piątek, 28 maja 2021

The Barcelona’ Art Of Chaos: Hung Mung, Trilla & Villavecchia, Caicedo and Tholos Gateway! So finally, Saavedra!


Najnowsza płyta w katalogu barcelońskiego Discordian Records ma tak fantastyczny tytuł, iż mógłby on zdobić każdą naszą opowieść, a nawet być dodatkowym podtytułem Trybuny Muzyki Spontanicznej.

The Art Of Chaos! Tak nazywa się najnowsza płyta formacji Hung Mung, która debiutowała fonograficznie ledwie kilkanaście miesięcy temu, a już jej katalog zbliża się do końca pierwszej dziesiątki tytułów! Co ważne, od całkiem niedawna trio stało się kwartetem, a jego świeżynka powstała już w składzie czteroosobowym.

Jak to często bywa na płodnej scenie stolicy (zawsze wolnej) Katalonii, do nowej produkcji Hung Mung z miejsca podczepić możemy nowe płyty jej członków – album duetu Trilla i Villavecchia (to ten czwarty do brydża!), dwie solowe płyty Caicedo, a także całkiem nowe trio wspominanego Trilli (uwaga, z udziałem basisty legendarnej formacji death metalowej – Gorguts!). Na finał naszego barcelońskiego przeglądu nowości, drobna przyległość z Valencii – solowa płyta perkusisty Avelino Saavedry.

Sześć płyt, sześć mocnych ciosów prosto w szczękę! Zapraszamy!

 


Hung Mung  The Art Of Chaos (Discordian Records, DL 2021)

Miejsce zwane Heartwork, Barcelona, luty roku bieżącego: Liba Villavecchia – saksofon altowy, El Pricto – syntezator modularny oraz prictar (elektroakustyczny instrument w typie percussion, zbudowany specjalnie dla muzyka!), Diego Caicedo – gitara elektryczna oraz Vasco Trilla – perkusja i instrumenty perkusyjne. Odsłuch sześciu improwizacji zajmie nam mniej niż 32 minuty.

Trwające niewiele ponad dwa kwadranse improwizacje HM zdają się być bardzo precyzyjnie skonstruowane, a każda z opowieści ma swój własny, indywidualny kręgosłup dramaturgiczny. Pierwsza zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem – wiadomo – jest jeszcze lepiej! Gęsta, wolna narracja budowana masywnym brzmieniem syntezatora, freejazzowym saksofonem i gitarą, która płynie niejako w podwójnej roli (kreując także przestrzeń na ogół zarezerwowaną dla gitary basowej). Kolejna część, to duetowa miniaturka. Na scenie … dwie gitary - dopiero po chwili orientujemy się, iż ten drugi instrument, to jednak ów tajemniczy prictar. Urocze fake duo! Trzecią część otwiera lejące się jak ciekły ołów trio, które rysuje abstrakcyjne frazy impro rocka, z Frankiem Zappą w tle, który szczerzy zęby z zadowolenia. Saksofon wchodzi tu na wydłużony finał, pokrzykuje wolnym jazzem, współtworząc mulistą opowieść, która pachnie też czerstwym bluesem.

Czwarty utwór też rodzi się w łonie tylko trzech instrumentów - wysokie frazy percussion, saksofon i syntezator konsekwentnie mulący flow. Brudny sound, żwirowe wzgórze bez punktu przegięcia. Gitara, pełna post-rockowego ambientu wchodzi tu na gotowe i zagęszcza coś, co wydaje się już śmiertelnie gęste. W piątym utworze tym, który czeka na stand by jest tym razem perkusista. Gitara i syntezator znów brzmią jednym głosem, saksofon skrzeczy śpiewnym free jazzem. Taki eksplozywny trój-skowyt barwią incydenty perkusjonalne, słyszalne dopiero na samo zakończenie. Wreszcie ostatni słup zostaje wbity w ziemię. Rodzi się w chmurze syntetyki i saksofonu podłączonego pod nieskończony pogłos. Harsh-impro, które stymuluje armia wibratorów tańczących na werblu, wijących się w konwulsjach post-miłości. Gitara nie gra tu zwykłych fraz, jedynie charczy zepsutymi pick-upami. Znów narracja wydaje się gęstsza od poprzedniej, choć to niemal niemożliwe. Jeszcze tylko kilka finalnych metafor zagotowanego recenzenta - Wichry wojny! Wrzask ponowoczesności! Spazm post-awangardy! Total Art Of Chaos!

 


Vasco Trilla & Liba Villavecchia  Asebeia (FMR Records, CD 2021)

Po prawdziwym trzęsieniu ziemi, warto byśmy niezobowiązująco podryfowali po delikatnie niespokojnym oceanie free jazzu i jego post-psychodelicznych wyziewów. Połowa Hung Mung zostaje z nami: Liba Villavecchia – saksofon altowy oraz Vasco Trilla – perkusja, instrumenty perkusyjne. Miejsce akcji to samo (Heartwork), nagranie z grudnia 2020. Osiem improwizacji, 45 minut z sekundami.

Płytę pod względem dynamiki i narracyjnej intensywności podzielić możemy na dwie części. Najpierw dostajemy się wir swobodnego, nienachalnego free jazzu, który lepi śpiewne, nieagresywne, ale zadziorne frazy saksofonu altowego, świetnie znającego historię gatunku i nie wahającego się czerpać nawet ze spuścizny Charlie Parkera oraz wytrwany drumming, który w tej fazie nagrania dba o dynamikę, adekwatne emocje, rytm i wielowarstwową, bardzo efektowną narrację (chwilami można odnieść wrażenie, że grają dwa zestawy drummerskie!). W tej części płyty wyjątkiem zdaje się być trzecia improwizacja, którą Trilla buduje na rezonujących talerzach, a Villavecchia snuje wysoko zawieszone, chwilami nieco uduchowione opowieści.

Od utworu numer pięć muzycy delikatnie odpływają nam w zaświaty post-jazzu, improwizowanej psychodelii, kreowanej bardzo różnymi metodami. Trilla zamienia się w mistrza no drumming percussion, zaczyna budować skomplikowane i błyskotliwe struktury dźwiękowe, które kwestię rytmu i dynamiki pozostawiają na dalszym planie. Uruchamia swoje elektryczne robaczki, które łaskoczą glazurę werbla, a jeśli już decyduje się na wybijanie pewnych powtarzalnych sekwencji dźwiękowych, czyni to na dużym pogłosie, bardzo matowym i wyciszonym tembrem. Jeszcze dalej zdaje się odpływać saksofonista. Patrzy daleko na wschód, szuka kosmicznego pogłosu, śpiewa smutne pieśni o zagubionych kochankach, przypomina zaklinacza węży na rozgrzanej pustyni. Muzycy snują gęste strumienie chill-outu, trochę nerwowe, a jednak kojące emocje. W niektórych momentach sięgają sacrum, w innych urokliwie taplają się w profanum. Doskonałym wszakże podsumowaniem ich dychotomicznej podróży jest ostatnia improwizacja. Trilla uruchamia narzędzia pracy, których nie znaliśmy dotąd. Zaczyna brzmieć niczym silnik elektryczny, który pracuje na wolnych obrotach. Saksofon początkowo zdaje się pytać o drogę, po czym łapie czystsze frazy i plecie swoją historię. W rezonans wpada jeden z talerzy i efektownie naśladuje dęte frazy. Improwizacja dobiega końca z kilkoma znakami zapytania, ale jako całość album definitywnie zapisujemy do stronie aktywów obu artystów.

 


Diego Caicedo  Processus Stabilis & Live at 23Robadors (Self-bandcamp, DL 2021)

Dwa nowe, solowe albumy Diego Caicedo (gitara elektryczna), to jakby yin i yang jego osobowości artystycznej. Studyjne nagranie pochodzi z roku 2019 (DCL studio), koncertowe z roku 2018 (klub 23Robadors). Pierwsze, trwające 37 i pół minuty, zaprasza nas do onirycznego świata swobodnej improwizacji, pełnej preparowanych dźwięków, w miejsca, w które czasami zaglądają nieśmiało promienie słoneczne. Drugie sięga 40 minut i zdaje się być prawdziwą emanacją mroku, metafizycznej trwogi i dźwięków godnych black and death true story. Oba nagrania łączy, poza osobą wykonawcy, fakt, iż każde składa się z pięciu części.

Processus Stabilis rozpoczyna się na poły rytmicznymi podrygami gitary, której brzmienie przypomina matowy sound gitary basowej pozbawionej odpowiedniego wzmocnienia. Narracja repetuje post-rockiem, podnosi się i opada, gęstnieje i rzednie, by na koniec kłębić się w oparach martwego funku. Kolejna opowieść, to jakby nerwowy post-ambient, którą tworzą mnożące się wątki gitarowe, będące efektem pracy przetworników, delayu i innych tajemniczych narzędzi pracy gitarzysty. Po pewnym czasie na gryfie gitary rodzi się nowy wątek, brudny od preparowanych dźwięków, ale nad wyraz żywy, dający się dotknąć gołą dłonią – chrobocze i metalicznie trzeszczy. Trzecia historia tkana jest z drobnych fraz, delikatnie parska melodią i wewnętrznym rytmem, przypomina frazy małego post-jazzu, zagubionego w niekończącej się przestrzeni. A na wybrzmieniu pozostają już tylko gołe, usterkujące struny. Kolejną część budują akordy, które zdają się nie stroić, fałszywe, matowe półdźwięki, zatopione w mrocznym pogłosie. Surowa krew narracji budowanej na wdechu, kryjącej swoje bogactwa za kotarą dark ambientu, który na zakończenie całkowicie spowija scenę. Ostatnia improwizacja na tyle dekonstruuje brzmienie gitarowych strun, iż początkowo słyszymy jedynie oddechy psujących się przetworników, a dźwięki docierają do nas jakby z samego wnętrza gitary. Znów pogłos, który budzi lęk i spora porcja mechanicznych dźwięków, niczym muzyka konkretna. Tę część, jak i całe nagranie, efektownie reasumuje finałowa porcja rockowego, choć oczywiście silnie zniekształconego brzmienia. Powstaje efektowny dysonans, który bierze w nawias całą zawartość albumu i zostawia nas z porcją pytań, na które nie znaleźliśmy odpowiedzi. Co tu jest prawdziwym dźwiękiem, co tylko jego efektownym złudzeniem?

 


Koncert ze słynnego klubu Robadors zadaje już zdecydowanie mniej pytań, wystawia słuchacza na globalną wojnę emocji, która dla pewnej grupy odbiorców może okazać się całkiem śmiertelna! Zaczyna ją wybuch z samego środka ziemi – wielkie gitarowe sprzężenie, które od startu miażdży nas meta hałasem. Po raz pierwszy, ale nie po raz ostatni wpadamy w strefę działania fali uderzeniowej, która po pewnym czasie milknie w poświacie białego szumu. Kolejna porcja gitarowego sprzężenia zostaje wzbogacona przez black metalowy motyw, pełen wewnętrznej drapieżności i wszelkich atrybutów rockowego frazowania (bystrych przejść i dramaturgicznych zakamarków). Wszystko wszakże dzieje się w dużej chmurze harsh-ambientu, która pozwala uciec od zbyt prostych skojarzeń gatunkowych. Czujemy za rogiem oddech speed-metalowej sekcji, która chce wejść do gry, ale kraty ambientu na to nie pozwalają. Kolejną opowieść muzyk buduje na bazie pętli siarczystej distorted guitar. Nowa fala uderzeniowa, to jakby powłoka dźwięków zagubionych na niekończącej się skali radiowej. Opowieść pęcznieje, mnożą się wątki pełne usterek, preparacji, wszelkich kosmicznych brudów i złych napięć. Czwarta improwizacja daje nam chwile wytchnienia, a raczej … egzystencjalnej trwogi. Giniemy w dark ambiencie i nikt już nie słyszy naszego wołania. Kolejna misterna plecionka wątków narracyjnych, które podprowadzają nas pod wyjątkowe zakończenie tej płyty. Oto bowiem czeka na nas prawie 10-minutowa epopeja doom metalu. Gitarowe sprzężenia, uderzenia mocy i pulsacje. Zdaje się, że słyszymy zagubioną ścieżkę z albumu Low Vertigo. Ale ten doom Caicedo żyje, skomle, ryje mroczne korytarze, przepoczwarza się i unosi ku niebu, by na koniec rozlać się, jak gorąca lawa i ostatecznie skonać w gitarowym sprzężeniu.

 


Tholos Gateway  Tholos Gateway (Self-bandcamp, DL 2021)

Kolejna płyta powstała dwuetapowo. Najpierw przygotowano warstwę akustyczną, za którą odpowiedzialni byli nasi barcelońscy ulubieńcy: Àlex Reviriego – kontrabas oraz Vasco Trilla – kocioł i gong. Przygotowane w Katalonii pliki dźwiękowe trafiły do studia nagraniowego Colina Marstona (być może w Kanadzie). Ten dodał dźwięki elektronicznej perkusji, instrumentów klawiszowych, basu elektrycznego i tzw. warr guitar. Wszystko przepuścił przez kilometry kabli, podrasował elektronicznie, a w ramach wisienki na torcie, w trzecim utworze dodał wokalizę Jarboe (tak, to ta Pani z formacji The Swans!). Powstał niesamowity miks elektroakustycznych dźwięków, które śmiało zakwalifikować możemy do awangardy post-ambientu, budowanego chwilami bardzo intrygującymi komponentami dźwiękowymi. Płyta składa się z siedmiu części i trwa mniej więcej trzy kwadranse.

Początek nagrania uwypukla jego akustyczne walory – masywny dron kontrabasu, rezonujące talerze, perkusjonalne błyskotki. Jesteśmy na razie obiema stopami w Barcelonie. Ale pracuje też tło, delikatna elektronika, która buduje syntetyczną powłokę i bierze w nawias piękne frazy Katalończyków. Ów intensywny flow z czasem słabnie i przekształca się w chmurę strings in ambient. Druga opowieść, to leniwa post-cisza, która dopiero po dłuższej chwili nabiera soczystej mięsistości. Pracuje gong, jakiś syntetyczny loop i nisko posadowiony kontrabas, którego smyczek żłobi tym razem nieco mniejsze bruzdy. Trzecia opowieść jest najdłuższa i zdaje się być małą kulminacją Tholos Gateway. Zaczyna się niewinną akustyką (bass in arco and pizzicato, matowy drumming) i syntetycznymi perkusjonaliami. Flow jest jednak nerwowy, jak się okaże, nie bez zasadnie. Oto nadciąga bowiem nawałnica ambientu, dynamicznego, wspieranego wybudzoną ze snu zimowego armią elektrycznych robaczków i wibratorów Trilli. A na to wszystko wielkim cieniem kładzie się rozpływająca się w bezmiarze łączy internetowych wokaliza Jarboe. Nie słyszymy jednak echa The Swans, nasze skojarzenia wiodą bardziej ku formacji Dead Can Dance w jej najlepszej, na poły demonicznej postaci z drugiej polowy lat 80. Akustyka schodzi do totalnej defensywy, ale nie umiera, czego dowodzi etap wybrzmiewania, gdy ambient gaśnie, a kontrabas i perkusjonalne akcesoria zdają się pozostawać w świetnej formie.

Koleje cztery utwory na płycie wydają się być pewną reminiscencją tego, co stało się w części trzeciej. Gojenie ran, kojenie emocji, czerstwy chill-out. Piąta historia budowana jest z drobnych, czasami filigranowych fraz kontrabasu, gitary basowej i deep drummingu, oddychających cudownym echem nieskończoności. Kolejną część mogłybyśmy nazwać roboczo – fake rhythms in motion! Każdy z muzyków pracuje tu rytmem, choć używa odmiennych narzędzi. Trzy wątki, z których każdy pracuje w innym tempie. Część szósta stawia kolejne znaki zapytania o źródła pochodzenia serwowanych nam dźwięków – elektroakustyczny melanż tajemniczych fraz. Wreszcie sam finał, który zdaje się być udaną repryzą pierwszego utworu. Dron kontrabasu, rezonujące przedmioty, elektroniczna poświata. Echo ambientu, groza mroku - opowieść, która stoi w miejscu i czeka na swój koniec.

 


Avelino Saavedra  DRM (Discordian Records, DL 2021)

Na zakończenie dzisiejszego spaceru po pustych ulicach pięknej Barcelony, mały skok do położonej trzysta kilometrów na południe Valencii. Zapraszamy na spektakl teatru jednego aktora - Avelino Saavedra improwizuje na kolejnych elementach prostego zestawu perkusyjnego, takich jak: hi-hat, werbel, talerze, kocioł i bęben basowy. Siedem odcinków powstało w znanym już nam miejscu Önilewaland, w marcu bieżącego roku, a trwa łącznie niespełna 30 minut.

Ten zestaw perkusyjnych i post-perkusyjnych miniatur Saavedra skomponował w dwa podzbiory nagrań i finałowe resume. W pierwszych trzech utworach jest nade wszystko drummerem, który bawi się w kolejnymi elementami perkusji, preparuje jej dźwięki i brzmienia. Zaczyna od interakcji rezonującego talerza i żywego drummingu na którejś z powierzchni płaskich zestawu. W drugiej improwizacji skupia się na bębnie basowym. Pojedyncze uderzenia, echo, rezonans – kinetyka materii ożywionej, mechanika muzyki konkretnej. W trzeciej z kolei części chwyta za perkusyjne szczoteczki i uprawia lekki drumming, połączony z delikatnym ugniataniem rzeczonych szczoteczek na glazurze werbla. Ta ostatnia aż piszczy z zadowolenia, a muzyk zdaje się mieć w dłoniach setki przedmiotów.

Na kolejne trzy improwizacje Saavedra przeistacza się w udaną reinkarnację Vasco Trilli i zaczyna uprawiać gatunek, który na potrzeby muzyka z Barcelony nazwaliśmy kiedyś no drumming percussion. Najpierw buduje akustyczny ambient rezonując kolejnym elementem zestawu perkusyjnego. Śpiewny efekt jego działań ciekawie komponuje się z szelestem perkusjonalnych błyskotek i mantrą dobrego powtórzenia. W kolejnej części muzyk opuszcza jakiś przedmiot na werbel lub kocioł, ten zaś odbija się i wybrzmiewa. Swoiste królestwo nadakustyki, powiew transcendencji, choć sama czynność wydaje się dość banalna. Zaraz potem muzyk umieszcza na płaskiej powierzchni wiele mikro przedmiotów, która zaczynają wchodzić w akustyczne interakcje z podłożem. Znów celem nadrzędnym zdaje się tu być wzbudzanie rezonansu. Wreszcie finał płyty, budowany bardzo skromnymi środkami (zresztą całą płytę możemy zaliczyć do gatunku minimal impro). Rytuał ugniatania, ballada wdechów i wydechów.



wtorek, 25 maja 2021

Edwards, Lisle, Serries & Webster in the strong streams of Peck and Fleet!


Dokładnie w najbliższy poniedziałek, w ostatni dzień maja, ukaże się pięćdziesiąta pierwsza płyta w katalogu brytyjskiego labelu Raw Tonk Records. Podobnie, jak jej poprzedniczka, ukaże się w formie czarnego krążka.

Angielski saksofonista Colin Webster zaprasza na premierę w podwójnej roli – wydawcy i istotnego elementu składowego kwartetu, którego nagranie zostało zamieszczone na płycie. Jej tytuł - Peck and Fleet - to nazwy dwóch podziemnych rzek Londynu, zatem metafora dla niszowej muzyki swobodnie improwizowanej (tu silnie czerpiącej z dorobku free jazzu) zdecydowanie na miejscu!

Początek lutego ubiegłego roku, londyńskie Dave Hunt Studio i czterech doskonale znanych nam muzyków, tu wymienionych w kolejności alfabetycznej, tak, jak ma to miejsce w albumowym credits: John Edwards – kontrabas, Andrew Lisle – instrumenty perkusyjne (wedle słów wydawcy, to jedynie small drum kit), Dirk Serries – gitara akustyczna oraz rzeczony Colin Webster – saksofon altowy. Dwie strony winyla, dwie długie improwizacje, łącznie 44 i pół minuty. So, welcome to heaven & hell of free improvised music!

 


Peck. Muzycy zawłaszczają nasze emocje niemal od pierwszej sekundy – gitara pełna umiaru, rozgrzany smyczek na kontrabasie, zalotny, ale i zaczepny alt, wreszcie dopełniający obrazu całości energetyczny, ale lekki, kreowany tylko na werblu drumming, który daje pierwszy znak życia po kilkunastosekundowej zwłoce. Na dotarcie na pierwszy szczyt artyści potrzebują ledwie dwie minuty, a zejście z niego zajmuje im jeszcze mniej czasu. Z miejsca pokazują klasę wytrawnych kameralistów – dwa smyczki, rezonujące przedmioty percussion, prychanie i dobitne westchnienia dęciaka. Budują nowy wątek drobnymi dźwiękami, ale znów dbają o odpowiednie tempo. Cała narracja faluje tempem, intensywnością i tylko dobrymi emocjami, a muzycy sprawiają wrażenie, iż w każdej sekundzie improwizacji są nam w stanie zafundować dowolną zmianę. Wszystko czynią z precyzją godną mistrzów kina grozy, a my jemy im z ręki i tryskamy endorfinami. Grają zarówno czystym frazami, jak i preparowanymi, tłumią emocje bądź skaczą sobie do gardeł. O dynamikę dba perkusista (czasami swinguje szczoteczkami w tempie death-metalowym), gitarzysta stylowo kontrapunktuje, raz za razem stawia narrację w nowym świetle, zadaje kolejne pytania nie czekając na odpowiedzi, a prawdziwym jądrem tej improwizacji są kontrabas i saksofon, a w zasadzie to, co dzieje pomiędzy muzykami i ich szalonymi, pozostającymi w nieustannym ruchu instrumentami. Budują emocje jurnym smyczkiem i tubą dęciaka, która zdolna jest podrywać cały kwartet do lotu. Gdy trzeba zejść do samej piwnicy, któż zrobi to lepiej niż mięsisty dron basu i buchający zimnym powietrzem saksofon. Zauważmy, iż wiele dzieje się tu z woli i nadkreatywności kontrabasisty, ale że parterów ma równie znakomitych, ani przez moment nie możemy stwierdzić, iż improwizacja toczy się szlakami wyznaczanymi wyłącznie przez niego. Po 17 minucie, w trakcie kolejnego tłumienia emocji, nowy wątek powstaje na przykład na wystudzonym gryfie gitary i dzięki szumiącym przedmiotom, które leniwie tańczą na werblu. W trakcie ponad 20-minutowej narracji natrafiamy także na mikro incydenty solowe, ale to jedynie przystanki, chwile na zaczerpnięcie świeżego powietrza przez pozostałych artystów. Pierwszą część tej niebywałej podróży muzycy kończą na samym szczycie, do którego drogę wyżłobił nerwowy kontrabas.

Fleet. Druga część płyty zaczyna się na samym dnie, w ciszy zdobionej powiewami mrocznej świeżości. Każdy z muzyków buduje tu niemal filigranowe frazy, które wystawia na żywioł reakcji partnerów. Znów pracują dwa smyczki, szeleszczą perkusjonalia, a saksofon prycha z przekąsem. Energia mocy spada na muzyków zupełnie niespodziewanie, ale nie gotuje im głów. Wciąż są w stanie podejmować racjonalne, wychłodzone decyzje. Tu pierwszy szczyt emocji zdaje się być wyjątkowo nietypowy. Drumming sprowadza się do budowania tła, a pozostałe instrumenty lepią się w imitacyjny dron, w którym nawet saksofon brzmi nad wyraz strunowo. Tuż potem kolejny krok ku doskonałości – drobne dźwięki, które niespodziewanie kreują dynamikę, a na szczycie korowodu saksofon i ciągnący wszystkich za uszy, dynamiczny … tamburyn. Emocje rosną, a gitara kontrapunktuje, zmysłowo piłując swoje rozgrzane struny. Iskry lecą w każdą stronę, ale narracja hamuje, witając koniec dziesiątej minuty seta jękiem gołych, wyposzczonych strun. Muzycy ponownie serwują nam plejadę akustycznych wspaniałości. Przez kolejnych kilka minut pozostają w okolicach ciszy i podsuwają nam perłę za perłą – gitarowe preparacje, szemrzący werbel, ciężko oddychające struny basu, wreszcie parsknięcia saksofonu, początkowo zupełnie pozbawione warstwy dźwiękowej, po chwili brzmiące jak soczyste pocałunki dziewicy. W okolicach 15 minuty dynamika powraca – gitara rysuje pętle, kontrabas zdziera struny, werbel dudni, a saksofon śle światełko do samego nieba. Zaraz potem rozmarzony smyczek łagodzi jednak nastrój i każe zbierać siły przed ostatnim wzniesieniem. Muzycy ruszają powoli, jakby nogi odmawiały im posłuszeństwa. Jęczą, stękają, obijają się o siebie. Opowieść gęstnieje i nabiera mocy początkowo bez udziału dynamicznej perkusji, która stawia stemple i buduje dramaturgiczny suspens. Ów piękny moment w mgnieniu oka przeistacza się w finałową, jakże efektowną przebieżkę. Szlak tyczy kontrabas, tempo dyktuje perkusja, a gitara i saksofon stylowo mizdrzą się do siebie.



piątek, 21 maja 2021

Raoul van der Weide & Henk Zwerver! Modèles Volatils!


W piątkowy wieczór wybieramy się do Amsterdamu! Po kilku wizytach w zaprzyjaźnionych kofiszopach, na zasadniczą część wieczoru lądujemy w klubie Atellier, gdzie mamy zamiar spędzić urocze chwile z muzyką swobodnie improwizowaną.

Na niewielkiej scenie spotykamy dwie legendy nie tylko lokalnej sceny muzycznej - Raoula van der Weide (kontrabas, cracklebox, instrumenty perkusyjne) oraz Henka Zwervera (gitara). Dziarscy weterani zarażą nas swoją energią i umiejętnością budowania improwizacyjnego napięcia na całe 30 minut z sekundami. Zagrają nam sześć epizodów, a potem nie wypuszczą nas z klubu do samego rana! Jest wrzesień 2020 roku, pandemia nie osiągnęła jeszcze swojej drugiej fali. Wszyscy zdają się być szczęśliwi.



Holendrzy na powitanie proponują nam dwa szybkie, dwuminutowe strzały! Pierwsza porcja emocji - silne, męskie ręce szarpią za struny, próbują je dewastować, każą im wydawać dziwne dźwięki, które z miejsca wzbudzają nasz entuzjazm. Pudło kontrabasu śmiało może okazać się werblem, inne, tajemnicze dźwięki mogą pochodzić z zabawki zwanej cracklebox. Kontrabasowa dynamika, strunowe ślizgawki, gitarowe niuanse, które sypią skojarzeniami z Derekiem Baileyem, ale kompletnie go nie naśladują. Drugi strzał wydaje się być bardziej śpiewny, jakby umocowany w historii jazzu na niedługą chwilę. Masa kontra filigranowość, dysonans, który po chwili staje się już jedną porcją ekspresji.

Trzecia historia budowana jest bardziej skrupulatnie, muzycy dają już sobie więcej czasu na zbudowanie narracji, która spróbuje wbić nas w niewygodne krzesełka dla publiczności. Bas dudni i śpiewa, gra arco, gra pizzicato, ktoś w coś puka i jeszcze ta dziwna zabawka – oj, prawdziwy one man orchestra! Gitara stoi z boku, uboga krewna prosi o prawo do wydania dźwięku, pachnie post-jazzem, a nawet wyuzdaną post-klasyką. Plejada dźwięków rozkołysana na falach śmiertelnego oceanu! Temperament muzyków eksploduje, jak temperatura w środku upalnego lata. Smyczek, akcenty percussion i drobiazgowe repryzy na wybrzmiewaniu. Czwarta część początkowo kreowana jest na wdechu, niemal delikatna, kobieca, nieco frywolna. Gitara pachnie soft rockiem, bas wlecze się leniwie po zbrukanej ulicy. Ta pierwsza buduje narrację szeroką paletą gatunkowych konotacji, ten drugi szyje dynamikę najprostszymi metodami.

Kolejna historia nie dba o niuanse dramaturgiczne, od startu wrzuca nas do kotła piekielnych emocji. Posuwisty smyczek i bystre riffowanie! Półśpiewne frazy kreowane przez wyjątkowe zwinne palce. Plamy percussion, bluzgi cracklebox i kolejny smyczek, także na gryfie gitary. Robi się gęsto, niczym w niewietrzonym od stuleci zakładzie szlifierskim. Muzycy budują flow powtarzając frazy, jak złą mantrę o zmierzchu. Bas znów gra arco i pizzicato jednym pociągnięciem za spust! Piękny moment! Ekspresja free jazzu puka do bram, ale ma nieważną wejściówkę. Neoklasyczne zawijasy i kilka uderzeń w pudło rezonansowe kontrabasu robi swoje.

Nieszczęśliwie dopada nas już finał tej ekspresyjnej improwizacji. Kontrabas kłębi się w sobie, jak rozespany niedźwiadek, struny gitary tańczą i plączą się ze sobą. Plejada short-cuts w oczekiwaniu na jakąkolwiek dramaturgiczną zaczepkę. Gdzieś z boku baru rozsiadł się Bailey. Bije brawo z uznaniem!  W tej opowieści jest chyba wszystko, także posmak porannego jazzu przy pustym kieliszku. Są śpiewy, także na kontrabasie i kilka zdań przerwanych w pół słowa. Emocje zostają jednak z nami do samego końca – finałowe podrygi, post-jazz wylewany za kołnierz i jeszcze grube plastry smyczka! Zostajemy do rana!


Modèles Volatils (Casco Records 007, CD 2021)

 

 

wtorek, 18 maja 2021

Stadhouders, Serries, Marshall, Willberg, De Groote, Verhoeven & Tonus! A New Wave Of Jazz’ very short digital editions only for membership!


Czasy bezkresnej pandemii sprawiają, iż muzycy, pozbawieni możliwości koncertowania, skupiają swoją uwagę na dostarczaniu odbiorcom astronomicznych ilości nowej muzyki. Jakkolwiek nie psułoby to rynku muzycznego, zwłaszcza jego niszowych odmian, fakt taki należy zaaprobować i starać się z jego skutkami współegzystować, czy to jako potencjalny kupiec, czy jako … recenzent.

Belgijska oficyna A New Wave Of Jazz przygotowała właśnie cztery nowe nagrania koncertowe, które udostępnia jedynie w formie plików elektronicznych i jedynie … dla członków swojej grupy fanów i wielbicieli. Co to oznacza, w kontekście dostępności tej muzyki dla niestowarzyszonych, pokaże przyszłość. Zainteresowanych wszakże ewentualnym zakupem można z pewnością odesłać na stronę wydawnictwa, której adres przypominamy na końcu dzisiejszej opowieści.

Na najnowszych nagraniach NWOJ spotykamy niemal wyłącznie świetnie znanych nam artystów, związanych nie tylko z tym belgijskim wydawcą. Przy okazji możemy też przypomnieć sobie nagrania z trzech ostatnich edycji labelowego, corocznego Festiwalu, w tym także ostatniego, który odbył się w marcu br. jedynie w formie streamingowej.

 


Jasper Stadhouders & Dirk Serries  Live At Jazzblazzt 2019

Dzisiejszą prezentację rozpoczynamy od koncertu, jaki odbył się w znanym belgijskim klubie Jazzblazzt, wiosną 2019 roku. Dwóch fantastycznych gitarzystów zagrało w jego trakcie dwa sety – w pierwszym korzystali z gitar elektrycznych, w drugim z akustycznych. Całość trwała łącznie 40 minut i 11 sekund.

Artyści tej klasy, co Jasper i Dirk nie mogą nie zacząć koncertu w sposób spektakularny – kręcą spirale, rysują pętle i konstruują fikuśne zawijasy. Prezentują od startu dużą wolę walki i zbliżone techniki wydobywania dźwięku. Mimo wielu dynamicznych i zadziornych fraz dbają też o szczegóły, zdają się być wyczuleni na niuanse brzmieniowe, mimo, iż obaj mają w rękach prądobiorcze urządzenia. Ta lewa (Jaspera) ma go chyba więcej, ta prawa (Dirka) nadrabia wyszukaną melodyjnością. Gdy muzycy zdejmują nogą z gazu, bez trudu odnajdują w sobie drobinki post-jazzowej estetyki, choć całość ekspozycji realizują z niemal rockowym temperamentem. Zwinne koty, przebiegłe lisy! Zwróćmy uwagę na szczególnie udane fazy tego seta. Gdy lewa gitara dynamicznie riffuje, prawa maltretuje struny. Gdy prawa uprawia efektowne sprzężenia, lewa proponuje serię małych wybuchów. Nie brakuje momentów, gdy obie gitary serfują po wielkim oceanie, a wiatr chlaszcze im gryfy. Wreszcie sam finał – gdy lewa gitara łapie szalony rytm, prawa tapla się w rzeżącej psychodelii i stawia efektowne znaki zapytania.

Set akustyczny – co oczywiste – stawia na drobiazgi, większą czystość brzmienia, ale nie ogranicza ekspresji muzyków. Początek zdaje się być nad wyraz filigranowy, tkany ze strzępów dźwięków. Potem opowieść nabiera rozmachu, ale daleko jej do ognistych erupcji. Obaj artyści mają wyjątkowo zwinne palce oraz bardzo otwarte głowy! Bez trudu łapią spokojniejsze, czyste frazy i brzmią wtedy razem niczym para neoklasycznych kochanków na popołudniowej przebieżce. W drugiej fazie seta tłumią emocje i grają wiele fraz na wdechu. Trochę się imitują, nie stronią od zabawy w pytania i odpowiedzi. Na zakończenie schodzą do krypty i zatopieni w lepkich pajęczynach bawią się w dźwiękowe preparacje. Prawa gitara zaczyna nawet dziwnie popiskiwać. Another kind of fake sounds! Brawo!

 


Hannah Marshall/ Dirk Serries/ Otto Willberg  Live At A New Wave Of Jazz Festival 2020

Na osi czasu meldujemy się w roku 2020, tuż przed wybuchem pierwszej fali pandemii. Na scenie swobodnie improwizujące acoustic string trio: Hannah Marshall – wiolonczela, Dirk Serries – gitara akustyczna oraz Otto Willberg – kontrabas. Grają szybko i na temat, zatem cały set trwa ledwie 27 minut i 9 sekund.

Muzycy zaczynają koncert zwartym, dobrze konstruowanym strumieniem dźwiękowym, jakkolwiek każdy z nich używa innej techniki maltretowania strun. Jeden po rockowemu riffuje, drugi ma w ręku smyczek, trzeci zaś nieśmiało preparuje dźwięki. Całość nie daje się zakwalifikować do żadnego gatunku, choć do estetyki free chamber oczywiście jest tu najbliżej. Pojawiają się brudne frazy, akcje toczą się wszakże leniwie i raczej budowane są w skupieniu. Po czasie ów konglomerat wyłącznie intrygujących dźwięków łączy się jednak w bardziej dynamiczny flow. Bez mrugnięcia okiem muzycy równie szybko odnajdują się w oparach ciszy – skrzypią, pocierają się o siebie, miałczą, jak wygłodzone koty. W tych okolicznościach stosują na ogół podobne techniki gry. Choćby w okolicach 8 minuty, gdy trzy smyczki bawią się w efektowne, choć wytłumione piłowanie strun. Po kolejnych dwóch minutach dostajemy ekspozycję pod nazwą deep acoustic drone ambient.

Trzech wyśmienitych instrumentalistów świetnie reguluje tempo improwizacji, mistrzowsko panuje nad dramaturgią całości, często zmienia techniki gry - taniec od poziomu ciszy, po względny hałas. W okolicach 18 minuty muzycy fundują nam bardzo efektowne spiętrzenie, które rozlewa się szerokim korytem dłuższych, przeciągniętych fraz. Energia ich nie opuszcza, choćby na ułamek sekundy. Kilka zadziornych fraz i równie bezczelnych ripost, i już w okolicach 21 minuty pojawiają się pierwsze próby tłumienia ekspozycji, nawet do poziomu ciszy. Artyści schodzą głęboko w dół i tkają niemal molekularne drony, które sprawiają, iż finał koncertu śmiało możemy zaliczyć do jego najlepszych momentów. Zmysłowa bojaźń i afektowane drżenie – silent prepares in very long-cuts!

 


Patrick De Groote & Martina Verhoeven  Live At A New Wave Of Jazz Streaming Festival 2021

Tegoroczny marzec, białe ściany studia  Sunny Side Inc. w Anderlechcie i dwójka muzyków zachowująca dystans fizyczny, ale na szczęcie - nie ten muzyczny, wszak w uprawianiu swobodnej improwizacji kontakt między artystami stanowi fundament sukcesu. Streamingowy festiwal i jeden z jego pięciu aktów: Patrick De Groote – trąbka oraz Martina Verhoeven – fortepian. Jeden, zwarty set – 28 minut i 22 sekundy.

Koncert otwierają krótkie, czyste frazy trąbki, kontrapunktowane open-jazzowymi plastrami wprost z klawiatury fortepianu. Zabawa czyniona jest w formule call & responce, wszakże z miejsca pachnie sytuacją niemalże filmową - oto Miles Davis spotyka Cecila Taylora na paryskiej ulicy pod koniec szalonych lat 50. ubiegłego stulecia! Muzycy rozdają dynamiczne frazy na prawo i lewo, ale dzielą je pauzami pełnymi melancholijnego suspensu. Martina nie stroni od struktur rytmicznych pełnych ragtime’owej frywolności, Patrick stawia na czyste frazy, ale czasami pakuje w nie sporo agresji. Mamy więc pyskówki, zdania odrębne, ale także całą plejadę zachowań, których celem jest stabilizowanie napięcia pomiędzy muzykami.

Gdy pianistka na krótkie chwile zostaje sama na studyjnej scenie bez publiczności, zdaje się błyszczeć post-klasyczną estetyką, kreowaną wyjątkowo zwinnymi palcówkami po klawiaturze. Trębacz naznaczony jest piętnem cool jazzu, ale sprawia wrażenie, że w tej roli czuje się, jak ryba w wodzie. Jego opowieść tylko z rzadka zahacza o dźwięki bardziej zabrudzone, podobnie dzieje się z pianistką, która nie sięga do głębi swego instrumentu. Obu artystom bliżej do ekspresji free jazzu niż zakamarków swobodnej, kameralnej improwizacji. Na finał spod klawiatury wypadają nawet akcenty post-romantyczne, które są jednak świetnie kontrastowane trąbką, która zdaje się żłobić dziurę w niebie. Smakowity, stylowy set, silnie osadzony w tradycji wolnej muzyki.

 


Tonus  Live At A New Wave Of Jazz Festival 2019

W dwa tygodnie po fantastycznym koncercie w Polsce, na trzeciej edycji Festiwalu Spontanicznego w październiku 2019 roku, Dirk Serries zrealizował kolejną odsłonę swojej idei kompozytorsko-improwizacyjnej Tonus, w tym razem w bardzo kameralnym, ledwie czteroosobowym składzie: Antoine Beuger – flet, Colin Webster – saksofon altowy, Tom Jackson – klarnet oraz on sam – sopranowa melodica. Czas nagrania: 23 minuty i 56 sekund.

Tym razem tonusowa narracja ma wyjątkowo precyzyjną dramaturgię. Tworzy ją długi strumień dźwiękowy podawany przez cztery instrumenty niemalże unisono, kreowany w estetyce, którą możemy porównać do idei Sustained Piece Johna Stevensa. Drugim elementem składowym tej układanki jest oczywiście cisza. Narracja z biegiem kolejnych powtórzeń sekwencji dźwięk-cisza-dźwięk zdaje się narastać, ale na pewno nie rozwija się liniowo. Zmianom ulega raczej długość trwania poszczególnych elementów, nie zaś ich intensywność. Być może muzycy mają tu swobodę w kreowaniu interwałów, być może całość jest jednak konsekwencją niemalże matematycznych zapisów graphic score, które Serries stosuje w projekcie Tonus.

Strumień dźwiękowy sprawia wrażenie, jakby nie ulegał specjalnym zmianom w trakcie całej ekspozycji, może jedynie, od czasu do czasu, odrobina piasku dostaje się w szprychy czteroosobowej machiny. Cisza, jak to cisza, z samej swojej natury milczy, czasami jest długa, ciągnie się w nieskończoność, czasami bywa ulotna, brutalnie rozrywana przez kolejny strumień dźwiękowy. Oto Tonus – siła minimalizmu i wiecznej repryzy, metafizyka dźwięków, którym potrafią być ciszą.

 

*****

 

Zainteresowanych tymi dźwiękami odsyłamy do poniższego kontaktu.

https://newwaveofjazz.com/contact/



piątek, 14 maja 2021

Sambar! Szpety! Kurek & Doskocz! Kurek alone! Wieża Ciśnień! Stara Rzeka & Takara! Abyss! Wolne Pokoje! The May Round-up only in polish!


Majowa zbiorówka recenzji świeżych i bardzo świeżych płyt tym razem wyłącznie po polsku! Osiem albumów na srebrnych dyskach, plastikowych kasetach i niezniszczalnych plikach! Co-kto-lubi także w wymiarze gatunkowym!

Zaczniemy od impro bitwy dwóch saksofonów barytonowych, nastawionych wszakże do świata niezwykle pokojowo. Zaraz potem mała epopeja dźwiękowa pod nazwą Wojtek Kurek, życie i twórczość – Szpety w trio, duet z Pawłem Doskoczem, solo osobiste, a potem mocny akcent, także solowy, na kolejnej edycji składanki Wieży Ciśnień! Kolejny nasz krok będzie bardziej rockowy, krwiście psychodeliczny, a wespół ze Starą Rzeką zabębni jedyny muzyk obcojęzyczny na dzisiejszej plejliście! Na finał zaś Abyss i Wolne Pokoje - pierwsze to trio, drugie, wbrew liczbie mnogiej, to inicjatywa solowa!

Zapraszamy do odczytu, odsłuchu, a potem koniecznie na zakupy, nie tylko w trakcie wolnego piątku na bandcampie!

 


Sambar  Pierwotniak Pantofelek (Antenna Non Grata, CD 2021)

Krakowskie spotkanie (data nieznana) dwóch saksofonów barytonowych: pierwszy w rękach i ustach Pauliny Owczarek, drugi - Tomasza Gadeckiego. Na CD odnajdujemy pięć bardzo swobodnych improwizacji, które trwają łącznie blisko 41 minut.

Zderzenie dwóch masywnych dęciaków oglądamy co prawda pod mikroskopem, ale słuchamy już w dowolnej formie, choćby wprost z odtwarzacza CD za pomocą głośników, tudzież słuchawek. Raczej nie zalecamy odbioru plików z urządzeń, które nie gwarantują odpowiedniej jakości dźwięku. Od razu zaznaczmy, iż Pani z Krakowa i Pan z Gdańska nie proponują nam nadmiernie skomplikowanej podróży, nie topią nas w meandrach wydumanej sonorystyki, raczej unikają eksperymentowania, a bardziej skupiają się na brzmieniu i możliwościach, tudzież technikach wydobywania dźwięku z dużego saksofonu. Zatem jeśli interesują nas niuanse brzmieniowe, to odbiór audiofilski (czytaj: nie dla głuchych) zda się w tym wypadku bardzo pomocny.

Zgodnie z zapisami preambuły niniejszej recenzji muzycy przygotowali dla nas pięć swobodnych improwizacji, z których trzy, to długie, kilkunastominutowe epopeje dętych incydentów, dwie zaś, to drobne miniatury, swoiste encores, trwające nie więcej niż sto sekund. Skupmy się zatem na nieparzystych, rozciągniętych w czasie improwizacjach. Pierwszą otwiera rytmiczna praca pustych dysz, która przypomina dźwięk … metronomu. Drugi baryton efektownie wypuszcza strumienie ciepłego powietrza i zaprasza do zabawy. Muzycy rozkręcają narrację, ale donikąd się nie śpieszą. Dwa leniwe strusie na porannej przechadzce, które nie muszą preparować dźwięku, ani go nadmiernie eskalować, by wzbudzić emocje i przykuć uwagę słuchacza. W trzeciej części pojawiają się dłuższe frazy, a improwizacja błyskotliwie przekształca się z ckliwej ballady, pełnej pisku mew i innych ptasich zalotów, najpierw w mroczną przypowieść o złych duchach, potem zaś w przeciągle post-jazzowe narracje nasycone kameralną zadumą. Zdecydowanie najciekawiej dzieje się w trakcie ostatniej improwizacji. Tym razem muzycy postanawiają delikatnie poeksperymentować. Prychają, burczą, rysują kanty, ślą frazy pełne tłumionej ekspresji. Strzępy melodii, mikro preparacje i gardłotoki - każdy znajdzie tu coś dla siebie. Na zakończenie oba barytony rzewnie śpiewają smutną piosenkę na wyjątkowo nisko ugiętych kolanach. A ostatnie dźwięki znów przypominają bicie metronomu.

 


Szpety  Szpety (Antenna Non Grata, CD 2021)

Głosów użyczą nam Antonina Nowacka i Gosia Zagajewska, a za całą resztę (perkusja, elektronika, post-produkcja) odpowiadać będzie Wojtek Kurek. Spotkanie tych trojga miało miejsce we wrześniu 2019 roku w Koninie, w lokalnym centrum kultury o intrygującej nazwie Wieża Ciśnień. Muzycy przygotowali dla nas sześć utworów - dobrze zaplanowanych i precyzyjnie zrealizowanych improwizacji, które trwają łącznie 34 minuty z sekundami.

Zapraszamy na odsłuch urokliwego, niebanalnego soundtracku do baśni o złych księżniczkach! Dźwięk mamy podany na dysku, obrazu niech dostarczy nam wyobraźnia. Zaczynamy od onirycznych śpiewów po-klasztornych - ambient nieistniejącej jeszcze perkusji, rozbłyskujący matowymi plamami i zagubione, kobiece głosy w trakcie poranka wieńczącego trudną noc. Druga historia niczym bajka z mchu i paproci – dwa muchomorki opowiadają dziwną historię, która nie ma jednak dobrego zakończenia. Rozmyte na kablach perkusjonalia dopełniają grozy sytuacji i aprecjują całość przekazu dźwiękowego. Kolejny epizod płynie do nas z samego środka średniowiecza, a może i śródziemia. Jeden głos kona, drugi śpiewa, a stopa perkusji wzywa na obrządek śmierci. Po nabraniu dynamiki za pomocą ambientowego drummingu, całość zaczyna przypominać chór dzikich czarownic w drodze na sabat, trochę spóźnionych i przeto jeszcze bardziej zatrwożonych.

Czwartą opowieść tworzą męsko brzmiące głosy w języku południowej azjo-fryki. Analogowe bębnienie na szmatach buduje emocje i daje dystans wokalistkom – te krzyczą, jak wyzwolone z jarzma klatki, dorodne kwoki. Piąta część zdaje się być tu kluczowa, z pewnością budzi największe emocje. Opętańczy rytm perkusji, który lepi się w post-elektroniczny loop, rosnąca dynamika i głosy, którą rodzą się z gęstego ambientu. Galop po prerii z posmakiem psychodelicznego etno, post-electro dance z wiedźmami nafaszerowanymi opiatami.  Wreszcie finał tego filmu filuternej grozy – śpiewy o zmierzchu, trochę post-barokowe, odrobinę pre-romantyczne. Wszystko tu się jednak pętli i dramatycznie zagęszcza. Elektryczny drumming, gorące powietrze z generatorów mocy, krzyki i drżące dzwony. Czujesz już zapach napalmu o poranku? Czy to już naprawdę koniec, Mój Przyjacielu?

 


Paweł Doskocz/ Wojtek Kurek  NPM (Czaszka, Kaseta 2021)

Wojtek Kurek, tym razem wyposażony jedynie w żywą perkusję, zostaje z nami, a do otwartych przestrzeni Beskidu Małego dopraszamy Pawła Doskocza i jego ochoczo nastawioną do wszelkich aktywności gitarę elektryczną. Latem roku 2019 Panowie sobie swobodnie poimprowizowali, a efekty ich kreatywnej zabawy w niebanalne dźwięki możemy posłuchać na kasecie, na której pomieściło się dziewięć utworów, trwających łącznie około 42 minut.

Kurek i Doskocz osadzili swoją luźną, bezpretensjonalną improwizację nie tylko w pięknych okolicznościach przyrody, ale także w niekończącej się, ponadgatunkowej studni skojarzeń i tropów narracyjnych, w której na każde zagranie jest przyzwolenie, ale też każda wymoszczona fraza zdaje się mieć swój sens i miejsce w szeregu zdarzeń fonicznych. W grze gitarzysty wnikliwy szperacz rockowej historii doszukać się może wielu post-rockowych grepsów, a także brzmień godnych wczesnych, jakże niekomercyjnych dokonań R.E.M i Sonic Youth. Czasami czuć tu posmakiem americany, zmutowanej wyobraźnią muzyka (w spokojniejszych, niemal drobiazgowych improwizacjach), tudzież czerstwego, jakże prawdziwego post-bluesa (to czujemy na sam koniec płyty). Duża swoboda, artystyczna bezczelność i kompulsywny stosunek do oczekiwań odbiorcy budują album rozważny, bystry i nieukierunkowany na stawianie improwizacyjnych zasieków. Praca perkusisty doskonale lepi się na całym albumie z pomysłami gitarzysty. Kurek, to stylowy post-akompaniator i jeszcze dosadniejszy kreator, jak choćby w drugiej piosence, która epatuje prawdziwie punkowym wykopem. Czasami muzycy sprawiają wrażenie, jakby chcieli zagrać skoczne frazy na cygańskim weselu (patrz: ósma część), ale do podjęcia tego wyzwania brakuje im imperatywu wewnętrznego. Mają bowiem swoje cele i w poczuciu dobrze spełnianego obowiązku świetnie je realizują.

Zdecydowanie najsmakowitszym mięsem tej dźwiękowej mikstury są dwie najdłuższe improwizacje. To właśnie czwarta improwizacja pachnie najpełniej wczesnym, garażowym brzmieniem Sonic Youth. Wyswobodzona psychodelia gitary, post-rockowy drumming - wszystko leje się tu leniwie przez ręce niczym wystudzony napalm, ale jakby mimochodem przepoczwarza się w strumień post-ambientowej modlitwy, która po wielu minutach narracji staje się uroczą mantrą indie-rocka. Z kolei ostatnia improwizacja, tkana z niemal filigranowych, lekkich fraz, z czasem przebiera postać opowieści pod tytułem Wszystko, co chcieliście o nas wiedzieć, ale nie zdążyliście zapytać. Zachód słońca, lekki wiatr od oceanu i gigantyczna moc post-rockowej repryzy, która jednocześnie buduje emocje i koi do snu, pełnego kwasowych imaginacji.

 


Wojtek Kurek  Buoyancy (Pawlacz Perski, Kaseta 2021) *)

Umiejętność stylowego łączenia dźwięków akustycznych i syntetycznych w procesie improwizacji nie jest przywarą, którą muzycy wysysają z mlekiem matki. Baa, nawet pobieżna analiza przypadków wskazuje, iż umiejętność ta występuje w przyrodzie niezwykle rzadko.

Warszawski perkusista Wojtek Kurek, nie tylko dostarcza nam fantastycznych nagrań w duetach i triach, świetnie potrafi wkomponowywać się w zdradliwe składy ad hoc, podsuwane mu przez organizatorów spontanicznych festiwalach dziwnej muzyki, ale nagrywa także solowe płyty, którymi zadaje kłam teorii, iż nie da się udanie łączyć żywego i martwego dźwięku w procesie improwizacji. Dodatkowo, na płycie Buoyancy (brak danych o miejscu i czasie powstania nagrania; siedem części, około 30 minut) pokazuje także, iż jest zręcznym konstruktorem urządzeń generujących elektroakustyczne frazy. Na rzeczonym bowiem nagraniu ... wyczarowuje dźwięki przy pomocy zestawu perkusyjnego wspartego autorskimi efektami stworzonymi w środowisku MAX/MSP, które przetwarzają materiał akustyczny w czasie rzeczywistym (cytuję za stroną wydawcy).

Partnerem Wojtka w utworze otwarcia zdaje się być metronom, który regularnym stuk-puk daje życie post-akustycznej improwizacji. Tło rodzi się tu systematycznie z każdym jego uderzeniem, jakby z kropli wody, z dygoczącej wilgoci dekonstruowanych fraz. Na tym tle budowany jest drumming, który niesie za sobą smugę pogłosu. W kolejnym epizodzie hydrauliczne konotacje znów dają znać o sobie. Słyszymy perkusję, która brzmi jak zanurzony w wodzie kontrabas. Lepka ciecz wokół niego kreuje urokliwy ambient. Z kolei w części czwartej muzyk umieszcza na werblu przedmioty i daje im nowe życie, tuż po śmierci ich akustycznego wymiaru. Rezonans, szum, oddychające ciało muzyka, a na finał dark ambient budowany dźwiękami talerzy i miseczek. Zaraz potem, w wyjątkowo krótkim interludium, perkusjonalne świecidełka płyną wilgotnym strumieniem repetycji. Wreszcie kluczowa, dziewięciominutowa epopeja! Drummingowy trans, który rodzi się w strugach szorstkiego ambientu, w tajemniczych okolicznościach elektroakustyki. Z morza falującej syntetyki wyłania się rytualne bębnienie, taniec, który zdaje się nie mieć końca. Na finał zupełny słyszymy dzwon pokutny, który wybija ostatnią godzinę, zanurza nas w mroku, nie dając nadziei na wybudzenie.

 


V/A WC VI RST (Centrum Kultury i Sztuki Konin, 2CD 2020)

Powróćmy do Konina i przybytku kultury zwanego Wieża Ciśnień, która bywa także edytorem muzyki, a dokładnie serii ekskluzywnych składanek. Zatrzymajmy się na chwilę przy ostatnim wydawnictwie WC, które na dwóch dyskach eksploruje niezbadane terytoria krajowej muzyki elektronicznej lub/i improwizowanej. Strona alfa zawiera wyłącznie muzykę elektroniczną, na ogół pozbawioną akcentów impro, zatem mniej nas interesującą. Co innego strona beta – tu czeka na nas osiem solowych, improwizowanych ekspozycji, przygotowanych wyłącznie na potrzeby tego wydawnictwa, a zatem takich, których nie usłyszycie gdzie indziej. To właśnie tu ponownie spotkać się możemy z Wojtkiem Kurkiem, a także Pawłem Doskoczem. Rzućmy zatem okiem i uchem na zawartość drugiego dysku szóstej edycji Wieży Ciśnień. Dodajmy, iż miejsca i momenty powstania nagrań nie są na płycie wyszczególnione, co zupełnie nie przeszkadza w ich właściwym odbiorze.

Zaczynamy od dwóch solowych występów perkusistów, dodajmy dość się od siebie różniących. Wojtek Kurek stawia na dźwięk lejącej się wody i skrupulatnie budowaną dramaturgię deep drummingu, stylowo inkrustowanego nienachalną elektroniką - opowieść niepozbawioną akcentów preparowania dźwięku aż do poziomu hałasu. Z kolei Adam Gołębiewski stawia wyłącznie na akustykę i preparowanie (czytaj: niszczenie) glazury werbla różnymi przedmiotami. Całość smakuje post-industrialnie, balansuje na granicy hałasu, czasami ją przekraczając. Muzyk świetnie panuje nad dramaturgią, zdaje się, że chwilami kontroluje kilka wątków narracji jednocześnie. Po takich drum’s wars czas na ukojenie – Gosia Zagajewska wokalnie (patrz: Szpety!) i Ksawery Wójciński na kontrabasie, ale nie bez udziału głosu własnego. Artyści zaczynają w klimacie starocerkiewnym, po czym łapią posmak zabrudzonego etno, nie bez post-barokowych emocji i zmyślnie odbywają pokutną drogą od sacrum do profanum. W kolejnej części Piotr Mełech improwizuje w zasadzie wyłącznie przy użyciu akcesoriów elektronicznych, ale istnieje przypuszczenie, iż na wejściu do procesu dekonstruowania dźwięków pojawia się także żywy klarnet basowy.

Za część piątą odpowiada Łukasz Kacperczyk i jego syntezator analogowy. Syntetic attack over europe, parafrazując klasyków - coś dla wielbicieli braku subtelności brzmieniowych. Ciekawiej jest jednak zaraz potem, gdy dostajemy pakiet elektroakustycznych eksploracji podmiotu wykonawczego Dj Nasłuchujący Mohikanin. Mieszanka post-industrialnych dźwięków zdaje się lepić elementy składowe wyjątkowo zgrabnie i z poczuciem smaku. Nieprzegadana akcja z dobrymi repetycjami i dubowym echem. Docieramy wreszcie do Pawła Doskocza i jego brudnej, dronującej gitary. Muzyk zaprasza nas na wielominutową podróż pod bezdrożach ambientowego post-metalu. Flow jego opowieści przypomina nieszczelną butlę z siarkowodorem. Można zginąć, ale przedtem nafaszerować się zdrowymi emocjami ciemnych odmian rocka. Na zakończenie składanki formacja Blimp, która w ekspozycji beaten jazz zachęca nas do muzykowania, które początkowo pachnie stylizowanym na jazz post-rockiem, potem zyskuje jednak na intensywności i udanie otwiera wrota niemal free jazzowej improwizacji.

 


Stara Rzeka & Mauricio Takara  Live at CCSP (Brutality Garden, DL 2021)

Po szyldem Starej Rzeki ukrywa się dobrze znany z takich formacji, jak Alameda, czy Innercity Ensemble, gitarzysta Kuba Ziołek. Muzyk doposażony w skromną, niemal kieszonkową elektronikę, dotarł aż do brazylijskiego São Paulo, by nagrać efektowny koncert z perkusistą Mauricio Takarą. Rzecz miało miejsce dość dawno (grudzień 2015), ale – uprzedźmy wypadki – warto było czekać.

Koncert (podany w czterech odsłonach) budzi się do życia w poświacie delikatnej elektroniki, kreowanej przez syntezator i gitarowe przetworniki oraz żywy, ruchliwy, od startu bardzo aktywny drumming. Dźwięk samej gitary wynurza się w po pewnym czasie i dość szybko wpada w ramiona zmysłowej psychodelii. Całość formuje się w bystry groove (jest i basowy flow poniżej kolan), który płynie warto i from time to time nabiera dubowego echa. Druga część koncertu dodaje syntetycznego posmaku całej ekspozycji, która z gęstego strumienia drum’n’bass przepoczwarza się w potok electro’n’bass! Wisienką na torcie zdaje się być, płynąca na backgroundzie, niemal heavymetalowa gitara.

Najciekawiej dzieje się wszakże w najdłuższej, trzeciej części. Wprowadzenie pachnie ambientem i preparowanymi dźwiękami talerzy. Elektronika wgryza się w to odrobinę nachalnie, jak poranny, zbyt ostry płomień słońca. Ziołek mnoży jednak byty i wiele na to wskazuje, iż jest w stanie rysować siedmioma pędzlami po stu płótnach jednocześnie. Takara dba o groove i ekspresję, ale i on nigdzie się nie śpieszy. Oniryczna psychodelia wiąże nogi artystów i tłumi zapędy do dynamizowania narracji. Muzycy posłusznie zagłębiają w otchłani coraz swobodniejszej improwizacji. W tle narasta ambient, ale szyty bardzo nerwowym ściegiem. W ostatniej części koncertu powraca basowy electro groove. Muzycy zdają się reasumować swoje dzisiejsze dokonania i dorzucają kolejne elementy, które poznaliśmy już wcześniej. Tempo rośnie, możemy zatem już śmiało iść w tango, nie myśląc o porannych konsekwencjach! Gitara i perkusja nabierają ciekawej poświaty, pachnącej wręcz afrykańską polirytmią! Gdy wybije odpowiednia godzina, opowieść rozpłynie się w chmurze dark-noisy-psycho-ambientu.

 


Abyss  Water thrown into space (Sound Of Abyss, DL 2020) *)

Woda w kosmosie, to album stworzony przez muzyków, którzy niechybnie po raz pierwszy zagościli w odtwarzaczach redakcji: Maja Laura Jaryczewska - fortepian, syntezator, Szymon Zalewski – bas elektryczny, Artur Paszkowski – perkusja. Efekt improwizowanych sesji (osiem części, niespełna 35 minut), jakie artyści przeprowadzili w czasach jeszcze przez zarazą (jesienią 2019), a także w lockdownowych warunkach roku kolejnego, które, jak pokazuje szereg przykładów, potrafią wpływać niezwykle silnie na kreatywność muzyków, zwłaszcza w obszarze improwizacji.

Abyss, to przykład muzyki, która z jednej strony istotnie łechta podniebienie konesera bystrej muzyki z powabem swobodnej kreacji, z drugiej wciąż stawia pytania i sieje wątpliwości natury czysto artystycznej. To bowiem zwinne połącznie muzyki post-fussion jazzowej (świetny bas, zwinna perkusja!) z niebanalną, nienachalną i naprawdę ciekawą warstwą syntetycznych dźwięków, budowanych przez syntezator, na które w ramach deseru (a może wątku naczelnego?) nakładany jest - jakby na etapie post-produkcji - strumień czystej, dość przewidywalnej kameralnej pianistyki, na ogół szczędzącej nam poważniejszych porcji improwizacji. Efekt chwilami bywa intrygujący, w innych momentach sytuacja dramaturgiczna aż prosi o to, by coś w niej zmienić. Na przykład, choćby jedynie przesunąć akcenty – syntezatorowe wojny światów na pierwszy plan, piano na background. Ale dość tych recenzenckich egzegez - wskażmy najciekawsze wodne przygody trójki młodych, polskich muzyków.

Niemal każdy z utworów zaczyna się udaną basową introdukcją, istotnie współtworzoną przez elektroakustyczne zdobienia, płynące ze strony syntezatora (choćby trzecia, czwarta i siódma część). Niezłą czujnością dramaturgiczną, niemal w każdym przypadku, wykazuje się drummer. Wchodzi zawsze w punkt, zdobi narrację plastrami ciekawych dźwięków, a jak trzeba - dynamizuje akcję. Abyss definitywnie lepiej radzi sobie w dynamicznych pasażach (jak w części piątej), niż w około jazzowych meta spowolnieniach (które na ogół narzuca piano często wchodzące do gry po pewnym czasie). Zdecydowanie najciekawszym utworem na płycie jest część ostatnia i wcale nie szkodzi jej fakt, iż jest najkrótsza. Zaczyna ją echo post-techno, które płynie do nas z nieznanych lądów. Na ów background pięknie wślizguje się bas, a zaraz potem perkusja, która łamie rytm, rwie frazy, sieje zdrowy ferment. Syntetyka dokłada tu warstwę zjawisk quasi plądrofonicznych. Muzycy bystrze brną do przodu, jakby starali się wskazywać sobie drogę na przyszłość. Opowieść gaśnie po dwóch minutach, nim piano zdoła wydać z siebie jakikolwiek dźwięk.

 


Wolne Pokoje  Obiekty rozmyte (Plaża Zachodnia, Kaseta 2020) *)

Za dźwięki w formie bliżej niezidentyfikowanych Obiektów Rozmytych, pomieszczonych we wciąż Wolnym Pokojach, nieustannie wolnego Miasta Gdańsk, odpowiada jeden człowiek - Robert Demidziuk (saksofon tenorowy, gitara, bas, ksylofon, syntezator, field recordings, korg wavedrum, acoustic laptop, perkusja, głos; nagrane w Studiu Gdańsk, 2019/20). Krótka, siedmioczęściowa opowieść (niespełna 24 minuty) zdaje się być dość precyzyjnie zaplanowana, raz za razem bywa jednak skutecznie zdobiona zabiegami aranżacyjnymi, noszącymi znamiona improwizacji.

Wymieńmy podstawowe elementy tej nieco szalonej układanki. Morze syntetyki, która ma silny drive i strumienie akustyki, które chwilami płyną głównym nurtem, ale częściej chowają się w mgławicach post-syntetycznego ambientu zdobiącego narracyjny background. Cienie electro, kreowane połamanymi, dekonstruowanymi strukturami rytmicznymi, zderzające się z dźwiękami sfuzzowanego basu i post-metalowym drummingiem, który z minuty na minutę bystrze przyobleka jednak bardziej syntetyczne barwy. Wreszcie zmutowany dźwięk saksofonu, które kreśli pół drony, rysuje pętle i interesująco zdobi ów niekiedy post-plądrofoniczny drum’n’bass.

W drugiej części nagrania, co rusz natrafiamy na dubowe obłoki ciekawych dźwięków, które definitywnie dodają całości uroku. Bywa, że opowieść Roberta brzmi jak stary, dobry Bill Laswell, tu napotykający na gitarowe szaleństwa swojego wieloletniego kompana Bucketheada. Skojarzenie na pozór wydaje się dość karkołomne, gdyż de facto nie słyszymy w nagraniu ani charakterystycznego dołu basu, ani świegoczącej silnym prądem gitary, ale klimat nagrania ewidentnie ma wiele wspólnego z soundem nowojorskiego Downtown z lat 90. ubiegłego stulecia i jego improwizującego post-electro-jazz-rocka. Nagranie wydaje się być punktem wyjścia do dalszych poszukiwań. Kierunek ciekawy – osobiście urozmaiciłbym wszakże arsenał dostępnych środków wyrazu.

 

 *) recenzja powstała na potrzeby polish-jazz.blogspot i tamże została pierwotnie opublikowana



wtorek, 11 maja 2021

Clor, Lesecq, Malmendier & Škrijelj! Nuits et Latitudes!


Rezydujący we francuskim Metz label eux sæm doczekał się na początku bieżącego roku swojego czwartego wydawnictwa, które jak zwykle przykuło naszą uwagę w stopniu ponadnormatywnym. Prowadzona przez muzyków - Emilie Škrijelj i Toma Malmendiera – inicjatywa edytorska koncertuje się wokół ich aktywności muzycznych, przynosi zaś w skończonej liczbie przypadków intrygujące improwizacje, które udanie łączą dźwięki żywych instrumentów z elektroniką. Ten ostatni wątek często pojawia się na łamach Trybuny w ostatnich dniach, a omawiana płyta, to kolejny dowód rzeczowy w sprawie. W ramach introdukcyjnej reasumpcji dodajmy wszakże już teraz – pozycja numer cztery, to najlepsza jak dotąd płyta w katalogu eux sæm!

 


Połowa grudnia ubiegłego roku, francuska Miluza i czworo muzyków w jednym miejscu i czasie, wbrew zakazom pandemicznym: Stéphane Clor (kontrabas i sampler), Armand Lesecq (elektronika) oraz edytorzy we własnych osobach - Tom Malmendier (perkusja) i Emilie Škrijelj (akordeon i sampler). Kwartet ma nazwę własną (Nuits), a płyta tytuł (Latitudes) - w formacie CD dostajemy zaś jeden, blisko 49-minutowy trak.

Nuits zapraszają nas na wyjątkowy, elektroakustyczny spektakl dźwiękowy, w którym aż roi się od naszych ulubionych fake sounds (innymi słowy – to, co słyszymy trudno jest na ogół skojarzyć z konkretnym instrumentem lub przedmiotem muzycznego użytku), który jednakowoż doskonale łączy syntetyczne frazy z brzmieniem - pozostających w stałej przewadze sytuacyjnej - realnych instrumentów. Już aura otwarcia obiecuje nam wiele – kontrabas dudni z post-rockowym zębem, a reszta obecnych na scenie urządzeń zdaje się szumieć i szeleścić splotem elektronicznych i perkusjonalnych dźwięków. Opowieść od początku jest gęsta i intensywna, ma swoją nerwową, wewnętrzną dynamikę, ale też wydaje się być wyjątkowo lekka, wręcz ulotna, bo nawet kontrabas nie utrzymuje tu zbyt silnego kontaktu z podłożem. Po niedługiej chwili w tle pojawia się chmura ambientu z nieznanego miejsca pochodzenia, która udanie konweniuje z pulsującym basem, drżącymi perkusjonaliami i nieinwazyjną, niemal filigranową elektroniką.

W 7 minucie puls basu gaśnie, a w jego miejsce pojawiają się nowe akcje, których celem jest kreowanie rytmicznej struktury narracji. Artyści i ich tajemnicze przedmioty kreślą teraz serię dronów, którą zdobi melodia najprawdopodobniej dostarczana wprost z samplera. Każdej akcji towarzyszy reakcja lub nowa akcja, a niespodzianki sypią się jak z rogu obfitości. Powraca basowa pulsacja, ale pachnie już bardziej syntetycznym brzmieniem, rodzą się kolejne preparacje po obu stronach elektroakustycznej barykady, jakkolwiek ten fragment płyty, to być może jedyna chwila, gdy dźwięki syntetyczne pozostają w przewadze liczebnej. Po wybiciu pierwszego kwadransa improwizacja po raz pierwszy zdecydowanie zdejmuje nogę z gazu i uroczo tłumi się w elektroniczne delikatności i akustyczne subtelności. Nowa porcja ambientu wydaje się płynąć tym razem z woli smyczka na gryfie kontrabasu. Flow schodzi w dół, a meta drumming (chyba nie tylko z perkusji) buduje dodatkowy suspens. Całość drga, szuka rytmicznej powłoki, jak chory tlenu pod respiratorem. Akustyka odzyskuje, utracone kilka chwil temu, miano przewodnika improwizacji. Rozkołysany smyczek tapla się w post-perkusjonalnym i ambientowym sosie z gracją baletnicy, a wszystko wokół niego zdaje się śpiewać i rzewnie zawodzić. Być może ta ostatnia sytuacja jest wynikiem działań akordeonu, który po raz pierwszy pokazuje swoje bardziej żywe oblicze. Opowieść z czasem gęstnieje szmerem perkusyjnych talerzy i mocą posadowionych niżej, bardziej syntetycznych fraz.

Gdy mija drugi kwadrans opowieść ponownie przygasa, tym razem jednak znajduje schronienie w strumieniu preparowanych dźwięków, realizowanych głównie przez osnute elektroniką perkusjonalia. Nowy wątek proponuje bas, który na poły rockowymi metodami stara się wybudzić improwizację ze stanu drobnych dylematów dramaturgicznych. Nisko osadzone repetycje, perkusyjne stymulacje i delikatna syntetyka spod akordeonu, to główne elementy, które tworzą improwizację w jej trzecim kwadransie. Ta część opowieści gaśnie w plejadzie dźwięków kreowanych przez preparowany bas i wyzbyty elektroniki akordeon, a także rezonujące talerze. Narracja umiera elektroakustycznym szumem spadających dźwięków.

Ostatnie wybudzenie improwizacji – już po upływie trzech kwadransów - tli się nowym pasmem ambientu, kontrabasowym smyczkiem i kolejną porcją rezonansu żywych perkusjonalii. Na koniec powraca także wątek pulsującej elektroniki. Całość nie traci jednak swojej subtelności, a artyści skutecznie dbają o to, by każdy dźwięk, bez względu na źródło swojego pochodzenia, efektownie wybrzmiewał. Finałowy dron smyczka, metafizyka milczących instrumentów i dzwonki - rytuał zakończenia zdaje się być równie fantastyczny, jak całe nagranie. Brawo!

 


piątek, 7 maja 2021

Cranes! Filamental! Mœrs Quartet! Ensemble X & Artblau! Vario 34-3! Five Free Chamber Pearls with german impro discipline!


Niemiecka muzyka swobodnie improwizowana ma się świetnie i stan ten utrzymuje się od ponad pięćdziesięciu lat. Nowych dowodów rzeczowych w sprawie przybywa z każdym rokiem, a w gronie redakcyjnym powstała nawet pewna teoria na ten temat. Cóż bowiem innego tak dobrze służy generowaniu niczym nieskrępowanej kawalkady dźwięków, jak dyscyplina wykonawcza artystów, a także ich bardzo dobry warsztat, wyuczony w całej masie świetnych szkół muzycznych. Te dwie, jakże istotne przywary muzycy niemieccy zapisane mają w swoich artystycznych kodach genetycznych!

Dziś pięć prawdziwych perełek z katalogu najnowszych płyt (z perspektywy kilkunastu miesięcy!), powstałych na zachód od Odry, zawierających muzykę improwizowaną stworzoną przez muzyków tam rezydujących, nie rzadko przy znaczącym udziale partnerów z innych, równie zacnych skupisk ludzkich! Zaczynamy od świetnie nam znanego duetu Superimpose, który przy okazji spotkania z francuską pianistką Eve Risser przyjął nazwę Cranes. Zaraz potem imponujący, międzynarodowy oktet pod światłym przywództwem pianistki Magdy Mayas. W dalszej kolejności czekają nas dwa nagrania z udziałem tubisty Carla Ludwiga Hübscha – najpierw bystry kwartet, a potem - na jednej płycie - dwa kilkunastoosobowe składy swobodnie improwizujące. A na sam koniec tej szalonej podróży, prawdziwa niespodzianka – nowa edycja słynnych spotkań improwizatorów Vario, prowadzonych przez wiolonczelistę i puzonistę Güntera Christmanna od ponad 40 lat! Dziś wersja 34-3 z udziałem samych legend gatunku!

Oj, zapnijcie dobrze pasy, bo odlecicie dziś wyjątkowo wysoko!  

 


Cranes: Matthias Müller/ Eve Risser/ Christian Marien  Formation < Deviation (Relative Pitch Records, CD 2021)

Berlin, magiczne miejsce zwane Studioboerne45, listopad 2017 roku i trójka muzyków: Matthias Müller – puzon, Eve Risser – fortepian oraz Christian Marien – perkusja. Dwa swobodnie improwizowane sety, trwające łącznie 41 minut z sekundami.

Otwarcie spektaklu dźwiękowego, który – uprzedźmy wypadki - istotnie nas zachwyci, wydaje się być nad wyraz delikatne. Struny piana błyszczą z oddali, werbel drży, a z tuby dużego blaszaka dobywają się podmuchy chłodnego powietrza. Sytuacja sceniczna od razu nabiera jednak pewnej wewnętrznej dynamiki i ładu dramaturgicznego. Posadowione na flankach piano i perkusja budują metafizykę rytmu - oba instrumenty brzmią chwilami niezwykle podobnie, aż trudno poznać, który z nich odpowiada za dany dźwięk. Środkiem narracji płynie puzon, który tańczy, śpiewa lub zalotnie prycha – czujny cerber rozkwitającej improwizacji. Perkusja stara się budować narrację, ale piano wciąż stawia znaki zapytania i kreuje suspens, który zdaje się chwilami krępować inicjatywę ustawodawczą pierwszego z wymienionych instrumentów. W dziewiątej minucie następuje pierwsze tego dnia wyhamowanie wprost w objęcia ciszy. Prawdziwe królestwo meta akustyki – rezonujące struny, moszczący się puzon, wyjątkowo głęboki drumming. Po czternastej minucie pojawia się pierwszy dźwięk klawisza fortepianowego, ale stanowi on tu jedynie ornament, nie zaś narzędzie budowania narracji. Na zakończenie opowieść nabiera gęstości, która podkreśla jej walory rytmiczne, a dodatkowo zasypuje nas jeszcze deszczem urokliwych fake sounds.

Drugi set zdaje się być początkowo budowany niemal wyłącznie ze strzępów dźwięku. Ktoś ledwie dotyka strun, ktoś opiera palce na wentylu, ktoś drży metalem perkusji. Po niedługiej chwili piano przechodzi do fazy preparacji, a puzon i perkusja lepią się w jeden strumień post-rytmu. Flow budowany jest wszakże na wdechu, w aurze kreatywnego zaniechania, skoncentrowany na ugniataniu dźwięków, które nie powinny wybrzmieć do końca. Tuż przed upływem ósmej minuty ta półmartwa narracja staje w miejscu, ugaszona do dźwięku pojedynczej struny i ambientowego post-drummingu. Sygnał do delikatnego wybudzenia daje puzon – kind of silence trance! Moc jednak dopada muzyków – struny piana świszczą, jak pociski wielkokalibrowe, puzon bucha, jak lokomotywa parowa, a perkusja zawłaszcza teren, niczym wojskowy śmigłowiec. Stopping nadchodzi dość niespodziewanie i przeradza się w rezonans, który zaczynać wyć, niczym syrena alarmowa. Ale to nie koniec cudów na dziś! Po niedługiej chwili meta drumming piana i puzonu płyną ku górze na szeleszczących talerzach - wszystkie dźwięki formują się w jeden strumień, która zaczyna incydentalnie hałasować. Tuż pod koniec siedemnastej minuty muzycy znów delikatnie hamują i oddają narrację w ręce zmutowanego brzmieniowo fortepianu. Pod jego klawiaturę podłącza się perkusja i taki właśnie duet wiedzie nas w nieznane przez dobrych kilka minut. Puzon wraca na wielki finał, który skrzy się – to już nie jest zaskoczenie! – efektowną, wewnętrzną rytmiką. Płomień narracji umiera pod presją wdechów puzonu i akcentów percussion na obu flankach.

 


Magda Mayas' Filamental  Confluence (Relative Pitch Records, CD 2021)

Przenosimy się do austriackiego Wels, na kolejną edycję Music Unlimited Festival, jaka odbyła się w listopadzie 2019 roku. Na spektakl skomponowanej improwizacji (dla której inspiracją było dwanaście zdjęć rzeki!) zaprasza nas autorka koncepcji i pianistka Magda Mayas. W oktecie, który podjął się karkołomnej próby improwizowania wedle wartkiego nurtu wodnego odnajdujemy kolejnych muzyków: Angharad Davies – skrzypce, Anthea Caddy i Aimée Theriot – wiolonczele, Rhodri Davies i Zeena Parkins – harfy, Michael Thieke – klarnet oraz last, but not least, Christine Abdelnour – saksofon. Muzyka sformowana jest w jeden trak, który trwa 49 i pół minuty.

Międzynarodowy (interkontynentalny!), prawdziwie gwiazdorski (a jakże!) oktet zaprasza nas na koncert konceptualnej, wyzwolonej kameralistyki, która od pierwszej do pięćdziesiątej minuty tonąć będzie w morzu fantastycznych dźwięków, na ogół niedefiniowalnych, co do źródła ich pochodzenia. Jeśli w trakcie odsłuchu recenzent wskaże na dźwięk konkretnego instrumentu, oznacza to jedynie tyle, iż pomylił się o skończoną liczbę przypadków. Od startu Konfluencji dostajemy się w nurt rezonujących fraz, półdźwięków tworzących delikatny, oniryczny dron – coś świszcze, coś szumi, ktoś delikatnie dotyka strun, ktoś inny oddycha własnymi płucami. Większość instrumentów wydaje długie, posuwiste dźwięki, część jednak bawi się w drobne incydenty polegające na tarciu lub szarpaniu przedmiotów muzycznego użytku. Wraz z zarysowaniem przez mikro piano ścieżki rytmicznego rozwoju narracji na scenie toczyć zaczyna się intrygująca historia, rodzaj sieci zazębiających się subtelności dźwiękowych, pogrupowana w małe spiętrzenia i rozlegle doliny. W okolicach 9 minuty otrzymujemy krótkie, samotne, post-perkusjonalne expose. Domniemujemy, iż sprawcą zdarzenia jest pianistka. Po krótkiej jednak chwili znów toniemy w oceanie delikatnych, preparowanych dźwięków akustycznych. Przestajemy zastanawiać się, kto wydaje dany dźwięk, dajemy się nieść strumieniowi nieoczywistych fraz. Z trudem zauważamy, iż w okolicach 17 minuty strunowce fundują nam mały peak ekspresji.

Po adekwatnym dla rozwoju sytuacji scenicznej spowolnieniu pogrążamy się dla odmiany w szeleście spadających papierków, tudzież frazach, które mógłby wydać tonący gamelan. Pojedyncze dźwięki zaczynają spacerować leniwie po scenie – akcje pizzicato i arco idą ramię w ramię, a wokół szumią dęciaki, niczym stuletnie topole na delikatnym wietrze. Z czasem owo dramaturgiczne lenistwo zaczyna jednak nabierać pewnej pokrętnej dynamiki, do tego stopnia, że w okolicach 30 minuty możemy powiedzieć, iż muzycy grają dość.. głośno. Ku naszej kolejnej radości, bystrze osiągają także stadium improwizacji czynionej metodą call & responce! Niskie wiolonczele i wysokie skrzypce mają tu kilka chwil niemal wyłącznie dla siebie. Ale zmiana go zmianę, a niemal każda minuta przynosi coś nowego, kolejną niespodziankę w zadanej od początku estetyce fake sounds. Narracja ponownie uspokaja się, dzięki czemu na piedestał może wdrapać się także klarnet. Opowieść ocieka smutkiem, stawia pytania i nie daje odpowiedzi. Wybicie 40 minuty wyznacza początek fazy nobliwych, ale nerwowych repetycji, a także daje życie plejadzie separatywnych akcji – piszczenia, parskania i piłowania. Wszystko wszakże wciąż ma tu swój wewnętrzny, pokręcony rytm i jakże kompulsywną logikę. W połowie 45 minuty czyste frazy harfy (kolejne zaskoczenie!) zdają się znamionować rozpoczęcie procesu gaszenia narracji. Deep piano repetuje, strunowce plotą ambientowe smugi cienia, klarnet i saksofon głośnio oddychają. Na ostatniej prostej szczególnie efektownie kona saksofon.

 


Debacker/ Zwißler/ Hübsch/ Nillesen  Live at Mœrs Festival '20 (Impakt-Koeln, DL 2021)

Słynny niemiecki festiwal w Moers miał swoją ubiegłoroczną edycję w trakcie pierwszej fali pandemii (czy z publicznością?), dokładnie w maju. Tamże spotykamy kwartet muzyków: Marlies Debacker – fortepian i clavinet, Florian Zwißler – syntezator, Carl Ludwig Hübsch – tuba i obiekty oraz Etienne Nillesen – mały zestaw perkusyjny, a dokładnym będąc extended snare drum. Dwie swobodne improwizacje, trwające łącznie 35 minut z sekundami.

Damsko-męski kwartet bez nazwy własnej zaprasza na zmysłową, bardzo kolektywną, ale i abstrakcyjną improwizację, broczącą ścieżkami post-chamber, która – to ważne! - używa dźwięków syntetycznych w sposób umiarkowany i adekwatny do sytuacji scenicznej. Koncert rozpoczyna się plejadą preparowanych dźwięków w formie short-cuts – pojedynczy klawisz piana, brzdęk werbla, burknięcie tuby, ultra delikatna pulsacja syntezatora. Opowieść na poły minimalistyczna, budowana na wdechu, pełna dramaturgicznego suspensu, ale też meta rytmu, który drży w otulinie fortepianowych strun. Nie brakuje w niej wątków realizowanych w formie pytań i odpowiedzi. Narracja z czasem gęstnieje. Niepozbawiona znamion dynamiki i ekspresji, zdobiona garściami tajemniczych dźwięków (syntezator lub obiekty tuby), bystrze konstruowana improwizacja potrafi tu zabrzmieć chwilami niemal industrialnie.  W ramach wisienki na torcie warto też odnotować intrygujący duet basowego pasma syntetyki i groźnych pomruków z tuby. Na finał ta ostatnia zaczyna bić rytm, buchać ciepłym powietrzem, niczym parostatek i nieść cały kwartet naprawdę efektownym wzgórzem.

Druga improwizacja rodzi się z preparowanych dźwięków, które lepią się w całość z dramaturgiczną precyzją. W zasadzie od początku zdaje się być masywna, pozbawiona subtelności brzmieniowych. Zatem już po kilku pętlach opowieść zaczyna wrzeć dobrymi emocjami, wzniecanymi kolejnymi mikro zdarzeniami w brzuchu syntezatora, wokół którego tli się ponownie industrialny posmak. Po 5 minucie wszystko efektownie przygasa i przechodzi w fazę metalicznego rezonansu – tkanego z drobiazgów akustyki i mgławic syntetyki, które płyną tu w pełnej synergii, stawiając kolejne stemple jakości. Z małych fraz muzycy sukcesywnie budują zwartą i całkiem gęstą opowieść. Znów tuba daje sygnał do eskalacji, tańczy i swawoli, a całość, zwłaszcza po 13 minucie, nabiera ekspresji godnej abstrakcyjnego post-free jazzu! Po niedługiej chwili tłumi się jednak w kameralne pasma dźwięków z klawiatury fortepianu i burczącej z zadowolenia tuby. Zakończenie tego doskonałego koncertu realizowane jest - oczywiście w pełni kolektywnie - ambientowym rezonansem, pełnym mroku i tajemniczości.

 


Ensemble X/ Artblau  Big Ensemble Improvisation (Carl Ludwig Hübsch’ bandcamp, DL 2020)

Tubista Carl Ludwig Hübsch zostaje z nami i zaprasza na spotkanie z dwoma dużymi składami improwizującymi, których jest członkiem, a także najprawdopodobniej osobą najbardziej sprawczą. Dodajmy od razu, iż wedle opisu płyty nagrania 14- i 10-osobowego składu powstały bez jakichkolwiek scenariuszy, wskazań, czy też autorskich koncepcji. Wieloosobowe pure free impro? Wszystko na to wskazuje, a zatem … duża dyscyplina wykonawcza i świetny warsztat muzyczny, czy tak? Patrz: wstęp do dzisiejszej opowieści!

Czas na poznanie danych personalnych aktorów obu spektakli. A zatem, Ensemble X: Tiziana Bertoncini - skrzypce, Xavier Charles - klarnet, Elisabeth Coudoux – wiolonczela, Nicolas Desmarchelier – gitara, Carl Ludwig Hübsch – tuba, katalizator, Harald Kimmig - skrzypce, Dirk Marwedel - saksofon, Matthias Muche - puzon, Ulrich Phillipp - bas, Christoph Schiller - szpinet, Angelika Sheridan - flet, Michael Vorfeld – instrumenty perkusyjne, Eiko Yamada –flet oraz Philip Zoubek – fortepian. Artblau: Carl Ludwig Hübsch - tuba, głos, Akiko Ahrendt - skrzypce, Elisabeth Coudoux - wiolonczela, Leonhard Huhn - saksofon, Angelika Sheridan - flet, Salim Javaid - saksofon, Matthias Muche – puzon, Philip Zoubek - fortepian, Constantin Herzog – bas oraz Etienne Nillesen – instrumenty perkusyjne. Oba składy zarejestrowały swoje nagrania w Kolonii - pierwszy w marcu, drugi w listopadzie 2018 roku. Album zawiera pięć części zasadniczych (pierwszą i ostatnią wykonuje Ensemble X, od drugiej do czwartej - Artblau) oraz zabawne encore, w trakcie którego słyszymy komentarz Hübscha reasumujący walory merkantylne albumu oraz ciężką pracę muzyka improwizującego, zwłaszcza w dużych formacjach.

Płytę otwiera swobodna improwizacja kilkunastoosobowego Ensemble X. Bystre, rwane frazy od początku płyną rozległym strumieniem, dość na razie abstrakcyjnie brzmiącego big orchestral chamber. Muzycy pracują w skupieniu, pełni dyscypliny (!), każdą decyzję podejmują z należytą ostrożnością, kreują suspens zarówno wydając dźwięki, jak i pozostawiając plamy ciszy. Samych dźwięków wszakże nie brakuje, bo orkiestra zdaje się pracować całym swoim arsenałem instrumentalnym. Nie trudno nie usłyszeć, iż frakcja dęciaków zdaje się mieć pewną przewagą nad strunowcami, i to nie tylko liczebną. Utwór gaśnie w zmysłowej mgle akustycznego ambientu.

Na kolejne trzy improwizacje zostajemy oddani w ręce dziesięcioosobowego Artblau. Sposoby budowania narracji także tu bazują na krótkich, dobrze skorelowanych ze sobą frazach, granych przez wszystkich muzyków, jakkolwiek już na starcie można usłyszeć, iż improwizacja częściej przebiera tu formę call & responce, niż miało to miejsce w trakcie improwizacji większego składu. W brzmieniu niektórych instrumentów częściej natrafiamy na akcenty preparowane. Wydaje się też, że same dźwięki efektowniej się tu do siebie lepią, a całość expose budzi nieco większe emocje. W tej części warto odnotować małą kulminację na zakończenie, gdy efekty pracy dziesiątki muzyków przybierają postać post-free jazzu, który płynie szczególnie dobitnie z klawiatury fortepianu, basu i perkusji. W trzeciej części kolejna plejada short-cuts zdaje się toczyć po równi pochyłej – popada w dramaturgiczne szaleństwa, by po chwili taplać się w kameralnej zadumie. Opowieść kreuje tu także wątek repetytywny, który umiejętnie eskaluje poziom emocji. Czwarta improwizacja prowadzi już nas na sam szczyt! Dęte, masywne frazy, pięknie kontrapunktowane strunowymi ornamentami i meta rytmem z piania, dość szybko nabierają ciekawej dynamiki i już po kilku pętlach śmiało dają się porównać do temperamentu Globe Unity Orchestra w jej najlepszych edycjach. Zakończenie utworu podkreśla jeszcze jego jakość – piękne wytłumienie wprost w objęcia repetytywnego post-chamber! Brawo!

Czas na powrót Ensemble X! Tym razem muzycy budują dłuższe frazy, wyciągają dźwięki do granic możliwości swoich płuc i wytrzymałości strun. Zdają się preparować improwizowany incydent, który śmiało możemy nazwać po stevensowsku sustained piece. Chcąc nie chcąc narracja dość szybko osiąga tu swój szczyt, po czym zaczyna być konstruowana od nowa, nie tylko z długich, ale także krótszych, bardziej nerwowych fraz. Owo chwilowe, emocjonalne rozhuśtanie zostaje bystrze uporządkowane przez małą eskalację, jaką realizują tuba i bas. W tym uroczym peaku czeka nas ocean akustycznych drobiazgów, ale emocji nie brakuje do ostatniego dźwięku. Ów wyjątkowo urokliwy i emocjonujący album kończy dwuminutowe outro, w trakcie którego tubista, definitywnie chyba w tym gronie najważniejszy, na tle pobrzmiewającej orkiestry kwituje w kilku zabawnych słowach całe wydawnictwo i … przekornie zaprasza na zakupy!

 


Vario 34-3  Free Improvised Music (Corbett vs. Dempsey, CD 2020)

Na koniec dzisiejszej kameralnej epistoły, pełnej swobodnej improwizacji wedle niemieckich wartości, zapowiadana niespodzianka. Günter Christmann pierwsze spotkania pod szyldem Vario realizował już w drugiej połowie lat 70. Na przestrzeni lat nazbierało się ich sporo, jakkolwiek ostatnie lata były na osi czasu zbiorem pustym. Tym większa zatem radość, iż w sierpniu 2018 roku Christmann zebrał na dwóch koncertach w Berlinie i Hanowerze jakże smakowity kwintet: on sam na wiolonczeli i puzonie (ten ostatni tylko w jednym utworze), Alexander Frangenheim na kontrabasie, Thomas Lehn pracujący z elektroniką (brzmiącą jak zawsze bardzo analogowo, ale jego praca została także określona jako live-electronic), Paul Lovens na instrumentach perkusyjnych oraz Mats Gustafsson na saksofonie sopranowym. Na krążku znalazło się dziewięć swobodnych improwizacji – w pięciu słyszymy cały kwintet, w dwóch tria i kolejnych dwóch duety. Całość tych elektroakustycznych wspaniałości trwa 49 minut i kilka sekund.

Pierwsze dwie części realizuje kwintet. Muzycy rysują plamy dźwiękowe, od startu tłocząc je w powłóczysty, ale zgrabny, niemal klasycznie brzmiący … swobodny post-chamber. Ciekawe dialogi melodyjnej wiolonczeli z zadziornym kontrabasem, bystre kontrapunkty pozostałych, w tym także ulotnej, nieinwazyjnej elektroniki szukającej matowego brzmienia, które nie kaleczyłoby zwiewności akustycznych strumieni dźwiękowych. Krótkie i długie frazy, wdechy i westchnienia, dobre reakcje, cięte riposty. Pięknie na tym tle jawi się sopran, który kwili urywanymi frazami, niczym instrument Trevora Wattsa w najlepszych dla Spontaneous Music Ensemble latach. Drugi pasus kwintetowy zagłębia się w szczegóły, szumi, szmera, dba o niuanse i perkusyjne ornamenty na strunach. Świetną robotę wykonuje perkusjonalista, który ów zwiewny potok nieoczywistości stara się po czasie formować w całkiem dynamiczną ekspozycję. Czas na trio basu, sopranu i perkusjonalii – muzycy stawiają wzajemne zasieki, reagują na siebie ze sporymi emocjami, płyną zwinnie od szczegółu do ogółu. Czwarta część, to duet elektroniki i bystrze preparowanego puzonu. Choć nie jest to takie proste, muzycy w tej ekspozycji starają się nade wszystko wzajemnie imitować. Efekt jest fantastyczny! Od ciszy pomruków po hałas akustycznych przesterów.

Na część piątą i szóstą znów powracamy do formuły pełnego składu. Najpierw morze wystudzonego chamber. Małe frazy arco, subtelne podrygi pizzicato, łagodny saksofon. Całość smakowicie rozkwita, zwłaszcza kontrabas pozostawiony na pastwę smyczka. Kolejna opowieść, to moment, któremu śmiało można przyznać miano najpiękniejszego na całej płycie. Zaczynają go samotne, melancholijne smyczki. Po kilku ważnych oddechach podłączają się talerze, prychający dęciak i echo syntetycznych zwarć i przepięć. Urokliwe chamber, ale podane bez jednego przesłodzonego dźwięku, na finał zmyślnie ekspresyjne!

Siódma część, to duet kontrabasu i elektroniki – grzmoty, złowieszcze echo, mokre plamy i smugi cienia. Znów elektronika szuka tu cech wspólnych z akustyką, a nie odwrotnie. Ósma improwizacja, to trio (saksofon, wiolonczela i perkusjonalia) i kolejny stempel doskonałości koncepcji preparowania subtelnych fraz na dramaturgicznym wdechu. Opowieść rysowana wyjątkowo cienką, delikatną kreską. Na finał powraca kwintet, który świetnie reasumuje całość dwóch koncertowych spotkań wyjątkowych muzyków. Kontrabas na uwięzi smyczka, mikro drumming, tło syntetyki, zalotny saksofon i perkusjonalne cello! Bystry suspens, szukanie rytmu, tłumienie emocji. Same smakołyki!