piątek, 29 lipca 2022

Gordoa, Malfon, Edwards & Narvesen! Substantial Myths! *)


Dziś zapraszamy na koncert międzynarodowego kwartetu, który swobodnie improwizował w austriackim Tirolu trzy lata temu. Jak zwykł mawiać Derek Bailey, tego typu improwizacja osiąga najwyższy poziom wtedy, gdy muzycy spotykają się ze sobą po raz pierwszy. W wypadku Meksykanina, Katalończyka, Anglika i Norwega mieliśmy do czynienia właśnie z taką sytuacją! Innymi słowy – nie mogło się nie udać! Na wstępie dodajmy jeszcze, iż narzędzia pracy artystów stanowiły wówczas wibrafon, saksofon, kontrabas i perkusja.



Początek koncertu, to jak maźnięcia włochatym pędzlem – saksofonowe zadęcia, smyczkowe rozbłyski, wibrafonowe i perkusjonalne smugi cienia. Długie i krótkie frazy, ale bez owijania w bawełnę - od początku z odpowiednią dozą agresywności, zadziorności i dobrych emocji. O wielu kwestach decyduje tu kontrabasista, jego zmysł dramaturgiczny, temperament i nieodparta chęć, by wszystko przebiegało z odpowiednia porcją dynamiki. Gdy pracuje w trybie pizzicato, narracja gna i szaleńczo się uśmiecha, gdy sięga po arco, opowieść zwalnia i nabiera brudnej, ale kameralnej zadumy. W obu sytuacjach świetne kwestie dopowiada wibrafonista, który zdaje się tu mieć tysiące twarzy. Wspiera perkusistę, kameralnie koloryzuje, a jak trzeba, przeistacza się w wielkie, preparujące każdą frazę zwierzę. Równie groźny wydaje się alcista, który wkłada do tuby różne tajemnicze przedmioty, a tembr jego śpiewu z rzadka nadaje się do usypiania niemowląt.

Improwizacja oczywiście faluje niczym wzburzony ocean. Pierwsze spowolnienie dopada muzyków już w okolicach 8 minuty. Szukają ciszy, preparują, imitują się wzajemnie, nie robiąc wszakże jakichkolwiek pustych przebiegów. Bywa, że w ułamku sekundy wszyscy zaczynają rezonować, aż nam uszy puchną z wrażenia! A potem jeszcze ocierają się o siebie i uprawiają industrialne wojny! Po 13 minucie na bezkresny, choć chwilowo spokojny ocean narrację wyprowadza onirycznie brzmiący wibrafon. Pomagają mu saksofonowe podmuchy zimnego powietrza, a także kontrabas, który bez trudu łapie frazy pizzicato i arco na jednym wdechu! Narracja szyta jest teraz krótkimi, rwanymi frazami, smakuje po parkerowsku, czyta się ją wyłącznie językiem Szekspira. Ekspresyjnie, zawadiacko, z rosnącym tempem i wirującymi emocjami. Pojawiają się też bardzo szybkie, separatywne ekspozycje każdego z muzyków, na tyle jednak enigmatyczne, iż nie śmiemy nazywać ich solówkami.

Na początku trzeciej dziesiątki minut muzycy toną w mrocznym oniryzmie. Preparacje, najpierw bardzo ciche, potem coraz głośniejsze. Głęboki smyczek i wibrafon, który brzmi jak trzęsące się perkusjonalia. Tym razem narracja nie dociera na jakiekolwiek wzniesienie, ale tuż przed 30 minutą kolejny raz zamienia się w popiół. Wszystko zdaje się tu piszczeć, skomleć i desperacko wzdychać. Muzycy ślą nam dźwięki, których źródła pochodzenia nie jesteśmy w stanie nawet się domyślać. Saksofon charczy (jeśli to on), smyczek piłuje struny (jeśli to on), a na poszarpanej glazurze wibrafonu ugniatane są nieznane obiekty (jeśli to one). Po chwili otrzeźwienia solową ekspozycję zaczyna saksofon. Przy okazji zdolni jesteśmy usłyszeć, iż to baryton. Reszta pracuje dronami i szuka płaskiej powierzchni podłogi. Deep & dark in prepare!

W połowie czwartej dziesiątki minut większość fraz zaczyna wpadać w kompulsywne powtórzenia. Smyczek ryje bruzdę w ziemi, a cała improwizacja pęcznieje, niczym ciasto na grubą pizzę. Opowieść łyka free jazzowy drive. Bas dyktuje warunki w zakresie dynamiki, charczący saksofon w zakresie ekspresji. Krótki epizod perkusji i kolejny powrót do kwartetu, który smakuje w języku filmowym, niczym napalm o poranku. Zbiorowa histeria czterech szalonych jeźdźców prowadzi ich na efektowny szczyt. Każdy z muzyków chce tu czymś się popisać, zostawić trwały ślad na festiwalowej scenie. Na gryfie kontrabasu pojawia się smyczek, który nie tyle łagodzi obyczaje, co przełącza tryb narracji na bardziej jazzowy. Całość swinguje brudem za paznokciami i spoconymi karkami. Tempo zdaje się nieznacznie rosnąć, ale bystry smyczek-cerber czuwa nad losem tej szalonej, bezdyskusyjnie pięknej improwizacji.

 

Gordoa, Malfon, Edwards & Narvesen Substantial Myths (Fundacja Słuchaj!, CD 2022). Emilio Gordoa – wibrafon, Don Malfon – saksofon altowy i barytonowy, John Edwards – kontrabas oraz Dag Magnus Narvesen – perkusja. Koncert zarejestrowany 16 marca 2019 roku w trakcie Alte Gerberei/ Artacts Festival in St. Johann, Tirol, Austria.

*) recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana



wtorek, 26 lipca 2022

Fast Forward 6. Spontaneous Music Festival! 6-8 października 2022, Dragon, Poznań, Polska, Europa, Świat!


(pierwsze info prasowe)

 

Ferran Fages na rezydencji: Phicus/ Isysxae/ Chamber Ensemble

Tom Chant, Vasco Trilla, Alex Reviriego, Pere Xirau, Timothee Quost, Benjamin Whitehill, Laure Boer, Biliana Voutchkova, Lena Czerniawska, Eric Bauer, Carina Khorkhordina, Zofia Ilnicka, Michał J. Biel, Mateusz Rybicki, Patryk Daszkiewicz

 

Szósta edycja Spontaneous Music Festival rozpocznie się oczywiście … szóstego dnia miesiąca! Znów będzie imprezą niepokorną, mieszającą gatunki i siejącą artystyczny ferment. Znów będzie świętem muzyki improwizowanej całego Poznania i nie tylko! Trzy festiwalowe dni, od czwartku do soboty, jak zawsze jedenaście setów i kilkunastoosobowe grono muzyków z Katalonii, Francji, Niemiec i Polski!

Edycja z nazwą własną „Fast Forward” - wydarzenie post-nowoczesne, niczym magnetofon kasetowy, brnące powolnym krokiem szybko do przodu, z oceanem refleksji na czubku głowy! Dla ludzi otwartych, tolerancyjnych, szanujących siebie, innych i cały świat dźwięków!



 

Tegorocznym headlinerem Festiwalu będzie Ferran Fages, kataloński improwizator, kompozytor, gitarzysta, a także wyjątkowo zdolny manipulator urządzeń elektroakustycznych. Artysta wielu talentów, czołowa postać europejskiej muzyki w każdym z jej awangardowych wcieleń, mistrz minimalistycznych kompozycji i gitarowy eksperymentator udanie odnajdujący nowe pokłady inspiracji w nieskończonej historii post-rocka i noise music. Muzyk zaprezentuje się na deskach Dragona w dwóch trzyosobowych triach, z którymi stale współpracuje, z pewnością także w którymś ze składów „ad hoc”, jaki zgotują mu organizatorzy. Wreszcie poprowadzi festiwalowy Ensemble, który wykonana jego minimalistyczną kompozycję przygotowaną specjalnie na potrzeby poznańskiej imprezy.

Wraz z Fagesem z pięknej Barcelony przyjadą do Poznania czterej inni muzycy. Saksofonista Tom Chant, choć urodził się w Dublinie, od lat związany jest z kreatywną sceną katalońską, współtworzy także londyńskie trio z gigantami free impro - Eddie Prevostem i Johnem Edwardsem. Przy okazji od lat jest stałym członkiem Cinematic Orchestra. Katalońsko-portugalski perkusista i perkusjonalista Vasco Trilla grywał już w Dragonie tysiące razy, ale nam ciągle mało jego mistrzowskiej gry w estetyce „no drumming percussion”. Kontrabasista Alex Reviriego, to z kolei czołowy innowator swojego instrumentu, muzyk, który z tego prostego „urządzenia” jest w stanie wydobywać dźwięki niespotykane. Zaciąg barceloński uzupełni młody, jakże krnąbrny perkusista Pere Xirau. Aktywność tej grupy muzyków objawi się w triach Phicus i Isysxae u boku Ferrana Fagesa (obie grupy mają w dorobku płyty wydane w Polsce!), a także w licznych składach „ad hoc” – czyli zostaną zaproszeni na scenę, by improwizowali z muzykami, z którymi nigdy wcześniej nie grali.

Szósta edycja Spontanicznego Festu pełna będzie dźwięków, które przyjadą do nas ze stolicy Niemiec. Przywiozą je muzycy pochodzący z różnych zakątków świata, uznawani wszakże za berlińskich rezydentów. Na ich czele stanie wybitna skrzypaczka Biliana Voutchkova, która zdaje się realizować swoje cele artystyczne na wielu polach muzyki współczesnej, ale najpiękniej finalizuje je w formule swobodnej improwizacji z wykorzystaniem własnego głosu. W wielkim berlińskim pociągu zasiądą także: poetka i artystka wizualna Lena Czerniawska, trębaczka Carina Khorkhordina oraz multiinstrumentaliści – Eric Bauer, Benjamin Whitehill i Laure Boer. Dodajmy, iż Benjamin i Laure na scenie Dragona współtworzyć będą trio z francuskim trębaczem Timothée Quostem.

W festiwalowym „line-up” nie zabraknie oczywiście muzyków polskich, którzy będą ważnymi uczestnikami składów „ad hoc”, a także ansamblu, który weźmie na warsztat kompozycję Ferrana Fagesa. Z Katowic przyjedzie flecista Zofia Ilnicka, z Kopenhagi – silnie związany ze sceną poznańską - saksofonista Michał J. Biel, z Wrocławia klarnecista Mateusz Rybicki, a muzyków lokalnych reprezentować będzie Patryk Daszkiewicz, artysta obsługujący taśmy i generujący tysiące elektroakustycznych efektów.

Szczegółowy program wszystkich festiwalowych dni ogłoszony zostanie po wakacjach.

Festiwal jest organizowany przez Trybunę Muzyki Spontanicznej, Fundację Mały Dom Kultury i Dragon Social Club. Impreza jest współfinansowana ze środków budżetowych Miasta Poznań.


Bilety:

I pula karnetów jest już dostępna - 120 zł / ilość ograniczona

II pula karnetów do 15.08.22 - 140 zł / ilość ograniczona

III pula karnetów od 15.08.22 do 06.10.22 - 160 zł

Karnety do kupienia tutaj >>> https://tiny.pl/wh2tq

Sprzedaż biletów jednodniowych od 01.09.22.



piątek, 22 lipca 2022

Luis Vicente, Seppe Gebruers & Onno Govaert! Room With No Name! *)


Improwizacje niepoddane jakiejkolwiek edycji, zarejestrowane w kolejności wykonania, składające się z interakcji między muzykami, instrumentami, bezimiennym pomieszczeniem, publicznością, mikrofonami i Tobą.

Powyższy opis pasowałby zapewne do każdej rejestracji muzyki swobodnie improwizowanej, ale to właśnie na nowej płycie tria Vicente, Gebruersa i Govaerta znajdujemy takie słowa w albumowym credits. I na tej samej okładce, jakby w ramach metaforycznego uzupełnienia, zdjęcie gromady ptaków, które swobodnie hasają po szarym niebie. 

Formacja Portugalczyka, Belga i Holendra debiutowała fonograficznie niemal dokładnie cztery lata temu krążkiem Live in Lubljana, wydanym w ramach iberyjskiej serii Multikulti Project i Trybuny Muzyki Spontanicznej. Jej najnowsze nagranie także poznajemy dzięki krajowemu wydawcy, a odnajdujemy na niej koncert z portugalskiej Coimbry z roku 2019. A tamże odnajdujemy znów tych kilka fundamentalnych cech, które sprawiają, iż improwizacje tego tria są po prawdzie jedyne w swoim rodzaju. Gigantyczna swoboda w procesie kreacji, dużo powietrza w głowach muzyków i pomiędzy dźwiękami, wreszcie ponadgatunkowy wymiar muzycznych inspiracji, łączących free jazz i techniki rozszerzone trębacza, współczesną, eksperymentującą kameralistykę pianisty, wreszcie post-rockowe i free jazzowe emocje drummera. Z ogromną radością zaglądamy do środka niezwykłego koncertu.

 


Pierwszy set trwa pół godziny i zaczyna się zadumanymi frazami trąbki, pojedynczymi uderzeniami w fortepianowe klawisze i nerwowymi ruchami na werblu i tomach. Po chwili pojawiają się czarne klawisze, rezonujące talerze i pierwsze trębackie zadęcia. Żwawy jak na kanony tego tria początek stawia znaki zapytania, ale dość szybko znajduje bystre odpowiedzi. Równie dynamicznie odnajduje też ciszę i wchodzi w stadium preparacji, na które składają się ciężko oddychające wentyle, frazy inside piano i skrupulatny mikro drumming. Artyści serwują nam plejady dźwiękowych subtelności – trąbka gada, piano stuka, perkusyjne tomy drżą. Przez moment perkusja dyskutuje z basowymi fazami piano, ale szybko napotyka na komentarz burczącej zakrytą tubą trąbki. Muzycy kreują urokliwy suspens, co zdaje się być ich znakiem rozpoznawczym. Faza mrocznych westchnień nie trwa jednak długo. Kilka abstrakcyjnych zagrywek i powolna eksplozja tłumionych nieskończenie długo emocji. Chwile zadumy kleją się tu do krótkich wybryków dynamiki, a perkusyjne solo zdaje się reasumować tu niemal wszystko. Piano najpierw gada małymi klawiszami, a potem zaprasza trąbkę, która parska ochłapami post-jazzu. Z kolei perkusja odpowiada małym spiętrzeniem. Dynamika narracji niby rośnie, ale wciąż napotyka na chwile dramaturgicznego zawahania. Zakończenie seta należy do trąbki. Najpierw solowa, efektowna rejterada, potem wzięcie na barki całego tria i budowanie finałowego crescendo na niezłym wydechu.

Drugi set w swej początkowej fazie stawia na ciepłe, przyjazne frazy ze strony każdego z artystów. Kameralne rozhuśtanie, melodyjne rozśpiewanie i szczypta zalotnych spojrzeń pomiędzy dźwiękami. Abstract jazz? Circle chamber? Compulsive post-classic? Wszyscy, łącznie z recenzentem, gubią tu wątki i świetnie się z tym czują. Po kilka minutach dramaturgicznego rozgardiaszu swoje kolejne efektowne preparacje rozpoczyna trębacz. Po paru zmyślnych pętlach oddaje pole pianiście i perkusiście, którzy postanawiają trochę pohałasować. A idzie im nieźle! Szybkie zejście w ciszę, to kolejna spektakularna niespodzianka tego wieczoru! Nostalgiczny śpiew trąbki, głębokie oddechy piana i perkusyjne preparacje. Całość zdaje się teraz ginąć w mrocznej poświacie nadchodzącego końca koncertu. Piano stawia na klasycyzujące frazy, perkusja kłębi się w sobie, a trąbka zawadiacko milczy. Finał jest nagły, prawdziwa sudden death!  

 

Luis Vicente, Seppe Gebruers & Onno Govaert Room With No Name (Fundacja Słuchaj!, CD 2022). Luis Vicente – trąbka, Seppe Gebruers – fortepian niepreparowany oraz Onno Govaert – perkusja. Nagranie koncertowe z lipca 2019 roku, Museu Nacional de Machado de Castro w portugalskiej Coimbrze. Dwie improwizacje, 49 minut i 46 sekund.

 

*) recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże pierwotnie opublikowana, sometimes ago



wtorek, 19 lipca 2022

Affinity Suite & Magma! The New Portuguese shots, both with José Lencastre!


Zachodni skraj Półwyspu Iberyjskiego nie ustaje w dostarczaniu nam doskonałej muzyki improwizowanej. W sumie, gdyby Trybuna zajmowała się wyłącznie recenzowaniem muzyki tam wydawanej, też miałaby, co robić! Nadaktywny Creative Sources, mocno jazzowy, ale ostatnio silnie portugalski w repertuarze Clean Feed, zacna inicjatywa samych muzyków, czyli Phonogram Unit, to ledwie początek wyliczanki, a przecież muzykę z Portugalii wydaje się także w innych częściach Europy, o Polsce nie zapominając!

Dziś dwie nowości z muzyką dość od siebie oddaloną, acz oczywiście jak najswobodniej improwizowaną. Oba nagrania łączy saksofonista José Lencastre. W pierwszym jest jednym z pięciu kolektywnych trybów maszyny (obok Ernesto Rodriguesa, Miguela Miry, Hernâni’ego Faustino i João Lencastre’a), w drugiej, trzyosobowej improwizacji zdaje się oddawać palmę narracyjnego pierwszeństwa brazylijskiemu basiście Felipe Zenicoli (skład uzupełnia João Valinho). Z jednej strony morze bezkresnej akustyki, z drugiej sporo psycho-rockowego zacięcia. A co, poza saksofonistą i narodowością prawie wszystkich muzyków, łączy jeszcze obie płyty? Oczywiście, wysoka jakość zawartej na niej muzyki!

 


Affinity Suite

Kwintetowa improwizacja na trzy instrumenty strunowe, saksofon i perkusję doprawdy udanie konsumuje swój tytuł, który możemy dość swobodnie (!) tłumaczyć jako Suitę Pokrewieństwa. Tutaj stara się ona bowiem łączyć swobodną kameralistykę z otwartym, w pełni improwizowanym jazzem, któremu wcale nie jest zbyt daleko do statusu free jazzu. Narracja budowana cierpliwie, ale raz za razem napędzana jazzowym drive’em perkusji, tudzież masywnym brzmieniem kontrabasowego pizzicato, udanie zaś tonowana kameralnym tembrem altówki i wiolonczeli. Tym, który stoi w tej narracji prawdziwym okrakiem zdaje się być saksofonista. Świetnie znamy jego umiejętności asymilacji w każdych warunkach scenicznych, nie dziwi nas zatem, iż w dziele konstruowania pokrewieństw międzygatunkowych ma on wyjątkowo dużo do powiedzenia. Przy okazji zauważmy, iż w przypadku altowiolinisty Ernesto Rodriguesa, Affinity Suite jest być może jedną z najbardziej ognistych i dynamicznych płyt, jakie kiedykolwiek nagrał. Pozostałym czterem muzykom do jazzu jest całkiem blisko, zatem nasze tropy gatunkowe wydają się być trafione.

Na początek artyści serwują nam drobną strunową rozgrzewkę. Obok leży skulony saksofon, a na werblu i tomach dzieją się mikro zdarzenia. Zawieszona w próżni kameralna narracja przypomina spacer gołą stopą po zroszonej porannym deszczem łące. Klecona ze small talks pajęczyna interakcji z każdą pętlą zagęszcza się. Każdy instrument dokłada swoje i rozhuśtane chamber zaczyna odnajdywać pierwsze post-jazzowe podpórki. Gdy tempo rośnie, ciężar improwizacji przesuwa się ku atrybutom bardziej jazzowym. Po dziesiątej minucie muzycy wracają do kameralnych zachowań. Kontrabas przechodzi w tryb arco i wraz z altówką i cello zaczyna budować długie, głęboko oddychające frazy. Saksofon bez wahania wchodzi w zastaną estetykę. Nowa intryga, budowana po niedługim czasie niemal bez udziału instrumentów strunowych, pełna jest mroku i dramaturgicznego zaniechania. Powrót smyczków reinkarnuje stan międzygatunkowego rozkroku. Zdaje się, że wszyscy muzycy w tym stanie czują się wyśmienicie! Kolektywna decyzja o poszukiwaniu drobnego wzniesienia wydaje się w tym momencie wyjątkowo trafiona. Finał pierwszej improwizacji skrzy się wyłącznie dobrymi emocjami.

Drugą historię inicjują wyłącznie strunowce. Piłowanie gryfów i chrobot drżących pudeł rezonansowych, to pierwsze przejawy zdarzeń fonicznych. Introdukcja wydaje się nad wyraz długa, cierpliwa, a samo wejście w stan narracji saksofonu i perkusji dzieje się niemal bezszelestnie. Dźwięki kleją się teraz do siebie wyjątkowo zwinnie, a improwizacja osiąga stan chamber-jazzu i łapie niemal taneczną dynamikę. Akcję budują teraz bracia Lencastre, ale jest ona udziałem wszystkich artystów zgromadzonych w studiu nagraniowym. Trzecia improwizacja także rodzi się na gryfach wiolonczeli, altówki i kontrabasu. Pizzicato & arco in chamber suspens! Po niedługiej chwili saksofon zaczyna formować drobne drony, a w tle rozbłyskują perkusjonalne świecidełka. Każdy z muzyków buduje tu swoją opowieść, ale wszystkie one wchodzą ze sobą w udane interakcje. Przez moment prym wiedzie altówka, ale dość szybko przypomina sobie o kolektywnej konstytucji tego spotkania. Narracja nie szuka na razie żadnych wzniesień, płynie szerokim, efektownym korytem przeróżnych zdarzeń. Tempo wzrasta jakby mimochodem, niesione śpiewem saksofonu i nerwowymi podrygami kontrabasu i perkusji. Cello i viola dokładają urocze ornamenty. Nim jednak artyści zwieńczą swoje dzieło, proponują nam dość zaskakujące spowolnienie. Post-dynamika ostatniej fazy nagrania zdaje się być wyjątkowo rozhuśtana, rwana, nawet nerwowa, zdobiona wszakże wyjątkowo urokliwymi zdarzeniami strunowymi.



 

Magma

Jedną z najbardziej wartościowych płyt roku 2021, pochodzącą z Iberii, był album zatytułowany Anthropic Neglect, nagrany przez pewien kwartet pod koniec grudnia 2019 roku. Tegoż dnia, w lizbońskim studiu Namouche, powstało także inne nagranie, tym razem poczynione w składzie trzyosobowym. Gitarzysta Jorge Nuno postanowił odpocząć, a pozostała trójka z rzeczonego kwartetu wypichciła nam niezłą Magmę! Rozśpiewany, ale chwilami bardzo zadziorny saksofon Lencastre’a, ryjąca bruzdy i burcząca gitara basowa Zenicoli oraz aktywna, czupurna perkusja Valinho, to sprawcy tego zdarzenia fonicznego.

Już pierwsze dźwięki mówią nam, czego powinniśmy się spodziewać po Magmie. Masywny bas dudni, pełny zestaw perkusyjny głośno oddycha, a lekki, frywolny saksofon podśpiewuje, ale w każdej frazie przemyca ogniste mikro elementy. Narracja stand by szybko nabiera gęstości, ale nie eskaluje tempa. Saksofon pokrzykuje, bas riffuje, niczym stalowa gitara, a tłusty drumming dopełnia obrazu. No pain, no game! Drugą opowieść otwierają basowe flażolety, błysk talerzy i dęte westchnienia. Ów mroczny chill-out nie trwa jednak długo. Narracja najpierw nabiera masy, potem szuka dynamiki. Wszystko zdaje się tu dziać wokół basu. Mistrz ceremonii kłębi się w sobie i zalotnie łypie okiem.

Kolejną improwizację otwiera saksofon. Rzewne i tęskne melodie pną się ku górze, ale dość szybko napotykają na ciosy basu i perkusji. Tempo rośnie, jak w pijanym, rockowym bandzie. Saksofon eskaluje, bas szyje połamane, kanciaste meta synkopy, a perkusja znaczy teren niczym rozdrażniony rottweiler. Pod koniec opowieść przypomną gęstą, cuchnącą zawiesinę. Dla przeciwwagi nową historię bas opowiada wysokim, czystym, niemal śpiewnym tonem. Saksofon wpada w okazjonalną nostalgię, drżą perkusyjne talerze. Muzycy kreślą pętlę za pętlą – dęciak robi się nerwowy, bas i perkusja płyną na dużym luzie. Improwizacja szuka raczej mrocznych stref, choć drummer zgrabnie utrzymuje zadaną dynamikę.

Końcową improwizację rozpoczynają perkusja i saksofon. Inicjacyjne zabawy, które kontrapunktuje bas. Kreśli bohomazy i dyskutuje tempo pełne rockowych przełomów. Dynamika improwizacji najpierw rośnie (z pokrzykującym saksofonem), potem opada (dęciak stawia znaki zapytania i okazjonalnie milknie). Bas i perkusja rysują zakręty, trzymają flow w garści, ale improwizacja ewidentnie szuka zakończenia. Saksofon cedzi dźwięki przez zaciśnięte zęby, sekcja rytmu systematycznie traci moc aż po ostatnią sekundę nagrania. 

 

Ernesto Rodrigues, José Lencastre, Miguel Mira, Hernâni Faustino & João Lencastre Affinity Suite (Creative Sources, CD 2022). Ernesto Rodrigues – altówka, José Lencastre – saksofon altowy, Miguel Mira – wiolonczela, Hernâni Faustino – kontrabas oraz João Lencastre – perkusja. Nagrane w Parede, w klubie SMUP, 14 października 2021 roku. Trzy improwizacje, 51:32.

Felipe Zenícola, José Lencastre & João Valinho Magma (FMR Records, 2022). José Lencastre – saksofon tenorowy i altowy, Felipe Zenícola – bas elektryczny oraz João Valinho – Drums. Nagrane w Lizbonie, Namouche Studios, 23 grudnia 2019 roku. Pięć improwizacji, 30:52.



piątek, 15 lipca 2022

Magee! White Eyes! Fages & Chambel! Kiełbasa & Papierz! Süß! Staraya Derevnya! Jean D.L.! The Crazy July Round-up!


Połowa miesiąca, to idealny moment na prezentację comiesięcznej zbiorówki recenzji świeżych płyt, które w kilku ostatnich tygodniach przetoczyły się przez liczne odtwarzacze redakcji. Dziś słodka siódemeczka, jak zwykle gigantyczny rozstrzał stylistyczny, dużo emocji i kilka pytań o granicę pojęcia muzyka improwizowana! Free jazz, swobodna improwizacja z post-folkowym posmakiem, elektroakustyka, siarczysta elektronika z saksofonem, głosowe eksperymenty dźwiękowe, garść ponadgatunkowego transu, a na koniec wielki festiwal sampli!

Zaczynamy w stolicy Zjednoczonego Królestwa, choć pod flagą amerykańską, potem Francja, Katalonia, Polska, Niemcy, post-rosyjski wszechświat Izraela i UK, a na koniec Belgia, ale także wyjątkowo multikulturowa! 

Welcome to the Free World of Everything!

 


Massimo Magee  Toneflower (577 Records, CD 2022)

Na początek dzisiejszej podróży solowy występ Massimo Magee - jednego z najciekawszych aspirujących saksofonistów średniego pokolenia, muzyka pochodzącego z Australii, ale rezydującego w Londynie (tu saksofon altowy i … talerz). Nagranie zrealizowano przy wykorzystaniu mikrofonów kontaktowych (Londyn, kwiecień 2021 roku). Pięć improwizacji, 36 minut i kilkanaście sekund.

Podana wyżej uwaga dotycząca techniki rejestracji dźwięku wydaje się w wypadku albumu Toneflower dość istotna. Muzyk dmie w saksofon, a obok niego usytuowany jest talerz, który podmuchami z tuby wprowadzany jest w stan drżenia. Mikrofonowy kontaktowe zbierają tu wszystko, także dźwięki samej dynamiki ruchu instrumentu, generując intrygujące echo, które początkowo przypomina rozhuśtany gamelan, potem zdaje się już żyć z każdym dźwiękiem wydawanym przez alcistę. A ten od startu do mety swej niedługiej solówki udowadnia, iż komplement, jakim obdarzyliśmy go w pierwszym zdaniu recenzji jest całkowicie uzasadniony.

Pierwsza i czwarta improwizacja trwają tu po kilkanaście minut i są solą tego albumu. Obie muzyk zaczyna bardzo spokojnie, skrupulatnie lepi frazę za frazą, aż do momentu, gdy łapie pętlę narracji za rogi i zaczyna z nią tańczyć. Od razu wpada w oddech cyrkulacyjny i rozpoczyna mantrę, która mogłaby nie mieć końca, gdyby nie pojemność nośnika fizycznego, tudzież artystyczna wstrzemięźliwość improwizatora. Echo pracuje wraz z nim, czasami piętrzy się wraz z flow altu, czasami tylko wtóruje kolejnym podmuchom z tuby saksofonu. Muzyk udanie dawkuje tempo, potrafi w nieprzerwany ciąg dźwięków wplatać oddechy pełne nostalgii i cierpiętniczej post-melodii. Dodatkowy efekt zapewniają wspomniane mikrofony, sprawiające, iż dźwięk altu zaczyna się multiplikować. Jeśli w pierwszej z tych długich wypowiedzi Massimo zdaje się czerpać ze skarbnicy doświadczeń Evana Parkera, to w drugiej z nich bliżej mu do szorstkości i pewnej bezkompromisowości Anthony’ego Braxtona, zwłaszcza z okresu For Alto. W trzech pozostałych improwizacjach (2-4 minuty) muzyk nie stosuje oddechu cyrkulacyjnego, skupia się na budowaniu zwartej narracji, nie stroni od melodii i pewnych jazzowych naleciałości, a także post-folkowych faktur brzmieniowych. Finałowa narracja początkowo brzmi jak kołysanka, ale muzyk bez trudu znajduje swój step i zaczyna krążyć wokół niego, niczym ćma wokół lampy.

 


Isabelle Duthoit, Daniel Lifermann & Thierry Waziniak  White Eyes (Intrication, CD 2022) 

W mgnieniu oka pokonujemy kanał La Manche i lądujemy we Francji (2019 rok, dokładnie miejsce nieznane). Przed nami nagranie koncertowe tria w składzie: Isabelle Duthoit – głos i klarnet, Daniel Lifermann - japoński flet zwany shakuhachi oraz Thierry Waziniak – instrumenty perkusyjne. Siedem swobodnych improwizacji, 54 i pół minuty.

Centralną postacią nagrania jest bez wątpienia francuska wokalistka, która incydentalnie, bodaj w jednym fragmencie, sięga po klarnet. Jej możliwości głosowe zdają się nie mieć żadnych ograniczeń – od śpiewu, przez akustykę fizjologii, po zmysłowe preparacje. Duthoit czyni tu momentami cuda, a rola jej partnerów sprowadza się niekiedy do udanego akompaniamentu. Flecista skupia się na pewnej pokrętnej melodyce, z kolei perkusjonalista długo karze nam czekać na bardziej ekspresyjne zachowania. Mamy w trakcie koncertu (stanowiącego jednolity strumień dźwiękowy) wiele niebywałych zdarzeń akustycznych, ale też nie wszystkie improwizacje przykuwają uwagę odpowiednią dramaturgią i czasem trwania (skrócenie koncertu o kwadrans dobrze zrobiłoby całemu albumowi).

Każda z siedmiu części budowana jest z niebywałą pieczołowitością. Z racji korzystania z dalekowschodniego instrumentu improwizacje brzmią niekiedy neo-folkowo, czasami z uwagi na skalę powtórzeń przypominają mantrę w klimacie błogich lat 60. ubiegłego stulecia. Zawsze jednak naznaczone są piętnem jakości generowanym w gardle wokalistki, zwłaszcza, gdy ta wchodzi w wysoce reaktywne dialogi (choćby w drugiej części z fletem, czy w czwartej z perkusjonaliami). Jeśli narracja nabiera większej dynamiki, jakość nagrania ewidentnie rośnie. Dobrym przykładem może być zakończenie części trzeciej, efektowne wzniesienie w części piątej, wreszcie sam finał koncertu, który spoczywa na ekspresyjnych perkusjonaliach. Najlepszym momentem koncertu wydaje się być odsłona czwarta. Zaczyna ją gwizd Isabelle, niemal sowie pohukiwanie, które zaprasza do budowania intrygująco nerwowej improwizacji. Dobrze kreowane emocje prowadzą nas w polirytmiczne rytuały śpiewu, kolorowych perkusjonalii i roztańczonego fletu. W części szóstej pojawia się klarnet, ale nagranie zbyt intesywnie pachnie muzyką world. Z kolei finałowa improwizacja, nim przejdzie we władanie perkusjonalii, zdobiona jest plejadą tajemniczych fraz - być może Duthoit stara się jednocześnie podśpiewywać i grać na klarnecie.

 


Ferran Fages & Pedro Chambel  Os Passos Seguem Como Um Espelho (Fractal Sources, CDr 2022)

Czas na obiecaną elektroakustykę! Ferran Fages na akustycznych gramofonach (acoustic turntable) oraz Pedro Chambel na saksofonie altowym, głosie i elektronice. Trzy improwizacje trwają tu niespełna 38 minut (czas i miejsce powstania nieznane).

Pierwsze dźwięki nagrania są niemal filigranowe. Coś rezonuje, coś płynie strugą szorstkiego ambientu, gdzieś leje się woda. Mroczny, elektroakustyczny galimatias lepi się jednak w zwartą narrację, która często bazuje na repetycji. W splocie zdarzeń dobrze słyszymy dźwięk preparowanego saksofonu, którego tuba pełna jest przedmiotów zniekształcających jego brzmienie. Po czasie wszystko przypomina tu post-industrialny, ale jakże żywy chrobot. Druga improwizacja jeszcze bardziej nabiera meta rytmicznej struktury. Szumy, szelesty, onirycznie rezonujące frazy przypominają tu trochę soundtrack do surrealistycznych kreskówek. Dźwięki żywe i syntetycznie koegzystują niemal w idealnej symbiozie, a całość zdaje się charakteryzować pewną transowością godną post-techno, z basowymi mikro pulsacjami, ale pozbawioną typowego beatu.

Trzecia improwizacja nabiera rumieńców już od samego startu. Wspomniana wyżej elektroakustyczna równowaga ulega pewnemu zachwianiu, w stronę fraz bardziej syntetycznych. Tuba saksofonu syczy, elektroniczne zdobienia lepią się do siebie, a improwizacja nabiera nieco industrialnego brzmienia. Z czasem pojawiają się w niej akcenty niemal plądrofoniczne. Z jednej strony dron szumów, z drugiej hałaśliwe zgrzyty syntetyki. Narracja znów jednak jest umiarkowanie spokojna i nie sprawia wrażenia przypadkowej. Samo zakończenie wydaje się może nieco challangowe dla mniej wprawionego słuchacza, ale i tak broni się artystycznie.

 


Michał Kiełbasa & Aleksander Papierz  Movements (Antenna Non Grata, CD 2022)

Trafiamy wreszcie na krajowy ogródek: Michał Kiełbasa - syntezatory, lyra8 oraz Aleksander Papierz – saksofon z elektronicznymi przetworzeniami. Nagrane na żywo …. w studiu Antisound, Tarnowskie Góry, sierpień 2021. Cztery utwory, 44 i pół minuty.

Porzucamy wysublimowaną elektroakustykę na rzecz gęstej, hałaśliwej, post-industrialnej elektroniki, barwionej brzmieniem saksofonu, nie dość, że mocno zanurzonego w pogłosie, to jeszcze toczącego nieustanną walkę ze zjednoczonymi siłami masywnej, krwiożerczej syntetyki. Efekt bywa chwilami groźny, przekaz naprawdę intensywny (przy okazji dostrzegamy inspiracje klasyką gatunku, choćby Throbbing Gristle, czy Coil), wszakże jako całość nagranie duetu broni się całkiem dobrze i nawet dla niestowarzyszonych potrafi być dalece intrygujące.

Od pierwszej sekundy zaatakowani zostajemy podmuchem gęstego, gorącego powietrza. Pętla syntetycznego strachu składa się z wielu warstw i nie odpuszcza do samego końca tego szalonego tripu. Po kilku nawrotach repetytywnej narracji, w tym tyglu hałaśliwych fake sounds zaczynamy słyszeć żywy dźwięk saksofonu. Jego brzmienie jest szorstkie, też gęste i niedelikatne. W trakcie drugiej opowieści w pionie trzyma nas basowa pulsacja. Saksofon, zanurzony w chmurze elektroniki, klei tu nieco lżejsze frazy, czasami brzmi niczym psycho-rockowa gitara. Ów dość jednolity chrobot złych mocy systematycznie nabiera masy. Najciekawiej zdaje się brzmieć trzecia historia. Trochę pokiereszowanego ambientu, pulsacje czegoś, co brzmi niczym zepsute elektronarzędzia i tajemnicze, akustyczne dźwięki, które są efektem preparacji saksofonu – to prawdopodobnie uderzenia po korpusie, tudzież bezdźwięczna praca dysz. Flow nabiera intensywności, ale i tak sprawia wrażenie, jakby lał się przez ręce. Na zakończenie saksofon wręcz śpiewa, a warstwa syntetyki kłębi się w sobie, jakby chwilowo zdejmowała nogę z gazu. Finałowa opowieść najpierw obiecuje dużo subtelności – syntezatorowe odpryski fonii, małe pulsacje, szemrząca plądrofonia, saksofon delikatnie nucący smutne melodie. Po chwili elektronika rusza jednak do boju zdwojonymi siłami. Gęsta, ołowiana magma hałasu kontrastowana jest dętymi ornamentami i dopiero pod koniec formuje się w strumień bardziej przyswajalnej fonii.

 


Lara Süß  Unterwasser (Antenna Non Grata, CD 2022)

Lara Süß - głos i tzw. obiekty, tu często o bardzo perkusjonalnym brzmieniu - proponuje nam sześć impro-kompozycji, które trwają łącznie 31 minut z sekundami. Wszystko nagrane w warunkach domowych (z wykorzystaniem mikrofonów binuarnych), w miejscu na końcu świata (tu niemieckiego południa), które zwie się Unterwasser (czas powstania nieznany).

Pierwszy solowy album niemieckiej artystki składa się z otwarcia, trzech części zasadniczych, zamknięcia i … bonus tracka. Rzeczone otwarcie i zamknięcie, to zdaje się nagrania terenowe – szum wiatru, drżenie ziemi i głos recytujący tekst. Z kolei utwór dodatkowy bazuje na śpiewie. Wokalistka buduje melodię i klimat muzyki dawnej, jest w tym dziele dość cierpliwa, ale z czasem zaczyna modulować swój głos i preparować dźwięki. W sam koniec brzmi niczym kukułka na dużym pogłosie.

Trzy zasadnicze utwory albumu przynoszą nam już bardziej skomplikowane narracje. W pierwszym z nich artystka prezentuje szeroką gamę swoich możliwości głosowych – szepcze, syczy, rzęzi, piszczy, niektóre jej frazy zdają się przypominać post-beat box, inne zapomniany scat. W tym kalejdoskopie zdarzeń równie efektownie prezentują się brzmienia tzw. obiektów. Dużo w nich akcentów perkusjonalnych, ale też dźwięków, które starają się podążać za narracją wokalną. W kolejnej opowieści artystka pracuje z naturą - przelatujące ptactwo, szum wiatru i kobiecy głos. Wszystko jest tu jednak miksowane - ptasie frazy repetują, a głos multiplikuje się bardzo efektownie. Trzecia z zasadniczych narracji albumu początkowo koncertuje się na preparowaniu dźwięków rzeczonych obiektów. Trochę mechaniki, krótka lekcja tarcia i szorowania. Głos funkcjonuje w podobnych okolicznościach czaso-przestrzennych. Znów słyszymy więcej strumieni głosowych – tu jeden z nich mruczy, drugi piszczy. A tymczasem na flankach rozbłyskują akcenty percussion. Końcówka utworu jest z pewnością najbardziej ekspresyjnym fragmentem albumu, który cieszy ucho wieloma zaskakującymi dźwiękami, a samo zastosowanie wspominanych na wstępie mikrofonów binuarnych niezwykle bogaci narrację. Czasami można odnieść wrażenie, że mikrofony zbierają nawet różne odcienie ciszy.

 


Staraya Derevnya  Boulder Blues (Ramble Records, CD 2022)

Czas na zapowiadany skład związany z Izraelem i Zjednoczonym Królestwem, niepozbawiony także akcentów latynoskich i niemieckich. Zorientowani wiedzą, iż część załogi SD biegle włada też językiem rosyjskim (co będzie słychać!). W rejestracji nowej, bluesowej płyty wzięli udział: Gosha Hniu – obiekty, instrumenty perkusyjne, krzyki i szepty, i inne cuda dźwiękowe, Ran Nahmias - cicha wiolonczela, theremin, Maya Pik – syntezatory, flet, Grundik Kasyansky – syntezator, Miguel Perez – gitary, Yoni Silver – klarnet basowy, Andrea Seratino – perkusja, Tom Wheatly – kontrabas, Galya Chikiss – krzyki i szepty oraz Masha Gerzon – chórki, piano. W konstruowaniu struktury dramaturgicznej albumu wykorzystano teksty Arthura Moleva. Nagrania powstały w latach 2020-22 w Izraelu, Wielkiej Brytanii, Meksyku i Niemczech. Utwór czwarty wykonany został w trakcie Tusk Festival w 2020 roku, a całość to w sumie pięć części, 43 minuty bez kilkunastu sekund.

Staraya Derevnya nie zawodzi! Nie zaskakuje też, albowiem muzycy, mimo częstych zmian w składzie, wierni są swojej muzycznej idee fixe. Na bazie basu, gitary i dość rytualnie brzmiącej perkusji budują rytm, który ubarwiają soczystymi, bogato instrumentalizowanymi improwizacjami. Syntezatory, elektroakustyczne zabawy z dźwiękiem, głosy z tekstem i słynne krzyki i szepty, incydentalnie piano, czy flet oraz jakże istotny dramaturgicznie klarnet basowy Yoni Silvera, muzyka którego świetnie znamy z wielu londyńskich produkcji sceny free impro. Muzyka SD lubi wpadać w trans, eskalować emocje i topić się w psychodelicznym sosie, na ogół bywa jednak cierpliwa i donikąd nie gna bez uzasadnionej przyczyny. I co być może najważniejsze – potrafi przykuć naszą uwagę od pierwszej do ostatniej sekundy nagrania. Nowa płyta składa się z trzech kilkuminutowych utworów, rozbudowanej, ponad 20-minutowej części głównej (nagranie koncertowe, jak wynika z zapisów credits) oraz skromnej, dwuminutowej kody.

W pierwszym utworze naszą uwagę przykuwa niemal polirytmiczny drive sekcji. Taneczna aura, choć głowy pełne przemyśleń, posmak ethno i wielobarwne, trochę slapstickowe głosy. W kolejnej części rytm buduje bluesowo nastawiony bas, gitara frazuje w klimatach post-americany, ale błogi nastrój dość szybko pryska. W trzeciej opowieści śpiew kreuje nastrój post-ballady, czujemy swąd pustynnego upału. Z czasem znów robi się niebezpiecznie – tu za sprawą mroźnego ambientu i szelestu chroboczących syntezatorów. Miękko lądujemy teraz w części zasadniczej albumu. Długa narracja ma tu kilka faz. Rozwija się dość leniwie, pulsuje basową elektroniką i bardzo aktywnym klarnetem basowym. W połowie tempo trochę siada, a stery przejmują flet i klarnet, które budują duetową improwizację, w trakcie której zaczyna nieźle iskrzyć. Powrót do narracji właściwej trwa długo - dopiero po wybiciu szesnastej minuty ansambl, pracując wyjątkowo intensywnie, kieruje się ku ścianie dźwięku. Psycho-dance to the end trwa w najlepsze! Dwuminutowa koda zaczyna się dość frywolnie, ale łapie trans już przy pierwszym, głębszym oddechu, niesiona drum’n’bassowym pulsem.

 


Jean D.L.  Zenaïde (Esc.rec., CD 2022)

Na finał dzisiejszej zbiorówki obiecany festiwali sampli! Autor pomysłu, wytrwały poszukiwacz ciekawych dźwięków i jego mix & master, to belgijski artysta Jean De Lacoste. Obok konglomeratu nagrań terenowych, Belg wykorzystał także dźwięki innych artystów, zapewne przygotowane na potrzeby tego projektu. Lista dostarczycieli fonii jest długa, ale przytoczmy ja w całości: Mich Leemans, Jef Mertens, Winter Family, Andy Moor, Karen Willems, Sébastien Sth Biset, Joke Lanz, Jozef Dumoulin, Sandrine Verstraete, Roxie Rookie, Impostor, John Dikeman, Colette Broeckaert, Jean-Philippe Poncin, Julia Kent, Aki Onda, Jasper Stadhouders, My Cat Is An Alien, Gilbert van Drunen, Rhodri Davies, Nele Möller, Mauro A. Pawlowski oraz Marc Jacobs. Jean ulepił z tego wszystkiego jeden trak trwający 28 i pół minuty, prawdziwy kalejdoskop barw, brzmień, emocji, ale także i treści, jeśli dane nam będzie uważnie wsłuchać się we wszystkie dźwięki zawarte na tym albumie.

Bez szukania puenty, ani zgłębiania się w niuanse dramaturgiczne niespełna trzydziestominutowej narracji, wylistujmy kolejne fazy tego niebywałego miksu belgijskiego czarnoksiężnika. Najpierw to szum miasta, odgłosy portowe i skrzeczące ptaki. Potem porcja instrumentalna – szarpanie za struny basu, gitary, dźwięk różnych akcesoriów perkusyjnych. Kolejna porcja nagrań z miasta, to beduińskie śpiewy, modlitwy w różnych jeżykach, ale także warkot silników i kościelne dzwony. A wszystko spuentowane zostaje dźwiękowym efektem skakania po radiowej skali. Po niej kolejna porcja instrumentalna - dźwięki piana, zatopione w gąszczu ulicznego upału. W okolicach 9 minuty pojawia się perkusja i elektroniczne sprzężenia, przestery, a także zapętlony saksofon. Po 14 minucie mamy pasma surowego ambientu, które będą jeszcze powracać w nagraniu. Zaraz potem kolejne porcje modlitw, tym razem skąpane w gitarowych brudach i głos recytujący tekst w nieznanym jeżyku. Wreszcie, po 24 minucie na moment przenosimy się na … rockowy koncert. Gęsty, soczysty, pełen złych emocji. Gdy ten ostatni zgaśnie, końcowe trzy minuty, to kolejna porcja nagrań terenowych – gadające głowy i umierający w tle ambient.



wtorek, 12 lipca 2022

Ziv Taubenfeld's Full Sun! Out of the Beast Came Honey!


Zabawna koincydencja! W dniu, którego data zdaje się być magicznym zestawem liczb - 10.10.2020, w trakcie pewnego spontanicznego zgromadzenia improwizatorów w poznańskim Dragonie, miała miejsce światowa premiera albumu formacji Full Sun, dowodzonej przez klarnecistę Ziva Taubenfelda. Wydawcą był pewien krajowy label o nazwie doskonale znanej Czytelnikom tych łamów*). Dokładnie tego samego dnia tenże Full Sun rejestrował w dalekiej Holandii nagranie swojej drugiej płyty, która trafia właśnie do naszych odtwarzaczy w jakże poręcznym formacie CD, a którego wydawcą jest pewien renomowany label portugalski.

Full Sun, to towarzystwo dalece multikulturowe, po części amerykańskie, włoskie, holenderskie, tudzież belgijskie, zebrane i kierowane przez muzyka izraelskiego (obecnie rezydującego w Lizbonie!). Owa zgraja utalentowanych i kreatywnych muzyków świetnie radzi sobie w formule skomponowanych, niekiedy bardzo precyzyjnie, improwizacji, które kłują w oczy i uszy czerstwą urodą, pewną transcedentalną śpiewnością, semickim posmakiem i całą masą wytrwanego, jakże swobodnego jazzu. Pierwsza ich płyta nagrana została w septecie (był wtedy z nimi Luis Vicente!), ta nowa zaś w sekstecie. Z radością zaglądamy do środka, pochylając się nad wieloma szczegółami narracyjnymi.

 


Dramaturgia albumu Out of the Beast Came Honey zdaje się być perfekcyjna! Najpierw dostajemy dwa marsze żałobne, grane rozhuśtanym, kolektywnym unisono, potem wpadamy w rytm post-swingu i jazzowych ekspozycji, po części solowych, a na koniec czekają na nas dwie rozbudowane w czasie i przestrzeni kompozycje, w trakcie których objawiają się nam już same cuda dobrze ustrukturyzowanego, improwizowanego jazzu. Pierwszy temat podany jest rzewnym, semicko brzmiącym tembrem. Smutny slow step z pewną aylerowską melodyką, czającą się pomiędzy frazami. Strumień narracji z czasem systematycznie się tu rozlewa, ale i po części gęstnieje. Druga opowieść rodzi się u progu ciszy, pierwszym dźwiękami piana i drobnych perkusjonalii. W jej wnętrzu usłyszeć można mikro granulki jazzu, swingu, a nawet nowoorleańskiej estetyki. Warstwa zewnętrzna jest jednak dalece mroczna, nieodgadniona, jakby chowała w sobie wielkie tajemnice dalekiego wschodu. Muzycy powtarzają temat, dokładając do kolejnych fraz drobiny fermentującej kreacji. Powolnym krokiem, ku nieznanej przyszłości, z trwogą wobec tego, co przynieść może kolejny dźwięk.

Trzecia kompozycja wisi na poły rytmicznym kontrabasie. Narracja podbiega pod drobne wzniesienie i stacza się w dół, a sekwencja czynności jest kilkukrotnie powtarzana. Klarnet basowy śpiewa, wtóruje mu saksofon, a narracja łapie swing w szprychy i gna smukłym ćwierć galopem do przodu. Tu czeka na nas bystra ekspozycja puzonu, a potem szybki duet klarnetu basowego i fortepianu, budowany na nerwowej sekcji rytmu, która nie intensyfikuje jednak tempa. Na koniec basowy klarnet łka, jak dziecko, którego ktoś pozbawił ulubionej zabawki.

W czwartej opowieści powracamy do eksponowania tematu, podawanego rzewnym, molowym tembrem, płynącego całą szerokością ulicy. Bogaty flow zdaje się mieścić w sobie także pewną durową ingrediencję. Saksofon śpiewa, klarnet basowy kłębi się w sobie, a puzon wzdycha. Sekcja rytmu stoi w miejscu, a piano szuka zagubionych dźwięków w pudle rezonansowym. Kolektywny suspens pełny jest zmysłowych small talks aż do momentu, gdy opowieść staje się nieco bardziej żwawa. Całość nabiera wtedy pewnej metafizycznej taneczności. Rytm płynie wprost z klawiatury fortepianu, ale także aktywnych działań kontrabasu i perkusji. Taki oto niebanalny walczyk z trójką dęciaków, które opowiadają historie o nędznym losie człowieka. Na koniec muzycy powracają do tematu głównego, rozdygotani emocjami, ale i swawolni, jakby pogodzeni z losem.

Finałowa ekspozycja znów stawia na działania kolektywne. Upalony, post-swingowy drive, pełen perkusyjnych interwałów, dzielących nerwowe partie instrumentów dętych, ale i ukradkowe uśmiechy, biorące w nawias dramaturgiczną powagę sytuacji. Także bogata aranżacja i ciągłe zmiany, zarówno w zakresie dynamiki, jak i instrumentacji. Narracja szarpana, ale zwinna jak kot. Klarnet basowy śpiewa żałobne nutki, ale zdaje się być przy tym nieco rozbawiony. Pojawia się smyczek szukający odpowiedzi na pytania, których nikt nie zadał. Stosunkowo rozbudowane expo proponują teraz piano i saksofon, oba przypominające o swoich jazzowych korzeniach. A tempo wciąż rośnie! Jeszcze tylko kilka obrotów ziemi wokół słońca i dostajemy dęte trio ślące nam gesty pozdrowienia. Powrót sekcji rytmu oznacza krok w kierunku finalizacji, ale i tu czeka na nas niespodzianka! Perkusista serwuje nam rwane, nerwowe solo, pięknie kontrapunktowane przez zjednoczone siły klarnetu, saksofonu i puzonu.

 

Ziv Taubenfeld's Full Sun Out of the Beast Came Honey (Clean Feed Records, CD 2022). Ziv Taubenfeld – klarnet basowy, instrumenty perkusyjne i kompozycje, Michael Moore – saksofon altowy i klarnet, Joost Buis – puzon, Nico Chientaroli – fortepian i obiekty, Omer Govreen – kontrabas oraz Onno Govaert – perkusja i instrumenty perkusyjne. Nagrane w Amsterdamie, 10 października 2020 roku, w miejscu zwanym Splendor. Pięć impro-kompozycji, 42 minuty i kilkanaście sekund.

 

*) https://multikultiproject.bandcamp.com/album/ziv-taubenfelds-full-sun

  

 

piątek, 8 lipca 2022

Udo Schindler! Three Of a Perfect Pair!


Niemiecki saksofonista, klarnecista, muzyk prawdziwie multiinstrumentalny, Udo Schindler kończy w tym roku 70 lat i zdaje się obchodzić tę zacną rocznicę w sposób niebywale huczny. Nowe nagrania sypią się jak z rogu obfitości, nie sposób ich wszystkich ogarnąć jedną parą receptorów słuchu, ani tym bardziej, opisać wszystkie zgrabną i pokrętna metaforyką Pana Redaktora. Ale ponieważ jubileusz, to rzecz ważna, redakcja zwarła szyki i przygotowała dla swych ukochanych Czytelników skromny wybór nowości artysty.

Zapraszamy na odczyt i odsłuch trzech duetów. Dwa z nich popełnione zostały w towarzystwie szczególnie na tych łamach hołubionych, swobodnie improwizujących kontrabasistów – Petera Jacquemyna i Meinrada Kneera, trzecia zaś powstała w wyniku kooperacji z pianistą Michelem Wintschem, muzykiem niezwykle intrygującym, który z pozycji wyciszonego kameralisty potrafi w ułamku sekundy przejść na pozycję dyktującego warunki gry. Na tle tych muzyków nasz jubilat wypada doprawdy imponująco. Sięga po cały arsenał instrumentów dętych, nie tylko drewnianych, ale także blaszanych i brnie w swobodne strumienie dźwiękowe z gracją godną nie jednego jubileuszu.

So, welcome to the world of Udo!



 

Fragile Eruptions with Peter Jacquemyn

Album zawiera dwa różne koncerty, a otwierające go sześć improwizacji tworzy pierwszy z nich. Na wejściu dostajemy się w mroczne opary prychającego, dużego klarnetu i zapętlonego smyczka kontrabasowego. Od pierwszej frazy akcje są zadziorne, dynamiczne, z pewną ulotną tanecznością. Od noise acoustic po upalone post-chamber! W kolejnej części intrygujący posmak industrialu - preparacje, krótsze lub dłuższe drony i pierwszy raz gardłowy śpiew kontrabasisty. Przy okazji mały dysonans - dęciak wydaje się być delikatny, kontrabas zaś skrzy się mocą i wielokolorową poświatą. W trzeciej odsłonie pojawia się instrument blaszany, nisko zawieszony, dość niedelikatny w brzmieniu – mruczy i syczy na wprost smyczka, która pracuje bardzo nisko na nogach. Dwa niedźwiedzie walczą tu o względy ukochanej, ale po chwili spoglądają ku niebu i postanawiają wybrać się na wspólną przebieżkę. Czwarta improwizacja budowana jest w trybie pizzicato i wyśpiewywana przez duży klarnet. Pachnie tu szybkim jazzem, a temperatura nagrania systematycznie rośnie, mimo dość czystego frazowania z obu stron. Finał ginie w uroczych drobiazgach. W piątej odsłonie muzycy prezentują nam dość fizjologiczne dźwięki. Czujemy nieprzyjemny zapach i śpiew cedzony przez zaciśnięte zęby. Dużo imitacji, wzajemnych przekomarzań, a także gardłowe jodłowanie. Ostatni antrakt pierwszego koncertu syci się mrocznym klimatem, nisko zawieszonymi frazami smyczka i dużego klarnetu. I tu narracja pnie się ku grze i dobrze eskaluje emocje, na zakończenie lepiąc się w jeden strumień dźwiękowy.

W trakcie drugiego koncertu muzycy zamieniają się stronami. Kontrabas schodzi na lewo, dęciaki okupują stronę przeciwną. Początek należy od intensywnie post-barokowego smyczka i saksofonu, który syczy zimnym powietrzem. Kontrabasista wpada tu w furię, saksofonista trzyma jednak dystans. Są i modlitwy, i pijackie zaśpiewy. Potem muzycy delikatnie tłumią emocje, ale nie przestają być niebezpieczni. W drugiej części dość długiej improwizacji bystry tryb pizzicato sprawia, iż całość zionie ogniem free jazzu. Peter zbiera tu same laury, gra całym ciałem i budzi realną trwogę! W kolejnej części Udo serwuje nam festiwal zaskakujących dźwięków. Nie wiemy, jakiego używa instrumentu, może nawet więcej niż jednego! Bas wpada w pętle, ciężko oddycha i szuka melodii. Z dętych znaków zapytania wyłania się w końcu śpiewny saksofon. Narracja łyka dużo jazzu w żagle, znów szczyptę jodłowania i drobnych preparacji. Dziewiąty trak na dysku, to ledwie miniatura - żale wielkopostne i dęte rezonanse. A tuż po nich opus magnum albumu! Nisko zawieszony smyczek, blaszane pomruki i zaśpiewy. Kontrabasista znów idzie w tango - śpiewa barok, dewastuje struny i buduje drony, pod które podczepia się zasapany blaszak. Wrzaski, jęki i kocie skomlenia, what a game! Ostatnia improwizacja musi leczyć rany. Post-barokowy, ale brudny smyczek i popiskujący saksofon w pozie lamentu. Pod sam koniec spod pach artystów dobywa się delikatny swąd free jazzu.



 

Mit.Gegen.Sprech with Meinrad Kneer

Kolejny duet z kontrabasistą stawia na bardziej kameralne frazy, nieco temperuje emocje, ale dzięki temu, w niektórych momentach, wydaje się być jeszcze smakowitszy. Początek niemal post-klasyczny – zrównoważony klarnet i wytłumiony smyczek budują cierpliwie spokojną, ale wewnętrznie emocjonalną opowieść. W drugim epizodzie pojawiają się drobne naleciałości jazzowe, wynikające zarówno z trybu pracy kontrabasu, jak i charakteru dętych podmuchów. Tymczasem klarnet basowy bierze sprawy w swoje ręce i daje nam mały koncert preparowanych dźwięków. Z kolei rozhuśtany kontrabas stawia na permanentne zmiany, dzięki czemu improwizacja mieni się wszelkimi kolorami tęczy, zwłaszcza, gdy w grze pojawia się smyczek. Post-barok, dronowe imitacje, drobne wzniesienie i finałowa, rozległa dolina. W trzeciej odsłonie do gry wkracza kornet, którego głębokie westchnienia zdobione są smyczkowymi preparacjami. Narracja pnie się ku górze z dużą swobodą, pełna urokliwego brzmienia. W kolejnej części powraca klarnet basowy i open jazzowe frazy kontrabasu, pojawiają się także akcenty percussion. I tu emocje rosną, a nastroje muzyków robią się całkiem taneczne. Krzyczą na siebie i swawolą.

Początek piątej improwizacji oddycha wraz z ciszą. Preparowane, delikatne frazy płyną ze strony obu muzyków. Smyczek ledwie muska struny, w tubie klarnetu świszcze zimne powietrze. Kontrabasista pociąga tu za sznurki, klarnecista woli smutne kwilenia na stronie. W drugiej części tej urokliwej ekspozycji pojawia się nieco humoru i taneczności, a w trybem pizzicato narracja pokonuje w niezłym tempie całkiem efektowne wzniesienie. Szósta improwizacja zaczyna się na samym dnie. Drobne, tajemnicze frazy - z jednej stronie końskie rżenie, z drugiej barokowe lamenty. Narracja z czasem pęcznieje, rogowacieje, leje się coraz szerszym korytem. W siódmej, dość krótkiej opowieści powraca kornet i jazzowy step kontrabasu. Niezłe tempo improwizacji sprawia, że dość szybko docieramy do ostatniej części, najdłuższej, definitywnie najbardziej efektownej. Zaczyna ją smyczek, który snuje się po podłodze. W tubie klarnetu basowego dygocze powietrze. Narracja kreuje niebywały suspens, a klimatem blisko jej do muzyki dawnej! Ocean drobiazgów eksploduje tu czystą urodą. Smyczek pnie się ku górze, dęciak płynie w poprzek głównego nurtu. Niektóre dźwięki przypominają tu gregoriańskie śpiewy, choć płyną niebywale głęboką doliną. Wszystko zaczyna narastać, lepić się w jeden dron. Muzycy wydają się całkowicie wyswobodzeni z jarzma jakichkolwiek konwencji. Piękne zakończenie albumu!



 

Le Démon De L'Analogie with Michel Wintsch

Trzeci z prezentowanych dziś duetów, to kolejny krok w kierunku wyważonej kameralistyki – otwartej, swobodnej, ale doskonale panującej nad naszymi emocjami. A także wspólna cecha z poprzednimi albumami – z każdym utworem jakość improwizacji rośnie i znów finał jest tym, co najlepsze, definitywnie intrygujące po ostatni dźwięk. Samo otwarcie koncertu (na płycie podanego jednym strumieniem fonii) wydaje się dość delikatne, smukłe, wyciszone – post-klasyczne piano i ciepłe podmuchy z tuby klarnetu, trochę wewnętrznej rytmiki i zatrwożonego śpiewu, pod koniec już saksofonowego. W kolejnej części kilka preparowanych fraz, jakby zajawka tego, co może zdarzyć się w przyszłości. Narracja przypomina tu morskie fale, kategorycznie stroni jednak od zbyt banalnych rozwiązań. Tuż potem trochę kameralistyki uprawianej w pobliżu ciszy, a po niej kolejna zmysłowa ekspozycja. Delikatne, filigranowe piano buduje tu szlak, po którym płynie zaniepokojony losem świata saksofon. Emocje falują, raz sycą się smutkiem, innym razem szukają efektownych wzniesień.

Piąta narracja dość krótka w formie, dalece wysublimowana w brzmieniu. Tylko rezonujące podmuchy z tuby klarnetu i akcenty percussion, ale radości z odsłuchu ogrom. Kolejna improwizacja schodzi w dół, pełna jest mroku i niedopowiedzeń, ale w drugiej fazie nabiera pewnej dynamiki i podprowadza nas pod dwie ostatnie części, zgodnie z anonsem, definitywnie najpiękniejsze na całym albumie. W siódmej części saksofon i głęboko zanurzone w mroku inside piano kreują suspens mając za plecami echa post-jazzowych fraz. Z jednej strony mikro eskalacje, z drugiej pełna gama kolorów fortepianowej klawiatury. Kierunek podroży wszakże wspólny dla obu artystów – kind of free jazz!  Wreszcie dwuminutowy finał, jakże nerwowy splot zdarzeń – rytm piana i klarnetowe plejady zadziornych westchnień. Improwizacja brzmi niczym klekot mew i gaśnie z wyjątkowym urokiem.

 

Udo Schindler & Peter Jacquemyn Fragile Eruptions [LowToneStudies#7] (FMR Records, CD 2022). Udo Schindler – klarnety, saksofony i instrumenty blaszane oraz Peter Jacquemyn – kontrabas i głos. Nagrania koncertowe – 98th Salon für Klang+Kunst oraz Galerie arToxin, Monachium, 28 i 29 listopada 2019 roku. Jedenaście improwizacji, 62 minuty.

Udo Schindler & Meinrad Kneer Mit.Gegen.Sprech (Self-released, DL 2022). Udo Schindler – klarnety i kornet oraz Meinrad Kneer – kontrabas. Nagranie koncertowe - 94th Salon für Klang+Kunst, Monachium, 28 lipca 2019 roku. Osiem improwizacji, 48 minut.

Udo Schindler & Michel Wintsch Le Démon De L'Analogie (FMR, CD 2022). Udo Schindler – klarnety i saksofony oraz Michel Wintsch – fortepian. Nagranie koncertowe - 67th Salon für Klang#Kunst, Monachium, 30 września 2016 roku (lub 2015). Osiem improwizacji, 42 i pół minuty.

 

wtorek, 5 lipca 2022

The Raw Tonk’s fresh fruits: Fringe & Carapace!


Raw Tonk Records, nasz ulubiony brytyjski label free jazzu i swobodnej improwizacji, punktuje z regularnością mistrza, który hucznie obchodzi w tym roku swoje dziesiąte urodziny! Dziś czas na kolejne dwie nowości!

Pierwsza z nich, wydana na kasecie, idealnie konsumuje główny nurt gatunkowy RT, czyli krwisty i emocjonalny free jazz. Zawiera nagranie kwartetu z najlepszym barytonistą tej części świata, czyli Alanem Wilkinsonem, którego wspiera brytyjska młodzież młodego, tudzież średniego pokolenia, czyli Dominic Lash, Andrew Cheetham i Matthew Grigg.

Druga, wydana na pożytecznym nośniku CD, to kolejna edycja duetu ognistej, post-rockowej gitary i barytonu podsycanego do działania zwinną elektroniką, czyli Anton Hunter i Cath Roberts, którzy – jak zapewne świetnie pamiętamy – są także rodowitymi członkami kwintetu Sloth Racket, regularnie goszczącego na tych łamach.

Innym słowy – kochamy Raw Tonk i brytyjską muzykę improwizowaną! Welcome!



 

Fringe

W bristolskim klubie The Fringe jesteśmy chyba po raz pierwszy. Na scenie dostrzegamy saksofon (altowy i barytonowy), kontrabas, gitarę z prądem i perkusję. Muzycy najpierw zagrają dla nas rozbudowane intro, które potrwa kilka minut, a potem, już po wymianie saksofonu na większy gabaryt, ruszą w bezmiar tak zwanego seta zasadniczego i grzmocić w nas będą dźwiękami przez kolejne dwadzieścia kilka minut.

Początek, to delikatne szarpnięcia za struny, proste podmuchy z tuby saksofonu, pick-upowy background gitary i dość już aktywny drumming po krawędziach werbla i tomów. Narracja w tej fazie koncertu przypomina zrównoważony open jazz z ponadgatunkowymi wtrętami gitary. Ta ostatnia szuka swojego języka, preparuje, z każdą sekundą wyraźnie się rozkręca, dosłownie, i w przenośni! Sama improwizacja nie traci przy tym na dynamice, wystarczy bowiem kilka głębszych oddechów i już całość strumienia dźwiękowego syci się free jazzową ekspresją.

Muzycy na moment tłumią jednak emocje, saksofonista zmienia instrument i wszyscy zaczynają budować nową opowieść, która przy okazji jest już drugim trakiem na magnetofonowej kasecie. Na przedzie powolnego, balladowego szyku staje baryton, który bez trudu opanowuje przestrzeń salki koncertowej. Przyszłość na razie zdaje się tu być dalece nieokreślona, a nastrój chwili podkreśla gitara wciąż pracująca w trybie off-road. Tym czasem sekcja rytmu robi swoje, a po niedługiej chwili intryga zawiązuje się na osi gitara-saksofon. Muzycy szukają brudu pomiędzy frazami i post-jazzowej ekspresji, zwłaszcza gitarzysta. Improwizacja robi się coraz gęstsza, bardziej soczysta i impulsywna. Nie jest tylko konsekwencją szybkości reakcji i dynamiki samego drummingu, wynika także ze stałego zwrotu intensywności frazowania każdego z aktorów spektaklu. Niektóre dźwięki wydają się już dość głośne, może za wyjątkiem kontrabasu, który nie jest zbyt dobrze słyszalny. W okolicach ósmej minuty saksofon na chwilę milknie. Ledwie łyk świeżej wody i flow kwartetu rusza w dalszą podróż. Świetne chwile znów odnotowuje gitarzysta, który szuka psychodelii i meta rockowych rozwiązań. Zamiast jednak spodziewanej eskalacji artyści postanawiają zdjąć nogę z gazu i na powrót szukać klimatu spokojnego otwarcia drugiej części koncertu. Na gryfie kontrabasu pojawia się smyczek, a perkusyjne talerze zaczynają rezonować. Chamber sorrow buduje także oniryczna gitara, która skutecznie odnajduje mroczny zakątek sali. Tym razem kwartet kręci intrygę nieco innymi metodami. Drobne pół melodie, preparowane frazy i syczące echo gitarowego amplifikatora. Przez moment bystre mikro solo prezentuje perkusja. Powrót do formuły kwartetu, to dobry moment na stopniowe eskalowanie emocji. Saksofon wyje do księżyca, buduje drony, brnie pod górę z jazzowym posmakiem. Swoje dokłada także nieustannie fermentująca gitara, która potrafi nieźle pohałasować. I to właśnie w takich klimatach kwartet drąży skałę i szuka efektownego zakończenia. Wspólne okrzyki, nawet wprost z gardła saksofonisty, repetycje i wciąż stymulowane emocje. Good job, Guys!



 

Carapace

Anton i Cath, jako duet Ripsaw Catfish, budują swoje improwizacje z wielu elementów składowych. Pierwsze dźwięki gitary, to sfuzzowane riffy, godne niemal doomowej estetyki, ale doposażone w pogłos, który zdaje się temperować proste skojarzenia z metalami ciężkimi. Elektronika płynie szmerami i sprzężeniami, z kolei saksofon syczy pół melodyjnymi frazami. Narracja szyta jest tu coraz gęstszym ściegiem, dobrze konsumuje gitarową nieoczywistość gatunkową i post-jazzowy posmak saksofonu, by finalnie uroczo zatonąć w echu i post-psychodelicznym ambiencie. Druga improwizacja stawia sobie inne cele - początkowo to gitara szuka jazzowych konotacji, z kolei elektronika ma za zadanie siać ferment i szukać niespodziewanych rozwiązań. Brudny tembr saksofonu słyszymy dopiero po wielu pętlach narracyjnych, gdy elektronika zaczyna podsyłać garść rytmicznych rozwiązań. W drugiej części nagrania gitara wraca do post-rockowej poświaty, znanej z pierwszego utworu, z kolei baryton udanie eksploruje free-jazzowe pomysły. Gęsty background nie daje jednak za wygraną i samo zakończenie improwizacji znów tonie w wielokolorowym ambiencie.

Początek trzeciej opowieści spoczywa na barkach gitary, która frazuje filigranowo i szyje flow więcej niż jednym ściegiem. Ciekawy dysonans proponuje elektronika, która zdaje się być nastrojona plądrofonicznie. Gdy gitara ucieka w subtelną psychodelię, do gry wkracza baryton i pokrzykuje po aylerowsku. Tym razem finał jest gęsty, toksyczny, pełen rocka i ostrego jazzu. W kolejnej narracji pojawia się chmura gitarowych sprzężeń, pulsująca nieczystym rytmem elektronika i mocno wycofany saksofon, który kleci nutki na stronie. Te emocjonalne dysproporcje nie stanowią dla artystów przeszkody, by pójść w kompulsywne tango. Mając pod pachą tlący się ogień elektroniki, improwizacja zdaje się przypominać trzygłową hydrę intrygującego post-hałasu. Nim opowieść ostatecznie dobrnie do końca, czeka na nas jeszcze spora niespodzianka. Oto elektronika idzie w niebyt, a improwizacja zaczyna skrzyć się czystymi frazami gitary i saksofonu, niepozbawionymi nostalgicznych westchnień.

Przedostatnia improwizacja w fazie początkowej kontynuuje czyste frazowanie. Post-bluesowe chwasty i jazzowe naleciałości ze strony gitary, drony saksofonu i elektronika, która zdaje się szykować do kolejnego ataku plądrofonii. I tu znów zaskoczenie – zamiast eskalacji wszystkie źródła dźwięku rozlewają się w soczysty ambient. Finałowa narracja nie burzy już szczególnie nastroju zbudowanego pod koniec poprzedniej części. Dużo echa, dubowej wręcz poświaty, szeleszczące melodie saksofonu i zupełnie nieinwazyjna elektronika. Owa metaforyczna ballada narasta, zyskuje na tajemniczości, ale i pewnej śpiewności. Brzmi chropowato i pcha skojarzania w mrok godny kolejnego sezonu Twin Peaks!

 

Alan Wilkinson/ Andrew Cheetham/ Dominic Lash/ Matthew Grigg Fringe (Kaseta). Alan Wilkinson – saksofony, Matthew Grigg – gitara elektryczna, Dominic Lash – kontrabas oraz Andrew Cheetham – perkusja. Nagranie koncertowe - The Fringe, Bristol, 25 września 2017 roku. Dwie improwizacje, 29 minut z sekundami.

Ripsaw Catfish Carapace (CD). Anton Hunter – gitara elektryczna i efekty oraz Cath Roberts – elektronika i saksofon barytonowy. Nagranie studyjne - The Wood Rooms, Salford, 22 września 2021 roku. Sześć improwizacji, 42 i pół minuty.



piątek, 1 lipca 2022

Sture Ericson, Pat Thomas & Raymond Strid as Bagman Live at Cafe Oto!


W londyńskim Cafe Oto lądujemy w pięknych czasach przedpandemicznych, u progu ciepłej jesieni, niemal trzy lata temu. Na małej, klubowej scenie dostrzegamy sylwetki trzech muzyków – dwóch Szwedów i jednego Brytyjczyka. Znamy się dobrze od lat, widzieliśmy się kilka razy, z niektórymi także na żywo. Każdy z nich śmiało może sobie przykleić etykietkę weterana free jazzu, a zwłaszcza swobodnej improwizacji. Sture zagra na dwóch saksofonach, ale nie jednocześnie, Raymond zajmie się drummingiem i akcesoriami bogatego zestawu percussions, a Pat zasiądzie za klawiaturą fortepianu, obok którego będzie miał umieszczone drobne urządzenie elektroniczne, wspierające go w niektórych momentach koncertu delikatnym ambientem, tudzież skromną porcją szumów. Panowie postanawiają, iż zajmą nam swoimi improwizacjami niewiele ponad trzy kwadranse.

 


Pierwsze dźwięki koncertu moszczą się jeszcze w ciszy, jaka zaległa w klubie po wielce prawdopodobnym anonsie, iż to już teraz. Echo, oddechy, mikro preparacje, drżący talerz i odgłosy pojedynczych klawiszy piana. W tle sączy się delikatna poświata ambientu. Moc skupienia w plejadzie subtelności. Po kilku minutach owej zabawy wstępnej muzycy zgrabnie dosiadają free jazzowego rumaka i z gracją ruszają na pierwszą przebieżkę. Zdecydowane, całkiem zadziorne frazy przedzielane są tu jeszcze drobnymi interwałami zadumy i refleksyjnego suspensu. Zauważmy, iż kameralny posmak dobrze robi pierwszym próbom bardziej ekspresyjnych zachowań. Oto zrównoważony, nieco rozhuśtany free jazz bez galopady, konstruowany na filigranowym, ale już dalece dynamicznym drummingu.

Druga opowieść jest nieco krótsza, od startu jej szlak rysuje agresywny step piana i saksofonowe pokrzykiwania. Mocne tempo, ale znów dyktowane delikatną, zmysłową perkusją. Ekspresja syci tu każdy dźwięk, ale narracja toczy się w dalece zdyscyplinowany sposób, z dobrze konstruowanym dramaturgicznym zamysłem. Choć zdaje się, że za sznurki najczęściej pociąga tu pianista, poziom kreatywności obu Szwedów uznać należy za bardzo wysoki. W trakcie tego odcinka przygód naszych dzielnych improwizatorów odnotujmy jeszcze incydent duetowy piano-drums, budowany przez obu artystów z dużą rozwagą.

Kolejną część rozpoczyna perkusjonalne intro. Po kilku chwilach pod ów dalece wysublimowany flow podczepia się post-ragtime’owe piano i saksofon, przy czym oba instrumenty zdają się być splątane takim samym melodycznym powrozem. Ciepły w swej początkowej fazie kind of free jazz nabiera rumieńców. Muzycy brną we free jazzową gęstwinę, wciąż wszakże mają wszystko pod kontrolą. I znów dużo subtelności serwuje nam drummer! W połowie kilkunastominutowej improwizacji narracja efektownie wyhamowuje. Pojedyncze, refleksyjne dźwięki klawiszy, trochę melodyjności i szumów kreuje tu dogodną sytuację dla solowej ekspozycji pianisty. Zwinne palce i temperatura, jaka rośnie na klawiaturze, z każdą sekundą budują jej jakość. Saksofon (tu już sopranowy) odradza się zwinnymi preparacjami, a na werblu dzieje się dużo bardzo efektownych rzeczy. Piano też preparuje, a po podłodze snują się strumienie ambientowego dymu. Finał jest mroczny, tylko pozornie spokojny.

Czwarta, ostatnia już opowieść wybucha plejadą short-cuts ze strony piana i saksofonu. Z drobiazgów rodzi się tu rytm, któremu towarzyszy wspólna inicjatywa pójścia na całość. Perkusja wchodzi na gotowe i jeszcze stymuluje dynamikę przedsięwzięcia. Piano trzyma jednak wszystko pod kontrolą i świetnie dawkuje zarówno plastry mocy, ale i pasma refleksji. Improwizacja ma tu kilka faz – najpierw tworzy ją duet saksofonu i perkusji (z ambientem w tle!), potem rozbudowana sekwencja subtelnych preparacji z każdej strony, dalej aktywna, niemal jazzowa partycja i wreszcie, na samo zakończenie, porcja mglistych, balladowych smutków. Narracja gaśnie w strumieniu tajemniczego echa.

 

Sture Ericson, Pat Thomas, Raymond Strid Bagman Live at Cafe Oto (577 Records, CD 2022). Sture Ericson – saksofon tenorowy i sopranowy, Pat Thomas – fortepian i elektronika oraz Raymond Strid – perkusja. Koncert zarejestrowany w Londynie, w klubie Cafe Oto, 22 września 2019 roku. Cztery improwizacje, 46 i pół minuty.