poniedziałek, 31 grudnia 2018

44th Reasons to Remember The Year 2018! Czterdzieści i cztery powody, dla których warto zapamiętać rok 2018!


The order of the presentation does not matter, according to the picture / Kolejność prezentacji nie ma znaczenia, zgodnie z porządkiem na zdjęciu.


Albert Cirera/ Witold Oleszak  Terra Plana

Phil Gibbs/ Marcello Magliocchi/ Adrian Northover/ Maresuke Okamoto  Sezu

Julien Desprez/ Luis Lopes  Boa Tarde

Evan Parker/ Barry Guy/ Paul Lytton  Music For David Mossman - Live At Vortex London

Charlotte Hug  Son-Icons Music. Orchestra and Choral Works




The Runcible Quintet ‎ Four

Vasco Trilla  The Torch in My Ear

Zwerv  Music From Any Moment

Dirk Serries/ Colin Webster  Gargoyles

Nate Wooley/ Torben Snekkestad ‎ Of Echoing Bronze

LFU: Lisbon Freedom Unit ‎ Praise Of Our Folly

Frame Trio  Luminária

Rajada (Pedro Sousa, Miguel Mira and Afonso Simões)  Rajada

John Dikeman/ George Hadow/ Dirk Serries/ Martina Verhoeven/ Luis Vicente  Ideal Principle

London Improvisers Orchestra  Twenty Years On
review soon

Rodrigo Amado  History of Nothing

Àlex Reviriego  ‎Blaue Tauben

Christiana Bopp  Noyau de Lune

Colin Webster/ Andrew Lisle/ Otto Willberg  Static Garbled Dreams

Agustí Fernández/ Sarah Claman  ‎Antipodal Suites

Luís Vicente/ Seppe Gebruers/ Onno Govaert  Live at Ljubljana

Biliana Voutchkova/ Michael Thieke  ‎Blurred Music

The Robadors Quartet  19:30

Don Malfon/ Misha Marks  Post-industrial Serenade

Agustí Fernández/ Johannes Nästesjö  Like Listening With Your Fingertips

"A" Trio & AMM ‎ AAMM

Daniel Levin/ Chris Pitsiokos/ Brandon Seabrook  Stomiidae

Artur Majewski/ Patryk Zakrocki  Czas panowania traw

Anticlan  Volcano Hour

Ola Paulson/ John Tilbury  Seagull Sonatas

L3 (Luis Vicente, Yedo Gibson and Vasco Trilla)  L3

Biliana Voutchkova/ Ernesto Rodrigues/ Guilherme Rodrigues/ Magda Mayas  ‎The Afterlife Of Trees

Gonçalo Almeida/ Yedo Gibson/ Vasco Furtado  Multiverse

AMM  An Unintented Legacy

John Butcher/ Eddie Prevost  Visionery Fantasies
review soon

Albert Cirera/ Abdul Moimême/Alvaro Rosso  Dissection Room

Riverloam Trio  Live at Alchemia

Skerebotte Fatta  The Riders From Ra

Andrew Lisle/ Alex Ward  Doors

Eirik Havnes/ Tomas Järmyr/ Dirk Serries  Distant Curving Horizon. The Primal Broken Passage. Beneath the Scorching Sun

Axel Dörner/ Agustí Fernández/ Ramon Prats  Venusik

DNMF  Smelter

Phil Minton & Roger Turner ‎ Scraps Of Heard

Alex Ward’ Item 10  Volition (Live At Cafe Oto)



piątek, 28 grudnia 2018

Paulson & Tilbury! Seagulls in a high flight!


Roczne podsumowanie na Trybunie zbliża się naprawdę dużymi krokami! Za trzy dni będziemy wiedzieć już wszystko!

Dziś natomiast kolejny etap przymiarek do wspomnianego aktu medialnego i - nie po raz pierwszy w trakcie ostatniego miesiąca roku - pozostaje nam do odsłuchu i odczytu prawdziwie soczysta petarda! Skromny duet szwedzko-angielski, w ramach improwizowanego dialogu międzypokoleniowego, zabiera nas w ornitologiczną podróż z mewami w rolach tytułowych.

Spotkanie muzyków miało miejsce w kwietniu 2016 roku, w Zjednoczonym Królestwie, miejscu zwanym Deal. Młodszy z muzyków miał ze sobą saksofon altowy, plastikową tubę i komputer. Ten znacznie starszy, co oczywiste w jego przypadku, fortepian. Ola Paulson i John Tilbury na płycie, która zwie się Seagulls Sonatas, a którą wydał szwedzki label Konvoj Records (zarządzany zresztą przez saksofonistę). Sześć improwizacji (all music by…), pierwsza i ostatnia długie, cztery środkowe znacznie krótsze, łącznie 44 minuty. Dodajmy jeszcze, iż zgodnie z opisem płyty, w nagraniu usłyszmy także zwierzęcy field recordings – odgłosy mew, zięb, wróbli i psa.




Pierwsza podróż zajmie nam ponad 18 minut, i choć kolejne będą nie mniej ekscytujące, to właśnie ją - już na wstępie -  uznamy za kluczową dla odbioru całości. Zaczynamy w klimatach dość typowych dla pianistyki Tilbury’ego i estetyki jego podstawowej komórki muzycznej, czyli AMM. Artystyczny minimal, oszczędność sił i środków, ale i masywny efekt finalny. Paulson zaczyna w pozycji silnie sonorystycznej, przyczajony tygrys, ukryty smok. Szmer i szelest klawiszy fortepianu z jednej strony, rezonans osiągany głęboko w tubie, z drugiej. Saksofonista brzmi na starcie, niczym Eddie Prevost traktujący smyczkiem największy ze swych talerzy. 5-6 minuta, to pierwsza próba wejścia w aktywny dialog, nieśmiały, ale dobry pomysł na swoiste call & response. Preparacje w tubie nasilają się, czego efektem jest posuwisty, piękny dron szumu. Ciągle pozostajemy w klimacie AMM, ale jest on coraz śmielej poszerzany przez saksofonistę, który co chwilę zaskakuje ciekawym dźwiękiem – huczy, skowycze, drży i szuka pokrętnych melodii. Dużo wydarzeń na scenie, mimo, iż muzycy wciąż pozostają dramaturgicznie ledwie o stopień powyżej ciszy. Piękny moment! 13-15 minuta - Tilbury też nie stroni od aktywnych reakcji, rysuje intrygujące pętle, szuka akustycznych zadziorów na styku inside/ outside piano, dodaje także drobne akcenty perkusjonalne. Tuż obok, pasma szumów, mały drumming na dyszach i kolejny błyskotliwy, zaskakujący fragment. Tuż potem mistrzowskie zejście do ciszy.

Kolejne cztery opowieści są zwarte zarówno w treści, jak i formie. Druga zaczyna się pozornie w konwencji jazzowej, w pasażu Johna pachnie wręcz bluesem. Ola kreśli swobodne pętle free, po kolana wszakże zatopione w synkopach. Stylowe i także zaskakujące – przy okazji rzadka sposobność, by słyszeć Tilbury’ego wydającego aż tyle dźwięków w jednostce czasu. Trzecia historia zdaje się być bardziej kameralna i początkowo zupełnie pozbawiona preparacji. Dramaturgiczny ferment zasiewają jednak mocne akordy piana i garść szorstkiego rezonansu w tubie. Stylowe pasaże wysokich klawiszy i głębokiego saksofonu. Czwarta część, to miniatura, krótsza niż 2 minuty. Kilka palcówek na klawiszach i upoconych dyszach – alt brzmi, jak sopran po przejściach. Piąta część zaczyna się tajemniczymi ekscesami na obrzeżach kopuły dęciaka. Ola czyni prawdziwe cuda akustyki, John dodaje od siebie moc pozdrowień, obok kilka dźwięków niedefiniowalnych (zwierzęta?) - szmery, stukoty, chrapnięcia, elektroakustyka bez prądu. Fragment bliski urody pierwszej historii, choć daleko już oddalony od estetyki AMM.

Czas na finał tej niezwykłej podróży. Dron z tuby, wspomagany czymś niezdiagnozowanym (amplifikacja?), akordy z piana. Rodzaj metafizycznej ballady na finisz. Widmo smukłej, minimalistycznej sylwetki AMM znów powraca. 7-8 minuta, przykład niezwykle skupionej narracji, garść melodyki w tle, lekko zabrudzony sound, szczypta live processingu (zdecydowanie słyszymy więcej niż jeden saksofon). Zdaje się, że bije serce gasnącego świata, przynajmniej w wymiarze tego spektaklu. Saksofon repetuje, piano kreśli narracyjną pętlę po suchych klawiszach.




poniedziałek, 24 grudnia 2018

Almeida! Gibson! Furtado! Multiverse Is Everywhere!


Uwaga! Trybuna Muzyki Spontanicznej i jej przemądrzały Pan Redaktor, są współwydawcą tej płyty! Wszelkie słowa zachwytu, jakie za chwilę przeczytasz, mogą być podyktowane jedynie chęcią zwiększenia sprzedaży! Innymi słowy – dalej czytasz na własną odpowiedzialność!


Czas i miejsce zdarzenia: SMUP Parede, Portugalia, data nieznana.

Ludzie i przedmioty: Gonçalo Almeida – kontrabas, Yedo Gibson – saksofon sopranowy, Vasco Furtado - perkusja

Co gramy: muzyka swobodnie improwizowana (all music by the musicians).

Efekt finalny: cztery improwizacje z tytułami, łącznie 45 minut i 30 sekund. Wydane pod nazwiskami muzyków i tytułem Multiverse przez Multikulti Project/ Spontaneous Music Tribune Series. Dostępne na rynku od 9 listopada br.




Przebieg wydarzeń/wrażenia subiektywne:

Chanty. Niski, piękny, dosadny dron z kontrabasu tworzy wyjątkową introdukcję dla tej chanty song. Po kilkudziesięciu sekundach dołącza do niego wysoko zestrojony saksofon sopranowy. Stawia pieśń otwarcia na sztorc i budzi emocje. Dwa strumienie radykalnych dźwięków, silnych, świeżych, jakby zatopionych w nieistniejącej formule wyzwolonego folku, wrastających korzeniami w tradycję meta free jazzu. W tle pracuje czujny perkusista, który dba o to, by popisy kolegów miały barwny i adekwatny background. Skupiony na talerzach i czerstwych obrzeżach werbla. Chanty to chór niebios, może także skowyt piekła. W 5 minucie wąska tuba saksofonu już płonie, a struny kontrabasu zdaja się być rozgrzane do czerwoności. Temperamentny, skupiony drumming wzmaga wrażenie. Rodzaj intensywnego tańca godowego, duchowego rytuału wchodzenia na poziom wysokiej istotności tego, co wokół. Oddech cyrkulacyjny Yedo, śpiewny bowed bass Gonçalo i gołębi tupot mantrycznej perkusji.

Quick Angles. Kontrabasowe pizzicato, rodzaj stylistycznego kontrapunktu. Perkusjonalia na bogato, sopran zaś poszarpany, zwinnie rozchełstany, śle krótkie, urywane frazy pełne emocji. Trio znów chwyta wysoki poziom intensywności, szybko przechodzi do fazy galopu. W 4 minucie Gibson pętli się i łamie pozornie czyste brzmienie dęciaka. Kontrabas na niedługą chwilę zostaje sam. Pod nim toczy się jednak skromna ekspozycja Furtado. Saksofon wraca ze zwierzęcym rykiem w gardle – free metal soprano! Obok Almeida realizuje swój plemienny taniec.

Slow Tachyon. Zgodnie z tytułem flow saksofonu jest powolny, a kontrabas znaczy teren pojedynczymi akordami. Talerze grzmią i rezonują. Muzycy zdają się akompaniować wyimaginowanej postaci Steve’a Lacy, który przechodzi tuż obok. Kołyszą się, wznoszą i opadają. Pną się ku górze, eskalują emocje, ale czynią to niezwykle leniwym krokiem. Faktura narracji gęstnieje - Gibson łapie, nie po raz ostatni tego dnia, kosmiczny poziom kompetencji, goni na szczyt, Gonçalo wtapia się w rytm, a Vasco pęcznieje w oczach. Wspaniały moment! 5-6 minuta i niespodziewane solo kontrabasu. Aż grzmi u samego dołu. Potem, dla odmiany, krzyk sopranu na tle werbla - kompulsywne duo. Saksofon skacze, a obok dynamiczny dobosz śle pozdrowienia. Kipiel i pożoga! Kolejny szczyt osiągnięty ze śpiewem na ustach! Gdy powraca ten trzeci, trio włącza szósty bieg i w galopie zdobywa złoty medal na mistrzostwach świata we free jazzie! Przy okazji sięgając indywidualnego panteonu sopranu! Rytmiczne wybrzmiewanie koi natłok emocji.




Verdade ou Consequência. Gardło, zęby, usta, nos, płuca i nozdrza, także ustnik. Introdukcja Gibsona realizowana jest przy użyciu wszelkich dostępnych środków. Obok twarde pizzicato bez zdania odrębnego, także samoeskalujące się talerze. Cała trójka gra marsza i buduje nową opowieść. Po chwili cudownie plączą im się nogi. W tubie, może obok tuby, rodzą się same pokraczne ekspozycje. Jakby na przekór oczekiwaniom, saksofon zaczyna intonować melodyjną pieśń. Kontrabas repetuje, a perkusja wpada w incydentalną konwulsję. Steve Lacy na lekkim speadzie, sekcja gęsta jak ołów. W 8 minucie Gibson milknie, dla odmiany Almeida pięknie rozkwita. Gdy ten pierwszy powraca, jego flow pachnie już szaleństwem na kilometr. Śpiewa, zawodzi, krzyczy i pohukuje. Tańczy i drepta w miejscu. Finał tej płyty musi odbyć się w galopie. Samo zaś wybrzmiewanie jest udziałem perkusji i kontrabasu. Yedo stoi obok i grozi palcem. Z gardła wydobywa wyłącznie złe myśli.




sobota, 22 grudnia 2018

Skerebotte Fatta! Małkowski & Mokrzewski! The Ra' Riders!


O bardzo dobrych płytach nigdy dość. Nie jest specjalną tajemnicą fakt, iż Riders From The Ra, to krajowy pewniak na redakcyjną listę the best of 2018. Poniżej nasza recenzja tego smakowitego wydawnictwa, napisana dla polish-jazz.blogspot.com i tamże pierwotnie opublikowana kilka tygodni temu.


Pod intrygująca nazwą Skerebotte Fatta kryje się duet młodych polskich improwizatorów – saksofonista Jan Małkowski i perkusista Dominik Mokrzewski. Obu tych dżentelmenów winniśmy kojarzyć z Warsaw Improvisers Orchestra, a także z jej równie udaną small version, czy kwintetem Infant Joy.

Na krążku dumnie nazwanym Riders From The Ra (cała historia rocka i jazzu leży u ich stóp!), z pełną odwagą rzucają się na klasyczny idiom free jazzu czyli sax & drums i wychodzą z tej nierównej walki prawdziwie zwycięzcy! Przyznaję bez cienia wątpliwości, iż tak dobrej, klasycznie free jazzowej płyty nie słyszałem w wykonaniu polskich muzyków od lat. Do tego wszystkiego, wydawcą jest portugalski Creative Sources, co niezależnie od wszelkich uwarunkowań ekonomicznych tego faktu, jest dla młodych improwizatorów dalece nobilitujące.




Zajrzyjmy zatem do środka i sprawdźmy, co też dzieje się w trakcie ośmiu utworów zawartych na płycie (muzycy, nieco przekornie, nazwali swe dzieło all compositions).

Startujemy w towarzystwie masywnego, krzykliwego saksofonu (tenorowego?) i mocnego, opartego na agresywnym pulsie stopy, zestawu perkusyjnego (niczym Tom Bruno). Hey! Bebop! czyli przykład free jazzu, jakiego nie gra się zbyt często nad Odrą i Wisłą. W kolejnej, już nieco bardziej rozbudowanej ekspozycji, napotykamy na dynamiczny, progresywny drumming, wokół którego tańczy i swawoli saksofon (sopranowy?). Rytm, ekspresja i precyzja. A wszystko podane z niemal punkrockową bezkompromisowością i ładnie wykończone po wybrzmieniu. Trzeci odcinek startuje niemal z poziomu ciszy i płynie niczym delikatnie rozwichrzona ballada free, z której niebanalnie wyłania się zwinny, aylerowski hymn. Czwarty, wzorem prologu, to kolejna petarda – prawdziwy psycho attack! Saksofon w estetyce harsh i doom metalowa perkusja! Piąty utwór koi emocje, nerwy i pot na czole - stylowy, wyrazisty, mały saksofon na tle talerzy.

Wreszcie tytułowa, niemal 18 minutowa, epicka free jazz drama! Muzycy zaczynają w pozycjach sonorystycznych – aktywny drumming, zadumany dęciak. Nie tylko żywioł free – jest struktura, dramaturgia, nieśpieszna, precyzyjna narracja. Mokrzewski znów czuwa nad całością, niczym Tom Bruno nad szaleństwami Sabira Mateena i Daniela Cartera w kwartecie Test. Obok piękna ekspozycja Małkowskiego, konsekwentna i spójna. Klasyka free jazzu potrzebuje takich nagrań, zwłaszcza 50 lat po śmierci Coltrane’a! W środkowej części utworu zwinne i przebiegłe solo perkusyjne. Po nim sopran Jana szybuje w poszukiwaniu klasycznej melodyki jego wielkiego poprzednika. Melodia, rytm, dramaturgiczna pieczołowitość. A na finał eksplozja w samym środku tuby saksofonu.

Na ostatniej prostej, dwie zgrabne, nieprzegadane ekspozycje. Najpierw spokojna meta ballada, niestroniąca od sonorystyki, grana swobodnie, na dużym luzie, z której błyskotliwie wyłania się pełna ekspresji narracja. Sam zaś finał płyt jest ostry, drapieżny, dynamiczny. Czyniona przy świetnej komunikacji wzajemnej, intensywna wycieczka po złote runo. Brawo!



środa, 19 grudnia 2018

Lencastre! Ikizukuri! Child Of Illusion! Autoschediasm! Reviriego! Hati & Piernik! Lines Of Flux! Kurek! Voutchkova! Schindler! The December's walk to the future!


Drodzy Czytelnicy, podsumowania najlepszych płyt mijającego roku 2018 oczekujcie, jak to mamy w zwyczaju, dokładnie w ostatnim dniu roku. Dziś uchylić możemy jedynie rąbka tajemnicy i na ucho wyszeptać, iż wyróżnionych płyt będzie tym razem … prawdopodobnie aż czterdzieści cztery.

Wszakże nowych płyt z muzyką improwizowaną ciągle przybywa, zatem w ramach przygotowań do rocznego resume, prezentujemy poniżej pokaźną zbiorówkę świeżych recenzji. Pierwsza jej część będzie silnie osadzona na naszym ulubionym półwyspie Iberyjskim, druga zaś zaakcentuje polski świat improwizacji, nie unikając wątków z państw ościennych.




José Lencastre Nau Quartet  ‎Eudaimonia  (FMR Records, CD 2018) ‎

Grudniowy spacer rozpoczynamy w Lizbonie (Timbuktu Studios). Przy instrumentach meldują się: José Lencastre – saksofon altowy, Hernani Faustino – kontrabas, Rodrigo Pinheiro – fortepian i João Lencastre – perkusja. Odsłuch sześcioczęściowej opowieści, która powstała w kwietniu br., zajmie nam trzy kwadranse.

Nau Quartet, pod światłym przewodnictwem portugalskiego saksofonisty wciąż młodego pokolenia, zabiera nas w podróż do samego środka wysokogatunkowego jazzu, który śmiało możemy określić mianem bardzo swobodnego, dla którego bazą wszelkich działań artystycznych jest improwizacja. A duch Johna Coltrane’a nie opuści nas choćby na moment.

Pierwszą połowę płyty wypełnia rodzaj rozbudowanej suity (w dwóch częściach), która startuje z poziomu ciszy (z głębi piana, z dna tuby, delikatnie, w pełnym skupieniu), by w drodze kilku spektakularnych zwrotów akcji, osiągnąć stan free jazzowej ekstazy. Niczym przywoływanie ducha wielkich przodków, prekursorów gatunku, w tym także tego największego. Swoisty powrót do korzeni, do duchowego rdzenia wolnego jazzu. Proces ten realizowany jest przez bardzo demokratyczny kwartet, w którym saksofonista, od czasu do czasu, świadomie schodzi na dalszy plan. Bardzo skupiony narrator, który równie często opowiada w pierwszej, jak i trzeciej osobie. Konsekwencja w budowaniu dramaturgii spektaklu, nieśpieszność i skrupulatność, sprawiają, iż pierwsza erupcja emocji dopada nas dopiero po kwadransie nagrania.

Od trzeciego utworu muzycy zaspokajają nasze potrzeby poznawcze kilkoma nowymi wątkami. W tymże trzecim, alt Jose zdaje się być bardziej kanciasty, niepokorny, wręcz buńczuczny, a sama narracja lepiona jest z szorstkiej gliny. W czwartym kwartet znów robi krok w przeszłość, która w tym wypadku oznacza akustyczną wersję Return to Forever Chicka Corea. Punktem zapalnym jest tu doskonałe expose saksofonu altowego W piątym do głosu dochodzi strukturalna … matematyka. Ducha m-base przywołuje zatopiony w rytmie Faustino, a wspiera go doskonałą pianistyką Pinheiro. Sam finał płyty jest niezwykle dynamiczny, reasumując jakość całego nagrania – dobrze przemyślanego dramaturgicznie i świetnie zrealizowanego.




Ikizukuri  Hexum (Zona Watusa, Kaseta 2018)

W ramach kontrapunktu, przez kolejne 37 minut zanurzymy się w intrygującym hałasie! Pod tajemniczą nazwą Ikizukuri ukrywają się nasi dobrzy znajomi: Julius Gabriel na saksofonie tenorowym i elektronice, Goncalo Almeida na gitarze basowej i Gustavo Costa na perkusji. Pierwsza strona kasety Hexum zawiera dziesięć szybkich, hardcorowych miniatur, zarejestrowanych w studiu, druga zaś - blisko 19 minutowy koncert, który stanowi jeden utwór, w trakcie którego zabójcze trio na moment temperuje swój thrash metalowy temperament i … wbija słuchaczy w fotel poziomem artystycznej kreacji. Przy okazji udowadnia, iż w każdym muzyku improwizującym siedzi mały szaleniec.

Bass & drums w estetyce mocnego, amerykańskiego hc/ punk sprzed dwóch, trzech dekad i rytmicznie halucynogenny saksofon, tworzą trio pełne prawdziwego, gitarowego zgiełku … bez gitary. Na pierwszej stronie kasety mamy 2 i pół minutową pieśń otwarcia, która określa warunki działania tego składu i … poziom oczekiwań wobec słuchacza, a także ósmy fragment, ponad pięciominutowy, który stawia nas na baczność czystym, dobitnym brzmieniem basu, progresywnym drummingiem i saksofonem, który bada granice przesteru. Pozostałe osiem odcinków, to niespełna minutowe uderzenia piorunów – fast noise, speed and thrash, protest punk, industrial z połamanym rytmem, furia rockowego dronu, heavy and noise w rozmytej perspektywie, wreszcie - w estetyce polskiej czarnej Siekiery - speedowy numer pełen brudu, krwi i potu.

Koncert, zawarty na drugiej stronie kasety, pokazuje nam inne oblicze Ikizukuri. Kind of living electronic – piękny, spokojny i głęboki tembr basu, saksofon, który zwinnie płynie po kablu amplifikacji, perkusja, która posiada szerszy wachlarz obowiązków, niż wybijanie śmiertelnego rytmu. Uroda psychodelii, rockowego transu i improwizacyjnego zawieszania narracji. Po 10 minutach muzycy włączają drugi bieg, a dynamika narracji strzela po sam sufit. Na finiszu szalony peak saksofonu i galopada zagotowanej sekcji rytmicznej. Samo wybrzmiewanie bardzo swobodne, pełne improwizacyjnego zgiełku.




Chris Pitsiokos/ Susana Santos Silva/ Torbjörn Zetterberg  Child Of Illusion (Clean Feed, CD 2018)

Czas na łagodne spowolnienie naszej narracji. Studyjne spotkanie na improwizowanym szczycie: na lewej flance amerykański Chris Pitsiokos na saksofonie altowym, po środku szwedzki Torbjörn Zetterberg na kontrabasie i po prawej – portugalska Susana Santos Silva na trąbce. Cztery dość swobodne improwizacje, nagrane w grudniu ubiegłego roku w The House Of The Lord (gdzie to jest?) - niepełna godzina muzyki.

Child of Illusion, to nieśpieszna podróż po obrzeżach sonorystyki, często zahaczająca o estetykę współczesnej kameralistyki. Narracja ma na ogół dwa zasadnicze strumienie – osadzony centralnie kontrabas, który przy użyciu rozmaitych sił i środków, pilnie strzeże ram swobodnej improwizacji i umiejscowione na przeciwległych flankach instrumenty dęte, które nieustannie wchodzą w dialog, imitują się lub wzajemnie napędzają. Sama temperatura improwizacji i emocje buzujące w głowach muzyków nieustannie falują. Chwile temperamentnych wybuchów przedzielają wielominutowe połacie tłumienia narracji i trzymania zabawy na zaciągniętym ręcznym. W ocenie wymagającego recenzenta, po ekspozycjach takiego personelu możnaby oczekiwać nieco więcej. Szczególnie osoba najmłodszego w tym gronie saksofonisty winna stanowczo częściej gotować przebieg improwizacji. Chwilami mamy wrażenie, iż muzykom brakuje odwagi, nie chcą zaryzykować, wolą okopać się na flankach i czekać na to, co zagra partner.

Oczywiście bez trudu wskazać można momenty, gdy trio buduje świetny flow, gdy kreatywność muzyków nie napotyka na bariery stylistyczne i charakterologiczne. Choćby finał pierwszego utworu, gdy dron z kontrabasu płynie samym dołem, a nad nim odbywa się wyjątkowo bystry dialog suchej trąbki i soczystego altu, pełen zadziorności, artystycznych nieuprzejmości, a nawet ognistych pyskówek. Niezwykle pieczołowicie budowany jest start drugiej opowieści, gdy monolog kontrabasu uroczo komentowany jest przez mikro ekspozycje saksofonu i trąbki, które głaskają się z ciszą, niczym wychłodzone kocięta. W trzeciej części, w okolicach 9 minuty, trio włącza drugi bieg, a emocje błyskotliwie narastają. Po czterech kolejnych minutach, dęciaki ciepło wybrzmiewają przy grzmotach kontrabasu. Bardzo efektowna jest także ostatnia prosta na tej płycie. Muzycy, którzy zdają się nie mieć nic do stracenia, ochoczo eksplodują wyłącznie udanymi dźwiękami.




Karoline Leblanc/ Ernesto Rodrigues/ Nicolas Caloia   Autoschediasm  (atrito-afeito, CD 2018) ‎

Kontynuujemy wątek improwizacji, tworzonej z dużą rozwagą I odpowiedzialnością za pojedynczy dźwięk. Przenosimy się do Montrealu, w scenie tamtejszego Konserwatorium Muzycznego meldują się, w roli gospodarzy - Karoline Leblanc na fortepianie, także preparowanym oraz Nicolas Caloia na kontrabasie, a w roli gościa – Ernesto Rodrigues na altówce, przy okazji wartościowy kontynuator wątku iberyjskiego dzisiejszej zbiorówki. Na płytę składają się trzy wątki - najdłuższy, krótszy i najkrótszy. Całość, zarejestrowana tego lata, trwa niespełna trzy kwadranse.

Pierwsza opowieść, stanowiąca niemal połowę nagrania, upływa nam na wyważonej, improwizowanej kameralistyce. Szumiące, chwilami wręcz taneczne pasaże na strunach altówki, kontrabas traktowany naprzemiennie pizzicato i arco, wreszcie skupiona pianistyka na klawiszach. Wszystko odbywa się w atmosferze świetnej komunikacji, jakakolwiek akcja nie pozostaje bez reakcji. Liryka i dynamika, szeroki wachlarz wrażeń estetycznych. Szczególnie urokliwe chwile, to 11-13 minuta, gdy muzycy decydują się na filigranowe rozmowy z akcentami preparacji na fortepianie i altówce, a także chamber bowed bass tuż pod nimi. Pod koniec trio dzieli się na następujące po sobie duety, które ubarwiają całą narrację. Precyzja, styl, dystynkcja, to elementy konstytuujące jakość tego nagrania.

Dwie krótsze improwizacje bardziej stawiają na sonorystykę, zmienność akcji i moc intrygujących inspiracji ze strony każdego z muzyków. W drugim fragmencie smakowity jest moment, gdy małe gierki toczą się niemal na poziomie podłogi, cisza wokół skwierczy, a muzycy stawiają na stylowe zaniechanie i przeurocze szuranie po strunach, także na dnie fortepianu. Jeszcze atrakcyjniejsza akustycznie zdaje się być finałowa opowieść. Szumiąca altówka, kontrabas, który trzeszczy niczym stara szafa w samym środku ciszy. Molekularna zabawa w wyłącznie udane koincydencje. Na ostatniej prostej muzycy czynią ciekawą pętlę narracyjną i wracają do kameralistycznej estetyki początku nagrania, czyli free chamber with meta jazz roots!




Àlex Reviriego  ‎Blaue Tauben (Sirulita Records, CD 2018)

Kontrabas solo, okoliczności studyjne, Barcelona ubiegłej zimy. Osiem swobodnie zaplanowanych improwizacji, 40 minut i parę chwil. Àlex Reviriego, kataloński improwizator, być może tym właśnie nagraniem, wchodzi do grona najbardziej wartościowych emancypatorów największego z instrumentów strunowych.

Blaue Tauben – opowieść o uderzaniu w półżywe struny, szarpaniu ich, przyciskaniu do gryfu. Smyczek, który płynie w brytfannie ciekłego ołowiu, zdziera szkliwo strun, buduje powykręcaną na wszystkie możliwe strony melodię i śpiewa krwawiąc obficie. Drżenie, tarcie, rzężenie, spięcie, ból - sonorystyka maltretowanych strun. Akustyka, która brzmi jak analogowa elektronika odcięta od zasilania, przykład brutalnego poszerzenia brzmieniowych granic instrumentu. Faktura samego dźwięku jest siarczysta, lśni cierpkim złotem, niczym elektroakustyka bez amplifikacji. To doprawdy niebywałe, ale dźwięki, jakie do nas płyną, zdają się balansować na granicy harsh-noise! Tarcie przedmiotu o przedmiot powoduje, iż kontrabas brzmi niczym upalony instrument dęty z policzalną ilością złamanych dysz. Pogłos elektrycznego pulsu, wypuszczania zbędnych gazów ze skrupulatnie zamkniętej przestrzeni, tajemniczego szemrania wewnątrz pudła rezonansowego. 

Narracja, wraz z rosnącą dramaturgią całości, przybiera strukturę wielowarstwowego drona. Piski, szmery, skowyt wiotkiej akustyki. To muzyka, która jest równie dużym wyzwaniem dla muzyka, jak i słuchacza, a także wytrzymałości fizycznej samego instrumentu. Próba werbalnego skatalogowania dźwięków, jakie generuje Alex na kontrabasie, z pewnością przerasta możliwości każdego z języków świata, ale nie poddawajmy się – szumiący stukot, kacze gęganie, tłuste przestery i lepkie wodogrzmoty.

Siódmy fragment na krótką chwilę zabiera nas do świata bardziej oczywistych dla kontrabasu dźwięków. Suchy smyczek, rodzaj akustycznego zwarcia. Narracja multiplikuje się, warstwa kładzie się na warstwie. Niżej i wyżej, wyżej i niżej. Smyk stawia warunki i nie akceptuje zdania odrębnego. Sam finał tej niezwykłej płyty brnie śpiewnym tonem, repetuje, tańczy zgodnie z formułą dźwięk-cisza, cisza-dźwięk i pomyślnie dociera do zakończenia.




Hati & Zdzisław Piernik  Avant–garde out of Poland (Requiem Records, CD 2018)

Na początek wątku krajowego, niezwykłe spotkanie legendy awangardy muzyki współczesnej Zdzisława Piernika z nieco młodszą, ale już z pewnością legendą trans-ambientowych perkusjonalii i dźwięków nieoczywistych - duetem Hati. Tuba, także preparowana, perkusjonalia i obiekty w rękach tego pierwszego oraz rozbudowany arsenał gongów, dzwonków, talerzy, obiektów drewnianych i plastikowych, fletów, piszczałek, także innych perkusjonalii  – w rękach i sercach Rafała Iwańskiego i Rafała Kołackiego. Nagranie z lata 2017, udostępnione nam w siedmiu odcinkach z tytułami, trwające 41 minut.

Wyjątkowo dźwięczna, bogata w wydarzenia, przestrzeń foniczna. Potok perkusjonalii, jakby delikatnie podrasowanych elektroakustyką. Zwarta, tłusta tekstura, zdobiona czymś na kształt meta rytmu. Wreszcie tuba brzmiąca donośnie, jak w niemych filmach grozy początków kinematografii. Oto obraz wstępu do tej awangardowej przygody. Tuba zdaje się być elementem ponadgatunkowym, niejednoznacznym, tajemniczym i pięknym. Czasami gada ludzkim głosem, śle drony jakby z drugiej strony rzeczywistości. W tle brudny ambient, szorstkie, wielowarstwowe powierzchnie płaskie. Rezonujące talerze, dęte mikrodźwięki z różnych źródeł.

W trzecim fragmencie krzyk elektroniki, deep dron z samego dna życia tej muzyki. W czwartym zwarty strumień dźwiękowej metafizyki, która rodzi się jakby pomiędzy, szuka swojego miejsca na ziemi. Bogactwo sił i środków, paleta dźwięków trudnych do zdiagnozowania. Definitywnie, to muzyka do słuchania, a nie czytania o niej.

W piątej części tuba gra marsza na silnym pogłosie, diametralnie zmieniając sytuację sceniczną. W ramach kontrapunktu załoga Hati buduje dwa rytmiczne, niezależne od siebie scenariusze. W kolejnym utworze muzycy zagłębiają się w temat. Tuba szuka bazy rytmicznej i dostaje, to czego chciała, z każdej zresztą strony sceny. Na wybrzmieniu moc świecidełek, złoty orszak z dalekiej Persji. Finał tej bogato zdobionej płyty czyni dramaturgiczną pętlę. Wracamy do świata mikrodźwięków, posuwistych dronów tuby, czegoś na kształt meta relaksacji. Na ostatniej prostej dęte zdobienia z fletu i piszczałek, poranny śpiew tuby i kosmiczny rezonans, w ramach punktu odniesienia.




Maciej Garbowski/ Ivann Cruz/ Peter Orins  Lines Of Flux (Circum-Disk, CD 2018)

Polsko-francuska przyjaźń w służbie całkiem swobodnej improwizacji: Maciej Garbowski – kontrabas, Ivann Cruz - gitara elektryczna i Peter Orins – perkusja. Dwanaście opusów, blisko 55 minut świetnej studyjnej roboty.

Przykład znacząco niebanalnej, osadzonej w idiomie swobodnego jazzu, opowieści na sumienny i stylowy kontrabas, zwinną perkusję i prawdziwie błyskotliwą gitarę z niedużym prądem. Muzycy bardzo rozważnie odsłaniają przed nami swój pomysł na improwizację w trio. Snują drobne, intrygujące opowieści, sygnalizują potencjał, czasami delikatnie tłumią emocje, by w drugiej części płyty, z pewnością od dziewiątego opusa, zabrać nas w podróż, którą komentować można już w samych superlatywach.

Gitara Cruza lubi ambientowy posmak, nie stroni od rockowej ekspresji, zna też na pamięć wszystkie dokonania fussion jazzu, te z najwyższej półki. Kontrabas Garbowskiego doskonale pilnuje ładu i porządku. Dba o wygląd zewnętrzny, zwartą strukturę, wreszcie demokratyczny układ wewnętrzny. Raz po raz zdrowym walkingiem prowadzi trio przez zakamarki zawiłej improwizacji. Perkusja Orinsa w każdej chwili gotowa jest na kąśliwy komentarz, uzupełnianie popisów kolegów, czy akustyczny balans na talerzach (szkoła Paula Lovensa!) lub galopujący small drumming.

Czasu zabraknie, by wymienić wszystkie udane momenty tej płyty. Skupmy się zatem na samym jej finiszu. W ósmej części dobrą robotę robi, trochę zbyt rzadko używany, smyczek. Gitara wspomina dobre czasu indie rocka i brzmi tak uroczo, jakby wieńczyć miała kolejną świetną płytę nowojorskiego Interpol. W dziesiątym pole walki oddane zostaje kontrabasowi traktowanemu pizzicato i talerzom. Napięcie buduje zaś gitara, która w zasadzie milczy na stronie. Jedenasty eksploduje urodą! Skromny smyczek, brzęk i chrobot gitarowych przetworników, tudzież perkusjonalnych zabawek – repetycja, szmery, rodzaj filigranowej ekspozycji nasączonej ledwie sugerowanym z oddali rytmem. Niemal sonorystyczna polirytmia. Ostatni opus pachnie elektroniką, która sączy się po kablach, skwierczy i rezonuje. Gitara dobywa ostatni już dziś płat psychodelii, a finał płyty osiągamy zanurzeni po pachy w półpłynnym ambiencie.




Wojtek Kurek & Anna Jędrzejewska Copy Of Pianodrum (Plaża Zachodnia, CD 2018)

Tytuł płyty mówi nam wiele o składzie instrumentalnym, zatem Anna na fortepianie, a Wojtek na perkusji, by dopełnić szczegółów. Sześć improwizacji (41 min). Kwiat krajowej młodzieży improwizującej przed nami i tylko jedna wątpliwość. Copy or master, that is the main question!

Oto, i kolejna w naszym zestawie istotnie swobodna improwizacja, silnie zakorzeniona we free jazzie i czerpiąca pełnymi garściami z historii gatunku, acz przy tym ożywcza, świeża, niebanalna i doskonale przyswajalna nawet dla mniej obytych. Zwinny, aktywny perkusista i perkusjonalista, stopa, która wybija rytm świat, kocia przebiegłość. Obok pianistka, która mieści się w każdym niemal idiomie współczesnej pianistyki. Wyczulona na niuanse minimalistyki, obyta na salonach pełnych kameralnych incydentów, ale także pełnokrwista, free jazzowa torpeda, której obawiać się mógłby nawet Alex von Schlippenbach, i to w kwiecie wieku. Pomiędzy zaś muzykami dobra komunikacja, wyczulenie na narracyjne drobiazgi i fura radości ze wspólnego grania.

Jeśli w pierwszym fragmencie szukamy korelacji między jazzem a kameralistyką, to w drugim płoniemy już prawdziwym ogniem free. W trzecim dokładamy duży stelaż preparacji, w których bogactwo Wojtka kontrapunktowane jest skromnością Anny. W czwartym muzycy realizują się w krótkich, nerwowych frazach, gonią za skrawkami szczęścia i często je odnajdują. Fajerwerki i kocie pląsy na płocie. Emocje w fazie silnego wzrostu, a z twarzy recenzenta nie znika uśmiech zadowolenia. W piątym muzycy ślą moc pozdrowień dla wspomnianego już wcześniej niemieckiego pianisty, ogień buzuje, werbel wrze, a klawiatura piana skacze pod sam sufit. 

Wreszcie rozbudowany, niemal epicki finał. Fortepianowe preparacje z samego dna pudła rezonansowego, echo po nieboskłon i cisza, jako ważny element dramaturgiczny. Obok szmery i małe dźwięki perkusji, która aż boi się odezwać. Prawdziwe królestwo mikrobiologii dźwięków. Anna czyni honory gospodarza domu, Wojtek skromnie łyżeczkuje. Narracja nadyma się i wygasa, pulsuje i stawia stemple jakości w każdym zakamarku sceny. Na ostatniej prostej zmysły kipią, a dźwięki tańczą aż do nagłej śmierci całej płyty. Definitely Master Copy of Pianodrum!




Biliana Voutchkova & Vardan Ovsepian  The Archaic Present (iTunes, download 2018)

Kontynuujemy damsko-męskie duety! Nasza absolutna faworytka w branży improwizujących skrzypiec, Biliana Voutchkova, spotyka na swej drodze pianistę Vardana Ovsepiana. Dziewięć fragmentów granych z serca i głowy, być może delikatnie przed występem zaplanowanych. 43 minuty muzycznej przygody, w trakcie której wątki improwizowane wplatać będziemy w zmysłową, kameralną pianistykę.

Na starcie taniec po strunach skrzypiec, czyste brzmienie, ale i odrobiona skrupulatnego zadzioru. Piano sunie bezboleśnie po klawiszach, choć na brzegach fonii słychać jakby mikro amplifikacje. Sytuacja dramaturgiczna zdaje się osadzać na skrzypcach, które rozrabiają, szukają artystycznej zaczepki i fortepianie, który łagodzi obyczaje i przypomina o obowiązkach wobec mniej doświadczonych na polu free improve słuchaczy. Biliana błyskotliwa, pełna werwy i akustycznej urody, świetnie reaguje na podpowiedzi i komentarze Vardana. Ten ostatni świetnie czuje się w swojej roli, jeśli nawet delikatnie służebnej, to wyrazistej i stylowej. 

W drugim fragmencie skrzypce śpiewają na tle ledwie sugerowanego rytmu. W trzecim coś na kształt hinduskich pląsów na mokrych strunach, zmysłowe, niemal taneczne łamanie dźwięku w relacji do minimalistycznego, ale melodyjnego klawisza. W piątym ślizgom po strunach towarzyszy bukiet harmonii, ładu i porządku ze strony fortepianu. Kolejny utwór, to prawdziwa perła – ledwie 150 sekund swoistej polirytmii strun i głębokich klawiszy. Kind of drum&bass in sonore! W szóstym odcinku muzykom towarzyszy cisza, która zdaje się determinować ich decyzje. Molekularny dialog późną nocą.

Jak to często bywa w wypadku naprawdę doskonałych płyt, finał skrzy się dźwiękowymi fajerwerkami. Instrument Vardana brzmi tu niczym piano Fendera odcięte od zasilania. Biliana kroi powietrze i przeciska się przez las pianistycznych stempli. W ósmym odcinku narracja wisi na strunie i pojękuje. Skrzypaczka używa też głosu, a pianista spaceruje się po ciemnej stronie klawiatury. Kameralistyczny dialog w ramach puenty. Muzycy kołyszą się, jak nietoperze w trakcie zamglonego poranka.




Franziska Baumann &  Udo Schindler  ‎Blue Sonic Vibrations (The Improx#3 Concert)  Creative Sources, CD 2018)

Najwyższy czas domykać przedświąteczną zbiorówkę. Znów duet damsko-męski: klasycznie kształcona, z wielką skalą głosu, dziś już prawdziwie wybuchowa improwizatorka Franziska Baumann (głos i elektronika) i Udo Schindler (kornet, klarnet basowy, saksofon sopranowy), wieczny poszukiwacz nowych punktów odniesienia dla brzmienia instrumentów dętych, często w kontakcie z elektroniką. Na płytę składa się koncert duetu (cztery epizody) i trzy odcinki solo, umieszczone pomiędzy fragmentami części zasadniczej. Trzy kwadranse z minutami ośmiu improwizacji, które nazwane zostały przez muzyków kompozycjami.

Utwory nieparzyste, to koncert duetu. Spokojny saksofon sopranowy, obok dźwięki z kobiecego gardła, lekki bulgot, który płynie ciekłą elektroniką, multiplikuje się i śpiewa niczym chór penitencjariuszek zakładu zamkniętego. Schindler, który zdaje się przyjmować tu rolę komentatora, doskonale słucha tego, co czyni partnerka i w mig świetnie ją imituje na dęciaku. Baumann nie stroni od wycieczek w wysokie rejestry (chwilami czujemy się jak w operze!), przy okazji umiejętnie łączy głos z elektroniką. Jest widowiskowa, zmysłowa, choć recenzent nie kupuje tu każdego dźwięku. W kolejnych utworach ciekawie brzmi kornet, który nie unika sytuacji sonorystycznych, co intrygująco koreluje z niemal beat-boxingiem wokalistki, tworząc duet … brzęczących chrząszczy. W piątym muzycy całują się z ciszą i tworzą niebanalne sytuacje elektroakustyczne - podmuchy wiatru, szelest liści, skowyt płoszonej zwierzyny. Nie gorzej dzieje się w trakcie finału całej płyty – prychanie z tuby saksofonu, elektroniczny ambient w tle, piski i pomruki fauny i flory. Przykład bardzo dobrej improwizacji, silnie naznaczonej niemiecką szkołą kameralistyki współczesnej.

Płytę uzupełniają trzy ekspozycje solowe. Odcinek Baumann budowany na radiowych samplach, zdominowany jest przez syntetykę, zaś oba odcinki Schindlera bazują na akustyce saksofonu sopranowego i klarnetu basowego, wspomaganego kornetem.




środa, 12 grudnia 2018

Don Malfon & Misha Marks! Post-industrial Serenade!


Rok 2018 powoli ma się ku końcowi, wszyscy recenzenci świata podzieli już muzyków na lepszych i gorszych, powciskali ich krążki na przepastne listy best of (pamiętając, że lubimy tylko te piosenki, które znamy!).

A tu, taka petarda!

6 grudnia światu ujawniła się nowa płyta netlabelu Discordian Records. Pierwsza z nowego cyklu, prezentującego nagrania z serii koncertów Nocturna Discordia, jakie odbywają się w każdą środę w klubie Soda Acústic, położonym w samym sercu barcelońskiej Gracii.

30 minut swobodnej improwizacji, podanej w pięciu częściach z tytułami (patrz: niżej). Okładka z barwnym śmieciowiskiem, tytuł zatem całego nagrania dalece adekwatny - Post-industrial Serenade. Nagranie z 21 lutego br., koncert serii nr 155, w miejscu wskazanym wcześniej.

Misha Marks - gitara elektryczna, kanał lewy i Don Malfon – saksofon altowy, incydentalnie także barytonowy, kanał prawy. Pierwszy, rodowity Nowozelandczyk, pomieszkujący obecnie w Meksyku, drugi to Katalończyk, także rezydencjonalnie kojarzony z tymże krajem Ameryki Środkowej. Marksa posłuchamy po raz pierwszy, Malfona znamy z kilku płyt, nawet jednej wydanej w naszym kraju (po prawdzie nazywa się bowiem … Alfonso Munoz).




Eat That Plastic and Shut Up! Saksofon wchodzi do gry umiarkowanie spokojnymi prychami spod chłodnych jeszcze dysz. Zwinnie wplata się pomiędzy dobrze zmetalizowane struny gitary. Dźwięk podąża za dźwiękiem, każda akcja liczyć może na reakcję. Bogate, soczyste brzmienie obu instrumentów. Gitara precyzyjna, czuła, niemal półakustyczna, alt zadziorny, wysoki, już na starcie boleśnie wspaniały. Narracja gęstnieje, oddech za oddechem, latynoski flow na ostrym speadzie. Obaj muzycy chwilami brną w czeluść improwizacji niemal jednolitym strumieniem dźwięków, jakby jechali z partytury, pełnej jednak karkołomnych zawijasów. Prawdziwie wolny, ekstatyczny taniec!

No Tears For Sensivite Mammals. Start bez zbędnego pośpiechu. Nieśmiały krok w kierunku sonore po stronie gitarzysty. Dźwięki, półdźwięki, rozdźwięki, przydźwięki – wszystko tli się barwną fonią. Słodycz i pieprz. Saksofon płynie siarczystym, wyrazistym strumieniem. Obie ekspozycje ponownie zwinnie pęcznieją. Wszystko dzieje się wszakże na zwolnionych obrotach. Uroda brzęczących strun, mokry świst powietrza w tubie. Misha czyni już same cuda, ale nadal trzyma taneczny krok. Intuicyjna, perfekcyjna komunikacja. Na wybrzmieniu gitara dobywa dźwięki, jakby wprost z ludzkiego gardła, beka, skomle i grzmi. Być może saksofon znów zaplątał się pomiędzy strunami.

We Are All Toxic Waste (Botijo Madness). Gęsta, dynamiczna, spektakularna akustycznie ciecz dźwięków. Instrumenty gadają, krzyczą znów wspólnym, imitacyjnym potokiem fonii. Saksofon Malfona kreśli bohomazy na niebie i stawia uszy recenzenta na sztorc! What a sound! W 4 minucie zmiana – obaj muzycy stają się niespodziewanie liryczni, a ich ekspozycje nabierają filigranowości. Po chwili gitara brzmi jak perkusja, saksofon zaś repetuje rytmicznymi pętlami.




Requiem For A Deadline. Introdukcja w klimatach psychodelicznego flamenco! Misha jest sam na scenie i nie marnuje choćby sekundy. Don wraca po około 130 sekundach. Śle kompulsywne drony na post-restante, huczy, balladyzuje swój niewerbalny przekaz. Każdy z muzyków szuka po kątach inspiracji do eskalacji. Saksofon nadyma się, gitara już płonie. Requeim for A Dream of Improvised Scene! The True End of the World! Gitara jakby się zacinała, saksofon płynie natchnionym, wilgotnym tonem. Genialna komunikacja, żywa telepatia i błyskotliwe gaszenie emocji. Pocałunki z ciszą – gitara niczym hinduskie percussion, saksofon bębni na dyszach. Finał, jak siedemnasty orgazm tej samej nocy.

Bioillogical Surplus. Szmery, akcenty wykręconego na lewą stronę sonore. Gitara grozi wybuchem, ale wciąż jakby milczała. Struny rezonują, jęczą, obok płyną strużki ciepłej krwi. Perkusyjny mezalians, akustycznie cuda, równie boskie, jak i piekielne. Recenzent już od dawna nie wie, jakimi metodami ta dwójka muzyków dobywa dźwięki i dlaczego brzmią one właśnie w ten sposób. Kostka ślizga się po strunach, a cała gitara gada jak zarzynane zwierzę! Obok saksofon stawia stemple sonorystyki absolutnej. Narracja zdaje się stać w miejscu, rodzaj tańca bez odrywa stóp od miękkiego podłoża. Don znajduje w tubie saksofonu drobinki zagubionej elektroniki, która ma jednak wyłącznie akustyczny wymiar. Preparacje, koniunkcje, dysfunkcje. Diabolique dialogue! Muzycy bezgranicznie zatopieni w dźwiękach, macają się wzajemnie i rechoczą do rozpuku. Brzmienie finału jest brudne, wysokie, skowycze jak paw postawiony na betonie. Cisza po nagłym końcu ma niecodzienny smak. Niczym napalm o poranku.


****

Zatem Drodzy Recenzenci, nie macie wyjścia – obawiam się, że nastał czas na zbudowanie listy najlepszych płyt roku 2018 od nowa! 



poniedziałek, 10 grudnia 2018

Dörner! Fernández! Prats! Venusik on Air!


Uwaga! Trybuna Muzyki Spontanicznej i jej przemądrzały Pan Redaktor, są współwydawcą tej płyty! Wszelkie słowa zachwytu, jakie za chwilę przeczytasz, mogą być podyktowane jedynie chęcią zwiększenia sprzedaży! Innymi słowy – dalej czytasz na własną odpowiedzialność!


Czas i miejsce zdarzenia: 2 listopada 2017 roku, Studio Rosazul (Barcelona).

Ludzie i przedmioty: Axel Dörner – trąbka i elektronika, Agustí Fernández – fortepian, Ramon Prats – perkusja i instrumenty perkusyjne.

Co gramy: muzyka swobodnie improwizowana (all music by the musicians).

Efekt finalny: pięć improwizacji z tytułami, łącznie 50 minut i 4 sekundy. Wydane pod nazwiskami muzyków i tytułem Venusik przez Multikulti Project/ Spontaneous Music Tribune Series. Dostępne na rynku od 9 listopada br.




Przebieg wydarzeń/wrażenia subiektywne:

AEM. Układ przestrzenny na początku tej opowieści, od lewej spoglądając, jest następujący: preparowane piano, cicha, ambientowa trąbka i preparowana perkusja. Obie flanki zdają się grać niezwykle podobnie, arsenał dźwięków, jakie wydają jest bardzo zbliżony (co będzie charakteryzować zdecydowaną większość czasoprzestrzeni tej rejestracji). Środek od startu grzmi, złorzeczy przytłumionym głosem, prycha i sapie, dudni, trwa i trudno jest precyzyjnie wskazać, za które dźwięki jest w pełni odpowiedzialny. Tymczasem na bokach ciężkie, preparowane oddechy akustycznych przedmiotów, szelest, meta szum, głucha fonia. Elektronika przytwierdzona do blaszaka delikatnie gotuje się w szorstkiej brytfannie. W 4 minucie, to elektroakustyczne przymierze grzmoci na potęgę, a flanki w ramach reakcji spokojnie eskalują się (ze strony Ramona więcej akcentów perkusyjnych). Narracja staje się gęsta, rwana, dalece emocjonalna – mnóstwo dźwięków w jednostce czasu.  W 7 minucie Axel dmie głośniej, puszcza duże bąble powietrza. Po chwili cała trójka efektownie szuka finałowej ciszy.

SSO. Wstęp smakuje post-industrialnym chaosem! Agresywny drumming, piano po raz pierwszy zdaje się generować dźwięki samą klawiaturą, trąbka brzmi akustycznie. Kind of progressive free jazz as well! True power trio! Muzycy śmiało decydują się na galop. Wrzący tygiel narracji zieje ogniem. Fire music! Po 4:44, kolejny świetny finisz, tu na klawiaturze i suchym werblu i tomie.

SRON. Gęsty las stylowych preparacji z trzech źródeł. Trąbka prycha dość miarowo. Nie pierwszy popis small drummingu ze strony Ramona (to jego królestwo!).  Skupiona marszowa narracja, które ewidentnie szuka pretekstu do pełnowymiarowej eskalacji. Axel trochę rozrabia, prawdziwy zuch! Zgodnie z oczekiwaniami, muzycy biorą się za łby i zwinnie rozpędzają. Dźwięk za dźwiękiem, oddech za oddechem. Axel dmie do samego nieba i stymuluje poziom hałasu. Agusti tonie w kolejnym spazmie zmysłowych preparacji. W 6 minucie nagłe spowolnienie – kołyszące fale fonii, płaty ambientu, zapach oniryzmu, bardzo płynna masa półdźwięków. Piękny moment! Wszystko wokół szumi, delikatnie szeleści, a parametry trzeciego odcinka zerują się w oczekiwaniu na czwarty fragment płyty.

SUPARCO.  Czwarta historia wyłania się z mgły, obrośnięta jest wilgotną paprocią. Axel psychodelizuje na zwolnionym pogłosie, Agusti zdaje się być zaplątany w najdalsze struny. Poziom kreacji rośnie w uszach, dynamiczne dźwiękotwórstwo wedle sygnałów eskalowanych przez trębacza. What a game! Piano wpada w dron, trąbka podobnie, ale pasmo wyżej, nadaktywny drumming! Epicki rozmach, wodotryski piękna! Na finał komentarz Agustiego wprost z klawiatury, repetujący syk trąbki, orgia talerzy, wreszcie szczypta post-elektroniki.




SNSB. Muzycy zdają się mieć dużo czasu, ostatnia opowieść tego wieczoru znacząco bowiem przekroczy 17 minutę. Preparacje na flankach, mikro drony trąbki. Sytuacja dramaturgiczna tylko pozornie wydaje się znajoma. Small talk Agustiego i Ramona w oczekiwaniu na zdanie odrębne ze strony Axela. 4 minuta i wszystko w tej zabawie cudownie klei się do siebie. Strongly molecular! 8 minuta i obie flanki aż drżą z podniecenia, a trąbka śpiewa piosenkę post-nuklearną. Nie rzadko instrument Agusti brzmi jak percussion, równie często Ramon sprawia wrażenie, jakby siedział przed klawiaturą. A Axel płynie bardzo szerokim strumieniem. Zdecydowanie groźny moment wieczoru, prawdziwy taniec nad przepaścią. Temperamenty buzują, emocje w rozkwicie. Pianista wpada w trans, już dawno zapomniał, jak się nazywa. Trębacz repetuje, a talerze drummerskie toną w ogniu. Tak upływa nam 13 minuta finału.  Uzasadnione dramaturgicznie spowolnienie odbywa się w niebanalnych oparach elektroniki. Agusti pokornie wraca na klawiaturę, jest wszakże demoniczny i chytrze zawłaszcza znaczną połać narracji. Axel znów śpiewa, a Ramon sprawdza temperaturę werbla i tomów. Struktura finału tryska urodą. Nie brakuje małej eskalacji. Dobitne stemple elektroniki, coś delikatnie huczy w oddali. Kompletnie nie wiemy, kto lub co, odpowiada za ostatni dźwięk na planecie Venusik.



piątek, 7 grudnia 2018

Tomo Jacobson’s Twelve Twin Tales! Dwanaście Opowieści Bliźniaczych!


Budynek sakralny w Kopenhadze, już wprawdzie pozbawiony sacrum, ale nadal wyposażony w fenomenalną akustykę. Raz w miesiącu, jeden i ten sam człowiek nagrywa muzykę na kontrabas solo (raz zabierze też flet, innym razem skrzypce). Nagrania rejestruje i wydaje na dwunastu płytach, która także ukazują się w cyklu miesięcznym. Koncept, który rodzi nową opowieść raz na trzydzieści dni. Płyty mają formę cd-r, proste, kartonowe opakowania z grafikami muzyka. Każda produkowana jest w nakładzie 25 sztuk i personalnie dedykowana poszczególnym członkom rodziny muzyka, jedna zaś samemu Williamowi Parkerowi.

Panie i Panowie, Tomo Jacobson – polski kontrabasista, kompozytor i improwizator rezydujący w Kopenhadze - solo w dwunastu odcinkach! Zapraszam do odczytu efektów odsłuchu wszystkich nagrań cyklu.




Opowieść styczniowa (10 części, 37:48)

Pierwszą historię zaczynamy barokowym, lekko upalonym smyczkiem, który testuje wytrzymałość strun na ścieranie. Krok za krokiem muzyk i jego pokaźny instrument szukają drogi do rozwiązań sonorystycznych. Śmiertelnie piękny flow. W drugim odcinku akcja dramatu nabiera rumieńców. Kontrabas zdaje się śpiewać pieśni paschalne, a sam smyczek multiplikować. Chocholi tanieć, jakże bystra technika. W trzecim wielki strunowiec przypomina instrument perkusyjny. Repetuje w warunkach akustyki doskonałej. Narracja jest gęsta, jakby podwójna, jakby Tomo miał cztery ręce. Stygmatyczna opowieść toczy się wartko. Czwarty odcinek startuje w poziomu głębin sonorystyki kontrabasu. Zimowy wicher, suchy w dotyku gotyk. Piąty znów galopuje, aż struny skrzypią. Szósty - późny, rozimprowizowany barok, zatrzymany w czasie, bez prawa powrotu. Jak dobrze, że obok Tomo nie ma nikogo, kto mógłby przeszkadzać. Siódmy – rozedrgany, płynny smyczek, jakby nowy wątek w styczniowej opowieści. Gęsta historia, ale z dużą przestrzenią foniczną do zagospodarowania. Ósmy brnie wyżej, ciszej, ale jeszcze dosadniej. Taniec sprawiedliwych przy mocno upalonych świecach – barok szuka drogi do piekła i znajduje szlak. Na finał krzyk. Przedostatni odcinek powraca do wątku tanecznego. Szyty jest pięknym, gęstym ściegiem z cekinami, dynamicznie rwie się do przodu. Ostatni fragment mruczy spode łba, dudni, grzmi i złorzeczy! Jakże błyskotliwy wstęp do dwunastotomowej historii. Rodzaj artystycznego portfolio, pokaz możliwości muzyka. W każdej kolejnej części będziemy pogłębiać jeden z wątków, tu, w trakcie styczniowej opowieści zapoczątkowanych.





Opowieść lutowa (16 części, 40:05)

Koncept jest następujący – drewniane przedmioty wchodzące w fizyczny kontakt z kontrabasem. Miniatury, które łykają czas w tempie, które niemal gubi wrażenia recenzenckie. Najpierw perkusyjne intro - aktywny smyczek, duża fonia w pięknej akustyce, tuż obok skromny pasus grany pizzicato (czyżby symultanicznie?). Na wybrzmieniu moc meta bębnienia. Drugi odcinek repetuje, akcenty perkusjonalne ponownie w ofensywie. Trzeci, to szpachlowanie, powtarzalne heblowanie. Czwarty – coś tańczy na strunach, mantrycznie kołysze, na samym dole wpada w delikatny rezonans. Piąty – stukot koni po betonie, afrykański polirytmia, only drumming. Szósty – miarowe, dźwięczne pizzicato. Rytm i krew na palcach. Siódmy – przesuwanie mebli, turlające się po podłodze pałeczki, struny w nieładzie – piękny chaos sytuacji zastanej. Ósmy – mała taśma produkcyjna. Dziewiąty – stopa perkusji bije w rytmie zdrowego serca, wokół rezonują równie nierzeczywiste talerze. Dziesiąty – powrót do strun, mantra dla szczególnie niepobłogosławionych. Jedenasty – szmery, szuranie, martwe mewy na suchym pokładzie, rytm, który żyje z repetycji. Dwunasty – stukot z lewej, stukot z prawej, dwie narracje, które nakładają się na siebie, znów akcenty perkusjonalne dominują nad strunowymi. Trzynasty – struny w delikatnym galopie. Tu, gdzie improwizacją jest zastosowana forma i dobór przedmiotów, nie zaś sam charakter narracji. Taneczny flow! Czternasty – struny brzęczą, jakby sitar, nie kontrabas wydawał tu dźwięki. Piętnasty tonie w sonorystyce, szesnasty zaś godny jest finału! Struny kroją przestrzeń, zwiastują wielkie zakończenie. Podobnie tak początek, tak i koniec płyty stworzą najdłuższe opowieści. Zapach dalekiego wschodu, Japonii, Chin… Doskonały encore jakże eksperymentalnej płyty.


Opowieść marcowa (14 części, 40:52)

W ramach artystycznego samoograniczenia, w trakcie marcowej opowieści muzyk grać będzie wyłącznie palcami. Mały hołd dla tych dwunastu interwałów, które stanowią budulec prawie całej muzyki tego świata i ekspresji związanej z fizycznym aspektem grania na kontrabasie. Start wyznacza dźwięk strun rwanych rytmicznie. Cześć druga – te palce mogą naprawdę boleć! Mięsisty, masywny, ekspresyjny dźwięk. Na wybrzmieniu krok w kierunku kojącej ciszy. Trzecia narracja jest zwiewna, ulotna, taneczna, zaś czwarta powolna, realizowana przez minimalny zasób sił i środków. W trakcie piątej, palce muzyka ślizgają się po strunach, szukając punktu zaczepienia. Rodzaj trudnego marszu do domu po dobrze zakrapianej imprezie, gdy każdy stawiany krok jest wyjątkowo ważny. Szósta część realizuje się w dynamicznym półgalopie. Palce zwinne jak kocięta, które gonią za myszą. Siódma niczym slide guitar, bardzo płynna zaprawa. Dobry wstęp do ósmej, która ma klimat kameralistyki na lekkim speadzie. Delikatnie i dźwięcznie, lekko i frywolnie. Dziewiąta część rzuca nam w twarz niemal rockowe akordy, smak stylowego swingu i mrocznej zadumy. Kolejny fragment zdaje się kontynuować wątek, choć czyni to odrobinę innym metodami – zagubiony pasikonik skacze po łące i czyni cuda. Jedenasty wiedzie wysokim wzgórzem, filigranowy barok dla złych kobiet. Dwunasty znów szuka swych rockowych korzeni – szybko, wyraziście, tak siłowo, jak i zmysłowo. Trzynasty, to garść zadumy w trakcie marszu w nieznane, ostatni zaś stawia na repetycję i pozdrawia wszystkich minimalistów tego świata. Nastaje cisza.





Opowieść kwietniowa (6 części, 34:30)

Skok do świata flażoletów. Brzmienie stworzone z naturalnych i sztucznych harmonii, przy użyciu kontrabasu z różnym strojem.  Na otwarciu spokojny, półbarokowy smyczek. Delikatny rezonans, specyficzny zaśpiew z samych trzewi strunowca. Druga część, to tonalna, a może wręcz atonalna ekspozycja. Ciąg dalszy eksperymentu ze strojem – tryskająca po ścianach urokiem własnym, minimalistyczna opowieść z posmakiem psychodelii pomiędzy strunami. Trzeci fragment znów tonie w zaśpiewie, łabędzim skowycie. Po paru chwilach ostrzejszy, lubieżny taniec-połamaniec. Krzyk, wrzask, bez odkupienia – doskonałe! Kilkunastominutowa perła w całej kolekcji! Smyczek wrze, podczas gdy struny wchodzą w fazę silnego orgazmu. Czwarty – skok ku wyżynom, niczym dęciak w trakcie mocnego sonore. Strój zdaje się być renesansowy, a może nawet romantyczny. Po chwili tembr kontrabasu pięknie zabrudza się, a sama narracja wpada w multiplikację. Piąty jest miniaturą, w trakcie której zdzieramy struny, przykład muzyki dawnej granej zdecydowanie tu i teraz. Część finałowa tej barwnej i wyjątkowo urokliwej płyty, zdecydowanie schodzi o piętro niżej. W poszukiwaniu dna, średniowiecze kona w bólach, a my zrywamy flagi z masztów. Slow motion flow, a kind of seminal sustained piece – rzecze recenzent językiem Szekspira, gdy mu własny odpowiednich słów nie podpowiada. 


Opowieść majowa (4 części, 38:07)

Trzy partie kontrabasu, nagrane rozłącznie, tworzone jednak z myślą, iż będą całością. Na etapie post-produkcji zlepione w jedną historię. Pieśń otwarcia zaintonowana zostaje przez groźne smyki brutalnie wbite w czeluść strun. Niski, barytonowy skowyt jest udziałem dwóch z nich, ten trzeci płynie wyżej, jakby nieco ślizgał się po wezgłowiu struny. Biała akustyka trzech brunatnych rumaków. Na finał tej dość epickiej części, wszystkie wyposzczone do galopu. Druga historia rodzi w szumie pogłosu, trochę pizzicato, garść macanek po pudle, rodzaj półtańca na wypolerowanej podłodze. Trzy warstwy dźwięku, każda jednak płynie na nieco innej wysokości, choć każda zdaje się mieć to samo do powiedzenia. Pod koniec jeden z kontrabasów dostaje się we władanie smyka i barwnie rozmazuje szkliwo improwizacji.  Trzecia pieśń, to jurny galop od pierwszego dźwięku. Palce na strunach i lekki przester tworzą klimat nieoczywistej grozy dramaturgicznej. Tu, jakbyśmy mieli do czynienia z tą samą historią opowiadaną z trzech punktów widzenia. Wspólna zaś dla każdego z nich jest skłonność do tańca i pewna doza frywolności. Narracja jest wartka, zmiana goni zmianę w tej brutalnej trójprzestrzeni. Po 6 minucie błyskotliwy stopping i karkołomne tłumienie brzmienia. Finał płyty – mocarny smyczek na lewej flance, pozostałe dwa instrumenty leniwie przeciągają się po zbyt trudnej nocy. Drobne niuanse tonacyjne tworzą coś na kształt muzyki dawnej, tu wszakże w wersji piekielnej. Dla przeciwwagi – akustyka jest niemal boska. Im dalej w las, tym bardziej pod górę, a całość wprost pięknieje w oczach i uszach. Finał muzyk osiąga stojąc na palcach. Takie te smyki wysokie!





Opowieść czerwcowa (1 część, 36:03)

Ponownie muzyk postanawia konstruować swoją improwizację warstwowo. Tym razem kontrabas wspomagany będzie przez flety. Historia dla odmiany jest jedna, niepodzielona na jakiekolwiek podhistorie. Start ma zdecydowanie epicki i … wielowarstwowy charakter. Multifonia, polifonia, metafonia, fletofonia – głęboki las, pełna transcendencji swoboda. Kontrabas w dosłownym znaczeniu wchodzi do gry dopiero w 4 minucie. Choć flet/ flety wcale nie milkną. Płynnie idą w taniec przy wtórze smyka, która bystro kwili na boku, bądź łagodnie pojękuje, mając wyłącznie złe myśli do przekazania. Jakby muzyka dawna zagubiła się w zbyt gęstym lesie i po latach została cudownie odnaleziona. Uroda smyka, jego smagły strój i leniwy tembr, wszystko to tworzy aurę niebywałej natury. Gdy flet/ flety milkną, kontrabas zostaje sam na placu boju i stroszy pióra niczym Paw Królowej. 15-16 minuta upływa mu niewinnie na twórczym minimalu. Konsekwentnie żłobi bruzdę w ziemi. Smaki się zmieniają, piękno akustyki nie mija. Po czasie narracja jakby gęstnieje, ale niespodziewanie zaskakuje ją chwila cisza (21 minuta). Nowy wątek pleciony jest pizzicato, a recenzent znów ma wrażenie, że Tomo ma jednak więcej niż dwie ręce i dziesięć palców. 27-28 minuta przysparza aurze nagrania taneczności i śpiewności. Od 33 minuty zaczynamy wsteczne odliczanie. Powraca flet/ flety, są i zwinne palce na strunach – what ever you want! Finał płyty zdaje się być repliką początku, z gałką potencjometru przesuniętą zdecydowanie w prawo.


Opowieść lipcowa (1 cześć, 38:50) i opowieść sierpniowa (1 część, 40:39)

Na letnie płyty cyklu składa się dyptyk – długie utwory tworzone w estetyce minimalistycznej. Lipiec grany techniką pizzicato czyli szarpaniem strun palcami, sierpień – arco, czyli dręczeniem strun smyczkiem.

Odcinek palczasty Tomo zaczyna pasusem do złudzenia przypominającym tętent koni w drobnym galopie. Jeden akord, jeden koń, rzekłby poeta. Siła repetycji wsparta małym rezonansem na trzeszczącym z wysiłku pudle kontrabasu. Determinacja, determinizm, kreacja, improwizacja aż do źródeł istnienia dźwięku. Narracja bardzo delikatnie, ale systematycznie ubogaca się. W 9 minucie następuje minimalna zmiana ściegu na gęstszy. Muzyka wszakże zgrabnie nas kołysze i nigdzie nie pędzi. W powietrzu czuć delikatny swąd rocka, co może być uznane za puentę powrotu do repetytywnego minimalu z początku płyty. Kolejny zwrot dramaturgiczny polega na zejściu w zakresie poziomu głośności o stopień w dół. Narracja wisi na cienkim sznurze, jej czas stoi w miejscu, a ona sama haczy się o strunę, repetuje i gawędzi. Niektóre struny są jakby silniej szarpane, a sam finał nagrania bardziej dosadny akustycznie, wsparty echem, pogłosem, oddechem chwili. Wybrzmiewanie skrzy się wyjątkową urodą.




Odcinek smyczkowy startuje z wyjątkowo niskiego pułapu. Płynie, błyszczy jak barok ze wspomaganiem. Intensywny, bardzo emocjonalny flow. Kind of ancient fire music. W okolicach 7-8 minuty zwinnie wycisza się. Dwie, trzy minuty później popada w lekki trans i tli się stylowymi mikro eskalacjami. Po kolejnych pięciu minutach sukcesywnie zaczyna wchodzić w wyższy rejestr, czemu towarzyszy krzyk akustyki doskonałej. Tuż przed 20 minutą emocje ponownie rosną, Tomo czyni kolejny krok w kierunku artystycznego szaleństwa. Wysokooktanowa, gęsta ciecz narracji. Tuż potem zjazd w dolinę. Rzeź niewiniątek na niedźwiedzim rykowisku. W 30 minucie buzująca wyobraźnia muzyka, ale i recenzenta, podpowiada nowy termin – doom deep bassing! Pięć minut później kolejna droga na szczyt. Zmysłowe pojękiwanie, gotycka bojaźń i drżenie. Wybrzmiewanie godne wszystkich mistrzów!


Opowieść wrześniowa (1 część, 29:47)

Koncept generowania dźwięku w trakcie opowieści przełomu lata i jesieni jest następujący – Tomo gra do mikrofonu. Za nim stoi głośnik. Sygnał z mikrofonu przedostaje się na taśmę na szpulach i wykonuje drogę powrotną – przez głośnik – do muzyka. Dostaje pogłosu i ponownie nagrywa się przez mikrofon. Rodzaj kosmicznego loopa, wielowarstwowej historii … jednowątkowej. Reel-tape-run-delay system, by zacytować opis płyty dziewiątej.

Pierwszy dźwięk płynie do nas wprost ze strun, z pogłosem i gwizdem. Repetycja, półtrans, karkołomna fizyka skromnej palcówki na dużych strunach. Wszystko tańczy, wszystko śpiewa. Po kilku minutach do gry wchodzi smyczek. Płynnie, szumi, zawodzi, skowycze. To, co dociera do naszych uszu, byłoby akustycznie niewytłumaczalne, gdyby nie konstrukcja opisana na wstępie. Sto tysięcy warstw fonii, multiplikacje, koniunkcje, wielka orkiestra dźwięków niemożliwych! Po czasie pięknie się wytłumia, oniryczna magia muzyki pradawnej. Skowyt męki pańskiej, mojej i twojej. 15 minuta przynosi foniczny atak z samego dna, rodzaj wyjątkowo niskiego, pulsującego drona. Stukot nieokreślonych przedmiotów o twardą podłogę. Fala uderzeniowa pogłosu, a zaraz potem taneczne podrygi na gołych strunach. Mrok meta przestrzeni, chaos tła, mantryczna, polifoniczna palcówka na strunach. Wyjątkowe nagranie w całym cyklu, wieńczone niemal ambientowym wybrzmiewaniem.




Opowieść październikowa (1 część, 37:20)

Kontrabas zostaje w magazynie, w bezdomnym kościele pojawia się muzyk i skrzypce, po które nie sięgał przez poprzednie 25 lat. Od startu dociera do nas sążnista struga dźwięków, tworzonych, przynajmniej na wstępie, w oparciu o klasyczne konotacje stylistyczne. Mnóstwo skojarzeń, radość bycia z czystym dźwiękiem. Pogłos przestrzeni znów czyni akustyczne cuda. Dużo zmian narracyjnych, niemal co kilkadziesiąt sekund. Muzyk ewidentnie cieszy się z faktu, iż gra na skrzypcach. Przez głowę przetaczają się wspomnienia, zapomniane chwile i moc pozytywnej kreacji. Śpiew ptaków tuż pod chmurami. Pomiędzy nimi znamienne mikro interwały ciszy. Narracja jest stylowa, wyrazista, muzyk wziął instrument w pełne władanie. Dużo drobnych, filigranowych ekspozycji, znamionujących poważny poziom artystycznych kompetencji. 14 minuta, faza półbaroku, siła minimalizmu i trawestacji. Surowy sznyt piękna, buńczuczna odwaga zderzania się ze wszystkim, co napotkasz na drodze. Po zagęszczeniu ściegu, smakuje jeszcze dobitniej. 20 minuta, to z kolei faza stopowania i poszukiwania małych, pojedynczych ekscytacji. Sonorystyka ptasiego pióra, które unosi się na nieboskłonie. 25 minuta, molekularne cuda na gryfie, mikro ambient na wilgotnych strunach. Z tego tygla zdarzeń rodzi się, nieskrępowany czymkolwiek, wrzask skrzypiec, które po latach odnalazły prawowitego właściciela. Taniec, galop, ekstaza, to kolejne fazy tej strunowej epopei. Po 30 minuta nowy wątek, zanurzony w dokonaniach całego baroku tego świata. Uroda dźwięku tryska po ścianach.


Opowieść listopadowa (1 część, 35:59)…

… jest rezultatem kontemplacji związku pomiędzy graniem i .. niegraniem muzyki. Jej pierwszym wymiarem dźwiękowym jest pizzicato grane w mroku ciszy na wytrawnym minimalu. Konceptualne wycofanie, zaniechanie, kreatywne zawieszenie procesu, powstającego pomiędzy myślą, a dźwiękiem. Powolność, krok za krokiem, stawiane z należytą pieczołowitością. Szeleszczące, niemal bezdźwięczne sitowie. Akcja, reakcja, cisza, re-cisza. Brzmienie kontrabasu nieco wytłumione, a może jedynie gaszone przez pogłos. W 9 minucie w odległej krypcie budzi się smyczek. Suchy, niepokojący tembr. Urokliwe akustycznie dźwięki, które dobywają się z instrumentu z pewną dozą boleści, w rezultacie cesarskiego cięcia. Po pokonaniu pierwotnego strachu, idą jednak w wysoki taniec, a sama narracja gęstnieje. W dalszej kolejności – zjazd w dół, popiół i mgła, a potem znów ku górze. Przed 20 minutą smyk ma chwilę przerwy. Rodzaj konstruktywnego chaosu i rozwichrzenia na ciepłym gryfie. Leniwy pośpiech, która szuka półgalopu i na krotką chwilę znajduje go. Po 30 minucie powrót do minimalizmu, charakterystycznego dla początku tej płyty, granego pizzicato.




Opowieść grudniowa (1 część, 39:53)…

… stanowi, wedle słów artysty, próbę podsumowania cyklu i doprowadzenia go do końca. Przy okazji przykład, iż podsumowaniem niesamowitej serii solowych ekspozycji może być … prawdziwie niesamowity finał. Niski ryk nienasyconego niedźwiedzia, pobudzanego do życia ołowianym smykiem – to sytuacja wyjściowa dla ostatniej opowieści. Dron budowany jest minimalistycznie, precyzyjnie, z saperską odpowiedzialnością za czyny i słowa. Narracja narasta w tempie charakterystycznym dla umarłego żółwia w półgalopie. Rodzaj powolnego transu umierania, wychodzenia ze skóry codzienności. Schodzenie w dół, krętymi schodami, po jednym milimetrze na godzinę zegarową. Opresyjność drona zdaje się systematycznie narastać, a faktura pęcznieć. Sam dźwięk zdaje się stawać niezwykle inwazyjnym dla ucha odbiorcy. Godzina za godziną, dzień za dniem. W 20 minucie dron smagnięty został tłustym batem. Ziemia drży w posadach. Po 25 minucie tej karkołomnej ekspozycji zaczynamy odnosić wrażenie, że narracja zaczyna cofać się, równie konsekwentnie, jak wcześniej narastała. Niechybnie artysta rozpoczął już drogę powrotną. Oto dwunasta płyta cyklu, którą podsumować można jednym zdaniem, można jednak o niej całą książkę napisać. Jeśli mielibyśmy się o coś spierać, to jedynie o to, czy wchodzenie na szczyt było bardziej spektakularne, niż schodzenie do punktu startu. Retoryka ostatniego zdania nie milknie wraz z zakończeniem emisji dźwięku.
  

Nagrane w okresie 29 stycznia 2017 – 31 grudnia 2017. Miejsce nagrania: Koncertkirken (Kopenhaga, Dania).


Płyty dostępne są tutaj: https://tomojacobson.bandcamp.com/