wtorek, 30 kwietnia 2019

Jacinto, Almeida & Morão! The Selva! Walking into the jungle!


Po sporej dawce portugalskiego acid-rocka, który lubi improwizować, czas na swobodną kameralistykę, która lubi … rockowe emocje, afrykańską polirytmię i - co oczywiste w tym kontekście sytuacyjnym - kreuje muzykę według bardzo luźnych założeń artystycznych.

Trio zwie The Selva, co w każdym z języków panujących na Półwyspie Iberyjskim oznacza dżunglę! O ich poprzedniej płycie pisaliśmy jakieś półtora roku temu, dziś zaś pochylimy się na ich dzieckiem najmłodszym, które zwie się Canicula Rosa (Clean Feed, CD 2019), co po naszemu można określić, jako Różowy Kanion. Skoro wiemy już tak wiele, przypomnijmy sobie personel Selwy: Ricardo Jacinto – wiolonczela, Gonçalo Almeida – kontrabas oraz Nuno Morão – perkusja. Nagrana w styczniu ubiegłego roku płyta trwa 42 minuty i 16 sekund, a składa się z ośmiu opowieści.




Grzmoty kontrabasu, czynione na wejściu, umieszczają pieśń otwarcia w nieco metafizycznych okolicznościach – przestrzeń wokół drży, pomrukuje, z dalekiego planu docierają pierwsze dźwięki wiolonczeli, rezonują talerze. Wokół echo pulsującej ciszy – całość niczym cierpiące chamber, czekające na łyk święconej wody. Narracja buduje się małymi frazami mniejszego strunowca, skromnym, ale zdecydowanie niekameralnym drummingiem i pojękującym z oczekiwania smykiem kontrabasu. Fonia zdaje się być wyjątkowo niskopodłogowa – groza niedopowiedzeń, dziwne malunki na ścianach, na finał zaś odcinka dłuższe pasaże cello. Start drugiej opowieści jest bardzo płynny, bez zbędnej w takim wypadku ciszy - rytmiczna palcówka na gryfie wiolonczeli jasno stawia cele i określa poziom oczekiwań. Progresywny drumming dla podkreślenia sytuacji scenicznej, dynamika całości niczym wyzwolony Madredeus bez głosu boskiej Teresy. Rytm, molowa tonacja do tańca, bezkres portugalskiego saudades, wersja dla zaawansowanych. Kontrabas rzeźbi smykiem bruzdę na gryfie, mąci spokój dynamicznej kontemplacji, sieje artystyczny nieład. Po chwili wahania, podłącza się jednak pod strukturę rytmiczną pieśni i doprowadza ją do szczęśliwego zakończenia. Cisza ma miejsce tuż po ostatnich dźwiękach wiolonczeli.

Kolejny odcinek rodzi się z lenistwa obu smyczków, zawieszonych na strunach. Slow motion bizzare! Płyną wspólnym korytem, a towarzyszą im rezonujące talerze. Brzmienie kontrabasu wydaje się być zdecydowanie bardziej siarczyste, a całość zionie smutkiem, niczym wygłodzony smok. Deep drumming buduje dynamikę, struny trwają w dźwięku. Krok za krokiem narracja gęstnieje – zmysłowa kameralistyka, która wytrwale poszukuje ekspresji post-rocka, a potem jeszcze piękniej przygasa. Czwarty utwór dość drapieżny – dwa razy pizzicato i głośna praca perkusji. Agresywne ekscesy, także grane arco. Wolna muzyka na otwartej przestrzeni – zmiana goni zmianę. Także frazy jazzowego walkingu, które podnoszą poziom ekspresji całości. Dwuminutowa perła temperamentnego chaosu! Brawo!

Piąta historia, znów z nowymi elementami – tym razem kontrabas szarpie struny, a wiolonczela poddawana jest zmyślnym preparacjom. Talerze, mokre werble i narracja, która raz za razem ulega zawieszaniu, w oczekiwaniu na tajemnicę kreacji. Cello zaczyna grać upalony barok, aura kwitnie i rozbłyska małymi fajerwerkami. Semicki klimat, pokój z widokiem na Tejo, wprost z wyjątkowo smutnego wzgórza Santa Catarina. W ramach fonicznego kontrapunktu, cello brudzi swoje brzmienie chrobotem przetwornika. Jazzowy drumming buduje nowe emocje, a mały strunowiec wraca do baroku. Na samym końcu skromne spiętrzenie – każdy z muzyków dokłada do ognia! Wonderful! Bez zbędnej zwłoki szósta pieśń – wiolonczela znów nabiera siarki w usta, skwierczy i rzęzi. Rytmiczne pizzicato kontrabasu zaprasza na dynamiczną podróż. Cała trójka idzie do tańca, struny imitują się, podkreślając doniosłość chwili. Drummer bije rytm – chamber goes rock&roll! Na ostatniej prostej kwaśna mantra!

Siódma pieśń, zatem powoli widać już napisy końcowe. Rytm i repetycja kontrabasu, znów moc brudu na gryfie cello, perkusyjna kipiel. Czysta akustyka i harsh ramię w ramię. Zadziorna i szorstka, pełna emocji etiuda. Wreszcie wielki finał płyty – spokój i niepokój, niczym ogień i woda, napięte struny, rezonans werbla i talerzy. Mały barok wiolonczeli i nerwowy, ale rytmiczny błysk kontrabasu. Całość smakuje pożegnaniem, nie tylko chyba z tą płytą. Wielki, piękny ocean saudades. Aktywny drumming, dźwięczny szelest talerzy w trakcie ostatniej drogi.



piątek, 26 kwietnia 2019

Cement Shoes! Signs Of The Silhouette! Uivo Zebra! Tatvamasi! Like fiery rock is drowning in improvisation!


Dziś zapraszamy na dynamiczny spacer po górach skalistych, zwanych też w języku obcym rocky mountains. Ponieważ pozostaniemy jednak po naszej stronie Wielkiej Wody, a przywołana nazwa geograficzna ma sens jedynie metaforyczny, przekornie użyliśmy w poprzednim zdaniu małych liter, mając pełną świadomość popełnienia błędu ortograficznego.

Cztery prawdziwie ogniste, rockowe bandy, które kochają improwizację! Przed nami gitary pełne prądu wysokiej mocy, muskularni perkusiści, dynamiczne gitary basowe i typowa dla rocka zmysłowa emocjonalność!

Gdybyśmy zajrzeli muzykom do paszportów, to elementem dominującym w naszej opowieści byłaby zdecydowanie Portugalia. Wszakże nie zabraknie dziś także mocnego akcentu krajowego, którego pewne koneksje artystyczne mogą wskazywać na … zachodni skraj naszego przepięknego kontynentu! Naszą podróż zaczniemy jednak w … Brukseli, a w gronie muzyków nie odnajdziemy gitarzysty. Nie zmienia to jednak w jakikolwiek sposób przyjętych wyżej postanowień. So, Let’s Rock!




Cement Shoes  Opus Caemenicium  (Gaffer Records, CD 2019)

Oczywiście zaczynamy od prawdziwego trzęsienia ziemi! Zatem rzeczona stolica Belgii, okoliczności studyjne i trio o uroczej nazwie Cement Shoes, a w nim sami dobrzy znajomi: Giovanni Di Domenico na klawiaturze powszechnie znanej jako Fender Rhodes (to w miejsce tytułowej gitary), Gonçalo Almeida na elektrycznym basie oraz Balázs Pándi na perkusji. Sześć opusów, swobodnie improwizowanych (być może wedle wcześniejszych wytycznych), 40 minut i 52 sekundy.

Punkt startu wyznacza kwaśny dźwięk klawisza na pogłosie, dochodzący z oddali, mały, póki co, dość skromny drumming i dudnienie basówki – klimat jakby odrobinę surrealistyczny, post-kosmiczny. Narracja jest powolna, narasta w tempie ruchu żółwia po amputacji korpusu. Flow fendera zdaje się być dwutorowy, jakby w oczekiwaniu na nadejście płaszcza psychodelii – rezonans, pogłos, echo post-fussion post-rocka. W 5 minucie narracja zagęszcza się w niezwykle rockowy sposób – pętla narracyjna zdaje się mieć moc całkowicie wyzwolonej improwizacji, która czerpie z całej historii muzyki niepokornej – bas kreśli spirale w estetyce hc/noise, klawisz szlifuje kwaśny punk, a doom drumming dopełnia obrazu całości. Opowieść ciągnie oniryczny, ale i ognisty fender, który rzeźbi w dźwięku niczym trzech Hendrixów po wyjątkowo udanej nocy. Ta ekspresyjna fire music wybrzmiewa mokrym ambientem i płynnie przechodzi do kolejnego opusu. Tu introdukcja jest dalece spokojniejsza, ale jeszcze gęstsza, bardziej nasączona kwasami o nieznanym działaniu. Muzyka schodzi do piwnicy, głównie dzięki basiście, który wbija gryf w ubitą ziemię. Wszyscy muzycy, nisko na nogach, płyną po wieczne, ale i cudowne potępienie. Ta full psycho-acid drama gaśnie tuż po czwartej minucie.

Trzeci opus wybucha ścianą dźwięku gitary basowej, którą recenzent całkiem niedawno słyszał już na płycie Low Vertigo (muzyk wszak ten sam!). Fender skwierczy niczym przepalona gitara, perkusja idzie na całość. Brawo! Piękny, ciekły ołów! W 3 minucie bas znów kręci błyskotliwe pętle, a na klawiszu rodzi się już prawdziwa kipiel – free rock and fire! Na wybrzmieniu prawdziwy doom! Wejście w czwarty opus bardzo płynne, na delikatnie wystudzonej klawiaturze. Bas śpiewa wysoką melodię, drummer wyciera pot z czoła - romantyczny fragment jakże piekielnej całości. Narracja płynie soczystym fussion jazzem i nikt nie robi muzykom wyrzutów z tego powodu. Po paru chwilach fantastycznie się jednak dynamizuje – rock in! Gęsty ścieg kolektywnej, rockowej improwizacji. W 4 minucie bas rzuca wyzwanie wyjątkowo mocnym, niemal doom metalowym passusem, fender zdaje się krzyczeć z rozpaczy, perkusja zaś wbija stemple i nie bierze jeńców! Nagłe wytłumienie i … ambientowy klawisz niemal bezboleśnie przenosi nas do realiów piątego opusu.

Opus numer pięć, jeśli słowo się rzekło - progresywny drumming, coś na kształt solowej ekspozycji. Fender tli się w oddali, jakby go nie było, bas milczy aż do trzeciej minuty. Gdy ten ostatni jednak powraca, wszystko gotuje się z emocji i równie nagle kończy. Szósty, finałowy opus wyziera z gęstwiny sprzężeń, symfonii uszkodzonych przetworników dźwięku. Bas rezonuje amplifikatorem. Ośmiominutowa pieśń zamknięcia toczy się na naszych oczach. Fender szuka nowej drogi, gubi wątki i pętli się ze złości, jest już naprawdę gitarą dużej mocy. Narracja niczym harsh ambient pozwala nam zapomnieć o wszystkim, co przyjemne dla ucha. Z tego tygla nieoczywistości rodzi się zmysłowa ekspozycja post-post-fussion. Trochę jak Return to Forever, tuż po przedawkowaniu. Ściana dźwięku - bas kreśli kwaśne do bólu synkopy. Wszyscy razem pięknie tracą tempo i skutecznie szukają zakończenia.




Signs Of The Silhouette  ‎Wigwam  (Bam Balam, LP 2019)‎

Teraz definitywnie na dłużej pozostaniemy w Portugalii! I to nie tylko po to, by świętować 45 rocznicę Rewolucji Goździkowej. Powodem naszych szczególnych zainteresowań będzie lizboński gitarzysta Jorge Nuno. Zawiesimy ucho i oko nad dwoma składami trzyosobowymi z jego udziałem, które brocząc po kolana w estetyce rockowej, ukochały żmudny proces improwizacji w sposób szczególny. Uwaga, przymiotnik kwaśny oraz rzeczownik psychodelia, będą w poniższych akapitach zdecydowanie nadużywane!

Najpierw szósta już płyta zespołu Signs Of The Silhouette, który tworzą, obok wspomnianego Nuno (gitara elektryczna), także André Calvário na gitarze basowej oraz Joao Paulo Entrezede na perkusji. Na płycie Wigwam dodatkowo wspomagani będą przez Makoto Kawabate na gitarze elektrycznej oraz Eduardo Vinhasa na syntezatorach. Warto dodać, iż stałym członkiem bandu jest też Miguel Cravo, odpowiedzialny na działania wizualizacyjne. Wydana na winylu płyta składa się z sześciu części z tytułami, trwa 48 minut i 3 sekundy.

Rockowy drive, sfuzzowany bas, gitarowa ściana mokrej psychodelii, równie gęstej i lepkiej, jak zmysłowej. Sekcja rytmiczna kroi przestrzeń bez chwili zastanowienia, podczas gdy gitara (czasami dwie) uprawiają acidowe szaleństwo, całkowicie zatracając się w procesie ekspresyjnej improwizacji. Zdaje się przy okazji, że japońska gitara ma dodatkowe porcje prądu. Muzyka smakuje ciężkimi dragami i wyjątkowo lekkimi myślami. Drugi epizod tłumi emocje po obu stronach wyimaginowanej sceny – lekka, ciekła narracja, echo, pogłos, filigranowa ekspozycja gitary, małe sprzężenia, puchowe ściany, piękne, dubowe inkrustacje.

Trzecią opowieść poznajemy w samym środku noise’owego zgiełku. Flow sekcji mocny jak walec drogowy, gitara zaś leży na plecach i cudownie rzeźbi w dźwiękach. Rockowa baza, improwizowana nadbudowa. Więcej emocji, mniej kwasu, rzekłby recenzent, gdyby natychmiast nie musiał zmienić zdania – po wyhamowaniu w okolicach 4 minuty, gitara tryska fajerwerkami, jej gryf ocieka brudem, anarchią, prawdziwie punkową nieoczywistością. Solowa ekspozycja Nuno płynie wyjątkowo wysokim wzgórzem. Mantra rocka, improwizacyjne zdobienia. Na ostatniej prostej przyspieszenie i zwolnienie, raz w dół, raz w górę! Czwarta historia pachnie zdrowym rock’n’rollem! Kwaśny marsz po swoje trzech, a nawet czterech kowbojów! Energia kosmosu, witalność, bezpretensjonalność, ale i zadziorność godna klasyków punk & new wave! Jedna gitara śpiewa, droga śle pociska i rozrabia na całego! Free acid impro rock!

Piąty odcinek od pierwszego dźwięku kłuje w oczy niebywałą urodą! Dub & crazy slow motion! Piękna mieszanka kwasów różnogatunkowych – gitara zdaje się pleść androny, bas szykować do drogi, a perkusja milczeć… W 5 minucie talerze leniwie budzą się do życia, bas rysuje linię melodyczną i doprowadza wszystkich do szczęśliwego zakończenia. Oto i szósta, finałowa ekspozycja – gęsty, energetyczny rock powraca – transowe drum’n’bass, zgiełk dwóch gitar, a może raczej gitary i syntezatora. Atak żywych, wyjątkowo hałaśliwych klonów – parafrazując klasyków. Koniec tej niebywale udanej płyty aż kipi energią, więcej w nim hałasu, niż samej psychodelii, nawet garść melodii na ostatniej prostej, ale w estetyce harsh rocka.




Uivo Zebra  ‎Uivo Zebra (Bocian Records, CD 2018) & Gancho (A Besta, Kaseta 2018)

Jorge Nuno i jego gitara elektryczna zostają z nami! Trio Uivo Zebra tworzą wraz z nim – świetnie nam znany kontrabasista Hernani Faustino, tu z instrumentem swojej młodości, czyli gitarą basową oraz João Sousa na perkusji. Trio debiutowało w roku ubiegłym dwoma wydawnictwami ( w tym jednym, wydanym w Polsce!), które za moment skwapliwie omówimy. Selftitled dysk zawiera pięć utworów, trwa 51 minut i 55 sekund, kaseta Gancho – trzy utwory, trwa 44 minuty i 38 sekund (nazwy wydawców z tytule podrozdziału). Choć muzycy nie precyzują tego na okładkach obu wydawnictw, grać będą muzykę improwizowaną opartą o schematy i rozwiązania typowe dla muzyki rockowej.

Zacznijmy od płyty wydanej przez Bociana. Pojedyncze dźwięki talerzy, dzwonków i dzwoneczków, głęboki drumming, preparacje wymieszane z ciszą na gryfie gitary – start Uivo Zebra czyniony jest w niemal dark ambientowych okolicznościach. Pogłos oczekiwania, echo zwiastujące wydarzenia, które dopiero nadejdą. W trakcie 4 minuty nagrania na horyzoncie pojawia się coś, co możemy uznać za rozpoczęcie tzw. narracji właściwej. Gitara skrzy się dubem, bas pulsuje, perkusjonalia pobrzękują – stuprocentowe impro w gemie otwarcia! Bas zdaje się podawać pierwszy rytm dopiero w 7 minucie, brzmi niezwykle masywnie, na jego tyle gitara sprawia wrażenie puchu unoszonego przez wiatr. Silny, rockowy drive - flying guitar i bas, który nie znosi pustki i cały czas, niezależnie od swojej wiodącej roli rytmicznej, plecie małe improwizacje na gryfie. Epickie, niemal 13 minutowe otwarcie, w finale którego gitara zdaje się osiągnąć poziom pełnej, artystycznej ekstazy.

Druga część startuje niezwykle kolektywnie, zwartym, nieco hałaśliwym, rwanym post-rockowym krokiem. Improwizowana sytuacja, z której wyjście podpowiada estetyka muskularnego hc/punk – gęsto, instynktownie, wyraziście! Bas i gitara snują swoje historie, perkusja naciska na obowiązki narracyjne – prawdziwy power noise! Kolejną część otwiera pulsująca gitara na pogłosie. Sekcja stara się stawiać zasieki i jest w tym niezwykle skuteczna. Narracja mimo to wydaje się nad wyraz spokojna. Po pewnym czasie rodzi się melodyjny wątek – rodzaj upalonego bluesa! Bas rzeźbi w poprzek toku myślenia tria, nieustannie zagęszcza narrację. Gitara tuż obok, from time to time, zdaniem odrębnym akcentuje swój psychodeliczny wymiar dźwiękowej nieskończoności. Spowolnienie sprawia, iż muzyka gęstnieje niemal do stanu magmy. Poszukiwanie zakończenia realizuje bystrym solowym popisem gitarzysta, podczas gdy goła sekcja gna na ostateczne zatracenie!

Czwarta część płyty – gitarowy hałas i sekcja, która brzmi niczym The Rolling Stones wiele lat temu! Wszystko szyte tu jest gęstym, rockowym ściegiem. Niczym Motorhead przepuszczony przez prasę hydrauliczną. Ciasne, dotkliwe, emocjonalne, prawdziwe – heavy rock & noise in impro hell! 8 minuta, to dynamiczny zwrot akcji – świetny pomysł! Na wybrzmiewaniu, tuż potem, dobra robota perkusisty i … upadek w kolejną gęstwinę dźwięków. Epicki, znów niemal 13 minutowy dramat! Tuż po jego wybrzmieniu czas na pieśń finałową: małe dźwięki, drobne pulsacje, gitara, bas i perkusja liżą rany -  jakże potrzebna chwila wytchnienia – po czym zbierają się do ostatniej posługi wobec słuchaczy. Gitara dubuje, bas improwizuje na niezadany temat, perkusja wpada w drobną, ale jakże uroczą kipiel. 3 minuta, rockowy motyw z basu budzi wszystkich do życia. Znów pachnie bluesem i wielokrotnie złamaną miłością. Slowly, but heavy! Gitara łapie psychodelicznego dryla, a sekcja brnie dalej bez udziwnień – toż to nawet mały galop! Widmo finału płyty bynajmniej nie tłumi emocji muzyków – dynamiczna perkusja, rockowy bas i gitara, która pętli się wokół własnej osi, snuje kolejną dobrą opowieść. I znów galop – historia rocka zna takie przypadki! Last minute – piękne gaszenie płomienia, głównie za sprawą, jak zwykle błyskotliwej gitary!




Gancho - ten sam podmiot wykonawczy, być może także miejsce i czas. Startujemy z przytupem, na ostro – precyzyjna sekcja, gitara, który niczym skalpel, tnie krótkie, metaliczne frazy. Mniej rocka, więcej impro jazzu – notuje recenzent, ale sam nie jest do końca przekonany do swoich osądów. Oto bowiem gitara zaczyna swój uroczy, i jakże dla niej typowy, psycho-dance till death! W 4 minucie komplet muzyków czyni dramaturgiczną pętlę, niczym zahartowany w bojach noise band. Na tle poprzednio omówionego nagrania, tembr gitary basowej zdaje się być nieco delikatniejszy, także drumming, nawet w stanie kipieli, nie powoduje, iż ściany naszego salonu odsłuchowego zaczynają pękać. Za to gitara zdaje się mieć jeszcze więcej ognia w sobie. Na finał odcinka, gęsta kipiel w stabilnej dynamice, z gitarą, która płonie po nieboskłon i basem, który dogorywa w znoju improwizacji.

Cześć druga, najdłuższa, ponad 22 minutowa, rusza z kopyta dynamicznym drummingiem, ognistą gitarą (jakże by inaczej) i hardcorowym basem, który świetnie zna swoją rolę. Rockowy flow gaśnie jednak już po 120 sekundach – narracja rozlewa się szerokim korytem, a w niej cudna dubowa gitara, aktywna perkusja i perkusjonalia, bas na dorobku. Restart następuje po 30 sekundach i znów pcha trio w pełny galop - moc kwasu na obu gryfach! 6 minuta wyznaczy kolejne hamowanie, podczas którego sekcja łapie bluesowy flow, gitara tuż obok żyje zaś własnym życiem. Cała narracja zdaje rozpływać się w wyjątkowo słodkiej w tym momencie psychodelii. W 9 minucie bas mąci spokój, tnie punkowe riffy, a zaraz po nich jazzowe synkopy, jakby dawał nowe życie tej opowieści. Uroda kolektywnej improwizacji w rozkwicie! Ciąg dalszy stawia na jeszcze większe uspokojenie – bas kreśli małe pętle, gitara świeci na czerwono, perkusja czyni swoją powinność. Rodzaj chill-outu dla zaawansowanych. Po upływie kwadransa – eksplozja gitary! Trio rusza na kolejny podbój świata! Bystry recenzent notuje w kajecie: ta edycja Zebry mniej nastawiona jest na gęste zwarcia narracyjne, więcej w niej powietrza, luzu i swobody beztroskiego improwizowania. Finał tej części dostarcza jeszcze kilka tropów gatunkowych – szczypta noise, post-elektroniki i harshu. Why not! Rock ma swoje prawa!

Wreszcie finałowy kwadrans – zaczyna go wyjątkowo spokojna gitara, bas, który stąpa małymi frazami, niemal flażoletami, także drżenie talerzy, garść pogłosu i dubu. Muzycy zdają się serfować po niespokojnym oceanie, ale nie wykonują nerwowych ruchów. Wraz z rozwojem sytuacji, bas zaczyna grzmieć i dudnić, gitara przeciwnie – łagodna jak baranek. Rodzi się stabilny flow otwartego jazzu. W 6 minucie bas ogłasza kres tych relaksujących zabaw – jest rytm, jest ogień na gryfie gitary, możemy zatem startować z kolejną eskalacją. Ekspresyjny taniec i fajerwerki, kind of psycho-harsh-post-anything-rock! Ale tu tak naprawdę rządzi improwizujący bas – snuje motyw, łamie go i deprecjonuje, gitara zaś śpiewa na stojąco, a potem gna w kierunku napisów końcowych. Po drodze zdarza się jej jeszcze jedna eksplozja mocy (11 min). Ostatnia prosta jest niezwykle efektowna – fire and psycho as well!




Tatvamasi   Amor Fati (OBUH Records ‎, CD 2017)

Na potrzeby ostatniej płyty dzisiejszego zestawu, opuszczamy Portugalię (choć o niej nie zapominamy!) i przenosimy się do Lublina! Przed nami czwarta płyta kwartetu Tatvamasi, który na potrzeby nagrania Amor Fati, rozrósł się do septetu, a chwilami nawet do oktetu. A zatem skład bazowy: Grzegorz Lesiak – gitara elektryczna (kompozytor całości materiału, który za moment zdekonstruowany zostanie bystrymi improwizacjami), Tomasz Piątek – saksofon tenorowy, Łukasz Downar – gitara basowa i Krzysztof Redas – perkusja oraz goście: Anna Witkowska i Michał Ostrowski – skrzypce, Małgorzata Pietroń – wiolonczela i Wojcek Czern – elektronika oraz produkcja samego nagrania, w słynnym w kilku światach studiu nagraniowym w Regałowie. Sześć utworów, 40 minut bez 14 sekund. A co z tym zachodnim krańcem Europy? Poprzednia płyta Tatvamasi nagrana została w towarzystwie Yedo Gibsona I Vasco Trilli. Pisaliśmy o niej na tych łamach.

Coś mi się stało z Twoją głową. W klimat pieśni otwarcia wprowadza nas trzyosobowa sekcja strunowa, która z prawdziwie góralskim zaśpiewem pięknie podprowadza kwartet tubylców Tatvamasi, którzy jazz-rockowym nerwem zaczynają siać artystyczny popłoch. Zwinny temat, strongly strings, funkująca gitara, bystre harmonie wprost do śpiewania i tupania nogą. Wejście w świat improwizacji odbywa się na barkach gitary, która lubi psychodeliczne wycieczki. Niemniej bystry zdaje się być saksofon, który także lubi funkowe emocje. Skoro był temat i improwizacje, musi być też coda – znów smakuje tu wiatrem od gór! Dziwne rzeczy dzieją się w pudełku z zagadkami. Gitarowe intro, perkusjonalia z basem płyną dość ilustracyjnie, skromny saksofon. Gitara plecie mantrę, reszta pięknie improwizuje. Noszę klucze i świecę lampami. Temat ponownie zadaje sekcja strunowa – znów wydaje się być lekki, skoczny, frywolny, tu barwiony analogową elektroniką. Temat prowadzi też kwartet, co kardynalnie zagęszcza opowieść. Po przejściu w stan zmysłowego wytłumienia, leniwie docieramy do fazy improwizacji – najpierw saksofon, potem dochodzi gitara pełna zdrowego kwasu. Efektem tych wszystkich wydarzeń, nowy flow, któremu najbliżej do żywego, pełnowymiarowego jazz-rocka. Sekcja rytmiczna zdaje się prowadzić całą historię z saperską precyzją, którą pęknie podkreślają jakże śpiewne skrzypce i wiolonczela. Na wybrzmieniu te ostatnie nucą balladę, ale nie jesteśmy pewni, czy można jej słuchać przy dzieciach.

Zacne zajęcia wydają się nie mieć ani sensu ani końca. Zaczyna bas na ugiętych kolanach, z odrobiną preparacji. Saksofon szuka dna tuby, analogowa elektronika zagubionego kabla, jest też wielobarwne percussion – ta pieśń lśni mocą bardzo swobodnych improwizacji. Recenzent aż piszczy nad kajetem. Rockowy dryl narzuca po czasie dynamiczna perkusja. Reszta instrumentów wszakże wciąż miesza i mąci, dzięki czemu narracja budzi powszechną grozę i dramaturgiczny niepokój. Właściwy temat utworu być może jest naszym udziałem dopiero pod koniec 5 minuty. Why not! Życie to nie jest spacer po równinie. Tako rzeczą skrzypeczki i zapraszają do tańca w tonacji odrobinę molowej. Bas i gitara tworzą epicką introdukcję. Funk sekcji rytmicznej daje się nam we znaki po 45 sekundzie, ale tu zmiana stara się gonić zmianę. A może tak szczypta ciekłego metalu?? Nie, z powrotem funky as well! Trochę prawdziwie Zornowskiego eskalowania tempem zmian! Istotne spowolnienie spotyka nas po 4 minucie, ale nie trwa ono długo – znów dynamizacja, okraszona świetnym dialogiem saksofonu i gitary – brud, anarchia i psychodelia. Whaw! Dolina matczynych napomnień. Finał rodzi się pośród sekcji rytmicznej, która snuje niezobowiązujące slow motion. Pod ścieg narracyjny delikatnie, unosząc się na palcach, wchodzą skrzypce i wiolonczela. Taniec zwinnych świerszczy po łące zroszonej wiosennym deszczem. Piękne!




wtorek, 23 kwietnia 2019

Izumi Kimura! Barry Guy! Gerry Hemingway! Illuminated Silence!


Recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana.


Brytyjski kontrabasista Barry Guy nie ustaje w dostarczaniu nam nowych, jak zwykle ekscytujących nagrań! Z doskonałym amerykańskim perkusistą Gerry Hemingwayem nagrał nie jedną płytę, zdaje się jednak, iż z japońską pianistką Izumi Kimurą, w Dublinie (w Kościele Św. Anny), niemal dokładnie rok temu, zagrał po raz pierwszy. Koncert trwał 63 minuty z sekundami i złożyło się na niego osiem utworów (trzy z nich to improwizacje, pięć pozostałych, to kompozycje). Tytuł płyty widnieje w tytule niniejszej opowieści.




Początek spektaklu zwiastuje grzmot kontrabasu, krótka introdukcja perkusji, także efektowne wejście pianistki – wszystko czynione z przytupem! Przyczajona, zwinna, dobrze skomunikowana opowieść w formule całkowicie wolnej od zapisów z pięciolinii. Guy, prawdziwy lew, król puszczy, Kimura, bystra tygrysica, wreszcie Hemingway, orzeł o sokolim wzroku, mistrz chłodnej, ale jakże skrupulatnej narracji. Fortepian prowadzony jest kobiecą ręką, początkowo bardzo klasyczny w wyrazie, z każdą wszakże chwilą gotowy na realizację szalonych pomysłów starszych kolegów. Kontrabas, jak to zwykle w rękach Barry’ego, brzmiący niczym oratorium wielkanocne, często traktowany bywa smyczkiem dla podkreślenia dramaturgii wydarzeń, wprowadzenia odrobiny smutku do opowiadanej historii, nastroju nostalgii, czy artystycznej tęsknoty. Perkusja z jazzowym pazurem, precyzyjna niczym saper na polu minowym. Muzyka tria toczy się płynnie, nie ma w niej zakrętów, ani znaków zapytania. Od chamber do free improv artyści przechodzą w pół sekundy. Droga powrotna zajmuje im jeszcze mniej czasu.

Opowieść zwinnie, bez zbędnej przerwy, przechodzi od drugiej części, którą stanowi kompozycja Guya Blue Horizon, znana z innych wydawnictw kontrabasisty. Narracja jest zwarta, muzycy zdają się być bardzo ciasno posadowieni na scenie. Kimura płynie po klawiaturze soczyście, pewną ręką, jakkolwiek pełną artystycznego niepokoju. Guy i Hemingway czynią wszystko, byśmy z ogromną przyjemnością wspomnieli, pełne liryzmu, nagrania tria Aurora. Trzecia część ponownie zabiera nas w świat dramaturgicznej swobody – Improvisation on a Painting. Fortepianowe intro, potem salwa wyzwolonego impro! Piękny odcinek, perła za perłą - moc skupienia, precyzji, akustycznej nadwrażliwości. Kolejna historia zbudowana została na pięciolinii przez Japonkę, a zwie się The Willow Tree Cannot Be Broken By The Snow. Wstęp bardzo spokojny, klasycyzujący, godny mistrzów konserwatoriów. Kontrabas i perkusja dodają jednak utworowi takiej mocy, iż narracja szybko osiąga free jazzową masywność i adekwatną dynamikę. Bystre solo Hemingwaya, separatywny komentarz basu i powrót do słodyczy tematu na klawiaturze.

Piąta część, znów swobodnie rozgrywana, Improvisation on Light and Shadow, rodzi się tajemniczym intro, budowanym przez smyczek nisko zawieszony na gryfie kontrabasu. Dźwięki fortepianu zdają się być lekkie jak puch. Jakby pianistka tylko zbliżała opuszki palców do białych i czarnych klawiszy. Odrobina sonorystyki ze strony obu Panów dodaje fantastycznego smaczku całej narracji. Gdy Guy, na tle tych niebywałych mikro ekspozycji, rozpoczyna rytmiczny taniec techniką pizzicato, recenzent aż unosi się w powietrzu! Najlepszy jak dotąd fragment koncertu puentuje szybkie wejście w swobodną eskalację, dzięki bystrości umysłu Hemingwaya. Utwór nie kończy się, ale niespodziewanie, bardzo płynnie przechodzi w kompozycję numer sześć Ancients, która wyszła spod pióra Guya. Klasycyzująca solowa ekspozycja Japonki, trochę w słodkim smutku ECM-owskiej wrażliwości. W tej sytuacji scenicznej, pójście w bystry, otwarty jazz, zdaje się być mistrzowskim posunięciem męskiej części tria. Efektem niemal free jazzowa kipiel, a potem bardzo miękkie lądowanie.

Finałową część płyty rozpoczyna piękna, stylowa, minimalistyczna kompozycja Agusti Fernandeza How To Go Into A Room You Are Already In. Kontrabasowa introdukcja, małe piano sunące niemal jednym dźwiękiem, garść preparacji na gryfie. Eksplozja piękna! Kimura zdaje się nucić pod nosem piosenkę z dzieciństwa, kontrabas ckliwie zawodzi, piano repetuje, a perkusja milczy. Ostatnia kompozycja koncertu Finding It (Guy), nie pierwszy raz tego wieczoru, mocno zaskakuje – jazzowy, niemal bluesowy walking kontrabasu, perkusja z wykręconą do wewnątrz synkopą, dynamiczne frazy z klawiatury. Od galopu do ciszy i z powrotem! Free z elementami call & responce, powrót do bluesa – prawdziwy rollecaster! Emocje eksplodują po obu stronach sceny. Po wybrzmieniu, nie może być inaczej – standing ovation!




piątek, 19 kwietnia 2019

Fear Falls Burning! Function Collapse! The return of the archetype!


Zapewne większość uważnych Czytelników Trybuny doskonale wie, iż belgijski gitarzysta Dirk Serries, to nie tylko ważna postać współczesnej muzyki improwizowanej, autor wielu wyśmienitych nagrań, dyrektor artystyczny labelu A New Wave Of Jazz, ale także, być może w ujęciu historycznym – przede wszystkim, pomnikowa postać dla nurtu muzyki określanego mianem dark ambient. Jego dokonania w tym właśnie zakresie można śledzić wpisując w dowolną przeglądarkę internetową nazwę Fear Falls Burning. Dodajmy, iż wcześniej kanon poszukującej ambientowej elektroniki wykuwał pod postacią Vidna Obmana.

Z kronikarskiego obowiązku warto dodać, iż pod ognistym szyldem FFB muzyk funkcjonował artystycznie mniej więcej od roku 2005 do roku 2012. Z tym większą zatem radością witamy … nowe nagranie Fear Falls Burning. Nie po raz pierwszy z udziałem perkusisty (tu, Tima Bertilssona), zdecydowanie zaś premierowo z udziałem saksofonisty. W rolę tego ostatniego wciela się jeden z ulubieńców redakcji, Brytyjczyk Colin Webster (tu, na tenorowym). Dodajmy, iż gitarzysta w procesie kreowania strugi dźwiękowej korzysta z tzw. efektów.

Nagranie zarejestrowane w okolicznościach studyjnych, w roku 2018. Muzykę otrzymujemy na czarnym krążku, zatytułowanym Function Collapse, dzięki operatywności wydawnictwa Consouling Sounds. Muzyka zawiera dwa utwory (31 minuty i 6 sekund) utrzymane w stylistyce dark ambient, zawierające wszakże niezbadane połacie … dalece swobodnej improwizacji. I jak każda wartościowa porcja dźwięków, dowodzi tezy, iż wszelkie podziały gatunkowe pozbawione są sensu.




Pierwsza opowieść budzi się do życia na poły leniwym dronem saksofonu tenorowego. Gotujące się do podróży dark ambientowe tło gitary, mikserów i innych efektów, na starcie zdaje się jedynie intensywnie szumieć. Płynie do nas z dalekiego tła, rodzi się bez fajerwerków, bardzo systematycznie, od początku mając w sobie pewien komponent zabrudzonego brzmienia, wprost z siarczystych kabli. Na pierwsze oznaki życia ze strony perkusisty musimy czekać aż do 6 minuty, gdy proces drżenia rozpoczyna jeden z jego talerzy (a może to jedynie … złudzenie recenzenta). Tuż potem, w tryb gitarowego strumienia dźwięków wkrada się akcent harsh elektroniki, jakby skwierczenie dodatkowego amplifikatora, tuż przed awarią układu zasilania. Całość narracji zaczyna brzmieć niczym bezprecedensowy industrial noise ambient. Saksofon od dawna już milczy lub generuje pasmo fonii, której nie potrafimy zakwalifikować do kategorii żywej akustyki. Brudny, coraz mocniejszy flow tej historii, wielowarstwowy, odrobinę niechlujny, toczy się niczym walec. Incydentalnie słyszymy perkusjonalne inkrustacje. Bardziej wyrazisty drumming staje się naszym udziałem od 14 minuty. Definitywnie powraca saksofon, który wpada w konwulsję, skowycze i biadoli nad bezmiarem światowego nonsensu. Dron gitarowy nabiera kolejnego łyka harshu. Noise ambient as well! – rockowy rytm perkusji, swobodnie improwizujący, ognisty tenor i wyjątkowy brudny ambient gitary. Wybrzmiewanie trwa kilkadziesiąt sekund i kończy się na samym dnie ciszy.


Druga opowieść za punkt wyjścia ma wyjątkowo czysty dron gitarowy, który podpierany jest ponownie pasmem niższych basowych dźwięków, która od startu brudzą swoje brzmienie, skwierczą i delikatnie pulsują, kalecząc glazurę wyższego pasma. Narracja dość szybko staje się masywna, smakuje industrialem, ocieka kroplami krwi. W 4 minucie do gry włącza się … czysto brzmiący saksofon, który nic sobie nie robiąc z ponurej aury, śpiewa ogniście po Coltrane’owsku. Piękny dysonans! Całość bystrze narasta, tenor zdaje się delikatnie topić w magmie coraz ciemniejszego ambientu, ale kontynuuje swoją opowieść. Tło zaczyna wprost szaleć, grzmieć, pulsować, także tembr saksofonu kłębi się i wiąże w supeł, a od 10 minuty popada w konwulsje, podobnie, jak pod koniec poprzedniej strony winyla. Jakby dęciak stawał się integralną częścią zasadniczego drona ambientu. Po kilkudziesięciu kolejnych sekundach do gry wtłacza się masywny drumming. Wpada w sam środek tej niebywałej kipieli. Muzycy osiągają ścianę dźwięku w ułamku sekundy (a talerze dość szybko stan orgazmu). Finał zdaje się być wyjątkowo nagły, a następująca po nim cisza, nad wyraz bolesna.


wtorek, 16 kwietnia 2019

Jean-Jacques Duerinckx & Anatole Damien! Dry & Wet!


Z belgijskim saksofonistą Jean-Jacques Duerinckxem poznaliśmy się całkiem niedawno dzięki płycie, jaką nagrał w towarzystwie Johna Russella i Matthieu Safatly’ego (Serpentes). Spod pióra Pana Redaktora popłynęła wówczas szeroka struga zachwytów, tak nad całym nagraniem, jak i robotą, jaką wykonał wówczas saksofonista.

Dziś sięgamy po inną płytę tegoż muzyka, tym razem poczynioną w duecie z Anatole Damienem, który w trakcie nagrania korzystał z tabletop guitar &electronics. Dodajmy, iż Jean-Jacques grał na saksofonie sopranowym. Szalenie frapujące dźwięki, które za moment będziemy starali się dość szczegółowo opisać, powstały ostatniego maja ubiegłego roku w Brukseli (dokładne miejsce nieznane). Siedem jakże swobodnych improwizacji z tytułami trwa 33 minuty i 44 sekundy. Wydawcą płyty Dry/ Wet jest znamienity, brytyjski FMR Records (CD 2018).




Okoliczności fonicznie nagrania Dry/ Wet są następujące: preparowana gitara w oparach elektroakustycznego wielodźwięku i surowy saksofon sopranowy, który zarówno brzmieniem, jak i sposobem jego użycia (małe, urywane, bystre frazy) od pierwszego dźwięku nie może nie być kojarzony z Trevorem Wattsem i tym, co czynił ów wspaniały muzyk wiele lat temu w niepowtarzalnej parze z Johnem Stevensem.  Sama estetyka produkcji nie szczędzi nam punkowego brudu, ciętych edycji, pewnego artystycznego niechlujstwa, które jednak nie dość, że nie czyni nagrania mniej ciekawym, ale jeszcze dodaje całości smaczku, pikanterii, innymi słowy specyficznej i niezaprzeczalnej urody. Parafrazując klasyków – brud, smród i …bogactwo!

Od startu narracja jest zwarta, gęsta, muzycy brną przez meandry swobodnej improwizacji niemal ciało w ciało. Intensywna kąpiel w brudnym soundzie, który bywa wszak atrybutem soczystej awangardy. Dźwięk, który zdaje się być zbierany jednym mikrofonem, wtłacza się do naszych uszu i nie pozwala pozostać obojętnym. Saksofon lubi zatańczyć, gitara poszaleć jednocześnie w prądzie i akustyce. A pieśń otwarcia nazywa się Flower (czyli trop gatunkowy recenzenta nie był chybiony!). Druga historia toczy się na zasadzie małych gierek – szczypta sonore w wyjątkowo suchej tubie, burczenie na gryfie i wokół gitary. Moc szorstkich fraz meta zaśpiewu sopranu, gitara, która częściej wspomagana jest tu elektroniką. Po 4 minucie muzycy delikatnie tłumią swój temperament. JJ gra chyba na samym ustniku, Anatole sięga po ambient swoich amplifikatorów – barwy oniryzmu, turpizmu, egotyzmu. Trzecia część jeszcze głębiej zanurza się w elektroakustyce – dekonstrukcje gitary jednocześnie zdają się zniekształcać także tembr saksofonu. Wszystko wokół staje się brudne, zmutowane, przypomina uszkodzone generatory analogowej elektroniki z czasów, gdy obu muzyków być może nie było jeszcze na świecie. W takim kotle wrażeń, dysze sopranu prychają rytmicznie.

Czwarta opowieść, najdłuższa na płycie, trwająca niemal kwadrans, budzi się w elektroakustycznej ciszy. Zmysły buzują, wyobraźnia muzyków gotowa jest eksplodować. Saksofon prycha powietrzem suchym na wiór, jak tuba odcięta była od rzeczywistości. Garść małych, zmysłowych fonii. Gitara zaplątana w kable jęczy, rzęzi, pomrukuje. Saksofon zdaje się osiągać stadium zwierzęcia, któremu amputują właśnie ostatnią zdrową kończynę. Narracja bogata w interakcje, slow or fast, cuda elektroniki, ogień na gryfie, cmokanie dysz. Rodzaj eksperymentalnego free jazzu, tuż po punkowym koncercie, w ramach przednówka performansu post-electro. Piąta historia nie daje wytchnienia – dudnienie dźwięków, które moglibyśmy uznać na wtręt field recordings, jakby z oddali docierał do nas dźwięk z zupełnie innego koncertu. Na tym tle saksofon gra nad wyraz czyste dźwięki, soczyste frazy. Towarzyszy mu jednak prądrofoniczna ekspozycja gitary, która stawia stemple, choć zdaje się być zupełnie nie z tego świata. Tu jedynie sopran bywa choć trochę realny. Z tego konglomeratu dziwnych wydarzeń fonicznych rodzi się cudowna post-muzyka - saksofon syczy jak wąż, gitara repetuje. Piękny moment!

Szósta opowieść stara się delikatnie tłumić emocje – odrobina sonorystyki, burczący leniwie black ambient, cichy skowyt przegrzanych kabli. Najspokojniejszy fragment płyty stoi niczym posąg – saksofon filigranowo przebiera dyszami. No i sam finał tej niezwykłej płyty – sucha gitara delikatnie rezonuje, jakby się multiplikowała. Saksofon toczy soczystą pętlę. Nastrój zbliżających się napisów końcowych wzmaga jednak aktywność improwizatorów. Drobny półgalop, akcja – reakcja, instrumenty skwierczą, drżą, rezonują, ślą cuda na prawo i lewo. Gitara Anatole gaśnie w repetycji, saksofon JJ-a - powłóczystym syczeniem.




piątek, 12 kwietnia 2019

Eduard Altaba! Peter Orins! Timothée Quost! The loneliness of a solo improvisation!


Dziś trzy płyty, które łączy być może jedynie fakt, iż personel odpowiedzialny za ich powstanie jest w każdym przypadku jednoosobowy. Trzy opowieści o samotności procesu improwizacji, wspieranego from time to time kompozycją, aczkolwiek na ogół pełniącą rolę dodatkowego narzędzia, być może także okoliczności dodającej otuchy muzykowi, który pozostawiony został samemu sobie w obliczu konieczności kreowania spektaklu dźwiękowego.

Trzech muzyków z różnych pokoleń, starszych i młodszych, wszakże wciąż aspirantów do bycia kimś więcej na scenie muzyki improwizowanej. Tym płytami dowodzą, iż oczekiwania te nie są kreowane na wyrost. Katalonia i Francja, to ich bazy przestrzenne, w aspekcie zaś improwizatorskiej wyobraźni, dokładnie cały świat stał się już ich udziałem.




Eduard Altaba  Autoretrat (Discordian Records, DL 2019)

Piętnaście miniatur na kontrabas, wspomagany elektroniką. Studyjna rejestracja z Barcelony, z roku 2017. Muzyka, określona jako all music by, nosi wszelkie znamiona swobodnej improwizacji, jakkolwiek każda z opowieści ma swój porządek, jest w pewien sposób zaplanowana przez artystę, a w niektórych momentach sprawia wrażenie, jakby na etapie post-produkcji była jeszcze ulepszana. Trwa łącznie 41 minut i 4 sekundy.

Autoretrat, to zbiór dalece uroczych opowieści, które trwają od jednej do czterech minut. Konglomerat na ogół fantastycznych pomysłów improwizatorskich, które już na samym wstępie każą prosić o ciąg dalszy. Akustyka kontrabasu wzmacniana tu bywa elektroniką, czasami topi się w sosie elektroakustyki, ale wszelkie działania Altaby w tym zakresie zdają się być niezwykle subtelne i nienachalne. W aspekcie stylistycznym muzyk proponuje nam przejażdżkę rollercasterem, jakkolwiek każda z opowieści jest świetnie skonstruowana pod względem dramaturgicznym.

Zaczynamy ze smykiem, który ślizga się po strunach. Wokół panuje szmer akustyki, także skromne akcenty pizzicato, bardziej chyba dla podkreślenia urody grania … arco. Zwinny, bystry chamber jazz. W drugim epizodzie smyk brudzi swoje brzmienie - preparacje przeplatane smukłymi pasmami ciszy. Muzyk schodzi niżej, delikatnie skowycze, trochę także tańczy. Prawdziwy łobuz ! Trzeci odcinek budzi się na kablach – przydźwięk elektroniki i smyk, który startuje z poziomu podłogi. Drobiny fonii z wielu miejsc (live czy post-produkcja?), pizzicato ze znakiem zapytania. Kolejny odcinek, a smyk schodzi jeszcze niżej. Grzmi i płynie strumieniem mocno upalonego baroku. Potem zaniechanie i bystry restart. Chropowate piękno smyka, dawkowane minimalistycznie. Piąta część nie trwa nawet pełnej minuty – rodzaj pizzicato z zadumą, poszukującego chamber. Szósta startuje piskiem elektroakustyki - małe drony przeplatane szarpaniem strun. W tle small deep ambient. Siódmy znów trwa krócej niż moment – preparowany smyk, niczym rozdzieranie gorejących ran, pot i łzy, jakże piękne! Ósmy, to rodzaj metafizycznego niemal drummingu na pudle rezonansowym, także garść kolejnych preparacji na gryfie. Subtelna mikroelektronika w ramach komentarza. Perełka w kolekcji!

Dziewiąty fragment, to jakby fotografia do portfolio – szczypta czystego jazzu z dużą dawką zadumy – ja też tak potrafię, zdaje się mówić Altaba. Dziesiąta opowieść zaczyna się elektroakustycznie na flankach, podczas gdy środkiem snują się zabłąkane struny, poddawane procesowi preparacji. Skupienie, spokój i zaniechanie – znów syntetyka dawkowana w mistrzowski niemal sposób. Dark small ambient! Jedenasty – brudny, drapieżny smyk, niczym barok tuż po ataku nuklearnym. Dużo emocji, bukiet złych myśli – duża wolta stylistyczna. Być może najbardziej dynamiczny fragment płyty, nie bez znamion psychodelii. Kolejny odcinek, to niemal elektronika ery post-techno. Kontrabas progresywnie dudni i szeleści. Echo, pogłos, skwierczenie kabli, ledwie słyszalne drobinki akustyki. Trzynasty – niski, groźny, ale leniwy smyk repetuje, zdaje się płynąć płytką, ale pełną krokodyli rzeką. Narracja ma dwa nurty (live czy post-produkcja?). Na wybrzmieniu bardzo onirycznie, z plastrami wysokich dźwięków z nieznanego źródła. Brawo! Przedostatni odcinek – ciąg dalszy szorowania strun, ale jakby w wyższej tonacji (nietonacji), niczym wiolonczela. Rytm z zadziorem, dynamika – szorstka, mocna, ale urocza ekspozycja, finalizowana pałeczkami na strunach. Wreszcie finał – elektroakustyczny ambient, obok skowyt wysokiego smyczka, ślady dronu, posmak post-baroku. Ostatnia prosta w oparach blue ambientu – refleksyjny flow, pełny jakże bulgoczącej urody.




Peter Orins  Happened By Accident (Circum-Disk/ Tour de Bras, CD 2019)

Czas na solową perkusję! Peter Orins, francuski drummer, z którym spotykamy się na tych łamach dość regularnie, wykonuje tu sześcioczęściową kompozycję tytułową, własnego autorstwa, jak również skomponowany fragment o dalece ciekawym tytule Having never written a note for percussion, autorstwa Jamesa Tenneya. Nagrane w trakcie dwóch czerwcowych dni we Francji (2017?18?), zdaje się przypominać dość swobodną improwizację, ale wyjątkowo szczegółowo zaplanowaną. Odsłuch całości zajmie nam 45 minut i 51 sekund.

Przygodę z nagraniem, które wydarzyło się przez przypadek, rozpoczynamy od dronu suchej syntetyki, który wyjątkowo dobrze koegzystuje z cichym pasmem żywego drummingu. Po 120 sekundach, w dalszym tle, zdaje się rodzić drugie pasmo żywego grania. Narracja toczy się w skupieniu, jest spokojna, choć pełna wewnętrznego … niepokoju. 5 minuta przynosi dodatkowe akcenty na werblu w formie preparacji, ale syntetyczny dron ani drgnie. Po czasie żywe jakby zaczynało rezonować z syntetycznym. Gdy te drugie gaśnie, dwa pasma żywego zmysłowo wybrzmiewają. Płynnie przechodzimy do części drugiej, której start wyznaczają dźwięki preparacji oraz sonorystycznego traktowania glazury werbla. Swoje trzy gorsze dodają także talerze. Narracja toczy się wyłącznie przy użyciu żywych elementów zestawu perkusyjnego. Cyfra trzy na odtwarzaczu pojawia się dość szybko. Kontynuacja już zadanej opowieści, tu zdobiona incydentalnie głuchymi uderzeniami stopy. Jesteśmy blisko ciszy, działania muzyka są bardzo skrupulatnie, nieśpieszne, pełne filigranowej urody. Pozornie akcja nie jest zbyt wartka, ale słucha się tego z dużą przyjemnością. Część czwartą zwiastuje pulsujący dron meta akustyki. Po chwili zdajemy sobie sprawę, iż towarzyszą nam już dwa drony. Rezonans, drżenie membran, hałaśliwa cisza. Na wybrzmieniu tego odcinka delikatne percussion, choć stopa bębna basowego nie przestaje grzmieć z oddali. Kolejny, bardziej intensywny grzmot otwiera piątą część. Preparacje na werblu i tomach, a zestaw drummerski jakby rozrastał się w przestrzeni – rodzaj intrygującego piętrzenia się narracji. Mała orkiestra wyłącznie akustycznych dźwięków. Finał kompozycji tytułowej osiągamy znów bardzo płynnie. Zdaje się on sumować wszelkie dotychczasowe pomysły kompozytora - improwizatora: preparacje, garść sonorystyki, rezonans talerzy. Mamy wrażenie, że muzyk ciągnie tu trzy, a nawet cztery wątki opowieści. Szorowanie, drżenie, pisk, to kolejne etapy tej historii. Wybrzmiewanie małym percussion równie urocze.

Po kilkunastosekundowej ciszy rozpoczyna się siódma część płyty. Głuche echo kosmicznego niemal drummingu. Drżenie, szelest, perkusjonalny ambient. Flow delikatnie, ale systematycznie narasta, zdaje się płynąć coraz szerszym strumieniem. Kilkunastominutowy, piękny, zmysłowy finał równie zjawiskowej całości! Samo wejście na szczyt zdobione jest talerzową symfonią rezonansu. Dochodzimy do ściany dźwięku wyjątkowej urody, która po 8 minucie zaczyna sukcesywnie kruszeć. Bardzo powolny proces wybrzmiewania – rodzaj długotrwałego gaszenia płomienia narracji. Full acoustic ambient of cymbals, notuje na zakończenie recenzent, po czym zamyka kajet w stanie ogromnego zadowolenia z podróży, jaką przebył przez ostatnie trzy kwadranse.




Timothée Quost  ‎Before Zero Crossing (Gotta Let It Out, CD 2018)

Solowa płyta francuskiego trębacza, który używa także mikrofonów i miksera, to epicka opowieść w 14 częściach. Miesza ona gatunki, style, techniki gry i nie pozwala choćby na moment zmrużyć oka, o uchu nie wspominając. Bazuje w większości przypadków na precyzyjnie zaplanowanej … swobodnej improwizacji, zawiera nagrania terenowe, a także materiał skomponowany. W czterech fragmentach do Quosta dołączają dwie Panie – Lotte Anker na saksofonie (3, 8) oraz Mika Persdotter na altówce, która także recytuje (11, 14). Całość tego przedsięwzięcia artystycznego powstała w trakcie siedmiu dni grudnia 2017 roku, w Kopenhadze. Trwa łącznie 73 minuty i 9 sekund (w tym ośmiominutowe pasmo … ciszy).

Before Zero Crossing zaczyna się na ulicy – szmer miasta, odgłosy cywilizacji, zagubiony dźwięk trąbki, szczypta beat boxingu, czyniona wilgotnymi wargami. Opus drugi wita nas falą uderzeniową odkurzacza dużej mocy. Świst mokrego powietrza z wentyla w stanie zdegenerowanym moralnie, kilka warstw fonii, także hałaśliwych – full electroacoustic trumpet action! W trzeciej części podłącza się saksofon altowy i wraz z trąbką szuka sonorystycznych odniesień, a w dali skwierczy field recordings. Trąbka bardziej eksperymentuje, jest agresywna, na granicy przesteru, saksofon koncentruje się na dźwiękach i gra swoje. Tuż potem passus syntetyki – całość brzmi jak fragment analogowej elektroniki z garścią estetyki harsh, dość trudnej w odbiorze, dodajmy szczerze. Piąty odcinek koi nerwy - cisza z wentyla na sporym pogłosie. Szmery, szelesty, rodzaj małej melodii zagubionej w białym szumie. Zaraz potem zwarcia amplifikatorów, kable w płomieniach, grzmoty i inne drobne pociski fonii. Siódmy odcinek znów prowadzi nas na ulicę – chaos akustycznej rzeczywistości, pojazdy, rozmowy i … płaszcz muzyki organowej z niewiadomego miejsca. W ósmej części powraca saksofon, prycha, brudzi przestrzeń, obok trąbka z odrobiną elektroakustyki. Taniec dysz i wentyli w estetyce broken percussion. Bystra, zadziorna, rozbudowana narracja, pełna free jazzowych odniesień, niestroniąca od hałasu. Kolejny, dziewiąty odcinek kreuje skowyt trąbki w głuchej przestrzeni. Uroda amplifikacji, płynność post-elektroniki. Beauty sonore!

Dziesiąta ekspozycja trwała krócej niż moment, ale przynosi same dobre dźwięki – filigranowa fonia z drżącym echem rezonującej meta elektroniki. W jedenastej części witamy altówkę i zmysłowy głos kobiecy. Brudny sound, pogłos sprzężeń niemego prądu. Usta, tekst, chaos post-percussion w dalekim tle. Tygiel pomysłów i suche sonore z gryfu altówki na bystry finał. Dwunasta opowieść – świst wentyli pozbawionych dopływu świeżego powietrza. Ptasia ekspozycja z elementami harshu. Grzmoty i przedęcia mocy, szczypta hałasu. Opowieść trzynasta znów przynosi ochłapy fonii ze świata realnego – na tym tle harcują dwie trąbki, potem podłącza się coś na kształt trzeciej, także bukiet dźwięków nieznanej proweniencji i pochodzenia. Wreszcie sam finał płyty – odtwarzacz sugeruje, iż trwał będzie 20 minut. Startuje dronem rezonansu, drobnymi przedechami i małymi grzmotami. Gdy zegar pokazuje 2:30, oplata nas smuga zupełnej ciszy, która będzie z nami wytrwale aż do stanu 10:30. Narracja powraca bystrym flow trąbki i altówki. Piękny moment preparacji z akcentami sonorystyki. Altówka popada w taniec, w tle akompaniuje jej szeroki strumień ambientu, rodzaj spalonego na wiór baroku. Po paru minutach ktoś niespodziewanie wtłacza w narrację pasmo małego rytmu. Wszyscy braną dalej, trąbka nawet czysto frazuje, by na ostatniej prostej dostać prosto w twarz garścią finałowego hałasu.



środa, 10 kwietnia 2019

Details In The Air! Open Containers!


Recenzja powstała dla polish-jazz.blogspot.pl i tamże opublikowana parę tygodni temu


Klarnetowo-saksofonowe spotkanie niemal na szczycie. Dwóch poważnych gentlemanów, Vandermark i Trzaska, free jazzowe ikony średniego pokolenia i młodszy, ale równie bezczelny artystycznie, w tym gronie być może jeszcze aspirant - Górczyński.

Nagranie tria, w trakcie którego przez palce i usta muzyków przewijają się cztery rodzaje klarnetów i trzy saksofonów. Moc wrażeń, kilka karkołomnych zwrotów akcji i niebanalnych rozwiązań dramaturgicznych. Sprawdźmy tę historię opowiedzianą w dziesięciu częściach, zweryfikujmy także, co sprawia, że formacja Details In The Air nie jest tylko młodszą siostrą Reed Trio, ani tym bardziej tria Sonore.




Start wyznacza rzewna opowieść klarnetów i saksofonu, od pierwszej chwili wszakże intensywna, w pełni kolektywna, artystycznie demokratyczna. Muzycy brną w improwizację bardzo swobodnie, bez umownego podziału na solistę i akompaniatorów. Narracja w każdej niemal opowieści jest poddawana nieustannym zmianom, jakby muzycy w każdej sytuacji szukali jeszcze ciekawszego rozwiązania dramaturgicznego. Bagaż doświadczeń, ciężar odpowiedzialności za dźwięk i ulotność chwili – to płaszczyzny odniesienia dla wyczynów każdego z instrumentalistów.

Druga historia toczy się w klimatach delikatnie kameralistycznych. Skupienie, dbałość o szczegóły (Details!), brak free jazzowej brawury – to atrybuty nie tylko tego fragmentu Open Countainers. W tym tyglu improwizacyjnych kompetencji, w wielu momentach odnieść można wrażenie, że narrację ciągnie i kreatywnie kształtuje Górczyński. Być może jego ponadgatunkowe doświadczenia w uprawianiu muzyki sprawiają, iż wnosi on do tria powiew czegoś w oczywisty sposób niejazzowego. Ogromny nadto szacunek budzi fakt, w jaki sposób muzyk ten panuje nad niełatwą sztuką kształtowania klarnetowych fraz.

W wielu momentach muzycy zdają się stać przy delikatnie skwierczącym amplifikatorze. Dodaje to nagraniu pikanterii, która recenzentowi kojarzyć się może nawet z For Alto Anthony’ego Braxtona. Z drugiej zaś strony, w momentach bardziej lirycznych ekspozycji małych klarnetów, lekko tępi efekt całości. W trzecim utworze trio serwuje nam małe, jakże surowe dźwięki, suche pasaże z wąskich gardeł saksofonów i grzmoty z samego dna klarnetu basowego. Szelest dysz i świst ustników, oto jak ptasia rozmowa nabiera free jazzowych rumieńców. W kolejnym odcinku, ponownie po wyjściu ze strefy ciszy, każdy z muzyków buduje samodzielny dron, który snuje się po podłodze niczym tłusty wąż w oczekiwaniu na bezbronną ofiarę.

Opowieści na płycie toczą się wartko, w niektórych z nich czuć rękę sprawnego cenzora, która czuwa nad tym, by ta akurat opowieść nie była przegadana, nie miała niepotrzebnych dłużyzn. To zdecydowanie sprzyja rosnącej ocenie całości nagrania. Nic bowiem tak nie niszczy nagrania, jak brak krytycznej oceny własnych dokonań. W ciele improwizacji jest to zaś szczególnie trudne. Tu, na tej płycie, muzycy radzą sobie z tym problemem doskonale.

W siódmej części jeden z klarnetów rwie się do wysokiego lotu. Szumy i pomruki, tańce na dyszach i szczypta przekomarzań. W kolejnej, jeden klarnet śpiewa, drugi prycha, a saksofon separatywnie łka. Potem instrumenty zwracają się ku sobie, stroszą pióra i wchodzą w zmysłowe interakcje. Dziewiąty odcinek ocieka smutkiem, niczym chór niewinnie potępionych, który błaga o niski wymiar kary. Rodzaj semickiego wiatru od nieistniejącego morza, a po chwili niemal free jazzowa eksplozja. Być może najpiękniejszy moment tej płyty. W trakcie pieśni zamknięcia baryton tyczy szlak, klarnet tańczy wokół niego, coś zdaje się dudnić w tle. Finał pełen jest niepokoju, nerwowych ruchów i zgrzytania zębami. Wielogłos wielu instrumentów, jakby muzycy postanowili grać na nich wszystkich jednocześnie. Na ostatniej prostej muzycy łykają ciszę, zatapiają się w milczeniu, w skupieniu, wszak każdy klarnet smakuje semickim bólem.


Michał Górczyński – clarinet Bb, bass clarinet, contrabass clarinet; Mikołaj Trzaska – alto, bariton saxophones & bass clarinet; Ken Vandermark – clarinet Bb & tenor saxophone 

All compositions by Górczyński/Trzaska/Vandermark
Recording by Jan Galbas in Highwave Studio / Gdynia, 26 February 2018

CD Kilogram Records 2018


sobota, 6 kwietnia 2019

Oleszak, Vicente and Trilla! Live at 1. Spontaneous Music Festival! The show goes on!


Przed nami dźwiękowe wspomnienie z ubiegłorocznego, majowego Festiwalu Muzyki Spontanicznej w poznańskim Dragonie. Dwa duety pianisty Witolda Oleszaka – ten pierwszy, choć chronologicznie drugi, z trębaczem Luisem Vicente oraz ten drugi, chronologicznie pierwszy, z perkusistą, tu bardziej perkusjonalistą Vasco Trillą. Dwa koncerty podzielone edytorsko na pięć części, umieszczone na jednym dysku (52:33). Światowa premiera płyty odbędzie się w najbliższą niedzielę (7.04), oczywiście w Dragonie, oczywiście z udziałem całej trójki, która tym razem definitywnie … zagra w trio. Debiutującym wydawcą CD jest Spontaneous Music Tribune pod szyldem edytorskim Spontaneous Live Series i numerem 001.




Epizod pierwszy – fortepian i trąbka

Suche uderzenia w klawisze, lekko rozchełstane, delikatnie niechlujne, obok spokojny, mutowany tubą flow nie do końca rozgrzanej trąbki. Wejście w ryzy improwizacji śmiałe, małe rozpoznanie walką. Witek subtelny niczym zakonnica, Luis bystry i przebiegły jak lis. Zgrabna, w pełni kompatybilna narracja, tworzona przez artystów, którym od pierwszej sekundy jest razem zdecydowanie do drodze. 4 minuta przynosi pierwszy, nieco bardziej dynamiczny pasaż. Po kolejnych kilkudziesięciu sekundach muzycy po raz pierwszy wchodzą w głębiny preparacji, poszukują znamion sonorystyki. Zmysłowe smugi piękna opadają na dywan klubowy, małe cuda akustyki w praktyce koncertowej. Szorowanie strun, mała kipiel na mokrych wentylach. Muzycy broczą w mroku, ślą pocałunki, przywołują duchy przodków, tańczą na lodowatej powierzchni. Niespodziewane Oleszak przeskakuje na klawisze, gra kameralnie, ale z tygrysim pazurem. Vicente bierze tę jego woltę na ciało i prowadzi duet ku zmyślnej eskalacji. What a game!

Koncert bez chwili przerwy, po delikatnym wytłumieniu, osiąga swoją drugą część – pojedyncze klawisze, cień pudła rezonansowego, suche pomruki na wentylach. Cicha, jakże filigranowa ekspozycja, szmer małego piękna. Na moment pianista zostaje sam, gra każdą częścią swego instrumentu, ma dodatkową parę dłoni. Trębacz staje na placach i wyczekuje. Po chwili wchodzi ćwierć dźwiękami, boi się zapytać, czy może… jakby grał na lilipuciej trąbce Eustachiusza. Jego partner wchodzi za ciemną kotarę, nie ułatwia mu zadania. Piękny moment wyjątkowo cichej narracji! Garść rezonansu z pudła fortepianu – oniryzm, okultyzm, cuda drobnych, granych niemal wspólnie, fraz piana i trąbki. Za moment wejście w sonorystykę – piano drży i znów rezonuje, Luis wyciska krew przez najwęższy z wentyli. Komentarz suchej klawiatury, niczym metafizyczna post-kameralistyka! Opowieść zmysłowo rozlewa się w ocean abstrakcji, w strumienie transcendencji… Cisza po wybrzmieniu ma smak najsroższej kary. 




Epizod drugi – fortepian i perkusja

Szmer małej, choć wielkiej orkiestry drobnych przedmiotów, wydających metaliczne dźwięki, usytuowanych na ogół na werblu. Piano leniwie budzi się do życia, stawia pierwsze kroki, jak niemowlę, wokół panuje cisza, która buduje narrację. Rezonans strun, robaczki puszczone w ruch. Echo przestrzeni, choć w rzeczywistości niezbyt rozległej, tu, na tej płycie, wielkiej niczym kosmos. Drżenie, pomruki, rezonujący czas – kto tu jest pianistą, kto perkusjonalistą, pyta retorycznie recenzent. Kto generuje smukłe drony, kto uderza w płaskie przedmioty. W 6 minucie Oleszak nieśmiało aktywizuje swoje ruchy na klawiaturze. Rozkwita także bukiet fonii ze strony Trilli, jego armia ołowianych żołnierzyków właśnie postanowiła uchronić ludzkość przed zagładą. Mikrobiologia preparowanych subtelnie dźwięków. Wraz z muzykami jesteśmy chyba w pół drogi do nieba. Poszukiwania tajemniczych przedmiotów w wielkim pudle rezonansowym fortepianu, obok odkurzanie talerzy i dzwonków. W 9 minucie Trilla niezobowiązująco drumminguje, Oleszak kontynuuje proceder. Po ułamku sekundy ciszy odnajdujemy się w drugiej odsłonie drugiego duetu. Preparacje, sonorystyka, struny i werbel. Piano trzeszczy i skowycze, talerze rezonują. Obaj muzycy jakby szukali pretekstu dla choćby skromnej dynamizacji swoich poczynań. Small piano, deep drumming. 5 minuta i drobny pasaż wprost z klawiatury, trochę jako komentarz do polerki na bocznych tomach. Narracja zdaje się nabierać rytmu, także odrobiny stylowego abstrakcjonizmu. Jeśli ma ona w tym właśnie momencie jakikolwiek kierunek, to na maszcie widniej napis free jazz. Rodzaj etiudy, fanaberii, miód i malina. Tuż potem mistrzowskie tłumienie – precyzja Witolda, nadkreatywność Vasco (ten drugi ma chyba nadprogramowe kończyny górne). Ostatnie dźwięki na patykach po lodach waniliowych.

Część ostatnia zaczyna się pod powierzchnią fortepianu. Talerze drżą, werbel prosi o łyk wody.  Z samego dna płynie powykręcany rytm, który repetuje. Kameralny komentarz wprost z klawiatury. Dźwięki lekkie jak puch, cisza zdaje się być od nich głośniejsza. Odrobina surrealizmu w niebie akustyki. Przestrzeń sięga wyżej niż możemy to sobie wyobrazić - moc filigranowych inkrustacji, preparowanych zdobień. Proces całkowitego zjednoczenia dwóch instrumentów w jedno pasmo niebywałej fonii postępuje z żelazną konsekwencją. Po 7 minucie muzycy na moment wchodzą w pasmo semi-jazzowe, jakby chcieli znów dotknąć ziemi i przekonać się, że i tu jest wyjątkowo pięknie. To naprawdę tylko chwila – znów robią krok w kierunku abstrakcyjnych dźwięków. Mała symfonia wielkiej mocy – talerze, werble, deep piano w małym rytmie – pełna symbioza instrumentalna. Oleszak, mistrz dobrych zakończeń, wiedzie tę niebywałą opowieść aż na skraj ostatniego dźwięku.


Uwaga! Autor recenzji jest wydawcą tej płyty.




czwartek, 4 kwietnia 2019

Spontaneous Live Series – Live in Dragon 2019! Improwizowana Trzydniówka startuje w niedzielę!


Piąty epizod cyklu koncertowego, wskazanego w tytule dzisiejszej opowieści, potrwa aż trzy dni, a na scenie Dragona pojawi się prawdziwy kwiat iberyjskiej swobodnej improwizacji!
Portugalczycy – Luis Vicente, Gonçalo Almeida i Vasco Furtado, portugalski rezydent, pochodzący z Brazylii Yedo Gibson oraz silny zaciąg barceloński – Vasco Trilla i Diego Caicedo (po raz pierwszy w Polsce!). Zestaw artystów dopełnią poznańscy muzycy – Witold Oleszak i Paweł Doskocz.

Aż cztery składy promować będą nowe lub prawie nowe płyty, wydane przez Trybunę Muzyki Spontanicznej (część w kooperacji z Multikulti Project), a także portugalski Clean Feed Records. Trzy dni koncertowe uzupełnią spontaniczne składy utworzone przez w/w muzyków.




Opis dnia pierwszego – niedziela, 7 kwietnia

Startujemy o godzinie 19 iberyjskim duetem Luis Vicente& Vasco Trilla, którzy promować będą płytę A Brighter Side Of Darkness, wydaną kilkanaście dni temu przez zacny portugalski label Clean Feed (przy okazji ciekawostka – to pierwsza płyta w niemal 20-letniej historii wydawnictwa z udziałem muzyka z … Barcelony). Trębacz i perkusista znają się świetnie, w ubiegłym roku wydali choćby płytę tria L3 (z Yedo Gibsonem). Zagrają bardzo skupione, chwilami abstrakcyjne free improv, nie będą jednak stronić od free jazzu i transu post-rocka!

Tuż potem (zapewne w okolicach godziny 20.30) koncert prawdziwa niespodzianka – dwie gitary elektryczne, pierwsze muzyczne (i nie tylko) spotkanie Diego Caicedo i Pawła Doskocza! Spodziewajcie się wszystkiego! Osobiście obok eksplozji post-metalowego temperamentu obu muzyków, liczę też na drobne subtelności brzmieniowe w klimatach drone & ambient!

Na finał pierwszego dnia (około godziny 21.30) powrócą Vicente i Trilla, by zagrać trio … z Witoldem Oleszakiem. Niemal dokładnie rok temu, w maju w ramach 1. Festiwalu Muzyki Spontanicznej w Dragonie, każdy z iberyjskich gości zagrał duet z polskim pianistą. W opinii wielu, były to najmocniejsze momenty tamtej Dwudniówki. Teraz będziemy mogli posłuchać owych duetów na CD (w dniu światowej premiery płyty, przy okazji jako pierwszą edycję (001) nowego cyklu wydawniczego - Spontaneous Live Series), a na żywo wspólny koncert całej tej trójki doskonałych improwizatorów. Moc dramaturgicznych subtelności, ocean preparacji i bukiet niebanalnej sonorystyki ze strony każdego z artystów!


Opis dnia drugiego – poniedziałek, 8 kwietnia

8 kwietnia … także zaczynamy o godzinie 19.00. Jak wieść gminna niesie, zaplanowany na początek tego dnia, całkowicie debiutancki duet Pawła Doskocza (fire guitar!) i Vasco Furtado (power drumming!), zamieni się w trio, albowiem do tej dwójki muzycznych szaleńców dołączy Yedo Gibson (flying soprano!). Ten ostatni zapytany, czy zagra dwa sety pod rząd, odpowiedział bez chwili zawahania: „Sure!”.

Po przerwie toaletowej, na scenie Dragona pozostanie saksofonista, a dołączy do niego Witek Oleszak na… organach Hammonda (to kolejna zmiana w pierwotnym schedule!). Nikt nie wie, co zagrają, baa, oni sami tego nie wiedzą. Także dla nich będzie to pierwsze w życiu spotkanie na scenie.

Po godzinie 21 na scenie powitamy Low Vertigo! Punkt główny tego wieczoru, być może całej improwizowanej Trzydniówki - Diego Caicedo na gitarze elektrycznej, Gonçalo Almeida na gitarze basowej i Vasco Trilla na perkusji! Na tę okoliczność, wraz z Bartkiem Olszewskim, przygotowaliśmy wzmacniacze wyjątkowej mocy. Całą noc poprzedzającą koncert specjalna brygada budowlana wzmacniać będzie fundamenty budynku, położonego przy ulicy Zamkowej 3. Miejmy nadzieję, że wytrzyma falę uderzeniową tria Low Vertigo. More doom, more noise’y than you evert hink! Koncert stanowi – zupełnie nieprzypadkowo - światową premierę płytę Low Vertigo (CD Multikulti Project/ Spontaneous Music Tribune Series 013).


Opis dnia trzeciego – wtorek, 9 kwietnia

Bez zaskoczenia, we wtorek 9 kwietnia, także zaczynamy o 19.00! Na pierwszy ogień trio, oczywiście dla muzyków będzie to całkowicie pierwsze spotkanie. Diego Caicedo grał będzie z Gonçalo Almeidą dzień wcześniej, ale ten meeting będzie zupełnie inny. Po pierwsze Almeida zagra tym razem na kontrabasie, po drugie – bo dodajemy tej parze gościa szczególnego – Witka Oleszaka, definitywnie tym razem na fortepianie. Ogromnie wiele sobie obiecuję po tym składzie.

Po stosownej przerwie toaletowo-barowo-płytowej przyjdzie czas na … duet. Tym razem nie do końca prymalny – Paweł Doskocz i Vasco Trilla grywali już wspólnie, nawet byli w trasie, mają też nagrany w roku ubiegłym materiał na płytę, która wyjątkowo cierpliwie czeka na swoją edytorską kolej. Ciekaw jestem, czy ktoś się pod ten duet podłączy.

Po 21 godzinie zaprosimy was na absolutny finał Improwizowanej Trzydniówki -  trio Multiverse: Gonçalo Almeida na kontrabasie, Yedo Gibson na saksofonie sopranowym i Vasco Furtado na perkusji. Koncert promować będzie płytę „Multiverse”, wydaną ubiegłej jesieni, która doczekała się już wielu entuzjastycznych recenzji (***** na jazz.pt, ****(*) na free form/ free jazz, daleko nie szukając). Nasze trzydniowe spotkanie zakończymy w oparach majestatycznego, transowego free jazzu, a duch Johna Coltrane’a będzie nam towarzyszył nieprzerwanie. Must have dla wszystkich!


Oto pełny rozkład jazdy Improwizowanej Trzydniówki:

7 kwietnia, godzina 19:00

Luis Vicente/ Vasco Trilla
(koncert promocyjny płyty A Brighter Side Of Darkness, CD Clean Feed)

Diego Caidedo/ Paweł Doskocz

Luis Vicente/ Vasco Trilla/ Witold Oleszak
(koncert promocyjny płyty Live at 1.Spontaneous Music Festival/ Spontaneous Live Series 001 – światowa premiera, CD Spontaneous Music Tribune)


8 kwietnia, godzina 19:00

Paweł Doskocz/ Vasco Furtado/ Yedo Gibson

Yedo Gibson/ Witold Oleszak

Low Vertigo: Diego Caicedo/ Gonçalo Almeida (bg)/ Vasco Trilla
(koncert promocyjny płyty Low Vertigo – światowa premiera, CD Multikulti Project/ Spontaneous Music Tribune Series 013)


9 kwietnia, godzina 19:00

Diego Caicedo/ Witold Oleszak/ Gonçalo Almeida (db)

Vasco Trilla/ Paweł Doskocz

Multiverse: Gonçalo Almeida (db)/ Yedo Gibson/ Vasco Furtado
(koncert promocyjny płyty Multiverse, CD Multikulti Project/ Spontaneous Music Tribune Series 012)




wtorek, 2 kwietnia 2019

Low Vertigo! Caicedo, Almeida & Trilla on the way of going doom!


Ściana gitarowego dźwięku, który płynie z czterech strun basu, który łapie rytm i podprowadza do gry kąśliwą gitarę, pełną prądu, zgiełku, ale i pewnej ulotnej nieoczywistości. W tle full drumming, jakby za moment coś miało definitywnie zaistnieć. Gęsty strumień fonii, który zdaje się wywoływać u mniej przygotowanego odbiorcy, krytyczny stan przedzawałowy. Cała trójka muzyków rysuje ścieżkę rytmu, jakby wywróconego na lewą stronę, ale niepozbawionego zaskakującej melodyki. Bas wgryza się w ziemię, gitara repetuje całą historią prog & heavy, perkusja stawia stemple własną krwią. Narracja sięga szczytu na początku piątej minuty, po czym spowija ją cierpka cisza. Pieśń otwarcia, która zwie się Akakabuto.




W pogoń za utraconymi, z powodu chwili ciszy, porcjami hałasu, rusza ponownie bas, znów wyposażony w napęd charakterystyczny dla estetyki hc/punk. Gitara lepi się do niego z rysem pewnej historii do opowiedzenia, jednak speed metalowy drumming, który włącza się do gry dokładnie w 53 sekundzie, sprawia, iż ów karkołomny pomysł zostaje pod niedługim czasie zarzucony. Galop, brud, pewna ulotna chropowatość. Po kilku okrążeniach, narracja niespodziewanie pętli się, zacina, kotłuje, po czym z mocą walca drogowego, stawia świat do pionu i kreśli nowy szlak. Owo spowolnienie dzieje się w 4 minucie i daje asumpt dla wykreowania na poły śmiertelnej mantry – bas w roli jątrzącego, gitara jako akcent porządkujący, perkusja wykonująca wyrok. Krok w chaos totalnej improwizacji nadyma narrację i dodaje jej wyjątkowej urody. Finał opowieści nazwanej Bitumen Scrotum, pełen jest ciężkiej psychodelii, która zaskakująca zwinnie wybrzmiewa.

Pieśń tytułowa, Low Vertigo, budzi się minimalistycznymi dronami nieznanego do końca źródła pochodzenia. Tkana misternie, niczym pajęczyna, powolna, ociężała. Jakby pół wieku bolesnego heavy rocka zatoczyło dramaturgiczną pętlę – schizoidalna mutacja wszelkich tradycji. Po kilku przebiegach muzycy zdają się łapać rytm, dotykać skali i łamać harmonię, która być może była ich krótkoterminowym celem. Krwawią obficie, jakby ich fire rock zastygał niczym lawa, w kilka dni po zasadniczej erupcji. Epicka psycho-drama toczy się bez nadmiernego pośpiechu, jak wszyscy już wiedzieli, że skończy się dopiero na parę sekund przed upływem pełnego kwadransa. Po 5 minucie gitara na chwilę zostaje sama, a przestrzeń wokół mniej nabiera metafizycznej pustki, drży i czeka na nieuchronny powrót basu i perkusji. Ta para powraca z jeszcze większą brutalnością, jakby archetypiczna apokalipsa działa się na naszych oczach. Cytując klasyków – Wake up, it’s time to die! 7 minuta - gitara zdaje się dusić własnymi strunami, brzmi niczym harsh-electronics po eksplozji systemu zasilania. Z mroku troski o losy narracji, rodzi się nowy podrozdział – perkusja rezonuje na ciepłych talerzach, bas grzmi mocą wszystkich amplifikatorów w promieniu stu kilometrów, gitara szuka kierunku ucieczki. Muzycy z dala od wszelkich konotacji gatunkowych, zdają się na nowo budować swój świat. Bas włącza się w mantryczną repetycję, dzięki czemu całość tego odcinka sięga chyba samego dnia swojej treści. Po 11 minucie, jakby kolejna, tajemnicza siła pchała muzyków ku artystycznej nieskończoności. Nabierają dynamiki, niczym zimnej wody w usta i brną do samego finału, precyzyjnie, punkt w punkt! Kulminacja artystycznej desperacji dokonuje się na naszych oczach.

Hair Mortar Discharge zaczyna się w samym środku zgiełku. Jakby ta pieśń, w sposób dla nas niedostrzegalny, trwała już od kilku godzin. Z chaosu chwili muzycy dobywają drogowskazy, pomysły na wyjście z matni permanentnej kulminacji, która towarzyszy im od pierwszej sekundy tego wątku płyty. Bas sprawia wrażenie, jakby pierwszy dostrzegał swoją metodę – doom flow skąpany w niemal surrealistycznej psychodelii. W 4 minucie czyni rodzaj dramaturgicznego przełomu, podaje rytm, reszta zaś instrumentów skacze za nim w ogień bez chwili zawahania. Potem raz za razem wbija pale w ziemię, podczas gdy gitara ginie w strumieniu eskalacji, a perkusja skacze od ściany do ściany. Potencjometry przesunięte daleko poza skalę znaczą moc tej kulminacji. Finał jest nagły, ale wybrzmiewa pięknym strumieniem na samym dnie amplifikatora.




Finał nazwano Placenta Asphalt. Brnie od pierwszej do ostatniej sekundy w tempie marsza pogrzebowego. Jakby blues wyzbyty ze wszelkich emocji, w momencie, gdy tytułowe łożysko już dokonało swojego żywota. Walec zmutowanych post-dronów. Gitara skwierczy, zaplątana w pozrywane struny, bas znów stawia stemple znaczone czerwonym kolorem, perkusja tańczy wokół i stara się uporządkować coś, czego nie da się uporządkować. Jedenasto i pół minutowa epopeja dobijania koni – recenzent znów posiłkować się musi historią kinematografii. Powraca duch starego Black Sabbath, rodzaj ballady dla umierających powtórnie. Krytycznie szczera, bezkompromisowa wizja.. Gitara jakby traciła głos, rechocze w stanie sprzężenia fonii, post-rock w trakcie kolejnej awarii zasilania, doom electronics tuż po wybiciu zębów trzonowych. Surowość, turpizm i dosadność prostej formuły bluesa, który zdaje się nie mieć końca, tu toczony wedle wzorców godnych Nicka Cave’a i jego The Birthday Party. Od 7 minuty narracja delikatnie narasta, jakby muzycy, choć pozbawieni już sił, wspinali się na wysoką górę. Bas obniża swoje brzmienie poniżej wartości krytycznej - dudni, grzmi, złorzeczy. Gitara walczy o przetrwanie, a może to już jest jej życie po życiu. Flow narracji pulsuje, drży, huczy pustą przestrzenią – zdaje się, że wszyscy po obu stronach sceny zostajemy wciągnięci do samego środka dna. Definitywny koniec tej historii wyznacza mgła black ambientu.


Low Vertigo Low Vertigo, CD Multikulti Project/ Spontaneous Music Tribune Series.

Diego Caicedo – gitara elektryczna, Gonçalo Almeida – gitara basowa, Vasco Trilla – perkusja. Nagrane w Barcelonie dokładnie rok przed datą wydania płyty, 41 minut i 58 sekund. Światowa premiera płyta: 8 kwietnia 2019 roku na koncercie w Poznaniu, Dragon Social Club.


Uwaga! Autor recenzji jest współwydawcą płyty.