środa, 29 sierpnia 2018

Albert Cirera! Abdul Moimême! Alvaro Rosso! ‎Dissection Room! Be careful, maybe without handles!


Czas i miejsce zdarzenia: 8 grudnia 2017 roku, O'Culto da Ajuda, Lizbona.

Ludzie i przedmioty: Albert Cirera – saksofon tenorowy i sopranowy (łącznie z preparacjami), Abdul Moimême – gitara elektryczna i objects, Alvaro Rosso – kontrabas.

Co gramy: muzyka swobodnie improwizowana.

Efekt finalny: ponad 53 minutowy koncert, zarejestrowany jako jeden ciąg dźwięków, wydany jako Dissection Room przez Creative Sources (premiera, lipiec br.). Tytułem wykonawczym – personalia muzyków, w kolejności jak wyżej.




Przebieg wydarzeń/ wrażenia subiektywne:

Dissection Room. Pokój niepodzielony na części, być może pozbawiony klamek. Także pomieszczenie do przeprowadzania sekcji zwłok. Semantyka tytułu może budzić uzasadniony niepokój. Muzycy od samego startu, nie mają zamiaru wyprowadzać słuchacza z tego stanu ducha.

Sceneria foniczna otwarcia jest następująca – na prawej flance prychanie saksofonu tenorowego (pogłos sali koncertowej wzmaga niedelikatność jego brzmienia), na środku ostre pasaże smyczka na mocnym kontrabasie, na lewej zaś elektroakustyka gitary i wspomagających ją obiektów/ przedmiotów różnych. W początkowej fazie koncertu improwizacja budowana jest na zasadzie elektroakustycznych kontrastów. Zmyślne bioprądy mechaniki gitary vs. groza mocnej, dobitnej akustyki. Z jednej strony dronowe pasaże, z drugiej urywane, cięte ostrym nożem frazy. Aura aktywnego oczekiwania na to, co być może w ogóle się nie wydarzy. Wszystko, co dociera do naszych uszu brzmi perfekcyjnie, co jest zasługą zarówno świetnego nagłośnienia przestrzeni koncertu, jak i wybitnej roboty mistrza masteringu Ferrana Conagli.

Abdul wzbogaca brzmienie tria o rezonans, akcenty perkusjonalne, dźwięk drżących talerzy i metafizyczną głębię. Jego pole fonicznego rażenia przypomina zwinną orkiestrę, która nie stroni od niespodziewanych dźwięków, a tych kojarzonych z samą gitarą, zdaje się być najmniej. Siłą Alberta i Alvaro jest brutalna prawda ich akustycznych, żywych, nieamplifikowanych instrumentów, poddawanych wszakże nieustannie najprzeróżniejszym preparacjom. Kontrabasista przypomina dzikie, free jazzowe zwierzę, gotowe na każde rozwiązanie dramaturgiczne, które zna także doskonale drogę do najbliższej filharmonii. Albert – tego Pana znamy świetnie – już na statusie wybitnego emancypatora saksofonu, zwłaszcza tenorowego. W jego rękach ten jurny dęciak jest w stanie zagrać dowolny dźwięk. A wszystko w głowie jego właściciela.

Moc pięknych, sustained pieces, trwających pasaży, konstytuuje jakość kolejnych minut koncertu. Wrażenia akustyczne mieszają się w głowie recenzenta – po kwadransie tylko fakt, iż muzycy ciągle pozostają w tych samych miejscach sali koncertowej, sprawia, że percepcja dźwięków nie napotyka na dysonans poznawczy. Abdul i Albert – ich imitacyjna synergetyczność niesie moc improwizacji zdecydowanie błyskotliwymi wzgórzami. Niedźwiedzia siła smyka na gryfie kontrabasu, posadowionego pomiędzy nimi, sprawia, iż ład narracyjny zachowuje status quo. Alvaro chętnie wchodzi z partnerami w dyskursy opiniotwórcze, jakkolwiek chętniej i częściej czyni to z Albertem. Przykładem choćby ich dłuższa opowieść w okolicach 20 minuty. Komentarz Abdula ginie w soczystym rezonansie jego bogatego oprzyrządowania. Tuż potem cała trójka, w artystycznej zgodzie, buduje elektroakustycznego potwora, pełnego zdrowego, niemal free jazzowego hałasu! Piękna ekspozycja, która równie atrakcyjnie ucieka w wybrzmienie i chwile kojącego uspokojenia. Oniryczne hamowanie w otchłań czystej akustyki. Kolejnym krokiem jest zanurzenie wszystkich instrumentów w industrialnym chaosie sytuacyjnym. Świetne reakcje, doskonała komunikacja, siarczysta faktura dźwięków!

30 minuta przynosi krótki epizod solowy na saksofonie sopranowym. Stylowy tanieć śmierci! Zaraz potem głęboka, tłusta ekspozycja Abdula, której towarzyszą zaskakujące dźwięki wprost z tuby saksofonu. Niechybnie Albert coś do niej powkładał. Efektem kolejny pakiet niezwykłych rozwiązań brzmieniowych – prawdziwa metafizyka improwizacji! W 35 minucie drapieżny kontrabas i jednooddechowy saksofon – jak na paradzie! Eksplozja wolnego jazzu, przy wsparciu abstrakcyjnego percussion ze strony Abdula. Kolejny wspaniały moment koncertu!

Pod koniec czwartej dziesiątki minut muzycy serwują nam siarczysty, grubociosany ambient. Uroda narracji zatrzymuje się na nieco innym poziomie. Znów pachnie krwistym industrial, niemal w estetyce Throbbing Gristle. Tuż potem powrót do bardziej oczywistego frazowania, który także należy rozpatrywać w kategorii bardzo dobrej decyzji muzyków. Druga część koncertu wydaje się bardziej intensywna, głośniejsza, a poziom zaangażowania muzyków w proces jeszcze silniejszy. Po 45 minucie zaczynamy delikatne hamowanie i szukanie puenty dla całej koncertowej ekspozycji. Oniryzm na małych strunach gitary, chwila zawieszenia na dużych strunach kontrabasu. Strumienie sonore w tubie saksofonu. Im bliżej linii mety, tym narracja staje się coraz spokojniejsza. Nie brakuje nowych rozwiązań ze strony Abdula, także pokrętnej melodyki żywych instrumentów. Finał, jak cała płyta, ocieka entuzjazmem recenzenta. Po ostatnim dźwięku, kilkadziesiąt sekund ciszy w oczekiwaniu na moc oklasków. Zjawiskowe!


poniedziałek, 27 sierpnia 2018

E.Rodrigues! G.Rodrigues! Parrinha! Lopes! Vasco Trilla! ‎Lithos! Like a Rolling Stone!


Czas i miejsce zdarzenia: 24 lutego 2017, Namouche Studio, Lizbona.

Ludzie i przedmioty: Ernesto Rodrigues – altówka, Guilherme Rodrigues – wiolonczela, Bruno Parrinha – klarnet basowy, Luis Lopes – gitara elektryczna, Vasco Trilla – instrumenty perkusyjne.

Co gramy: muzyka swobodnie improwizowana.

Efekt finalny: pięć części opowieści Lithos, wydane przez Creative Sources pod takim właśnie tytułem w roku bieżącym. Podmiotem wykonawczym są personalia muzyków, w kolejności jak wyżej. Łączny czas trwania nagrania - blisko 57 minut.




Przebieg wydarzeń/ wrażenia subiektywne:

Lithos I. Szmer strun, klarnet basowy na wdechu, kojący szelest ciszy. Małe dźwięki, filigranowe ekspozycje, perkusjonalia, które zdają się być jedną wielką struną. Swobodna improwizacja w estetyce minimalistycznej – kategoria: klasyka gatunku. Trilla pieści krawędź werbla, wokół smuga wyciszonych dzwonków. Narracja delikatna jak puch.

Lithos II. Więcej ruchu powietrza, szumu, fragmentów dźwięków, które można zaliczyć do kategorii sustained, czy trwających. Zaniechanie, kreatywna nieśpieszność, strach przed gwałtownością, igraszki na progu ciszy. Klimat grozy i pokaźnej tajemniczości. Struny jęczą z zachwytu, klarnet dmie do wewnątrz, nie do końca rozpoznawalne atrybuty fonii ze strony percussion – dzwonki, mikro gongi. Gdy dronowe ekspozycje ustają, do gry wchodzą, raczej wczołgują się strunowce. Intrygująca akustyka chwili. Skrobanie i szarpanie strun, to etap kolejny. Zasada – lepiej mniej niż więcej – święci tryumfy. Po 10 minucie, na niedługi moment, nieco więcej aktywności ze strony każdego z muzyków, ale nie wbrew obowiązującej konwencji nagrania.

Lithos III. Drżenie instrumentarium Trilli, może i także jego samego. Szum w tubie, trochę małego prądu z gitary, suche struny. Kilka nowych dźwięków od Lopesa, skromne pizzicato na strunach wiolonczeli i altówki. Kilka garści dobrego rezonansu, zapewne wprost spod dłoni Trilli, jako efekt uboczny pracy na krawędzi werbla, także na jego dnie. Wiolonczela rusza z niskimi pasażami, altówka wtóruje jej w wysokim paśmie. Perfectly Acoustic!

Lithos IV. Kind of sustained, delikatnie zmutowane wielodźwięki, rodzące się na wystudzonych strunach. Klarnet bardziej w konwencji smooth. To jego fragment, jest aktywny i ciągnie ensemble za sobą. Cisza i skupienie skwierczą niemal bezdźwięcznie. Ciekawa palcówka na altówce. Metaliczność Lopesa, także odrobina ekspozycji w stylistyce call & response. Akcje, reakcje, ciepłe spoiwa ciszy.

Lithos V. Ciąg dalszy mikrodialogów. Być może przydałoby się więcej zdań współrzędnie złożonych. Dominacja strunowców, spokój klarnetu, kamienna powaga perkusjonalii. Ale są, czuć ich zapach. Samych dźwięków jednak niezbyt wiele. Kilka chwil dobrej fonii z gitary. Tuż potem zejście na sam próg ciszy i rozpoczynanie narracji do początku. Nowe szmery na strunach. Uroda pojedynczych dźwięków nie zastąpi jednak wartościowej dramaturgii. Nagranie zdaje się być zbyt długie. Recenzent wylicza, że to już piąta płyta Vasco Trilli z instrumentami strunowymi w ciągu ostatnich dwóch lat. Najdłuższa i najspokojniejsza. Minimalizm wyniesiony na ołtarze bez alternatywy dla toczących się wydarzeń. Ostatnia prosta – więcej dźwięków, szczypta bystrych interakcji, może trochę dla uspokojenia sumienia, wszak lepiej późno i wcale. Tuż potem najbardziej dla tej sesji charakterystyczny dźwięk - szum białej ciszy.



piątek, 24 sierpnia 2018

AMM! An Unintented … Trio Legacy!


Gdy dokładnie półtora roku temu, czerstwymi słowami Pana Redaktora, podsumowaliśmy dekadę funkcjonowania AMM w wersji duetowej - John Tilbury/ Eddie Prevost *), nikt po tej stronie ekranu nie przypuszczał, iż przyjdzie nam obcować z muzyką sędziwych brytyjskich mistrzów ponownie w … składzie trzyosobowym!

Całkiem niedawno okazało się, iż w ramach szeroko zakrojonych obchodów 50-lecia formacji, w okresie jesień 2015 - późna wiosna 2016, AMM zagrało pięć koncertów z udziałem swojego najsłynniejszego banity - Keitha Rowe’a! O ile nasze źródła informacji są wiarygodne, na tych pięciu się skończyło, czego dowodem choćby doskonały koncert AMM w Warszawie, jesienią 2016, zagrany ponownie w duecie **).

Trzy z owych pięciu koncertów trafiają dziś do nas dzięki wydawnictwu An Unintented Legacy (Matchless Recordings). Wyposażone w przebogaty booklet, garść bystrych esei, a także pełną dyskografię grupy, stanowić może niemal finalne resume dla szyldu AMM. Przy okazji, album dedykowany jest jednemu z założycieli formacji, saksofoniście Lou Gare’owi, który jesienią ubiegłego roku zakończył szychtę po tej stronie rzeczywistości.

Tydzień temu pisząc o płycie Tools Of Imagination, rzeczonego Eddie Prevosta i Evana Parkera, poddawaliśmy w wątpliwość zasadność oceniania współczesnej muzyki tak wybitnych postaci dla free improvised music. W przypadku nowej płyty AMM, przed nami dokładnie te same dylematy. Ale oczywiście nie uciekamy od obowiązku zrelacjonowania wydarzenia fonograficznego, wszak dla Pana Redaktora, pisanie o tak wspaniałej muzyce jest równie wielką przyjemnością, jak jej słuchanie. Zatem AMM i ich najnowsze dzieło, które bezczelnie czeka na lekturę, odsłuch i niczym nieskrępowany zachwyt! Nawet jeśli ten ostatni nie będzie towarzyszyć nam przez pełne 155 minut nagrania.




AMM – Londyn, 5 grudnia 2015, 1:05:24

Jesteśmy w londyńskim Café Oto, zwizualizujmy zatem scenę. Po lewej fortepian (jak on tam się pomieścił!), po środku - duży talerz zawieszony na statywie, duży bęben (kocioł), smyczki i mnóstwo drobnych przedmiotów do wprawiania maszynerii w rezonans, po prawej – gitara elektryczna w pozycji poziomej, dużo kabli i drobnych urządzeń elektrycznych i elektronicznych.

Zaczynamy w typowym meta zgiełku inwokacyjnym, jak zwykł towarzyszyć AMM w trakcie odpalania spektaklu dźwiękowego, którego celem – doskonale o tym pamiętamy – nie jest tworzenie nowych dźwięków, a jedynie testowanie tych już znanych w zakresie wzajemnego wprawiania się w rezonans. Dla zainteresowanych – to artystyczne credo formacji, podobnie jak ona sama, liczy już ponad 50 lat, a jego autorem jest ojciec - założyciel AMM Cornelius Cardew.

Szelest strun gitary, powolna praca amplifikatora, przemieszczający się kurz wewnątrz pudła rezonansowego fortepianu, dźwięk smyczka, który zbliża się do krawędzi talerza, by obwieścić początek koncertu. Od pierwszych chwil trójka muzyków generuje więcej dźwięków niż zwykł to czynić ostatnimi laty duet. I nie jest to jedynie kwestia samej matematyki. Dużo skupienia, ale jakby mniej kontemplacji, ocean mikro sprzężeń, drobnych dźwięków, metaliczność talerza i póki co, niezbyt dużo wzajemnych interferencji. Badanie terenu, spoglądanie sobie głęboko w oczy - cóż też może nas spotkać po tak długiej rozłące? Przyczajony tygrys, ukryty smok - Rowe ze sporą dawką nieśmiałości, Prevost w spokoju, bez nadmiernej brawury. Tilbury na lewej flance zdaje się robić swoje, pielęgnując połysk na klawiaturze fortepianu, jakby to nie on był osią konfliktu ponad dekadę temu. W okolicach 15 minuty doświadczamy pierwszej próby wzajemnego rezonowania na osi Rowe – Prevost. Ten pierwszy, jakby szukał patentu na współczesne sposoby kreowania dźwięków przez partnera. Warto wszak zadać pytanie, czy paręnaście lat temu, to rezonans był główną metodą twórczą ówczesnego tria? Pierwsza refleksja recenzenta: potwierdza się, że muzyka AMM w trio jest nieco głośniejsza, bardziej intensywna niż w duecie, choć wcale nie należy przyczyny tego zjawiska upatrywać w dźwiękach, jakie wprowadza w zwoje improwizacji gitarzysta. Jego instrument – póki co – głównie skwierczy i stawia na artystyczny minimalizm. Zdaje się, że sama jego obecność aktywizuje Johna i Eddiego do działania. A piasek zwinnie zgrzyta w trybach maszyny!

20 minuta przynosi odrobinę grzmotów ze strony fortepianu, także talerza, szczyptę hałasu spod strun – kind of small industrial. Z czasem rośnie liczba zaskakujących dźwięków, niektóre z nich trudno zlokalizować w przestrzeni klubu, np. po lewej niespodziewanie rezonuje gong. W 25 minucie kolejna, nie pierwsza, nie ostatnia, chwila narracyjnego zastoju i retorycznego pytania what next? W ramach komentarza garść sampli ze skarbonki Rowe’a (zdaje się, że to przeboje The Moody Blues!). 32-33 minuta: Tilbury wali w klawisze, jakby się paliło! Obok piękny, siarczysty, zabrudzony ołowiem rezonans ze strony jego partnerów. Ekspozycja wymuskana akustycznie. Po 40 minucie znów ciekawie na prawej flance. Intrygujący metabolizm narracji – odrobina ambientowego płynu sprawia, że dźwięki perkusjonalne i strunowe pięknie kleją się do siebie. Obok atmosfera jak na spowiedzi, zwłaszcza gdy Tilbury brnie w subtelne, filigranowe preparacje na strunach. Zdecydowanie najlepszy, jak dotąd fragment koncertu! W 45 minucie sample Rowe’a zdają się śpiewać, Tilbury buduje synkopy na klawiaturze, a Prevost poleruje jelito smyczka. Być może trio potrzebuje jeszcze trochę wspólnego czasu, ale narracja zaczyna już zazębiać się po staremu. Na finał kolejna porcja nieco hałaśliwego, szklistego rezonansu, wprost z dużego talerza. Prevost jest bardzo aktywny, aż ziemia drży, choć to zapewne także zasługa gitarzysty. Cisza finału osiągnięta zostaje wprost na wybrzmiewającej klawiaturze fortepianu. Uroda ostatnich kilkudziesięciu sekund aż skwierczy.


AMM – Paryż, 7 kwietnia 2016, 43:48

Paryż przed nami, szmer ulicy, dźwięki orkiestry dętej, frywolnie zabawiającej przechodniów niezbyt wyszukaną melodią. Trzaski pudła rezonansowego fortepianu, mnogość akustycznych mikro zjawisk na starcie koncertu. Garść przepięć energetycznych na samej scenie, piano łagodzące obyczaje i drżący talerz, który skutecznie zawłaszcza czasoprzestrzeń. Amplifikator gitary delikatnie skwierczy, nie mamy jednak pewności, czy muzyk jest posadowiony tuż obok. Urządzenie powoli przechodzi w stan pulsacji, który przypomina… nadlatujący helikopter. Elektroakustyczny ferment spod kabli zostaje zasiany. Reakcja talerza, dość agresywna, dramaturgicznie uzasadniona. A w tle wciąż słychać miasto. Czy to rodzaj metafizycznego field recordings, czy jednak Rowe miesza w tym palce (sample?). W 10 minucie jego gitara intensywnie skwierczy, doposażając atrybuty koncertu także w skromny drumming i szybki zawijas na gołych strunach. Narracja paryska toczy się zwinnie, bez przestojów, dając dużo dźwięków, niosących sporą dawkę przyjemnych doznań elektroakustycznych. Strukturalnie siarczysta, chwilami gęsta, usłana samplami i wciąż obecnymi dźwiękami miasta.

W połowie koncertu muzycy dostarczają nam kolejny dowód na to, iż animozje artystyczne na linii Prevost – Rowe, to zamierzchła przeszłość. Moc intrygujących brzmień, małych i zwinnych interakcji. A Tilbury, niczym cerber pojednania, porządkuje scenę minimalistyczną pianistyką, w kategorii której zdaje się być mistrzem świata. Jeśli sytuacja tego wymaga, potrafi mocno uderzyć w klawisz i być słyszalnym nawet na tle noise’owych preparacji pozostałych kolegów. Nie stroni od quasi jazzowych pasaży i chwil kameralnej grozy. 30 minuta, to moment konstytuujący tezę o sporych możliwościach tria w zakresie generowania zdrowego hałasu. Tilbury zieje ogniem – ekscesy perkusyjne i zwinne preparacje, o intensywności u niego raczej niespotykanej. Prevost i Rowe aż milkną w szepcie i skwierczeniu. Dylemat recenzenta: czy w zakresie artystycznych środków wyrazu, nie winniśmy oczekiwać od perkusjonalisty nieco więcej, niż tylko dźwięków rezonującego talerza? Finał koncertu jest naprawdę gęsty, jak na kanony AMM. Chemia na obu flankach działa bez zarzutu. Same udane decyzje!


AMM – Trondheim, 9 czerwca 2016, 45:40

Świeże norweskie powietrze nie czyni zmian w ornamentyce startu koncertu. Talerz obwieszczający początek rytuału, stukot fortepianu, gitara sycząca mokrymi strunami. Muzycy budują narrację od podstaw, małymi krokami, skrupulatnie, bez pośpiechu. Z kajetu recenzenta: znajdź elementy, które stanowią różnicę w odniesieniu do koncertów z Londynu i Paryża.

Rośnie płynność narracji, tworzonej przez trio, a brak momentów zawahania i pewność każdego dźwięku, zdają się być już wartością niezbywalną. Rowe na początku tradycyjnie lekko schowany za zwojami kabli. Zdobi przestrzeń mikro dronami, ledwie dotyka swego instrumentu, a może jedynie zbliża do niego dłonie. John i Eddie – to też już wiemy – stosunkowo bardziej aktywni na scenie, z kroplami hałasu na ustach. 10 minuta przynosi piękne, molekularne igraszki dźwiękowe, odrobinę w naszej ulubionej estetyce call & response. Gitara stawia hałaśliwe plamy, piano ma intrygująco zmutowane brzmienie. Recenzent znów zerka w stronę Prevosta i szuka ciekawostek dźwiękowych. Pomiędzy strunami gitary wiją się jadowite żmije, szmer niepokoju spowija, milczące nano preparacjami, akcesoria perkusjonalne. Zdaje się, że ten koncert jest w całym zestawie najspokojniejszy, także najbardziej zrównoważony emocjonalnie. Dźwięki Rowe’a i Prevosta ciekawie zlewają się w jeden potok elektroakustycznego małego zgiełku. Aktywność Tilbury’ego sprawia, iż to jego flanka pilnuje nieistniejącego rytmu narracji i from time to time niebanalnym rozwiązaniem wzbogaca ją. Siłą Rowe’a zdają się być jego pełne humoru, samplowane incydenty, które przy okazji sygnalizują nam, iż dotarliśmy do połowy koncertu.

Po ułamku sekundy ciszy, Tilbury wzbudza preparowane odgłosy w swym pudle rezonansowym. Gitara szumi, zbierając siły na nową ekspozycję. Tarcia i szmery z talerza. Moment delikatnej sonorystyki, który dobitnie zdobi całe nagranie. Akcja, reakcja, skupienie - mała gra drobnymi elementami. Rowe aktywizuje się i wchodzi w dobry dialog z pianistą. Obok siarczyste drony z talerza. Z klawiatury zaczynają płynąć zwinne dark akordy. Riposta Rowe’a odbywa się na trudnej dla ucha częstotliwości. W 35 minucie piękna, talerzowa ekspozycja Prevosta. Jakość koncertu rośnie z każdą sekundą. Nowe rozwiązania, intrygujące dźwięki, moc kreacji – zdaje się, że tego oczekiwaliśmy. Druga część koncertu spełnia już wszystkie nasze oczekiwania. Muzycy sprawiają wrażenie, jakby przypomnieli sobie, co zazwyczaj budowało jakość ich muzycznych spektakli – artystyczny minimalizm, umiejętność zawieszania dźwięków, stoicka maniera oczekiwania na wybrzmienie pojedynczych ekspozycji. Małe piano, skromny smyczek, gitara, która tli się na wolnym ogniu. Im dalej w lasy Trondheim, tym piękniej! Finał skrzy się ambientową kolorystyką, aurą onirycznej cierpliwości. Wszak piękno lubi rodzić się w bólach. Ostatnie 15 minut, to najbardziej wartościowy fragment całego trzypłytowego wydawnictwa. Minimalizm, to sól improwizacji ze znakiem AMM! Radykalna harmonia w gronie przyjaciół zostaje przypieczętowana! Ostatnie dźwięki toną w ciszy. Nie mogło być inaczej. 




*) tekst dostępny jest w tym miejscu

**) relacja dostępna w tym miejscu


wtorek, 21 sierpnia 2018

Agustí Fernández & Johannes Nästesjö! Like Listening With Your Fingertips!


Czas i miejsce zdarzenia: Inter Arts Center, Malmö, 12 września 2014.

Ludzie i przedmioty: Agustí Fernández – grand piano, Johannes Nästesjö – kontrabas.

Co gramy: muzyka swobodnie improwizowana.

Efekt finalny: 37 minut bez kilkunastu sekund nieprzerwanego ciągu dźwięków, zarejestrowanych na żywo. Wydane przez szwedzki Konvoj Records pod tytułem Like Listening With Your Fingertips, dostępne na rynku od końca maja br. Tytułem wykonawczym są personalia obu muzyków.




Przebieg wydarzeń/ wrażenia subiektywne:

Gwałtowne tarcia strun wewnątrz pudła rezonansowego wielkiego fortepianu. Tuż obok małe palce na gryfie kontrabasu. Spokojna rozbiegówka w mrocznej estetyce call & response. Agusti smaruje i poleruje, Johannes czeka zaś na przebieg wydarzeń, wtykając zwinne place pomiędzy ołowiane struny. Z czasem też zaczyna już tylko muskać struny, ślizgać się po nich z kocią zręcznością. Jest czujny, skoncentrowany, ma w głowie eksplozję pomysłów dramaturgicznych. Akustycznie błyskotliwa, skupiona walka z politurą strun, u obu muzyków istotnie intensywna. Od 6 minuty zaczyna też skutecznie działać zasada imitacji, a poziom komunikacji w duecie wchodzi na niebotyczny poziom i … do końca koncertu nic w tym zakresie nie ulegnie już zmianie.  Pierwsza eksplozja endorfin jest już udziałem recenzenta.

Od 8 minuty dynamika ekspozycji sytuacyjnie narasta. Temperatura właściwa strun przekroczyła już dopuszczalne normy przeciwpożarowe. Johannes chwyta bezczelnie za smyczek i zaczyna robić z niego dobry użytek. Agusti po uszy zanurzony w skrupulatnym piano prepare. What a Wonderful World! 12 minuta i niebanalna etiuda pod nazwą roboczą kind of piano percussion. Na smyku rośnie agresja. Mała orkiestra kameralna w swym epokowym dziele! Bogactwo fonii zdaje się rujnować nasze typowe postrzeganie fortepianu i kontrabasu. Od 15 minuty smyk czyni już same cuda, zupełnie zresztą samodzielnie. Po chwili powraca Agusti i kładzie dłonie bezpośrednio na klawiaturze fortepianu – pierwszy dziś raz! Ferria niepokojących dźwięków stawia nas na baczność. W 19 minucie kolejna zmiana scenariusza. Smyk ostrym zadziorem łamie kilka strun, ziejąc grozą na prawo i lewo. Och, ta siła niskich częstotliwości! Agusti liże klawisze, ledwie muska struny, a niebo akustyki staje się naszym udziałem. Po kilku minutach Katalończyk zostaje na moment zupełnie sam i gra tak niebywale delikatne, ale jednocześnie brudne, preparowane dźwięki, jakich chyba jeszcze nie słyszeliśmy w jego wykonaniu (baa, w czyimkolwiek wykonaniu!). Niebywały moment!

Johannes powraca do improwizacji, bijąc palcami w głuche pudło swojego wielkiego strunowca. Idealnie wkleja się w wyjątkowe pasaże pianisty. Tupot mew o pusty pokład! Akustyczny majstersztyk! W 27 minucie podwójna, perkusyjna ekspozycja. Dynamika nagrania rośnie, emocje skwierczą. Fortepian już uniósł się w powietrzu, drapieżny kontrabas uczyni to zapewne w każdej chwili. Orkiestra preparowanych dźwięków i niespodziewany walking kontrabasu – kolejny wyjątkowy moment tego nieprawdopodobnego koncertu! Na finał muzycy grają, zapewne z czystej przekory, bardziej typowe dla fortepianu i kontrabasu dźwięki. I także tym zaskakują publiczność i roześmianego od ucha do ucha recenzenta. Piano z klawisza, smyk zawieszony na samym dole kontrabasu. Tu nie ma straconych dźwięków. Na ostatniej prostej small fingertips na mokrych klawiszach, obok smyk zaplątany w nieparzyste struny. Wybitna płyta!


piątek, 17 sierpnia 2018

Kerbaj & Sehnaoui at Al Maslakh! The Best on the East of Eden!


Tak, zdecydowanie najlepszym wydawnictwem, poświęconym muzyce swobodnie improwizowanej, a ulokowanym historycznie i geograficzne najdalej na wschód od kapitalistycznego Edenu, jest libański Al Maslakh (po polsku Rzeźnia, po angielsku The Slaugtherhouse). Czytelnicy Trybuny wiedzą o tym zresztą doskonale. Na końcu dzisiejszego overview przypomnimy, kiedy taką wiedzę posiedli.

Wydawnictwo założone zostało kilkanaście lat temu przez Mazena Kerbaja, znakomitego trębacza i niebanalnego grafika. Tuż obok niego, ważną postacią artystyczną labelu jest Sharif Sehnaoui, gitarzysta, któremu na tych łamach poświeciliśmy już wiele ciepłych słów. Zgodnie z mottem, Al Maslakh, to UFO, stworzone po to, by publikować rzeczy niepublikowane na libańskiej scenie muzycznej.

Ta historia w zasadzie zaczyna się od koncertu na trąbkę solo, poczynionego przez Kerbaja … na balkonie własnego mieszkania w Bejrucie. Być może nie byłoby to niczym nadzwyczajnym, gdyby nie fakt, iż działo się w trakcie nalotu bombowego wojsk izraelskich, podczas kolejnej wojny, jak wybuchała tam w połowie ubiegłej dekady, jak zawsze z tych samych powodów, mając jak zawsze, tych samych prowodyrów. Koniecznie odsyłam wszystkich do doskonałego wywiadu z Kerbajem (link na końcu tekstu). Tamże okazja do poznania szczegółów tego niezwykłego koncertu.

Wróćmy wszakże do katalogu Al Maslakh. Menu na dziś: w pierwszej kolejności omówimy trzy najnowsze płyty. Potem sięgniemy po pięć nieco starszych, omawiając je – tak, tak! – w odwrotnej kolejności chronologicznej. Na koniec zaś wspomnimy o płytach, które były już recenzowane na tych łamach i nie tylko, zawsze jednak piórem Pana Redaktora.




"A" Trio & AMM ‎ AAMM (MSLKH 21, 2018)

Berlin, sierpień 2015, spotkanie koncertowe w St. Elisabeth Kirche, w ramach Daad’s Mikromusic Festival. Na scenie legenda brytyjskiego improve – AMM: John Tilbury – piano i Eddie Prevost – instrumenty perkusyjny, a wraz z nim „A” Trio, czyli Mazen Kerbaj na trąbce, Raed Yassin na kontrabasie i Sharif Sehnaoui na gitarze akustycznej. Reasumując… AAMM! Swobodna improwizacja (no cuts, no overdubbing, no use of electronics) w jednym fragmencie potrwa blisko 51 minut.

Improwizacja ma tytuł własny Unholy Elisabeth (Nieświęta Elżbieta), który pewnikiem nawiązuje do miejsca koncertu, jednakże w kontekście udziału muzyków ze Zjednoczonego Królestwa, zapewne sieje także ferment estetyczny.

Akord piana i drżenie wielkiego talerza – o tak, bez wątpienia jesteśmy na koncercie AMM! Po kilkudziesięciu sekundach o swym istnieniu na scenie przypominają także pozostali instrumentaliści, tkając od samego początku gęstą, libańską teksturę dźwięku – niski smyczek na kontrabasie, perkusyjne pałeczki na gryfie gitary elektrycznej i biały szum wprost z trąbki. Narracja płynie jak na koncertach AMM, ma jedynie ciężar właściwy na poziomie… AAMM – pięć dość różnorodnych źródeł dźwięku. Chłodna, szorstka brytyjskość napotyka na ciepły, dalekowschodni podmuch wiatru. Symbioza akustyczna pomiędzy elementami tej muzycznej układanki, w mgnieniu oka, staje się faktem niezbywalnym. Już przed 10 minutą, intensywność przekazu urasta do rangi, na razie skromnej, ale już eskalacji. Trąbka skwierczy niczym mały bombowiec, talerze piłują mury obronne, gryf kontrabasu grzmi i tupie nogami – jakże piękny to dramat! W komentarzu, po wybrzmieniu – minimalistyczny pasaż fortepianu i ornamenty gitary. Kolejną grozę sytuacyjną stymuluje smyczek przy wsparciu perkusjonalii. Wokół mnogość dźwięków, trudnych do rozszyfrowania w zakresie źródła pochodzenia. Całość po chwili łączy się w wielodron, który intensywnie drży i pomrukuje, by po chwili rozprysnąć mocą noworocznych fajerwerków (guitar & drums w jednych tylko dłoniach Sharifa!). Muzyka gęstnieje niskimi częstotliwościami jak napalm. Po wybuchu, znów moc kojących dźwięków od Tilbury’ego. W ognistych aktach samospalenia, trudno mu zaistnieć, czeka zatem na swój moment, gdy pozostali muzycy choć trochę ochłoną. Tu moment chill outu jest nieco dłuższy – zabawna melodyjka z kontrabasu, ciepły szum trąbki, kilka dodatkowych akordów z klawiatury.

W połowie koncertu natrafiamy na metaliczne tarcie metalu o metal. Z pewnością w tym procederze uczestniczy nie tylko Prevost i jego wielki talerz. Obok odgłos pudła rezonansowego fortepianu, wysokie alikwoty spod trąbki. Wszystko to, niczym kołyszące fale rzeki, która dawna wystąpiła już z brzegów. Narracja brnie w czasie, jak mantra. Fale muzycznych eskalacji przeplatają się z momentami zadumy i Tilbury’owskiej kameralistyki. Każda fala wznosząca iskrzy urodą i mnogością pomysłów na kreowanie dźwięków (tu w roli prowodyrów, każdorazowo libańska młodzież), każda opadająca - koi umysły, oliwi zmysły i filtruje narządy słuchu (wujostwo z Brytanii jest w tym niezastąpione!).  W 31 minucie kolejny docinek filmu noir. Tremolo kontrabasu, prychanie trąbki, struny w kipieli, muzyka grana jakby z przestrachu, skutkująca oceanem rezonansu – piękny fragment! Tuż potem królestwo zmutowanej trąbki w opętańczym tańcu, ale piano Johna potrafi uciszyć wszystkich. Niebywałe! Następna fala rodzi się na strunach, także na samym dnie trąbki. Hamowanie odbywa się w błyskotliwym klimacie free chamber, przy akompaniamencie flażoletów Sharifa. Finał koncertu jakby rodził się w bolach artystycznego chaosu. Trąbka brzmi jak saksofon, inne instrumenty ocierają się o siebie, wydając dziwne odgłosy, wszędzie wokół pulsujący rezonans! I cisza na sam koniec! Co za emocje!




Tony Elieh  It's Good To Die Every Now And Then (MSLKH 20, 2017)

Tunefork Studios, Bejrut, sierpień 2016. Elektryczna gitara basowa - Tony Elieh! Cztery epizody, mnóstwo dźwięków, na etapie produkcji z pewnością nie obowiązywało hasło no cuts, no overdubbing – łącznie 40 minut z sekundami.

Nuclear bass blast! Scena 1. Dron basowy, z mocny fuzzem, strzelisty, jednowymiarowy, mglisty i siarczysty background. Wszystko wyjątkowo sustained!, poddawane drobnym modyfikacjom i zmianom tonacji w rockowej estetyce. Z czasem tło zdaje się iskrzyć nieco dobitniej, podnosząc grozę sytuacji scenicznej. Na sam koniec słyszymy, że te dźwięki wydaje jednak jeden człowiek, który ma cztery struny (może pięć) i odrobinę prądu. Scena 2. Taniec płonącego wschodu, budowany na trzech, co najmniej płaszczyznach – lekki, niesfuzzowany tembr basu, gwałcony jest niskim beatem, niemal w manierze post-techno, a następnie zdobiony gitarowymi plamami z odrobiną psychodelicznego posmaku. Uwaga! Play It Loudly! Jakże ekscytujące! Scena 3. Drżenie, skwierczenie, brudny pogłos blue ambientowych mikrosprzężeń, który lepi się do dźwięków bazowych tej ekspozycji. Elektroakustyka z bombami! Strzeliste drony gitarowe, jak u Dirka Serriesa. Piękne! Na finał błyskotliwy rezonans, jakby z talerza. Scena 4. Puls, beat, odrobinę syntetyczny rytm - bass strongly plagged! Repetycja wielośladu, drobne permutacje, kombinacje, reklamacje. Rodzaj krautrocka w czasach elektroniki, trochę jak u Burnta Friedmanna. Na to wszystko wchodzi szum miasta, bełkot życia – sieje niepokój i zbiera żniwo. Gitarowo-elektroniczne drony budują nowe mury i zaraz je skruszą. Uwaga! to jednak tylko bas elektryczny! Nie dajmy się zwieść złudzeniu! Prawdziwa symfonia post-rock-electro-drone! It’s Good to Die! Doskonała płyta!




Neumann/ Sehnaoui/ Thieke/ Vorfeld ‎ Nashaz (MSLKH 19, 2016)

Wracamy do Berlina. Luty 2015 roku, miejsce zwane Ausland. Muzycy: Andrea Neumann – inside piano i mixing desk, Sharif Sehnaoui – gitara akustyczna, Michael Thieke – klarnet, Michael Vorfeld – instrumenty perkusyjne. Pięć odcinków z tytułami, ponad 57 minut.

Trzy dłuższe improwizacje i dwie miniatury. Intrygujące zderzenie, jakże symbiotyczne, wschodniej wrażliwości gitarowo-perkusjonalnej z europejską, chwilami twardą szkołą kameralistyki i sonorystyki. Narracja tkana drobnymi, małymi dźwiękami, toczona w estetyce daleko posuniętego minimalizmu, bazująca na skupieniu, artystycznej skromności, piękna wielobarwną, bogatą akustyką i odrobiną elektronicznego fermentu, uzyskiwanego dzięki użyciu stołu mikserskiego. Muzyka snuje się swobodnie, zdecydowanie bez pośpiechu. W pierwszym fragmencie bazą narracji zdaje się być to, co dzieje się na osi gitary i preparowanego kobiecymi rękoma piana. Wszakże wsparcie klarnetu i perkusjonalii jest doprawdy imponujące. To wystudzony tygiel, który potrafi jednak przejść w stan wrzenia, co czyni błyskotliwie w drugiej części pieśni otwarcia, która przy okazji jest tą zdecydowanie najdłuższą, zwieńczoną bystrym call and response. W trzeciej opowieści dużo dzieje się na pulpicie mixing desku, przez co cała improwizacja ma nieco inny, bardziej strzelisty i akustycznie groźniejszy wymiar. Tu kontrapunktem dla poczynań Andrei zdaje się być dobry drumming, a także groźne expose klarnetu. Po wybrzmieniu tego industrialnego ambarasu - jakby ciąg dalszy - sporo kojącego emocje, post-perkusyjnego ambientu i repetytywnego klarnetu. W piątej, finalnej pieśni, znów zmysły akustyki niosą nas w wysokie pasma tryskających endorfin. Jest call and response, trochę wschodniego transu generowanego pałeczkami na gryfie gitary (Sehnaoui - specjalność zakładu), trochę małych sprzężeń i moc dynamiki percussion. Tę wyśmienitą płytę uzupełniają dwie miniatury. Pierwsza ma klimat sonore in tunes, druga zaś stanowi gitarową ekspozycję, delikatnie tłumioną w środowisku elektroakustycznym.




"A" Trio  Music To Our Ears (MSLKH 14, 2012)

Tunefork Studios, Bejrut, wrzesień 2010. Znane nam już z tej opowieści „A” Trio (Mazen Kerbaj na trąbce, Raed Yassin na kontrabasie i Sharif Sehnaoui na gitarze akustycznej), tym razem w wersji saute - 4 improwizowane fragmenty, około 56 minut.

Świetna sposobność odnalezienia Libańczyków, a także ich zdolności do kreowania sytuacji sustained, bez wsparcia mistrzów gatunku spod znaku AMM. Tę opowieść konstytuuje przede wszystkim pieśń otwarcia, która trwa ponad 33 minuty i zwie się niezwykle dosadnie Textural Swing. Od startu dostajemy się pod panowanie drżącego kontrabasu, konwulsyjnej, dronowej trąbki i gitary, która gra niemal wszystkie możliwe dźwięki, jakkolwiek na ogół nie te, kojarzone z akustyczną jej wersją (Sharif zaczynał przygodę z muzyką od gry na perkusji, ten fakt silnie oddziaływuje do dziś na sposób, w jaki korzysta z gitary). Narracja dość szybko przybiera postać post-akustycznego industrialu – trwa, gęsta niczym olej. Sonorystyka perkusyjnej gitary i kontrabasu, pompa ssąco-tłocząca w trąbce. Oto muzyka, w percepcji której zdecydowanie przydaje się wyobraźnia. Cała masa drobnych dźwięków, których nie można przypisać konkretnemu instrumentowi (a pamiętamy, że gramy w stu procentach akustycznie!). Po 12 minucie pierwsze wytłumienie, gramy już spokojniej, na ogół wysokimi pasmami, drobinkami sonore, mikro preparacjami. Po 20 minucie powraca uśpiony kontrabas i zwołuje towarzystwo na kolejny marsz ku akustycznej doskonałości. Na finał utworu, muzycy czynią pętlę i wracają do upiornej estetyki, jaka towarzyszyła im na starcie Teksturalnego Swingu. Jakże błyskotliwe!

Płytę, która zawiera muzykę dla naszych uszu uzupełniają trzy krótsze improwizacje. Pierwsza z nich jest dość lekka, bardzo perkusyjna i uroczo bliskowschodnia estetycznie. Miód z trąbki na tle rytmicznego meta drummingu. Kolejna oparta jest na pulsacji gitary i trąbki, których dźwięki pęcznieją niczym kasza we wrzątku, a na samym końcu ta druga brzmi jak upalony saksofon. Finałowa część powraca do sonorystyki, pełna jest rezonujących strun, talerzy (?), a na ostatniej prostej puentuje ją salwa słodkiej gitary.




Sharif Sehnaoui ‎ Old And New Acoustics (MSLKH 11, 2010)

Bustros Palace, Bejrut, czerwiec 2009. One man show! Sharif Sehnaoui na gitarze akustycznej! Dwa odcinki, 41 minut z sekundami.

Oto i kolejny dowód rzeczowy na to, że gitara akustyczna winna być klasyfikowana do instrumentów perkusyjnych! Przynajmniej wówczas, gdy korzysta z niej Sharif!

Perkusjonalna, akustyczna opowieść, która budowana jest także w oparciu długie, dronowe pasaże, generowane na instrumencie w bliżej nieokreślony sposób. Drgania, rezonans, wrażenie polifonii w momentach bardziej dynamicznych. Orientalne bogactwo, akustyczny przepych. Moc wyobraźni, która zatraciła wszelkie granice. Dwie pałeczki, gryf gitary – tu cuda akustyczne czynią się niemal samoistnie. Majestatycznie, zmysłowo, temperamentnie – jakby rodzaj połamanej hinduskiej ragi. W okolicach 14 minuty (pierwsza pieśń trwa 33…), narracja delikatnie wyhamowuje, muzyk łapie oddech i rusza w kolejną drumming escape. Uroda nagrania tryska, eksploduje, wybucha… Po 25 minucie garść pętli, sprytnych repetycji, z odrobiną braku przyzwolenia na rzeczywistość zastaną. Drugi fragment nagrania jest bardziej … gitarowy – moc posuwistych ruchów dłoni, permanentny, koherentny taniec smoka. Trans, godny siły ducha doskonałego instrumentalisty, zostaje osiągnięty w mgnieniu oka.




Christine Sehnaoui/ Michel Waisvisz ‎ Shortwave (MSLKH 08, 2008)

Paryż, Groupe Recherche Musicale, październik i listopad 2006 roku. Christine Sehnaoui – saksofon altowy, Michel Waisvisz – elektronika sterowana dłońmi. 5 części, niespełna 50 minut.

Francuska saksofonistka – dziś pod panieńskim nazwiskiem Abdelnour – należy obecnie do grona najciekawszych, gorących, wciąż młodych i poszukujących instrumentalistów na starym kontynencie. Tu możemy poznać atrybuty jej sztuki improwizatorskiej z poprzedniej dekady, dodatkowo poczynionej w wyśmienitym towarzystwie jednego z pionierów brytyjskiej elektroakustyki, Michaela Waisvisza.

Głęboko zanurzony w sonorystyce saksofon altowy, budujący żmudne improwizacje na tle elektroakustycznej rzeki najprzeróżniejszych dźwięków, generowanych z komputera na żywo, za pomocą ruchu dłoni, które okablowane, stanowią jakby część urządzenia elektronicznego. Żywe łączy się tu z syntetycznym niemal dosłownie, na oczach widzów, bezpośrednio w ich uszach. W wielu momentach mamy problem, by w tej naturalnej symbiozie wskazać, który z muzyków odpowiada na dany dźwięk. Prawdziwe live electronics, prawdziwy saksofon w ustach prawdziwej kobiety. Od hałasu do podprogowej ciszy. Atak w opozycji do filigranowej, molekularnej ekspozycji, ledwie muskającej strukturę narracji, powierzchnię dźwięku.

To muzyka, który wymaga skupienia, która nie jest łatwa w odbiorze. W pobliżu ciszy zdaje się być oniryczna, nawet podejrzanie frywolna. Nie brakuje też incydentów, które bywają uciążliwe dla naszych uszu (szczególnie tych z komputera), nie na każdy dźwięk mamy tu pełną akceptację.  Jednak, gdy równowaga obu typów dźwięku zostaje zachowana, jakość improwizacji rośnie w oczach. Szczęśliwie dzieje się tak w wielu momentach tej intrygującej płyty. Być może całość jest odrobinę zbyt długa. Ta muzyka okrojona o kilkanaście minut, z pewnością osiągnęłaby status więcej niż bardzo dobrej. Nie sposób jednak nie wskazać szczególnie ekscytujących momentów – finał trzeciego fragmentu, gdy Christine sięga po drony z samego dna tuby, start kolejnego, pełnego subtelności szmerowo-szumiących, także kropelkowa narracja w tym samym fragmencie, czy pokrętna, zdekonstruowana melodyka całej części piątej.




Mawja ‎ Studio One (MSLKH 07, 2007)

Troy & Chicago, wrzesień 2005 roku. Trio Mawja w składzie: Vic Rawlings – wiolonczela, elektronika, Michael Bullock – kontrabas, elektronika, Mazen Kerbaj – trąbka. 6 fragmentów, pełna godzina zegarowa.

Oto i kolejna porcja niebanalnej, ale także niełatwej elektroakustyki w katalogu Al Maslakh. Twórcze zderzenie dwóch poważnych strunowców, permanentnie wspieranych elektroniką i trąbki, która wcale nie ma w planach szybowania po niebie na takim mega backgroundzie. Wręcz przeciwnie, także gra dużo dołów i permanentnie szuka punktów stycznych z dźwiękami generowanymi przez muzyków amerykańskich. A płyta ta ma wszystkie atuty, jak i wady nagrania umówionego powyżej. Jest nieco zbyt długa, sporo w niej momentów, gdy dyktat elektroniki jest niepodważalny, a foniczny radykalizm zbiera obfite żniwo. Z drugiej – momentów, gdyż żywe pięknie egzystuje przy delikatnym wsparciu syntetyki, absolutnie nie brakuje. Poszukajmy zatem takich przykładów.

W trzeciej części intensywność dolnego przekazu traci na sile. Kerbaj delikatnie, niemal powierzchniowo, dekonstruuje dźwięki, jakie na ogół wydaje jego instrument. Balansuje na granicy tego, ci zwykliśmy określać w ogóle mianem dźwięku – krzyki, szepty, szelesty, tarcia, … gwintowania. Niewątpliwie pomaga mu elektronika. W najdłuższym, czwartym, pojawia się niespodziewanie glos ludzki (…czwarty numer jest spokojny). Narracja snuje się leniwie, niczym w katalogu Another Timbre, rodzaj podróży w poszukiwaniu utraconego dźwięku. Kerbaj czerpie z samego dna instrumentu, a koledzy prychają czystą akustyką strun. W piątym, akcenty perkusjonalne na pudłach rezonansowych ciekawie dynamizują przekaz. Trąbka topi się we własnym pocie. Drobinki noise’u spływają muzykom po szyjach. W szóstym rodzaj plądrofonii, szum amplifikatora, może to feedback z kontrabasu. Opiłki dźwięków niosą się wraz z podmuchem wiatru. Niski dron gasi światło.




Michael Zerang  Cedarhead (MSLKH 06, 2007)

Grand Music Room of Bustros Palace, Bejrut, 3-14 kwietnia 2006 roku. Michael Zerang – perkusja, instrumenty perkusyjne, darbuka, Sharif Sehnaoui – gitara elektryczna (!), Mazen Kerbaj – trąbka, Raed Yassin – taśma, elektronika, Christine Sehnaoui – saksofon altowy, Chabrel Haber – gitara elektryczna, Jassem Hindi – elektronika, Bechir Saadé – ney. Łącznie 7 duetów, prawie 52 minuty.

Być może, to właśnie od tej płyty należałoby rozpocząć poznawanie katalogu Al Maslakh. Świetnie nam znany amerykański drummer Michael Zerang (przypomnijmy: z pochodzenia Asyryjczyk) gościł w połowie ubiegłej dekady z Bejrucie i nagrał doskonałe duety z lokalnymi muzykami. Wśród partnerów nie brakuje kluczowych postaci wytwórni, których poznaliśmy w poprzednich akapitach.

Zatem, jeśli szczegółowo czytaliśmy wcześniejsze omówienia, bez trudu potrafimy wyobrazić sobie, jak smakowite dźwięki zawierają duety Zeranga z Sehnaoui i Kerbajem. Pełne są wyrafinowanej sonorystyki, kipią emocjami i błyskotliwym drummingiem. Deliryczna gitara, trąbka u granic hałasu, u stóp ciszy, no i pustynna burza na tomach i werblach zestawu perkusyjnego. Duet z Yassinem przenosi nas do miasta, które tętni życiem, skomle z umęczenia i trwa wbrew wszelkim zasadom logiki. Rodzaj harsh electronic i moc sampli w zderzeniu z plemiennym bębnem obręczowym. Obsesyjne! Kolejny duet, to Christine i jej poszukujący saksofon altowy. Prawdziwa uczta sonore, z całusami z samych krawędzi werbla i wilgotnego ustnika. I znów gitara elektryczna, ale zupełnie w innej estetyce. Dużo elektroakustycznych zaskoczeń, Zerang w roli wodzireja, Haber raczej ilustratora. Szósty duet ponownie zrośnięty z elektroniką. Zgiełk, noise stapia się z bogatym percussion. Gęsta narracja, trochę przypominająca Muslimgauze’a, ale bez jego obłędnej rytmiki. Na finał lokalny instrument dęty i ponownie bęben obręczowy. Melodyka umierającego wschodu, który kładzie się do snu. Jakże urokliwe zwieńczenie wyśmienitej płyty!


****

Jak już wspominałem na wstępie, kilka płyt z katalogu Al Maslakh było już na tych łamach recenzowane.

Zatem, jeśli chcecie przypomnieć sobie doskonałą płytę Toma Chanta i Sharifa Sehnaoui Cloister (MSLKH 05, 2006), szukajcie recenzji w poniższym poście:


Płyty Rouba3i5 (MSLKH 02, 2005) i Ariha Brass Quartet (MSLKH18, 2015) zostały barwnie przybliżone Czytelnikom w tym akurat tekście:


Po krótką analizę krążka Live in Beirut (MSLK03, 2006) zapraszam do tego posta:


Na finał koniecznie przeczytajcie wywiad z Mazem Kerbajem!





wtorek, 14 sierpnia 2018

Evan Parker & Eddie Prevost! Tools ... and Toys Of Imagination!


Pisanie o koncertach, czy płytach takich artystów, jak Evan Parker i Eddie Prevost, samo w sobie bywa już diabelskim nadużyciem. Wszak biorąc pod uwagę, czego dokonali w muzyce, jak wyjątkowe nagrali płyty i jak niejednokrotnie samodzielnie zmieniali bieg europejskiej muzyki improwizowanej, ocenianie ich roboty tu i teraz (przede mną leży ich najnowsza płyta), wydaje się całkiem niestosowne, nieobyczajne i zwyczajnie bezczelne.

13 września 2017 roku, Warszawa, późny wieczór. Na scenie dwóch muzyków. Saksofon tenorowy po lewej, po prawej - wielki talerz i równie imponujący rozmiarami bęben basowy. Obok sterta przedmiotów do pocierania i wprawiania w drganie dwóch podstawowych instrumentów.

Jeśli rok temu, na żywo, koncert ten nie wprawił mnie w szczególny zachwyt, to niewątpliwie mój osobisty problem. Dziś, gdy słucham tej muzyki z płyty, przekonuję się o tym jeszcze dobitniej.




Godzina zegarowa improwizowanej medytacji dwóch facetów, który wiedzą o sobie wszystko, tyle samo wiedzą o swoich narzędziach pracy. Ich muzyka w duecie sprzed kilkunastu lat była bardziej motoryczna, silniej osadzona w idiomie free jazzu. Dziś jest właśnie medytacyjna. Prevost inaczej używa swojego muzycznego akcesorium. Jeśli wtedy był perkusistą, to teraz jest demiurgiem rezonansu. Jak mawia, gra wciąż te same dźwięki, sprawdza jedynie, czy mogłyby ze sobą rezonować w inny sposób niż dotychczas. Muzyka z tego koncertu niezwykle bliska jest estetyce współczesnego, dwuosobowego AMM. Muzyka, która trwa. Sustained Piece, by przywołać ideę Johna Stevensa.

Tools Of Imagination zdaje się być rytuałem somnambulicznego tańca z zamkniętymi oczyma. Także dla słuchacza bywa to sytuacja najbardziej komfortowa. Punktem wyjścia dla takiej improwizacji jest raczej sam środek ciszy, niż głębiny potencjalnego hałasu.

Saksofon tenorowy w stanie medytacyjnym. Bywa powolny, stawia ostrożnie krok za krokiem, bywa ekspresyjny i burzy ład improwizacji błyskotliwymi kaskadami dźwięków, realizowanych oczywiście na jednym oddechu. Po drugiej stronie majestat wielkiego talerza, który mimo preferowania ciszy, potrafi złowieszczo zagrzmieć. W 21 minucie doświadczamy prawdziwie istotnego zaiskrzenia. Pętla tenoru jest gęsta, talerz drży boskim niemal rezonansem. Kolejna jednooddechowa ucieczka Evana przy wtórze grzmiącego bębna, który zdaje się rezonować z każdym przedmiotem, znajdującym się w promieniu stu kilometrów.




Być może w trakcie koncertu, brakuje czasami elementu zaskoczenia, ale analiza przypadku wskazuje, iż nikt wśród obecnych nie oczekuje czegoś podobnego. Stymulatorem kreacji zdaje się tu być Eddie Prevost. Saksofonista czuje się bardziej odpowiedzialny za kontrolę poziomu ekspresji i czuwania na dramaturgią całości. W 46 minucie doświadczamy intrygującego szczytu aktywności muzyków – kolejna pętla tenoru płynie tym razem stosunkowo wysoko, w tle zaś żarzący się tygiel rezonujących talerzy ciągnie ku górze improwizację, a wraz z nią całą publiczność. Następujące zaraz potem, błyskotliwe, acz groźnie brzmiące wytłumienie, to już bez wątpienia akustyczny majstersztyk brytyjskich mistrzów. Na sam finał, zdaje się, że to Evan zachował więcej energii, dmie bowiem w swą tubę po sam sufit. Towarzyszy mu kolejna orgia talerzy.

Po burzy oklasków, muzycy zafundowali nam jeszcze bis. Eddie wziął do ręki pałeczki drummerskie i użył ich w bardziej konwencjonalny sposób. Przez chwilę poczuliśmy klimat ich starszych nagrań. Krótki, acz wartościowy encore nie znalazł się na płycie.





piątek, 10 sierpnia 2018

John Stevens & Frode Gjerstad! DETAIL’ed Love Story!


Trzecia część życia Stevensa

Jeśli blisko 30-letnie muzyczne życie Johna Stevensa chcielibyśmy podzielić na znaczące okresy, biorąc za kryterium podziału intensywność jego poszczególnych aktywności, to winniśmy wydzielić trzy takie interwały czasowe.

Budowanie idiomu europejskiej freely improvised music pod sztandarem Spontaneous Music Ensemble przypada na lata 1966-1974. Kolejny okres to znaczące zaangażowanie sił i środków w eksplorację free jazzu/ jazzu, korzystającego z instrumentów elektrycznych (John Stevens’Away, 1975-1981). Wreszcie ostatni z okresów, przypadający na lata 1981-1994, gdy John mnóstwo czasu poświęcał na muzykowanie ze swoim wielkim przyjacielem z Norwegii, Frode Gjerstadem *).

Dwa pierwsze okresy zostały już dokładnie omówione na Trybunie. Dziś czas najwyższy na dobitne podsumowanie współpracy z Frode, w szczególności ich wspólnego muzykowania pod szyldem Detail.



  
Najpierw fakty, albowiem diabeł tkwi w… szczegółach (in Detail)

Grudzień 1981: W Polsce dzieci nie idą do szkoły, bo pan w czarnych okularach ogłasza, że mamy wojnę. A do dalekiego Stavanger, także z perspektywy Londynu, na zaproszenie młodego saksofonisty Frode Gjerstada, przybywa znamienity brytyjski perkusista, kompozytor i improwizator John Stevens. Do lokalnego Jazzklubb zabierają ze sobą keybordzistę Eivina One Pedersena, stałego jazzowego kompana Frode’ego. Grają dynamiczny koncert, który uzupełniony o nagrania odsłuchowe z dnia poprzedniego, Frode wydaje na dwóch kasetach, w swoim raczkującym Circulasione Totale (cztery improwizowane fragmenty, trwające blisko 110 minut, nr katalogowy 004-005), jako Gjerstad/ Pedersen/ Stevens X-mas Cards Vols 1 i 2. Tak, święta niechybnie za pasem. Panowie czują dużą chemię i postanawiają kontynuować współpracę. John proponuje dołączyć do składu basistę. Na pytanie Frode’ego, czy ma kogoś konkretnego na myśli, John odpowiada: Tak, weźmy najlepszego – Johnny’ego Dyani!

Marzec 1982: Stevens ponownie przylatuje do Norwegii, a wraz z nim także Dyani. W kwartecie muzycy rejestrują bez oklasków grupową improwizację. Materiał trafia na kasetę pod tytułem Detail (Circulasione Totale 006). Od tego moment tytuł ten staje się już stałą nazwą grupy. Wbrew temu, co stanowi opis płyty Detail At Club 7 (Not Two Records, 2017), jakoby nagrania tam zamieszczone, powstały we wrześniu 1982 roku, to właśnie marcowe nagrania z w/w kasety trafiły na CD wydany w Polsce.




Październik 1982: Detail planują krótką trasę po Norwegii. Na pierwszy koncert nie dolatuje jednak kontrabasista, zatem grupa występuje w składzie trzyosobowym (miejsce zdarzenia: Henie-Onstad Art Centre). Nagranie przeleży się na najwyższej półce domowego archiwum Frode’ego. Dopiero po ponad trzydziestu latach trafi na CD i zostanie wydane jako First Detail (Rune Grammofon, 2015). Trasa trwa w najlepsze, ale w przeddzień zaplanowanej, pierwszej studyjnej rejestracji, z grupy postanawia odejść Eivin. W dniu 11 października, Detail już jako trio, rejestruje w Staccato Studios w Stavanger obszerny materiał, który ostatecznie trafi na kilka wydawnictw. Utwory Backwards and Forwards oraz Forwards and Backwards zostają wydane przez Impetus Records jako Backwards and Forwards (z podtytułem, nomen omen,  First Detail, LP 1983, CD 2000). Kompozycja/ improwizacja w dwóch częściach Okhela, To Make a Fire trafia na czarny krążek wydany przez Affinity (1984).  Z tego dnia pochodzą też utwory, które na kasecie ukazują się w Circulasione Totale jako Detail Trio (nr 007). Nie udało mi się ustalić, czy materiał wydany na kasecie zawiera nagrania, upublicznione później na w/w winylach.

Luty 1983: nieprzypadkowe spotkanie tria Detail w Jazzklubb w Stavanger, Frode rejestruje i wydaje na kasecie pod tytułem Let’s Go (Circulasione Totale, nr 008). Zawiera ponad godzinny, improwizowany materiał podzielony na dwie części. Już w bieżącym 2018 roku, ukazuje się płyta Detail 1983, która zawiera nagranie koncertowe poczynione dokładnie tego samego dnia. Zawiera cztery części, także około godzinny materiał. Prawdopodobnie mówimy o tym samym wydarzeniu, choć współczesne CD wskazuje na inne miejsce koncertu – Red Seahouses. Dodajmy, iż na kasecie Circulasione Totale pod numerem 015 ukazuje się także wydawnictwo Detail 1,2,3,4, które zawiera – prawdopodobnie – rejestracje z kilku koncertów grupy z lat 1982/83, poczynione jeszcze w kwartecie (czyli z Pedersenem).

Wrzesień 1983: Stevens i Gjerstad najpierw grają kwartetowy koncert w Paryżu (pomagają im Paul Rutherford i Nick Stephens). Potem – dla potrzeb publicznego radia norweskiego – nagrywają w Oslo koncert jako A Consert (A Concert?), w którym towarzyszy im znów Rutherford, a także na basach – Barry Guy i John Dyani (materiał trafia na kasetę Circulasione 011 – blisko 80 minut muzyki). Kilka dni później – już w domu, w Stavanger – dochodzi do pierwszej rejestracji formacji Accent, gdzie Johnowi i Frodemu towarzyszy Nick Stephens na elektrycznym basie i na gitarze z prądem Rudy Garred (kaseta Accent, Circulasione Totale, 010). To ostatnie spotkanie uznać możemy za symboliczny moment powstania Circulasione Totale Orchestra, bo to właśnie z tego kwartetu wyłoni się później, nagrywająca do dziś, ta wspaniała załoga Frode’go.

Marzec 1984: Jazzklubb w Stavanger. Na scenie duet – Frode i John. Cztery fragmenty koncertowe Suite Elma trafiają na kasetę Circulasione (80 minut, nr 012). Po dwunastu latach, na CD wydaje ten materiał Impetus, jako John Stevens & Frode Gjerstad Sunshine (okrojony o kilkanaście minut – zapewne ze względów akustycznych - w stosunku do edycji kasetowej).

Listopad 1984: Kolejne spotkanie elektrycznego zespołu naszych bohaterów – Accent rejestruje materiał studyjny w Stavanger, na potrzeby radiowe. Na kasecie Frode daje temu tytuł In Off (Circulasione Totale, 014).

Maj 1985: Detail tradycyjnie koncertuje w Stavanger. Na scenie w kable zaplątuje się pewna niewiasta. Jej delikatne wokalizy uroczo wkręcają się w zwoje kolektywnych improwizacji tria. Frode, wydając 20-minutowy fragment tego koncertu jako suplement do kompaktowej reedycji Backwards and Forwards, nie może sobie przypomnieć jej imienia. Uważny detektyw Wilson, twórca wspaniałej dyskografii Johna Stevensa, którą każdorazowo wspieram się, kreśląc jego muzyczne dzieje, ustala, iż rzeczona niewiasta miała na imię Suzanne. Głębokie pokłady pamięci Frode’ego wskazują, iż w ten majowy czas grupa rejestruje także materiał studyjny, ale dokładnych szczegółów brak. Dodatkowo, wykorzystując okoliczności wiosennego pobytu w dalekiej Norwegii, w kontekście braku wolnego czasu Frode’ego, Stevens i Dyani koncertują ze Steve’m Lacy i Mishą Mengelbergiem w kwartecie, a także z Johnem Surmanem w trio.




Marzec 1986: Frode chyba w tamtych czasach nie przepadał za podróżami, bo jeśli Detail gra koncert, to wiadomo, że w Norwegii. Tym razem Oslo i znane już nam centrum sztuki Henie-Onstad. Materiał - Ness Part 1 i Part 2 – skwapliwie zarejestrowano i trafia on na pierwszy krążek w dwupłytowym zestawie Ness (Impetus, 1986).

Czerwiec/lipiec 1986: John Stevens zaprasza na koncerty do Europy doskonałego, amerykańskiego trębacza Bobby’ego Bradforda (z którym jeszcze w latach 70. popełnił nie jedną płytę). Organizuje trasę, a także rezerwuje studia nagraniowe. Ostatniego dnia czerwca Detail w kwartecie gra pierwszy koncert w Londynie (uwaga! czyli jednak Frode musiał wsiąść do samolotu!). Dzień później, także w Londynie, powstaje materiał studyjny w postaci czterech utworów, które zapełnią drugi krążek zestawu Ness. Do dwóch z nich doproszeni zostają Harry Beckett (tr) i Courtney Pine (ts/fl/bcl), powodując, iż przez moment Detail staje się sekstetem. Po 24 godzinach – uff! co za tempo! – kolejna okoliczność studyjna, tym razem w Cambridge. Kompozycja/ improwizacja Way It Goes/ Dance Of The Soul – dwuczęściowa – ląduje na czarnym krążku o takimż tytule (Impetus, 1988). Zauważmy, że oba krążki firmowane są nazwą Detail Plus. Ale to nie koniec tego wątku! W cztery dni po spotkaniu w Cambridge, kwartetowy Detail gra koncert na Bracknell Jazz Festival. Koncert zmyślnie nagrano i Frode wydaje go po kilku latach na CD, pod tytułem In Time Was (Circulasione Totale, 1990). Na krążek trafia niewiele ponad trzy kwadranse muzyki. Koncert był dłuższy, niestety ostatnia część została źle zarejestrowana (awaria rekordera) i do upublicznienia nadaje się ledwie ośmiominutowy fragment. W cztery miesiące później umiera Johnny Dyani. Detail w swej pierwotnej formie przestaje istnieć

Październik 1987: Staccato Studio w Stavanger staje się miejscem, w którym zarejestrowana zostaje pierwsza płyta Circulasione Totale Orchestra. Dziesięć niedługich kompozycji dostaje się w ręce dziesięciu muzyków, a efekt fonograficzny wyposażony zostaje w tytuł Accent – Jazz Out Of Norway (Odin, CD 1988), czym w oczywisty sposób nawiązuje do kwartetowej, elektrycznej formacji Johna i Frode’ego, o której już dziś dwukrotnie wspominaliśmy. W składzie orkiestry odnajdujemy m.in. Eivina One Pedersena.

Wrzesień 1988: na plakaty koncertowe wraca Detail! Znów w Londynie gości Bobby Bradford. Miejsce opuszczone przez Dyani’ego zajmuje doskonale nam znany kontrabasista amerykański (ale rezydent Europy) – Kent Carter. Detail gra zatem koncert (koncerty?) w kwartecie, jednak bez efektów fonograficznych (w klubie Bass Clef).

Maj 1989: Detail znów przyjmuję formę kwartetu. Tym razem jednak czwartym muzykiem zostaje skrzypek amerykański, Billy Bang. Na potrzeby radia norweskiego postaje półgodzinny materiał (w trzech częściach), który trafi potem na kompaktowy krążek Less More (Circulasione Totale, 1991).

Styczeń 1990: Gjerstad i Carter nagrywają niespełna pięciominutowy duet, który także trafi na w/w wydawnictwo.




Październik 1990: Stavanger po raz kolejny gości Detail. Powstaje stosunkowo obszerny materiał. Blisko 20-minutowy fragment większej całości X-mas Cards II & III (tytuł nawiązuje do pierwszego spotkania Detail z 1982r.!) ostatecznie domyka krążek Less More. Aż dziewięć innych, krótszych fragmentów (być także z innych sesji), nie dostępuje zaszczytu publikacji i zapewne do dziś zalega w domowym archiwum Frode’ego. Przy okazji tej bytności w Norwegii, dzień wcześniej, John i Kent nagrywają dla radia w kwartecie z lokalnymi muzykami (tp + as).

Kwiecień 1991: Na potrzeby norweskiej telewizji powstaje 30 minutowy film o Zespole, zawierający fragmenty koncertu i wywiad z muzykami. Film pokazała lokalna telewizja, a kilka lat później upubliczniony został także w Anglii, w trakcie koncertu memoriałowego po śmierci Johna.

Czerwiec 1991: Do Londynu przybywa Bobby Bradford i spędza z Detail kilkanaście dni. Obok kilku koncertów w Londynie – Beck Theatre, Albany, Community Music House i Drayton Court Hotel – grupa rejestruje materiał studyjny na płytę. Powstaje dziewięć fragmentów muzycznych (łącznie ponad 2 godziny muzyki!), które nazwano roboczo In Order Of Appearance (pięć utworów w trio, bez Gjerstada, trzy w kwartecie i jeden w duecie sax-kornet). John był dogadany z jakimś wydawcą (nie znamy szczegółów), niestety do dziś nagranie to nie zostało upublicznione.

Październik 1992: John Stevens i Derek Bailey przybywają na kilka koncertów do Norwegii. Występ w Trondheim (jako trio, tym trzecim oczywiście Gjerstad), z uwagi na jakość dźwiękową rejestracji, nie nadaje się do wydania. Bardziej udany akustycznie okazuje się występ w Stavanger, który po blisko dekadzie ujrzy światło dzienne jako Hello, Goodbye (Emanem Records, 2000). O krążku tym pisałem na Trybunie przy okazji omawiania muzycznych spotkań Stevensa i Baileya.

Czerwiec 1993: Na okoliczność występu na żywo w norweskim radiu, Detail formuje się w kwartet (na gitarze elektrycznej Pierre Dorge). Miejsce przechowywania prawie 70-minutowego zapisu koncertu nie jest znane.

Kwiecień/ Maj 1994: Stevens spędza kilka dni chłodnej, acz słonecznej wiosny u przyjaciela w Stavanger. Najpierw rejestrują kilka duetów w domu rodziców Frode’ego (Sande Duos). Po ponad dekadzie trafią one na srebrny krążek Keep On Playing (FMR Records, 2005). W dwa dni potem do duetu dołącza Kent Carter i jako Detail grają swój ostatni koncert. Ma on miejsce w Cafe Sting, w Stavanger. Cztery fragmenty trafią na CD Last Detail – Live At Cafe Sting (Cadence Jazz Records, 1996). Rok później, Frode i Kent (z oczywistych względów juz bez Johna) nagrywają skromny duet On Their Own, który uzupełni w/w wydawnictwo. Historia Detail definitywnie dobiega końca.

17 czerwca 1994: W Londynie odbywa się skromny koncert pod plakatowym szyldem John Stevens and Friends. Gra sekstet muzyków, a wśród nich Frode Gjerstad. Powstałe nagranie przybiera tytuł Beggars Can’t Be Choosers (Biedacy nie mogą być wybrani).To ostatnie spotkanie wielkich przyjaciół. W niespełna trzy miesiące po tym wydarzeniu, prawdopodobnie w wyniku ataku serca, w wieku 54 lat, nagle umiera John Stevens.


First or not the first, that’s a question

Dziś, blisko 24 lata po śmierci Johna Stevensa, wiemy już, iż najstarszym, dostępnym publicznie nagraniem Detail jest koncert At Club 7, nie zaś wydany kilka lat temu First Detail, ani tym bardziej wydany jeszcze za życia formacji LP/CD Backwards & Forwards – First Detail.




Koncert z Oslo prezentuje grupę w składzie kwartetowym, zatem tym pierwotnym, zamierzonym przez Johna i Frode. To doskonały przykład prawdziwie jazzowej muzyki opartej na improwizacji, niebazującej zaś na gotowym, skomponowanym materiale. Improwizacje rozwijają się bardzo swobodnie, chwilami wręcz nieśpiesznie, choć bez trudu potrafią złapać free jazzowy drive i zagotować głowę każdego słuchacza. To muzyka, która nie stroni także od motorycznego swingowania, które nadaje improwizacjom każdego z członków kwartetu niezwykle zwinnego flow. Bogaty arsenał artystycznych środków wyrazu dostarcza Gjerstad, który gra tu na saksofonie sopranowym, tenorowym i klarnecie basowym, którym zresztą zaczyna cały koncert. Doskonale w tej formule odnajduje się Eivin One Pedersen, który korzysta głównie z akustycznego piana i zdolny jest czynić niemal cuda, często uciekając się nawet do klasycyzujących grepsów. Na krótki moment sięga także po electric piano i sieje zdrowy ferment w trakcie czwartej części występu (cały koncert stanowi wszakże nieprzerwany ciąg dźwięków, co jest regułą, jeśli chodzi o publiczne występy Detail). Mistrzem ceremonii w kwartecie pozostaje jednak Johnny Dyani, który na silnie amplifikowanym kontrabasie (czasami brzmi jak gitara basowa) rozdaje karty, wyznacza cele, egzekwuje pomysły dramaturgiczne. Jest w ciągłym ruchu, w każdym momencie ma pomysł na zmianę przebiegu improwizacji. Sam John Stevens, który w kilkunastoletniej historii Detail zawsze korzystał z jazzowego, pełnego zestawu perkusyjnego, czyni to rolę wiecznego obserwatora, pilnuje porządku rytmicznego, rzadziej wychodzi przed szereg z solowymi ekspozycjami. Muzyka kwartetu opiera się na doskonałej komunikacji, intuicyjnej wręcz kooperacji, co stanowi zresztą przywarę wszystkich układów personalnych z udziałem Johna Stevensa. Koncert z Club 7 jest niezwykle dynamiczny, pełen emocji, tryska indywidualnymi popisami instrumentalistów. Z perspektywy współczesnej, to jedno z najlepszych nagrań Detail.




Nieco inny charakter ma koncert Detail, który z uwagi na problemy komunikacyjne Dyani’ego, na pierwszy dzień trasy koncertowej w październiku 1982 roku, redukuje się do tria. Efekty słyszymy na krążku First Detail, który zawiera trzy długie, rozbudowane improwizacje. Free jazzowy flow grupy, tu pozbawionej kontrabasu Dyani’ego, ulega delikatnemu rozmyciu. Muzyka zdaje się być bardziej abstrakcyjna, wolna od prostych skojarzeń narracyjnych. Muzyka z udziałem fortepianu, który wykazuje jeszcze silniejsze ciągoty ku kameralistyce. Zresztą Pedersen – konwulsyjnie aktywny w trakcie całego koncertu, nie milknie choćby na moment – sięga także po piano elektryczne (niekiedy brzmi jak hammond), którym potrafi nadać basowy groove całej narracji (choćby w 8 minucie pierwszej części). W trakcie drugiej części zdaje się grać nawet na obu instrumentach jednocześnie. Tymczasem bogate instrumentarium Gjerstada zostaje poszerzone o saksofon altowy. W trzecim odcinku sięga on także po klarnet basowy, podczas gdy gra Pedersena nabiera minimalistycznych cech, a towarzyszy jej gęsty, choć nie natarczywy drumming Stevensa. Muzyka żyje, pulsuje, choćby na moment nie tracąc ognia. Finał koncertu zdobi kompulsywna ekspozycja Frode na saksofonie sopranowym.


Magic Trio

Historię fonograficzną Detail w pierwszej odsłonie trzyosobowej (zatem z Dyani’m) otwiera studyjna rejestracja Backwards & Forwards, z podtytułem First Detail (bezwzględnie to bowiem ich pierwsza płyta, jaka ukazała się na rynku – dokładnie 35 lat temu) **)




Oś narracji tej edycji Detail niemal każdorazowo zasadza się na amplifikowanym kontrabasie. Dyani rozwija improwizację powoli, niezwykle starannie. Tu, pierwszy bardziej dynamiczny akcent z silną sugestią rytmiczną, puszcza w obieg dopiero w okolicach 10 minuty. Zachowanie Johna i Frode świetnie koresponduje z poczynaniami kontrabasisty. To trio ma dużo czasu na budowanie swobodnej improwizacji. Jest głęboko osadzone w estetyce free jazzowej, choć w sposobie gry, metodach komunikacji, bardzo przypomina Spontaneous Music Ensemble. Każdy z muzyków odnajduje moment na solową ekspozycję, która na ogół realizuje się przy wsparciu jednego z partnerów (choćby piękny pasus kontrabasu przy akompaniamencie perkusji w 8 minucie pierwszej części). Wiele fragmentów tej płyty, to właśnie popisy sekcji bass & drums. Frode często schodzi na dalszy plan, jakby kreowanie podziwu dla dokonań kolegów było niego ważniejsze od własnego grania (przy okazji – norweski saksofonista gra tu na tenorze i sopranie).

Edycja CD Backwards and Forwards uzupełniona została o fragment młodszego o dwa lata koncertu (Detail 1985). Zawiera gęstą, sążnistą, wręcz narowistą improwizację. Muzycy spotkali się po dwóch latach przerwy i słuchać w ich grze, jak bardzo za sobą tęsknili. Na tym nagraniu żaden dźwięk nie pozostaje bez komentarza współpartnerów. W roli serwującego gromy, oczywiście Dyani! Frode gra głównie na sopranie (to wszak ulubiony dęciak Johna w swobodnej improwizacji). Niespodziewanie w 9 minucie koncertu do gry podłącza się nieznana niewiasta z publiczności. Snuje smakowite wokalizy, które interesująco konweniują z improwizacjami tria. W momencie, gdy muzyka tria/ kwartetu (?) jeszcze bardziej się zazębia, nagranie zostaje wyciszone.




Dokładnie tego samego dnia, w którym postawało nagranie Backwards and Forwards, trio rejestruje kolejny materiał, w tym samym zresztą miejscu. Trafia on rok później na czarny krążek Okhela, To Make A Fire.

To nagranie zaczyna się niemal identycznie, jak poprzednie. Introdukcja Dyani’ego jest rozbudowana, spokojna, wręcz majestatyczna, w jeszcze bardziej minimalistycznej stylistyce. Stevens i Gjerstad wchodzą dopiero w 4 minucie. Znów dostajemy jazzowe atrybuty podane w konwencji swobodnej improwizacji, bliskiej estetyce SME (w okolicach 9-10 minuty całkiem bystre call and response!). Tu rytm i energia stają się udziałem muzyków dopiero po kwadransie. Dużo sopranu, sporo swingu spod full drumsetu i kontrabas, który tyczy szlak narracji. Ten ostatni nie milknie nawet na moment, ten drugi gra prawie zawsze, saksofonista zaś często schodzi na plan dalszy – oto konwencja twórcza Detail w październiku 1982 roku. W drugiej części płyty odnajdujemy spory odcinek wypełniony całkiem solową ekspozycją Stevensa. Po nim doskonały epizod Frode’ego i ostatni dźwięk, który należy oczywiście do kontrabasisty.




Detail 1983, to koncert, który chronologicznie jest dalszym ciągiem opowieści o magicznym trio. Cztery improwizacje, ponad 70 minut muzyki i emocje, które sięgają zenitu. Edytorsko, najmłodsza płyta, wydana w roku bieżącym, pewniak na podsumowanie 2018 roku w kategorii reedycja.

Koncert dokumentujący pierwszą trzyosobową trasę Detail po Norwegii. Zaczyna go … bluesowa ballada, eksponująca saksofon tenorowy i kontrabas. Dyani jak zwykle dużo kreuje, ale zdaje się, że dziś to John stawiać będzie pieczęcie mistrza. Wraz ze wzrostem dynamiki koncertu, rośnie nasz zachwyt nad grą sekcji, dzięki której alt rysuje urocze pętle bez pudła. Gdy Norweg sięgnie po sopran, swinguje niczym rozbudzony Steve Lacy. Imponująca ekspozycja free w pełnym galopie! W trzecim odcinku kolejna porcja popisowego drums & bass. W czwartym zaś błyskotliwy duet, pełen pokrętnej sonorystyki – zdrowy dęciak i rozgrzany smyczek na gryfie kontrabasu. Stevens podłącza się na kornecie w ramach dosadnego komentarza. Muzycy schodzą na poziom ciszy. Bardzo nietypowy dla Detail fragment, czyniony niemal w estetyce free chamber. Po 8 minucie Dyani daje sygnał pizzicato i załoga rusza w podróż na złamanie karku, w klimatach ognistego free. Pod stopą Stevensa mnóstwo swingowej swobody.

Ostatnie upublicznione nagranie Stevensa, Gjerstada i Dyani’ego w trio odnajdziemy na pierwszym krążku podwójnego winyla Ness. Mamy wczesną wiosnę 1986 roku i muzycy spotykają się na koncercie w Oslo.




Tym razem stosowne intro czynione jest zarówno przez kontrabasistę, jak i perkusistę. Muzycy bez zbędnej zwłoki łapią rytm i sobie tylko znaną melodykę improwizacji. Frode zabiera na występ jedynie saksofon tenorowy i dość szybko robi z niego sonorystyczny użytek (Dyani pomaga mu smyczkiem). Kolejna swobodna, nieśpieszna improwizacja, trochę w klimacie dotychczasowych, studyjnych ekspozycji. Leniwie, acz tanecznie! W połowie strony zmysłowe expose Dyani’ego w niemal barokowej estetyce. A na finał strony mała niespodzianka – duet sax and drums, rzadki przypadek w historii formacji. Druga strona opowieści także toczy się niezwykle swobodnie, niezobowiązująco, raczej bez free jazzowego pazura. Sporo momentów godnych podkreślenia - choćby piękna wypowiedź tenoru tuż po starcie, czy intrygująca zabawa … kamieniami po 15 minucie w wykonaniu kontrabasisty. Stevens skupia się na small drummingu i zdecydowanie nie ma presji ostatniego samolotu do domu. Na ostatniej prostej wyśmienite pasaże kontrabasu, przy wsparciu jazzowego bębnienia i szumiącej tuby tenoru. Istotnie balladowe free improve!


Czwarty do brydża

Choć rozpoczynamy kolejny rozdział naszej historii miłosnej, pozostajemy na płycie Ness.  Drugi krążek w tym podwójnym zestawie winylowym wypełniają nagrania formacji określonej jako Detail Plus. Do trójki naszych bohaterów – w jednym z londyńskich studiów nagraniowych - dołącza bowiem amerykański kornecista Bobby Bradford (kompan Stevensa jeszcze z pierwszej połowy lat 70. – pamiętamy doskonałe nagrania Spontaneous Music Ensemble z jego udziałem). We fragmencie tej sesji uczestniczą także muzycy lokalni – Harry Beckett na trąbce i Courtney Pine na saksofonie tenorowym, flecie i klarnecie basowym.

Na krążek trafiają dwa utwory nagrane w sekstecie (obie, to kompozycje autorstwa Stevensa) i dwa w kwartecie (podpisują się pod nimi wszyscy muzycy). Muzyka tej części Ness iskrzy jazzem. Znajdujemy tu zgrabne, pełne werwy, melodyjne tematy, nie brakuje wyśmienitych popisów solowych, eksplodujących prawdziwie wyzwolonymi emocjami (dotyczy każdego z muzyków!). Sekstetowe kompozycje Johna mają marszowe tempo i toną w molowej tonacji, dając muzykom bazę do pięknych, nierzadko przesyconych dojmującym smutkiem, ekspozycji solowych. Muzyka nie jest jednak spokojna, czy nostalgiczna, kipi bowiem energią, buzuje poziomem wzajemnej kooperacji. Piękne, dysharmoniczne… jazzowe harmonie z niewyczerpalnymi zasobami swingu w nogach i rękach sekcji rytmicznej! Nagrania kwartetowe są bardziej dynamicznie, jeszcze bardziej nasycone istotnie free jazzową ekspresją. Doskonałą robotę, jak zwykle, wykonuje Dyani, który nadaje rytm, trzyma szkielet dramaturgiczny intensywnie podawanych tematów. Ta muzyka przypomina swą motoryką nagrania tria Stevensa z Trevorem Wattsem i Barry Guy’em o dekadę wcześniejsze (choćby płyta No Fear).  Taniec, trans i kapitalne ekspozycje kornetu Bradforda i tenoru Gjerstada.




Po niepełnej dobie kwartet Detail (Bradford zostaje w Anglii na dłużej, muzycy dużo koncertują) znów ląduje w studiu nagraniowym, by zarejestrować materiał, który trafia po pewnym czasie na czarny krążek Way It Goes/ Dance Of the Soul.

Muzyka zdaje się mieć ten sam stelaż kompozycyjny, co dzień wcześniej. Dynamiczny drive, zwiewna melodyka. Pełnogatunkowy straight ahead jazz z eksplozjami free w trakcie solowych ekspozycji kornetu, tenoru, amplifikowanego kontrabasu i błyskotliwie synkopującej perkusji. Druga strona zaczyna się znacznie spokojniej. Pierwsze słowo należy do duetu Stevens - Bradford (prawdziwe zaproszenie do tanga!), drugie zaś do duetu Gjerstad - Dyani, a finałem tej rozgrywki okazuje się krwista, free jazzowa galopada. W okolicach 8 minuty zaczyna się jakby inny utwór (doklejka studyjna, wszystko wszakże w ramach jednego traku). Smyczek, skupiony drumming, sonorystyka w tubach. Po kilku minutach, zaplątany na gryfie kontrabasu rytm zaczyna kierować kwartet ku finałowej prostej. A duch Alberta Aylera czuwa nad wszystkim.

Koncertową dokumentację pobytu Bradforda w Anglii 32 lata temu, i muzykowania z Detail, zawiera CD In Time Was. Ponad trzy kwadransie jakże konkretnej porcji rasowego free jazzu wprost z Bracknell Jazz Festival.




Energetyczny niczym żywe srebro Dyani na coraz mocniej amplifikowanym kontrabasie, mistrz techniki, wirtuoz kreacji, pełen temperamentu Bradford, lekko wycofany, ale zabójczo skuteczny Gjerstad, no i Stevens, czyli dynamiczny puls, synkopa, garście ulotnego swingu – oto kwartetowy Detail w wersji z oklaskami. Tu znów słowo jazz odmieniamy przez wszystkie przypadki. Pod palcami Dyani’ego buzuje ogień, rwie kolegów do biegu, niczym rumak na luźnej uprzęży. Ma moc afrykańskiego dziedzictwa zaszytą w samym środku serca. Zdaje się być w życiowej formie, jaka zatem szkoda, że to bodaj ostatnie nagranie w jego zbyt krótkim życiu. Na koncercie odnajdujemy i kompulsywny tenor, i intuicyjne solo na perkusji. Nie braknie chwili kameralistycznej zadumy (rzadki dla Detail moment zajrzenia w głąb siebie i instynktownego odpoczynku). W grupie czterech muzyków znów panuje genialna komunikacja, telepatyczne wręcz reagowanie na pomysły kolegów. Tak, to być może opus magnum całego Detail, a już na pewno tego składu. Finałowa opowieść koncertu niesie ze sobą drobiny nostalgii, jest wyważona, pełna zadumy. Frode zdaje się mieć więcej odwagi niż zwykle. Wychodzi przed szereg i pięknie puentuje to, co dostarcza nam ta płyta. Pomaga mu Bradford z ustami pełnymi swingu. Sam finał koncertu nie jest niestety dostępny. Awaria nagrywarki sprawia, że po 8 minucie muzyka ulega brutalnemu wyciszeniu.


Powrót tria

Dwa lata po śmierci Dyani’ego, jego miejsce w trio zajmuje Kent Carter. Pierwszym fonograficznym wydarzeniem z jego udziałem jest CD Less More. Zawiera zarówno nagrania w trio, jak w duecie (bez Stevensa), a także ponownie w kwartecie, tym razem jednak z udziałem amerykańskiego skrzypka Billy Banga. Co ciekawe, pod wszystkim utworami podpisuje się Frode Gjerstad (composed by), choć muzyka pachnie swobodną improwizacją na kilometr.




Wstęp do tej smakowitej, acz odrobinę nierównej płyty, stanowi rzeczony duet saksofonu i kontrabasu. Jazzowa ballada, zdawałoby się, że idealna na finał, nie zaś początek płyty. Na kolejne ponad dwadzieścia minut pozostajemy w towarzystwie nowego Detail w wersji saute. Spokojne, płynne, chwilami wręcz dronowe narracje (Carter!), sporo akcentów kameralistycznych, dużo skupienia, odrobina repetycji. Utwór zdecydowanie zdominowany przez nowego muzyka, który przynajmniej tu, różni się od Dyani’ego, niczym niebo i ziemia. Jest wyrazisty, akustycznie poukładany i niczym demiurg łagodzi obyczaje w trio. Frode chętnie dostosowuje się do estetyki chamber, Stevens zdaje się być bardziej zdystansowany. Po 10 minucie muzycy łączą się jednak w znoju free jazzowej eskalacji, a narracja bez trudu odnajduje przystanek końcowy, po drodze zbaczając na moment w obszar ciszy i smykowych igraszek na gryfie. Płytę Less More uzupełniają trzy odcinki poczynione z Billy Bangiem. Muzyka zdecydowanie zmienia swoje oblicze, jest dynamiczna, zwiewna, melodyjna i pokrętnie free jazzowa (flow Banga jest natychmiast rozpoznawalny). Sporo transu, garść powtórzeń i moc frywolności. Gjerstad nie od początku kupuje tę estetykę, Stevensowi, z racji jego wszechstronności stylistycznej, jest chyba łatwiej. Finał płyty obfituje w typowe jazzowe rozwiązania. Carter gra pizzicato, pozostali muzyce zgrabnie eksponują swój wyzwolony temperament muzyczny.




O ile płyt Detail określanych mianem first mamy przynajmniej trzy, o tyle ta, która ma w tytule last jest definitywnie jedna. Nagrana na cztery miesiące przed śmiercią Johna Stevensa, pozostaje niebywałą pamiątką po tym składzie. Mówimy o koncercie Last Detail – Live At Cafe Sting (CD). Ponad 50-minutowy występ w czterech częściach plus pośmiertna koda (w duecie).

Jeśli Detail gra koncert, możemy spodziewać się rasowego, krwistego free jazzu. Tak jest i tym razem. Carter rzadko używa smyczka, jest pełnoprawnym motorykiem tej improwizującej maszyny. Frode grzmi na saksofonie altowym, daje z siebie niebywale dużo, Stevens goni za każdą okazją, by dobrze puentować wyczyny kolegów, wchodząc przy okazji w wyśmienite interakcje z kontrabasem. Trzeci fragment (po krótkiej przerwie) przynosi nam wytrawne solo perkusisty i kolejne mocne pasaże saksofonu altowego. Jest też chwila dla kornetu w ustach Stevensa. Carter też jest aktywny, wszędzie go pełno, ale swoje kameralistyczne ciągoty pozostawił bez opieki w garderobie. Ostatni fragment koncertu jakby sumował wszelkie doświadczenia. Jest szczypta sonorystyki, zabójcza precyzja, a i także niebanalna galopada free, podczas której Carter brzmi niemal bliźniaczo do Dyani’ego! Płytę kończy pięciominutowa, rzewna, molowa ballada saksofonu i kontrabasu, nagrana w studiu, już po śmierci Stevensa. Oto i bezwarunkowy koniec historii Detail.


Duety w ramach interludium

Nim w naszej dzisiejszej opowieści padnie ostatnie słowo, wypada wspomnieć o dwóch płytach nagranych przez Johna Stevensa i Frode Gjerstada w duecie.




Spotkanie z roku 1984 – płyta Sunshine - przynosi dynamiczną, free jazzową ekspozycję na zdolny do wszystkiego saksofon (dużo sopranu!) i zdeterminowaną, diabelsko precyzyjną perkusję. Nie brakuje momentów nieco relaksacyjnych pasaży z udziałem kornetu. Bez instrumentu basowego, w duecie ze Stevensem, Frode odnajduje dużo przestrzeni dla swoich ekspozycji. Nie czyni złych wyborów, jest po prostu wyśmienity w tym, co robi.

Nagranie Keep On Playing, młodsze o dekadę, przynosi więcej fragmentów z udziałem saksofonu altowego. Dużo tańca z jazzową synkopą, także kilka fragmentów bardziej spokojnych, gdy muzykom nie brakuje wyobraźni dla wspólnych, duetowych przemyśleń. Tu najciekawszym momentem zdaje się być odcinek czwarty, najdłuższy, pełen free jazzowego mięsa w tubie saksofonu i skupionego, permanentnego drummingu, także z rozbudowaną ekspozycją solową. A na finał dialogi z offu, w których John mówimy o błędzie, jaki popełnił w trakcie utworu, a Frode zbywa go dobrym humorem.

Duety Frode i Johna - ciekawe i niezbędne uzupełnienie historii Detail, tak tej trzyosobowej, jak w formule plus.





****

Ustalając dane faktograficzne korzystałem, przede wszystkim, z doskonałej dyskografii Johna Stevensa, sporządzonej przez Paula Wilsona - Territories Of The Mind.

Podziękowania dla Krzysztofa za udostępnienie nagrań winylowych Detail.


Skróty do niektórych, innych tekstów o Johnie Stevensie:

  




*) ów podział jest oczywiście czysto umowny. Wszak nagrania pod szyldem Spontaneous Music Ensemble miały miejsce do samej śmierci Johna, zatem także w roku 1994;

**) podany tytuł dotyczy edycji CD z roku 2000. Oryginalny LP nosił tytuł Backwards and Forwards/ Forwards and Backwords, tak bowiem zatytułowane są poszczególne strony czarnego krążka;