krwiście! Muzycy zdają się mieć sobie dużo do powiedzenia na podsumowaniu sesji nagraniowej. Strunowe szaleństwo! Obok bije dzwon. Komu? Zapewne nam! Dirk i Benedict uroczo wybrzmiewają przy jego posępnych dźwiękach.




Ear Duration

Taylor i Serries zostają z nami (ten drugi ma ze sobą także akordeon). W uzupełnieniu składu formacji Tonus, dołączają do nich: Graham Dunning na werblu (plus obiekty), Martina Verhoeven na fortepianie oraz Colin Webster na flecie i saksofonie altowym. Nagranie studyjne z Hackney Road, Londyn, 26 października ubiegłego roku. Trzy sety, poddanej procesowi predefinicji, muzyki improwizowanej, umieszczone na krążku nie chronologicznie (najpierw usłyszymy set drugi, potem trzeci, na końcu zaś pierwszy, przy okazji najdłuższy – łącznie wszystkie one pochłoną 62 minuty bez jednej sekundy naszego bezcennego czasu). Muzycy improwizują wedle werbalnych lub przekazywanych gestami, instrukcji gitarzysty. Kierując się słowami zawartymi w liner notes, można powiedzieć, że to przykład predefinicji, która miast pętać instynkt improwizatora, stara się kreować jego wyobraźnię, wyrywać ze strefy komfortu, która pozwala unikać typowych i wyuczonych zachowań w procesie swobodnej wymiany dźwięków, by nie rzec - pokonać pewien rodzaj artystycznego lenistwa.

Set 2. Muskany dłońmi werbel, drżące struny, szmery, szelesty, napięcia i przepięcia stuprocentowej akustyki. Moc małych dźwięków, prychania saksofonu, pojedynczych akordów piana - mikroakcje, mikroreakcje. Rozmowa półgębkiem, frazy wypowiadane krótkimi słowami. Z czasem programowa pasywność traci na sile, a w potoku narracji pojawiają się wyrazy dwu-, a nawet trzysylabowe, które zwinnie się komplikują, wchodzą w coraz tłustsze zwarcia. Ciekawe przeciąganie liny na gryfie altówki, podczas gdy zajęciem pozostałych zdaje się być specyficzne call & response. W 7 minucie, incydentalne, nanosekundowe salwy wprost z klawiatury, szorowanie werbla i skrawki melodii na małym strunowcu. Pajęczyna improwizacji zdaje się gęstnieć. Saksofon wydaje z siebie jednocześnie więcej niż jeden przedech. Moc kolektywnej zabawy w dźwięki w rozkwicie. Skojarzenie z Karyobin Spontaneous Music Ensemble dodaje radości licu recenzenta. Jesteśmy z dala od programowego minimalizmu Tonusa.

Set 3. Akord gitary, cisza, szmer werbla w oczekiwaniu na dźwięk. Echo nieistnienia, stukot z oddalenia, szum z tuby. Muzycy balansują na progu ciszy, ślą mikrofazy ledwie dostrzegalne gołym okiem. Sucha kipiel w tubie zwiastuje zmiany. Kolejny sygnał, to mocny akord piana – zdaje się, że to element najbardziej charakterystyczny dla poetyki Tonusa. Źdźbła sonorystyki spod wilgotnego werbla, półdźwięki z pudła rezonansowego gitary, pisk altówki, szmer niepokoju z tuby. W 7 minucie muzycy budują skwiercząco-szumiący wielogłos, który systematycznie, acz powolnie, rozkłada się na pojedyncze ekspozycje, które raz za razem wchodzą w niebanalne interakcje. Strumienie ciekawych i zaskakujących dźwięków, które w okolicach 11 minuty narastają i pętlą się, by po kolejnych kilku minutach, przejść w fazę elektroakustycznych ślizgawek po strunach, dyszach i innych powierzchniach płaskich. W komentarzu półdźwięki altowe i … akord piana, niczym cerber ładu i chaosu tej delikatnie sterowanej improwizacji.

Set 1. Bez zaskoczenia – akord piana, potem plama z altówki i nowe elementy – suchy flet i rezonujący akordeon. Brudne dźwięki strun, klejone do siebie interwałami ciszy. Znów akord piana, akord, akord… Szelest wody z obiektów Dunninga, symfonia małych dźwięków. Set ma konstrukcję minimalistyczno- repetytywną, budowaną wokół westchnień piana, długą w czasie, jakby idealnie pomieszczoną w kanonie twej idei muzykowania. Slow chamber in sonore. 9-10 minuta przynoszą incydentalne pasaże fletu i altówki, które zdają się być nieco dłuższe niż uprzednio. Obok, narracja budowana przez werbel i obiekty, sprawia nawet wrażenie dłuższej niż rok świetlny. Plastry elektroakustycznego miodu wydają się coraz bardziej rozłożyste i lepkie w dotyku, delikatnie nasączone życiem. Cały set, to skrajnie monotonny potok frapujących dźwięków, rodzaj wszakże dramaturgicznego spleenu, który nie ma zaszytego w sobie kierunku działania. Po 15 minucie dźwięki stają się uporczywie powtarzalne, bez istotnych zaskoczeń, jakich doświadczaliśmy w trakcie seta 2 i 3. Solą narracji wydają się tu być konstrukcje Dunninga, umieszczone na środku sceny, budowane poprzez szmer obiektów, które wchodzą w relacje dotykowe z naładowanym małym prądem werblem. Piano i akordeon stawiają stemple repetycji, wokół nich, na drugim i trzecim planie dzieją się małe dramaty, które – szczęśliwie – skutecznie absorbują naszą uwagę. Po 25 minucie w tej roli, from time to time, występują naprzemiennie flet i altówka. Schemat Tonusa nie akceptuje jednak większych porcji ekspresji.




zeitweise leichter Schneefall

Dwa pierwsze dni lutego ubiegłego roku, Bazylea, Atelier Klingentalstrasse, dwoje szwajcarskich muzyków: Christoph Schiller – spinet (mały, akustyczny instrument klawiszowy) i głos oraz Anouck Genthon – skrzypce. Siedem kompozycji, 27 minut. Przykład – być może – na wykorzystanie technik tonusowych w praktyce muzyki komponowanej w stylistyce minimalitycznej. Zbiór repetycji i wariacji na temat, z krytycznym aspektem ciszy, jako elementem środowiska dźwiękowego. A może alternatywna wersja muzyki barokowej?  Rodzaj eklektycznego eksperymentu? Twórczego redukcjonizmu? Pytania można mnożyć w nieskończoność. Zajrzyjmy wszak do środka – to mniej niż pół godziny.

Opowieść zapisana na czerstwych kartkach z pięciolinią, oparta jest na frazach spinetu i głosu, które z jednej strony generują interwał konceptualnej niemal ciszy, z drugiej wzbudzają skrzypce do posuwistych, małych ekspozycji, pełnych smagłych szarości. Muzyka jakby grana na baczność, realizowana wszakże w błyskotliwych okolicznościach akustycznych. Brzmienie strunowca jest czyste, surowe, niepobłogosławione. Spinet porusza się z dużą swadą, chwilami sprawia wrażenie, jakby był delikatnie preparowany. Wreszcie głos ludzki, który stawia stemple i wydaje certyfikaty jakości. Druga opowieść akcentuje nieco dłuższe opowieści, choć sam stelaż muzycznego konceptu pozostaje niezmieniony. Spinet brzmi tu akurat ubogo, jakby miał jedynie pojedyncze struny w pudle. Minimal chamber without fire! – notuje lekko ziewający recenzent. W trzeciej części skrzypce dodają coś od siebie, pół dodatkowej porcji dźwięku, incydentalny szelest strun. Spinet też minimalnie gęstszy, obok szczypta rechotu wprost z gardła. Przy okazji czwartej części kolejna refleksja – muzycy bardzo się kochają, ale jakby nie potrafili ze sobą rozmawiać. Koncept goni koncept, a uczucia umierają. Intrygujący mezalians wprost z pięciolinii. W trakcie piątej kompozycji recenzent doznaje swoistego deja vu. Czy ja już tego wcześniej nie słyszałem? Szósta część niesie odrobinę brudu w brzmieniu skrzypiec, akord spinetu nosi zaś znamiona delikatnego zadzioru. Ot, konceptualizm trudny do zdiagnozowania. Dwudziestą siódmą minutę osiągamy dość swobodnie, głównie dzięki wciąż pięknemu brzmieniu obu instrumentów. 


Poprzednie recenzje płyt A New Wave Of Jazz:





środa, 9 stycznia 2019

Trevor Watts & RGG! Listen to RAFA!


Wedle precyzyjnych obliczeń redakcji, warszawska Fundacja Słuchaj! wydała w roku ubiegłym piętnaście tytułów. Imponujący rezultat na niwie free jazz/ free improv! Gratulacje!

Śpieszymy zatem z recenzjami. Poniżej omówienie kolejnego - po koncercie z Evanem Parkerem - improwizowanego spotkania tria RGG z legendą gatunku. Po nim do opisu pozostaną nam już tylko płyty Free Radicals at Dom (Evans, Fernandez, Guy) i Gemstones (Pohjola/ Garbowski/ Gradziuk). Na stosowne teksty, na skromnych łamach Trybuny, przyjdzie czas już niebawem.




Zimowo/ wiosenna edycja Festiwalu Jazz Jantar 2018, połowa marca, Gdańsk, zapewne scena klubu Żak. A na niej czwórka muzyków: Trevor Watts – saksofon altowy i sopranowy, Łukasz Ojdana – fortepian, Maciej Garbowski – kontrabas oraz Krzysztof Gradziuk – perkusja. Koncert składa się z czterech części zasadniczych, każda zatytułowana RAFA (podział jest bardzo umowny, muzycy grają bowiem bez przerw) i rozbudowanego bisu. Całość nagrania – wedle słów wydawcy – jest improwizowana i trwa łącznie 70 minut bez kilkunastu sekund.

RAFA 1. Wysoki sopran, obok skupione trio. Krótkie frazy, niuanse pure jazzu kolektywnie improwizowanego. Dyscyplina, ład i porządek, bez solowych popisów - kwartet, do którego każdy z muzyków dokłada cząstkę siebie. Choć w początkowej fazie koncertu, nie sposób nie podkreślić wiodącej roli kontrabasu i saksofonu. Muzycy bardzo zwinnie eskalują się, przy okazji niezwykle demokratycznie korzystając z dostępu do wspólnej przestrzeni muzycznej. W drugiej części pieśni otwarcia warto podkreślić smakowitą ekspozycję sopranu, także dobrą robotę pianisty. W 10 minucie Watts robi sobie short break i zmienia saksofon na altowy. Wspólnie tłumią narrację do poziomu ciszy, by zgrabnie rozpocząć…

RAFA 2. … kolejny epizod koncertu. Mała gra, szmery w tubie, pojedyncze akordy piana, smyczek na gryfie. Zgrabnie budują nową opowieść. Pomysły zdają się rodzić w samym środku głowy tego kwartetu. Muzycy dobrze na siebie reagują, snują spokojną balladę dla tłumu niepokornych. Szczypta ECM-owskiej słodkości i zadumy. Mocny pasaż altu wyprowadza kwartet z tego stanu na długą prostą. Na finał tej części stylowe, mocne solo kontrabasu, grane pizzicato.

RAFA 3. Startujemy w trzecią opowieść ponownie z marszu, w obliczu oklasków. Pierwszym konstruktorem nowej narracji jest pianista. Dobrze pracuje cała sekcja, a saksofonista odpoczywa. Powraca w 4 minucie i sopranem buduje powolną ekspozycję, która po czasie ciekawie narasta. Watts śmiało idzie w tango, a RGG – które świetnie reguluje tempo akcji i trzyma szkielet improwizacji w ryzach - czyni to samo! Przed 10 minutą osiągają już bardzo swobodny galop, który równie zwinnie gaszą w klimacie straight ahead jazzu. Znów mini przerwa Trevora daje szansę pozostałym muzykom na pokazanie klasy. Powraca w idealnym momencie, inspirując mocne hamowanie z marszu. Tuż potem wystawna ekspozycja perkusji i spokojne wejście w….

RAFA 4. … czwartą opowieść. Na początek piano solo w minimalistycznej stylistyce. Obok sopran delikatnie przysładza. Znów ECM-owski ocean łagodności, wszakże stylowy i na temat. Kontrabas czuwa i step by step nakręca spiralę narracji, delikatnie zatopioną w zbyt spokojnym walkingu. Trevor – po zmianie instrumentu - dokłada do ognia po mistrzowsku, prawdziwy złoty alt w kipieli! Daje całemu kwartetowi orgazm w prezencie! Wszyscy muzycy zdają się stawiać teraz stemple doskonałości, a koncert bez trudu osiąga stan najwyższej jakości. Tuż potem sax and drums in fire jako niebanalne interludium! Tu wszelki komentarz jest już zbędny. Do tego, piękne stopowanie! Prawdziwe cacko! Rezonans na talerzach, stuki na gryfie. Brawo!

RAFA 5. Wywołany oklaskami encore zaczyna się na klawiaturze fortepianu. Garbowski i Gradziuk suną po czerwonym dywanie, Watts znów się gotuje, a Ojdana bije po mokrych klawiszach. Gęsty galop na finał, wprost po wysoką ocenę recenzenta. Na finałowej prostej ładnie szukają ostatniego dźwięku (ach, ten Watts!).



wtorek, 8 stycznia 2019

Bopp! Barbares! Leandre & Minton! Welcome to Creative FOUndation!


Kolejny odcinek Trybuny uzupełniający recenzje płyt, jakie znalazły na naszym rocznym podsumowaniu. Czas na francuską puzonistkę Christiane Bopp, która uraczyła nas w roku ubiegłym nie tylko doskonałą płytą solową, ale także równie smakowitym koncertem na warszawskim Ad Libitum, w duecie z Nurrią Andorrą.

Odsłuch i odczyt płyty Bopp Noyau de Lune, uzupełnimy o dwie kolejne, jedną z jej udziałem, drugą zaś bez, ale za to, jak wszystkie dziś prezentowane, wydaną przez francuską oficynę Fou Records, którą kieruje człowiek-instytucja na tamtejszej scenie muzycznej – Jean-Marc Foussat. Dodajmy, że te dwie ostatnie płyty nie są premierami, mają już bowiem za sobą więcej niż 12 miesięcy życia.




Christiane Bopp Noyau de Lune (Fou Records, CD 2018)

Ubiegłoroczne lato było gorące w każdej części Europy. W tych niełatwych okolicznościach przyrody, w jednym z paryskich studiów nagraniowych, powstała płyta, zarejestrowana przy wykorzystaniu puzonu, również preparowanego, głosu, wielu dodatkowych urządzeń, w tym tzw. końcówek do instrumentu dętego blaszanego, a także w wyniku manipulowania poziomem nagłośnienia dźwięku (odczyt z francuskiego być może nie wyszedł nam najlepiej). Siedem historii z tytułami, równo 40 minut muzyki.

Puzon Christiane startuje z dna głębokiej rzeki, tuż obok czujemy też podmuch ciepłego powietrza. Od początku zdajemy sobie zatem sprawę, że gra dla nas więcej niż jeden instrument. Dodajmy, iż dziać się tak będzie w prawie każdym utworze. Akustyczne preparacje, półmrok, pół… cisza. Tajemniczy oddech, któremu towarzyszy… dźwięk trzeciego puzonu. Narracja przypomina elektroakustyczny flow, ale bez prądu, może jedynie, gdzie niegdzie, dźwięk bywa delikatnie amplifikowany. W drugim utworze napotykamy na dwa wątki dynamicznego prychania, szum, pokrzykiwania i głos ludzki. Wątki, które wchodzą w emocjonalny, acz spokojny dialog. Brzmienie puzonu jest czyste, niemal zlepione z głosem. Trzeci odcinek zaprasza nas do tańca! Dźwięk z tuby puzonu i głos biorą się pod ramię i brną we wspólny, niemal folkowy zaśpiew. Bystre, niesamowite! Kocie pląsy, tygrysie zaloty! Mantra, hinduska raga, cokolwiek sobie wymarzysz – kosmos kreatywności! W czwartej części puzony rodzą się jak grzyby do deszczu. Na starcie są już trzy. Garść akcentów perkusjonalnych, suche prychanie i mokre całusy. Igraszki z fakturą dźwięku, multifonia, przekomarzania, a potem zwinne zejście do poziomu ciszy. Piąty – śpiewnie, hymnicznie, każdym porem skóry, każdym fragmentem puzonu. W tle oddech, łapanie powietrza. Jest i drugi puzon, a może to tylko echo, albo rodzaj live processing. Puzony wchodzą w dialog, obok jęki wprost z głębi gardła. Szósty utwór wita nas krótkimi, urywanymi frazami. Szept, pogłos, a … jednak to drugi puzon. Trochę się przedrzeźniają, ale na wesoło i bez specjalnych emocji. Meta taneczna ekspozycja, posadowiona jednak bardzo blisko ciszy. Wreszcie finał – powraca folkowe zawodzenie. Oddech, szmer kurzu, gwizd ustnika. Śpiew z samego gardła, znów gwizd, zabawa na całego. Niemal jak żart – upalona Japonka zagubiła się na wakacjach w Europie i desperacko szuka pomocy! Tuż potem dynamiczne pasaże, coś na kształt beat-boxingu, no i puzon, który śpiewa już samodzielnie, bez udziału sprawczego muzyka. Fajerwerki, wszystko, czego chcesz!




Barbares ‎ Débris D'Orgueil (Fou Records, CD 2017)

Christiane zostaje z nami! Dołącza do niej trzech postawnych mężczyzn: Jean-Luc Petit - klarnet kontrabasowy i saksofon sopranowy, Jean-Marc Foussat – syntezator i głos oraz Makoto Sato – perkusja. Dwie swobodne improwizacje, zarejestrowane w Paryżu, w dwa kolejne, letnie dni 2016 roku. Łącznie 59 minut z sekundami (opis płyty zawiera błędy w tym zakresie).

Dzień pierwszy. Zwinne, kocie perkusjonalia, które szybko przechodzą w progresywny drumming, rechot dęciaków i syntetyczne dźwięki w tle, groźnie pomrukujące. Od pierwszego dźwięku narracja jest bystra, gęsta i szczędzi nam pustych przebiegów. Klarnet kontrabasowy kreśli pętle, puzon zdaje się tańczyć wokół niego. Piękna i trzy bestie! Elektronika początkowo skromna, nieinwazyjna, leje się jak woda i podśpiewuje. Od 6 minuty stara się jednak przejmować inicjatywę, stymulować rozwój improwizacji. Oniryczna, płynna podróż najeżona akustycznymi przeszkodami. Są i głosy z piekła rodem, łoskot analogowej elektroniki. Po 11 minucie atak syntetyki wydaje się nieco zbyt natarczywy, reszta muzykantów walczy jednak bardzo dzielnie. Po chwili chaos elektroakustyki pięknie wybrzmiewa i rozlewa się gęstymi strumieniami. W komentarzu drobny zaśpiew puzonu. W 19 minucie Bopp jakby się multiplikowała, a może to Foussat jest sprawcą tego akustycznego wrażenia. Spokojna narracja, skąpana w drobinach syntetyki, wiedzie nas na finał dnia. Na scenie pojawia się po raz pierwszy tego dnia saksofon sopranowy, kierując całą narrację ku eskalacji. Mnogość dźwięków nieznanego pochodzenia ciekawie zagęszcza finał. Jest i zwinny dźwięk puzonu, i taneczny sopran w stylistyce Trevora Wattsa.

Dzień drugi. Drony dużego klarnetu, smugi cienia puzonu, szelest perkusji, syntezator, który wchodzi do gry stojąc na palcach. Trochę repetycji na flankach, potem krok w kierunku zagęszczania narracji. 6 minuta i mały, niemal akustyczny galop z elektroakustycznym backgroundem. Trzy minuty później Foussat atakuje chórem syntetyki. W komentarzu dęty dialog i drumming z synkopą. A zaraz potem konfrontacja syntezatora z puzonem, niczym mała burza z piorunami. Równie piękna, jak i dynamiczna ściana dźwięku. Recenzent śle jednak pochwały pod adresem Foussata, który tym razem świetnie trzyma nerwy na wodzy, a dawki jego elektroniki są dziś szyte na miarę coraz ciekawszej improwizacji. Kolejne wyciszenie znów przychodzi szybko, ale i we właściwym momencie (brawa dla wszystkich za porządek dramaturgiczny!). Intrygujące echo sopranu daje dość szybko znak do kolejnej eskalacji. 15 minuta, to dobre, dęte dialogi, choć elektronika nadciąga dużymi krokami. Całość narracji dość zwinnie przepoczwarza się w niemal free jazzowy galop, tu ze świetnym drummingiem Sato (jeden z najlepszych momentów płyty!). Powerful! W 19 minucie muzycy schodzą w głuchą ciszę. Zwinny puzon, mała perkusja, jakże smakowity duet. W tle pogłos, echo rozsądnej elektroniki. Narracja w tle jakby lepiła się w dron. Klarnet drży, puzon też ma ochotę na dłuższą ekspozycję. Są i głosy, tym razem anielskie, lekko podpalane, także zmysłowy sopran. Od 25 minuty następuje kolektywne i sukcesywne gaszenie improwizacji. Dęciaki pomrukują z zadowolenia, słychać śpiew ptaków (!). Bopp i Petit na moment zostają sami, nawet słychać gości w barze. Po chwili sprawy w swoje ręce biorą Foussat i Sato. Bystrym duetem, podszytym delikatnym rytmem, osiągają linię mety.




Joëlle Léandre/ Phil Minton  Léandre-Minton (Fou Records, CD 2017)

Początek października 2016 roku, Paryż, 19 rue Paul Fort. Na scenie dwie wyjątkowe postaci europejskiego free improv – Ona na kontrabasie, będzie też używać głosu i On, który używać będzie wyłącznie głosu. Zasadnicza część koncertu przekroczy 30 minut, po nim dwa kilkominutowe encore – łącznie trzy kwadranse i kilkadziesiąt sekund. Płyta nie ma co prawda tytułu, ale połączone w całość nazwy poszczególnych jej części dadzą nam roboczy tytuł Silence in Bluish.

Wejście Francuzki w koncert, jak to ona ma w zwyczaju, jest niezwykle wyraziste – szarpnięcie struny i smyczek niemal w jednym dźwięku. Obok z samego dna gardła zmysłowo pojękuje Anglik. Od pierwszego spojrzenia muzycy pozostają w wyśmienitej relacji. Nic w zachowaniu partnera nie uchodzi ich uwadze, bystrze na siebie reagują, wchodzą w intrygującego dialogi, incydentalnie imitują się wzajemnie. Skwierczący smyczek i zalotne gwizdy, śpiew i krzyk, także sążniste zapasy, gdy schodzą nisko na kolanach – barokowe niemal bogactwo dźwięków i wrażeń (zapewne także wizualnych). Popisy Mintona, który – jak świetnie wiemy – jest w stanie wydać z siebie każdy dźwięk, obok Leandre, która arsenał werbalnych środków wyrazu – to także świetnie wiemy – ma niezwykle rozbudowany. Ta druga do słownych igraszek włącza się około 10 minuty. Humor, szczypta teatralnej groteski, rozbudowane didaskalia. W 12-13 minucie muzycy śmiało idą w dynamiczny półgalop. Minton zdaje się mieć tysiąc pomysłów na sekundę, Leandre dokłada kolejne kilkaset. Zmiana goni zmianę. W 20 minucie wzajemnie na siebie pogwizdują, dwie minuty potem rozgrzany smyczek dyskutuje z melorecytacją wokalisty. W 25 minucie kontrabasistka śpiewa drobną arię operową, towarzyszy jej pomruk zadowolenia partnera – jakże piękny moment! Brawura, humor, kosmiczny warsztat, barokowy przepych – reasumuje recenzent. Na finał szmery i syczenie – whaw!

Pierwsza dogrywka zaczyna się od ptasiego gwizdu, pijackiego gaworzenia. Obok przyczajone pizzicato. Muzycy znów kipią emocjami, empatią i pełnym zrozumieniem idei tej zabawy w dźwięki. Słyszymy dawno zapomniany głos Kaczora Donalda! Leandre w ramach riposty jęczy i śpiewa bluesa. Potem galop i równie dynamiczne stopowanie, połączone z rozszarpywaniem strun ołowianym smykiem. Wreszcie sam finał tego błyskotliwego spektaklu – kaszel, mdłości, podrygi i … pizzicato. Krzyk, jęki konającego i zapach lisiego potu. Zejście na kolana, zwinne poszukiwanie ciszy. Barok Leandre na niskim smyku niemal płonie, Minton bulgocze, gdacze i skatuje. What a finish!



czwartek, 3 stycznia 2019

Charlotte Hug! Big and Small Miracles to Listen!


Redakcyjna lista najlepszych płyt roku upubliczniona została dokładnie w ostatni poniedziałek. Cztery z czterdziestu czterech pozycji tam zawartych nie doczekały się jak dotąd recenzji. Czas zacząć dynamicznie nadrabiać zaległości.

Zaczniemy od szwajcarskiej altowiolinistki Charlotte Hug. W trakcie minionego Ad Libitum Festival udowodniła, iż jest nie tylko świetną improwizatorką, ale równie doskonałą dyrygentką, choreografką i plastyczką. Prawdziwa kobieta renesansu!

Dziś zaglądamy do dwóch jej płyt, upublicznionych światu przez Fundację Słuchaj! ostatniej jesieni. Najpierw dwa projekty orkiestrowe na jednym krążku, potem soczysty duet free improv. Dodajmy, iż pierwsze z wydawnictw trafiło na listę 44 najwybitniejszych płyt roku 2018 w jakże subiektywnej ocenie Pana Redaktora.




Son-Icon Music. Orchestra And Choral Works by Charlotte Hug

Naszą przygodę z muzyką wielkogabarytową Charlotte Hug zaczynamy w roku 2011. Na scenie w szwajcarskiej Lucernie, złożona z młodych muzyków orkiestra Lucerne Festival Academy, wykonuje kompozycję Nachtplasmen For Orchestra and Video-score with Son-Icons (w dużej części, wykonuje ją w drodze improwizacji). Trzy części, ta pierwsza dodatkowo także podzielona na trzy fragmenty, 36 minut z sekundami. Pierwsza i ostatnia część jest dyrygowana przez Charlotte, w tej zaś środkowej, muzycy improwizują wedle wskazówek, jak daje im zapis video sound drawings przygotowane przez Szwajcarkę.

Part I. Elektroakustyczny szmer filharmonii. Nie znamy dokładnego instrumentarium, zatem smak szeleszczącej amplifikacji może być tu jedynie… akustycznym złudzeniem. Narracja delikatnie narasta długimi frazami (sustained!), symfoniczny wielogłos w pełnej skali, urocze dźwiękowe bazgroły. W 4 minucie opowieść rozrywa się, za zgodą wszystkich, na pojedyncze niemal głosy. Chór małych strunowców płynie naprawdę wysokim wzgórzem. Kompozycja, malarstwo, improwizacja – w takim oto szyku bojowym. Tuż potem orkiestra wpada w chaos błyskotliwego kolektywizmu. Kompozycja, która zakłada wielką swobodę daną podmiotom wykonawczym. Świetny plan, inteligentna dyrygentura i mistrzowskie wykonanie! – recenzent bazgrze pierwsze podsumowanie. Piękna orkiestracja, moc małych dźwięków silnej filharmonii. Taniec, teatr, zwinne repetycje. Urocza ekspozycja Strings & Tuba! Potem ostry pasaż kontrabasu, pisk pozostałych strun i solowa partia trąbki. Part II. Kolektywna improwizacja pod obraz! Podskoki, półrytmy, swawole watahy skrzypiec, altówek, cokolwiek tam mają w rękach. Grzmoty czeredy dęciaków w ramach komentarza. Złe wichry, dobre podmuchy, jakże istotnie znacząca amplituda emocji. Part III. Znów brzęcząca filharmonia, w oczekiwaniu na coś nieoczywistego. Płynne narastanie, pląsy strunowców, obok dęciaki, które szykują się do lotu. Prawdziwie diabelska kołomyja! Silne głosy wprost z gardeł, które brzmią jak instrumenty dęte, podczas gdy te drugie krzyczą niczym istoty ludzkie. Wybuchają i tłumią emocje niemal w tym samym momencie. Filharmonia w fazie ognistej improwizacji! Jakże gęsty finał, który karze prosić o więcej. Ciszę osiągamy przy cykadach serii dzwonków.

Na osi czasu pojawia się rok 2013. Tym razem jesteśmy w Monachium. Na scenie the via-nova choir Munich, w trakcie imprezy nazwanej Klangspuren Schwaz - Festival for New Music. Kompozycja Inn Cammino for choir and Son-Icons o konstrukcji dramaturgicznej bliźniaczo podobnej do pierwszej na płycie. Trzy części, pierwsza i ostatnia realizowana po batutą Hug, środkowa - wedle wskazań i inspiracji wizualnych. Całość potrwa 16 i pół minuty.

Część pierwsza startuje w pół słowa, w ćwierć dźwięku. Wraz z muzykami zanurzamy uszy w pasażach fonii …zaskakująco podobnych do dziś już słyszanych. Zamiast jednak rozbudowanego zestawu instrumentów, tylko ludzkie głosy (dziewięć, może więcej). Ach te głosy, jakie skale, jakie możliwości, żywe instrumenty chyba tak nie potrafią! Śpiewy, melorecytacje, wszystkie dostępne techniki wydawania dźwięków otworem gębowym, także szelest, rechot i grzmoty. Muzyka toczy się wedle … notacji interaktywnej (patrz: liner notes), zatem nic nie dzieje się tu bez aktywnej roli każdego z wokalistów. No i wizualna stymulacja, jakże uroczy efekt! Sanatorium Pod klepsydrą, Szpital Przemienienia! A potem już tylko część druga, czyli opowieść o tym, jak ptasia orkiestra straszy niegrzeczne dzieci. Błyskotliwa improwizacja wprost spod obrazów Son-Icons. Wreszcie trzecia odsłona kompozycji Inn Cammino, czyli Panie na lewo, Panowie na prawo, a środkiem … także Panie. Chóry anielskie wymieszane z diabelskimi, bez możliwości rozdzielenia strefy wpływów. Pełen pluralizm fonii. Od szeptu do krzyku, od dołu do góry, wszystko wszakże skąpane w akustycznym niebie.




Fulguratio by Charlotte Hug & Lucas Niggli

Warszawski Festiwal Ad Libitum, edycja roku 2016, na scenie Centrum Sztuki Współczesnej - Charlotte Hug – altówka i głos oraz Lucas Niggli – perkusja, instrumenty perkusyjne. Zagrają pięć swobodnych improwizacji z tytułami (ich pierwsze spotkanie sceniczne w duecie), łącznie 41 minut i 50 sekund.

Obliqua fulmina. Rozedrgane talerze, palce i smyczek ślizgające się po gryfie, introdukcja pełna wewnętrznej ciszy. Intrygujący, brudny tembr altówki, skrupulatny, gęsty, choć lekki drumming. Już na początku koncertu Charlotte lubi pohałasować, ma bardzo dynamiczny flow, Lucas jest tuż obok, a moc pierwszego spotkania promienieje z ich twarzy. Nagły stopping i równie błyskotliwy restart. Po chwili głos z ust altowiolinistki gada tym samym językiem, jak strunowy instrument. Także skromne, jazzowe solo perkusji, dobitnie skomentowane szorstkim skokiem po strunach. Paleta artystycznych środków wyrazu Szwajcarki, zarówno w głosie, jak i na gryfie, buduje jakość tego spektaklu. Rumbrum Spiritus. Od pierwszego dźwięku Hug czyni już same cuda. Sonore na gryfie, sonore głęboko w gardle. Lucas trzyma się jazzowego idiomu, dobrze jednak czuje temperaturę koncertu i bystro akcentuje popisy koleżanki. Dużo emocji i potu, wszystko czynione w świetnej komunikacji. Na finał fragmentu niemal galop na gryfie, bez sentymentów dla kogokolwiek. Lacunosus. Małe wichrowe wzgórze, smyk i percussion zdają się tańczyć w powietrzu. Głos i polerka po mokrych strunach. Lucas też przypomina sobie o walorach niekonwencjonalnego wydawania dźwięków. Po dynamizacji kolejne cuda na gryfie i rockowy flow na werblu, z punkowym brudem i barokowym bogactwem repetycji. Finałowa erupcja wyłącznie dobrych emocji. Virga. Szmery, posuwiste ruchy, high viola vs. doom drums. 3-minutowa perła pełna skupienia, a tuż po niej mała burza z piorunami. Perlucidus. Cicha noc, emocje schowane po kieszeniach, smell like ancient! Piękny moment! Kocie odgłosy, pojękiwania altówki, symfonia szczoteczek na werblu. Groźna cisza przed … kolejną burzą. W 5 minucie przepowiednia zaczyna się spełniać. Eskalacja buduje się step by step, znów moc fajerwerków ze strony Charlotte. Chocholi taniec, ekspresja na wizji (kto był, ten pamięta!), ekspresja na fonii. Drumming Lucasa nie zrywa nam włosów z głowy, ale daje radę nieść stąpającą już po chmurach, wyzwoloną i jakże błyskotliwą altowiolinistkę. Na ostatniej prostej głos dominuje na dźwiękiem z gryfu. Tu każdy wariant wygrywa!