piątek, 28 stycznia 2022

Almeida, Gibson, Melo Alves, Trilla & Vicente as Dog Star!


Pięciu szalonych muzykantów, przyjaciół i kompanów od niejednej sytuacji, spotkało się w małym studiu nagraniowym na krańcu świata przy okazji sesji nagraniowej trójki z nich, czynionej na potrzeby  pewnego renomowanego wydawcy. Pierwszego dnia muzykowali we trzech, drugiego dnia doszedł ten czwarty, a gdy trzeciego dnia pojawił się ostatni z nich, wiedzieli już, że muszą zagrać pełnym kwintetem, choćby po to, by sprawić sobie noworoczny prezent. Po pierwszym secie, który przeciągnął się do niemal dwóch kwadransów, wiedzieli już doskonale, iż to spotkanie nie może skoczyć się na jednej improwizacji. Zostali tam na dłużej. I dobrze się stało!

 


Otwarcie zafundowali sobie po portugalsku leniwe i wypełnione całą masą wolnej przestrzeni na wypadek każdego zdarzenia fonicznego. Z mgły ciszy jako pierwszy wyłonił się dron budowany przez perkusistów. Zaraz potem dwa dęte kocury zaczęły wydawać z siebie pierwsze parsknięcia. Tło zaś wypełniało się basowymi burknięciami, którym początkowo bliżej było do akustycznego przesteru, niż do muzycznego frazowania. Dźwięki całej piątki szybko jednak zaczęły lepić się w magmę rezonujących fraz, przy okazji generując plejady fake sounds, w tworzeniu których każdy z ich jest przecież mistrzem nad mistrzami. Puentą fazy otwarcia okazał się zaś smyczek, który pojawił się na gryfie kontrabasu i podjął próbę budowania pierwszych zrębów narracji właściwej.

Po niedługim czasie, gdy wszyscy zeszli już do samego dołu, na wyjątkowo nisko ugiętych kolanach, pierwsza etiuda mogła być uznana za zakończoną, albowiem przestrzeń studia wypełniły niemal wyłącznie drżące talerze. Ciąg dalszy rodził się jednak niemal samoczynnie. Trębacz i saksofonista gaworzyli na stronie, perkusiści siłowali się na ręce i drżeli, całość zaś lamentowała i formowała się w post-industrialne plamy oleju. Znów tym, który szukał zbędnego ładu i równie nieoczekiwanego porządku okazał się kontrabasowy smyczek, poszukający zagubionych melodii z dzieciństwa.

Tuż przed upływem dwudziestej minuty wiele wskazywało na to, iż nadchodzi długo oczekiwana przerwa na kawę. Zdanie odrębne wyrazili jednak obaj perkusiści i opowieść zaczęła się na nowo! Drżącym ściegiem, głębokim rytmem i kontrabasem, który nie odpuszczał. Gdy pod ten strumień zimnego powietrza podłączyły się oba dęciaki, improwizacja eksplodowała ogniem dawno niespotykanym w tej części świata. Wielkie crescendo, huśtane porywami zimowego, oceanicznego wiatru zmiotło jednak wszystkich z pokładu, a jedynym tłem stała się milcząca cisza.

Drugą, dość zwartą czasowo historię rozpoczęły dwie perkusje. Dzwonki, rezonujące talerze, a po chwili cicha trąbka, nieśmiała, pełna obaw o los świata i zalotny, rozśpiewany saksofon sopranowy, skory do tańca i dynamicznych swawoli. A gdzie kontrabas? Siedział pod miotłą i skrupulatnie budował smyczkowy dron. Potrzebował kilku głębszych oddechów, by porwać kwintet na niemal free jazzowe wzniesienie. Po krótkiej ciszy, bez pytania innych o zdanie, tenże sam kontrabas barokowym skowytem rozpoczął część trzecią. Tymczasem reszta muzykantów stała pod ścianą i bawiła się w small jokes, taką grę na małe pola, z główną rolą trąbki, która wzniosła efektownie brwi ku niebu. Leniwa ballada snułaby się tu zapewne do samej kolacji, gdyby nie kontrabas, który trybem pizzicato postanowił podgrzać atmosferę capstrzyku. Trąbka i saksofon dołożyły do rodzącego się ognia pełne garście preparowanych dźwięków. No i perkusje, prawdziwe byki ze złotymi rogami! Zabawa zaczęła się na całego i trwałby do białego rana, gdy nie zmyślna koda zaserwowana przez dęciaki.

Ostatni epizod zaczęli na raz, bez zbędnych ceregieli. Z melodią, dynamiką i śpiewem na ustach. Coleman pod rękę z Aylerem stali z boku i bili brawa wszystkimi kończynami! Ta improwizacja tylko pozornie pięła się jednak ku górze. Pierwsze nerwy wyszły spod strun kontrabasu, który zaczął dzielić kwintet na podgrupy tematyczne. Najpierw saksofon z perkusją! Ale jazda! Potem kontrabasowe, niemal rockowe przełomy! Także duet dęty, eksplodujący free jazzem! No i smyczek, który zdawał się podkręcać atmosferę samym spojrzeniem! W międzyczasie dwie perkusje stanęły na sztorc i także ruszyły w duetowe tango! Nie musiało upłynąć wiele sekund, by w tym tyglu emocji zrodził się finałowy galop, kreowany już definitywnie przez wszystkich uczestników szalonej ceremonii! Ostatnie 120 sekund, to burza, która mogłaby nigdy nie przeminąć, gdyby nie kolektywny rozsądek wszystkich. Skończyli na raz, tak, jak epizod ten zaczęli.

 

Dog Star (Almeida/ Gibson/ Melo Alves/ Trilla/ Vicente) Dog Star (Multikulti Project/ Spontaneous Music Tribune Series, CD 2021). Gonçalo Almeida – kontrabas, Yedo Gibson – saksofon sopranowy, altowy i tenorowy, Pedro Melo Alves i Vasco Trilla – perkusja i instrumenty perkusyjne, Luis Vicente – trąbka. Nagrane 10 stycznia 2021, Sound Innovation Studios, Povoa De Além, Portugalia. Cztery improwizacje, łączny czas – 60:24.

 

Uwaga! Autor recenzji jest współwydawcą tej płyty!



wtorek, 25 stycznia 2022

Agustí Fernández & Sarah Claman! Dandelion!


Doświadczony mistrz gatunku improvised & prepared piano i młoda adeptka improvised and prepared violin spotkali się ubiegłej wiosny w pięknej Barcelonie po raz drugi w swym artystycznym życiu. Znów zapałali do siebie najgorętszym z uczuć i zaśpiewali, co im w duszy gra najpiękniej!

 


Na początku zaproponowali nam burzę z piorunami! Piszczące pod naporem smyczka struny skrzypiec, tuż obok nich struny piana dewastowane dłońmi, a może i innymi ostrymi przedmiotami. Pierwsza opowieść jest dynamiczna, po malarsku impresjonistyczna, gęsta, wręcz klaustrofobiczna. Kawalkada zdarzeń, zmysłowy rollercoaster – bolesny śpiew skrzypiec i fortepianowy atak serca. Druga część stawia na preparowane subtelności o kanciastych krawędziach. Zgrzyty, tarcia przedmiotu i przedmiot, skrzypiące włazy do głębokiej krypty. Deep inside very close to the strings! Agresywna dynamika idzie tu wprost z wielkiego pudła rezonansowego piana. Skrzypce próbują łapać oddech, ale ta sztuka udaje im się dopiero w połowie batalii. Wszystko zdaje się rzęzić i budzić trwogę. Czarne piano bez większego problemu dociera do ściany akustycznego hałasu.

Trzeci epizod nie może nie wziąć głębokiego oddechu, czerpiąc moc z postępującej ciszy. Minimal piano wprost z wystudzonej klawiatury daje ukojenie, ciche, mrużące oczy skrzypce - cień nadziei. Dead ballad tkana jest z samych drobiazgów, pełnych boleści, ale i zadumy. Chwilę potem, już w czwartej części, na wyimaginowanej scenie rodzi się nowe życie! Zwinny post-jazz oblepiony klasycznymi grepsami hasa po klawiaturze, obok rozhuśtane i śpiewne skrzypce, gotowe na każde rozwiązanie, nie mogą ustać w miejscu. Dynamika jak błysk słońca, po gołych klawiszach, po soczystych strunach skrzypiec! Opowieść zagęszcza szyki i wpada w kompulsywny galop. Nostalgiczne ukojenie zakończenia brzmi tu niemal ironicznie.

Piąta odsłona spektaklu dzieje się w małym zakładzie przemysłowym. Suwnice i taśmy przesyłowe piana, niewypolerowane, szarpane struny skrzypiec. Kolejna historia tkana z drobiazgów, nie stroni od czystych fraz mimo gigantycznie rozszerzonych technik wydobywania dźwięku. Skrzypce piszczą i gwiżdżą, niczym stado waszek w locie wznoszącym, piano lekkie jak pasikonik, śmieje się do rozpuku. Szósty epizod nie trwa długo. Dwa tryby pizzicato, zdobione czarnymi kontrapunktami. Minimal walk on the moon, call & responce! Wreszcie siódma opowieść, perła w koronie, improwizowany orgazm! Inside, very dark piano i skrzypiące struny. Głucha cisza, za kotarą której może już trwać dobrze zakrapiany bal wampirów! Z nieokreślonej przestrzeni płyną chmury rezonansu. Fear of music! Ból i drżenie, i tysiące innych, równie literackich skojarzeń. Narracja rozkwita martwą melodią, to śpiew przez łzy, który prowadzi do niespodziewanej kulminacji. Klawisze fortepianu boleśnie frazują konweniując z echem całego świata, struny skrzypiec cierpią z radości chwili.

 

Agustí Fernández & Sarah Claman Dandelion (Multikulti Project/ Spontaneous Music Tribune Series, CD 2021). Agustí Fernández – fortepian, Sarah Claman – skrzypce. Nagrane 18 maja 2021 roku, Studio Rosazul, Barcelona. Siedem improwizacji, łączny czas – 44:04.

 

Uwaga! Autor recenzji jest współwydawcą tej płyty!




piątek, 21 stycznia 2022

Mark Holub! Anthropods!


Czas na pierwszą recenzję płyty wydanej już w nowym, równie szalonym jak poprzednie, roku 2022! Do roli introduktora nowych wrażeń muzycznych wybieramy amerykańskiego perkusistę Marka Holuba, który rezydując w Wiedniu powołał do życia nie pierwszy swój ansambl. Przygotował dla niego kilka kompozycji i puścił się wraz z czwórką austriackich przyjaciół (doposażonych w skrzypce, wiolonczelę, klarnet basowy i saksofon tenorowy) w wir … swobodnych improwizacji. Fantastycznych momentów spotkanie z płytą Anthropods dostarczyło całe mnóstwo, ale już w preambule recenzji docenić można kunszt kompozytorki muzyka, jego dbałość o formę i metody budowania dramaturgicznego napięcia. Dodajmy, iż światowa premiera albumu miała miejsce dokładnie wczoraj!

 


Początek Antropodów (Antropoidów?) wydaje się nad wyraz kameralny, ale od startu doposażony w bardzo gęstą strukturę dźwiękową. Small drumming pęcznieje, stymulowany całą plejadą short-cuts ze strony instrumentów strunowych. Z kolei zadaniem dętych jest stylowe kontrapunktowanie zastanej rzeczywistości, które uznać możemy na prezentację tematu. Druga opowieść kroczy do nas tanecznych krokiem, z bystrze repetującą melodyką. Muzycy dość szybko wkraczają tu w gęstwinę improwizacji, nad wyraz swobodnych i wciąż dość kameralnych. Wymiana poglądów zdaje się mieć formę call & responce, a sam temat kompozycji tli się w tle i po czasie, istotnie zagęszczony, staje się głównym przedmiotem zainteresowania wszystkich artystów. Ekspresja rośnie, głównie dzięki niemal rockowym riffom podsekcji cello & violin. Faza open games nakierowanych na improwizację, to kwintesencja tego numeru, który na koniec niemal zionie ogniem free music!

Trzecia odsłona płyty przypomina klimatem i brzmieniem pieśni radykalnej, żydowskiej serii wydawniczej Johna Zorna z lat 90. ubiegłego stulecia. Bogata struktura, połamane frazy, ciągłe zmiany trybu narracji. Całość szybko przepoczwarza się tu w bystre, jakże kolektywne impro. Skrzypce mają efektowne solo, a perkusja do pary z cello grają jazz-rockowe przełomy. Kolejna opowieść zdejmuje nogę z gazu. Urocza powolność kreowana jest przez szum perkusyjnych szczoteczek, drżące struny spoglądające ku post-barokowi i molowe melodie dętych. Piąta piosenka jest żwawa, pachnie równie dobrze kameralistyką, jak i jazzem. Dynamiczne pląsy perkusji budują przestrzeń dla indywidualnych popisów improwizatorskich, realizowanych ponownie nie bez użycia metody call & responce.

Szósta opowieść, najdłuższa na płycie, rozwija się powoli. Najpierw dęte drony bogacone strunowym pizzicato i perkusja przyczajona na zapiecku. Całość efektownie rozkwita, ale kierunek improwizacji wydaje się dalece kameralny. Temat kompozycji rodzi się na po dłuższej chwili, znów pachnie semicką nostalgią, ale jest wewnętrznie bardzo nerwowy. Na koniec rozkwita bukietem smakowitej free music! Tuż potem następuje drobna etiuda, grana niemal całkowicie pod dyktando zapisów kompozycji. Temat jest śpiewny (można śmiało tańczyć!), a faza rozwinięcia klejona z drobnych, zmysłowych fraz. Ósma kompozycja stawia na preparowane dźwięki, ale narracja trzymana jest w ryzach rytmu perkusji. Najpierw to marsz, potem coraz gorętszy półgalop. Wreszcie zakończenie tej smakowitej płyty, zdaje się, że całkowicie improwizowane, przez to wyjątkowo urocze. Spokojne dęciaki, perkusyjne preparacje, zawieszone w próżni oczekiwań strunowce. Wielki finał wydaje się pozbawiony tematu, a wieńczy go zmyślna koda, definitywnie w klimatach kameralnych.

 

Mark Holub  Anthropods (Discus Records, CD 2022). Mark Holub – perkusja, kompozycje, Clemens Sainitzer – wiolonczela, Irene Kepl – skrzypce, Susanna Gartmayer – klarnet basowy oraz Jakob Gnigler – saksofon tenorowy. Dziewięć utworów, niemal pełna godzina zegarowa, czas i miejsce nagrania nieznane.



wtorek, 18 stycznia 2022

Santos Silva, Gibson & Trilla – Fish Wool in Cerkno! *)


Naprawdę wiele wskazuje na to, iż muzycy z Półwyspu Iberyjskiego stają się powoli niemal stuprocentowymi gwarantami jakości w szeroko rozumianej, europejskiej muzyce improwizowanej. Każdy rok dostarcza nowych dowodów rzeczowych w sprawie, w czym zasługa zarówno krajowych wydawców, jak zagranicznych wielbicieli muzyki z tamtej części świata. Dodatkowo zaś, jeśli na jednej scenie renomowanego festiwalu w słoweńskim Cerkno stają Susana Santos Silva, Vasco Trilla i Yedo Gibson, wyposażeni w trzeźwą trąbkę, kosmiczne perkusjonalia oraz roztańczony saksofon, to możemy być pewni, że będzie naprawdę dobrze!

 


Koncert na dysku kompaktowym podzielony został na cztery części, z których pierwsza, ponad 20-minutowa, zdaje się mówić wszystko o muzyce tria, kreatywności jej twórców, a także jej definitywnej ponadgatunkowości. Otwarcie jest całkiem dynamiczne – posadowione na przeciwległych flankach instrumenty dęty zanoszą się śpiewnym rechotem, niczym para jurnych koni, środkiem zaś płynie aktywna, pełnowymiarowa perkusja. Od razu w głowie odbiorcy rodzą się skojarzenia ze słynną Konferencją Ptaków Dave’a Hollanda i nie jest to mylny trop! Trzeba wszakże od razu zaznaczyć, iż Fish Wool, mimo swego oczywistego potencjału, nie jest tu skore do ucieczek w obszar niczym nieskrępowanego free jazzu. Dużo w tej muzyce powietrza, dramaturgicznego suspensu, a także niemałych obszarów ciszy, która dzieli fragmenty często zmieniającej się, swobodnie improwizowanej narracji. Artyści bez zmrużenia oka zmieniają tu free jazzowy napęd na post-kameralną zadumę, a w momentach, gdy Gibson zaczyna wysoko śpiewać na sopranie, stają się kapelą niemal neo-folkową, roztańczoną, wesołą, skorą go figli i okazjonalnych przyśpiewek.

Rozbudowana, wielominutowa narracja dzieli się także na epizody grane w duetach (zwłaszcza dętych – choćby efektowna polifonia w okolicach 12 minuty), a także krótkie, ale wybornie treściwe odcinki solowe (choćby ten trębacki już po 6 minucie). Do rozbudowanych, dętych dialogów swoje dokłada, jak zwykle nad wyraz kreatywny Trilla. W procesie improwizacji wspomaga go cała armia dzwonków, elektrycznych robaczków, tudzież innych tajemniczych przedmiotów, zdolnych niemal samodzielnie budować narrację. Dodajmy, iż każdy z artystów świetnie realizuje się także w drobnych, wyciszonych, preparowanych dźwiękach. A pierwszy odcinek koncertu, niechybnie z woli drummera, łapie na zakończenie zmysłowy, prawdziwe free jazzowy wiatr pod skrzydła, gaśnie jednak dalece kameralnymi metodami.

Kolejne dwa fragmenty koncertu są nieco krótsze, w dużej mierze budowane przez filigranowe, często post-folkowe peregrynacje Gibsona. Najpierw jego sopran tańczy na tle dronowej ekspozycji perkusjonalii. Dysonans tej sytuacji scenicznej jest doprawdy pozorny. Ta część narracji przypomina wystudzoną balladę, z objęć której muzycy wychodzą kilkoma bardziej ekspresyjnymi okrzykami. Finał drugiej części grany jest bez trąbki, z frazami płynącymi wprost z gardła saksofonisty. Trzecia improwizacja, najkrótsza, to kolejny popis Gibsona. Preparuje on dźwięki, gra bez ustnika, rechocze i rzęzi. Narracja tkana jest tu z drobiazgów, także szelestu wytłumionych perkusjonalii.

Finałowa część koncertu rozpoczyna się niebywałą, solową ekspozycją Santos Silvy. Artystka zaczyna ją na poziomie mechaniki dysz, potem zaś uruchamia całe plejady oddechów i przedechów, chwilami nieźle przy tym hałasując. Jej partnerzy wracają na kilka chwil, by podprowadzić opowieść pod krótki, ale bardzo tajemniczy epizod Trilli. Muzyk wydaje dźwięki prawdopodobnie z instrumentu strunowego, który brzmi niczym pozytywka. Narracja wraca na zasadniczy tor znów nie bez post-folkowych naleciałości. Nim koncert dobiegnie końca, czeka na nas jeszcze błyskotliwa przebieżka instrumentów dętych po całkiem niezłym wzniesieniu, a zaraz potem, tuż po powrocie perkusji, znów ledwie po dwóch, trzech mocniejszych oddechach, improwizacja dmie w rogi i strzela free jazzowymi petardami. Rozhuśtana melodyka finału pachnie tu Albertem Aylerem, w czym zasługa całej trójki tych niesamowitych artystów.

 

Fish Wool feat. Susana Santos Silva, Yedo Gibson & Vasco Trilla Live In Cerkno (Fundacja Słuchaj!, CD 2021 *). Susana Santos Silva – trąbka, Yedo Gibson – saksofon sopranowy i tenorowy, Vasco Trilla – perkusja. Nagrane na żywo, w trakcie 24-edycji Festiwalu Jazz Cerkno, 18 maja 2019 roku. Cztery improwizacje, czas trwania – 52:36.

 

PS. Edycja nagrania z Cerkno napotkała tym razem na kilka drukarskich chochlików. Nazwisko pochodzącego z Brazylii saksofonisty, to bez wątpienia Gibson, zaś sam koncert, wbrew opisowi na okładce płyty, odbył się w roku 2019, nie zaś 2018, wszakże definitywnie na 24-edycji tego festiwalu. Po wiarygodne dane warto zajrzeć na stronę festiwalową www.jazzcerkno.si

 

 *) niniejsza recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana, bodaj w tygodniu ubiegłym



piątek, 14 stycznia 2022

Spinifex & Bugpowder! Tobias Klein’ new deals, both with Jasper Stadhouders!


Na leniwy, piątkowy wieczór przygotowaliśmy dwie … całkiem dynamiczne propozycje muzyczne! Obie z Holandii, choć dość niemieckie w ujęciu personalnym, obie do śpiewania i tupania nogami! Międzynarodową formację Spinifex znamy na tych łamach doskonale, wiemy zatem, iż świetnie łączy ona free jazz-rockową ekspresję z melodiami inspirowanymi estetyką bliskiego i dalekiego wschodu. Z kolei kwartet Bugpowder, który zdaje się debiutować nie tylko przed obliczem redakcji, proponuje nam pokaźny pakiet kompozycji Ornette Colemana, głównie z okresu harmolodycznego, niekiedy czyniąc z nich rockowe, czy też post-punkowe evergreeny!

Oba wspomniane składy łączy dwójka muzyków - niemiecki saksofonista i klarnecista Tobias Klein oraz nasz ulubiony, zachodnioeuropejski szarpidrut Jasper Stadhouders, który w drugiej z przywołanych formacji szefuje główne gitarze basowej, ale z jednym, jakże wspaniałym wyjątkiem. A zatem, bez zbędnej zwłoki przystępujemy do rzeczy - zapraszamy na odczyt, a potem odsłuch, życząc wszystkim dalece dynamicznego weekendu w ciężkich, powolnych czasach nieustającej zarazy!

 


Spinifex  Beats The Plague (Trytone, CD 2021)

Lipiec ubiegłego roku, miejsce zwane po holendersku Kortrijk i szóstka muzyków w okolicznościach studyjnych: Tobias Klein – saksofon altowy, Gonçalo Almeida – gitara basowa, Philipp Moser – perkusja, Jasper Stadhouders – gitara, John Dikeman – saksofon tenorowy oraz Bart Maris – trąbka. Jak zawsze w przypadku Spinifex, muzycy improwizują na bazie kompozycji własnych (tu z jednym wyjątkiem), dzieląc obowiązki w zakresie pisania scenariuszy pomiędzy wyobraźnie alcisty, basisty, gitarzysty i trębacza. Łącznie, to dziewięć opowieści, które trwają 64 i pół minuty.

Wiele wskazuje na to, iż ponadgatunkowy, multi-estetyczny Spinifex nagrał najbardziej dynamiczną, by nie rzec agresywną płytę w swej całkiem już długiej historii. No, ale skoro ma ona Zwalczyć Plagę, nie może być inaczej! A jej start zdaje się mówić wszystko o niecnych zamiarach samych muzyków! Poczyniony na raz, gęstą fakturą sfuzzowanego basu, z jazz-rockowymi emocjami i melodyjną solówką trąbki. Pierwszy taniec Spinifexa wydaje się płynąć po złote runo w dość europejskim stylu. Druga opowieść, jedna z dwóch ponad dziesięciominutowych, to bodaj opus magnum tej płyty. Otwarcie przypada w udziale solowej gitarze, która początkowo brzmi wręcz akustycznie. Śpiew w ustach wszystkich rodzi się powoli i chętnie przy tym opiera na preparowanych frazach. Dęciaki dmią zdecydowanie molowo, sekcja rytmu szuka semickiego tętna. Kilka rockowych przejść, ekspresyjna wolta tuti grande, a w ramach wisienek na torcie efektowne solo gitarzysty, a potem basisty. Trzecia historia trwa ledwie minutę i jest punkową eksplozją w najlepszym z możliwych wydaniu.

Na starcie czwartej części wita nas hard-rockowa sekcja i stado rozśpiewanych instrumentów dętych. Grają temat obcego autorstwa (dalekowschodniego?), ale emocje zdają się tu stać okrakiem na obu stronach temperamentnego Atlantyku! Agresywny, hałaśliwy numer pięknie rozpływa się w połamane frazy improwizacji, delikatnie spowalniając w drugiej części, która koncentruje się na ogrywaniu ciekawego tematu melodycznego. Piąta opowieść zaczyna się zalotnie brzmiącą gitarą, z którą przekomarzają się saksofony i trąbka. Masywne ciosy sekcji rytmu szybko stawiają wszystkich do pionu, ale opowieść ma jeszcze kilka dysonujących ze sobą faz – zarówno hałas i grzmoty, jak i post-swingowa, spokojna wymiana uprzejmości, w finale zaś w pełni kolektywna eksplozja improwizacji. Szóstkę otwiera z kolei perkusja, która wznieca ostrą, jazz-rockową przebieżkę. Swoje do ognia dokłada tenor! Zaraz po nim następuje jazzowe interludium z wystudzoną gitarą i altem, a chwilę potem pionujący atak sekcji rytmu z dętymi riffami. Zwieńczenie utworu topi się w zmysłowych preparacjach, głównie gitary i basu.

Set ostatnich trzech kompozycji otwiera kolejna minutowa, jakże punkowa petarda. Sekcja grzmi, a dęte wpadają w krótkotrwałą ekstazę. Czas na ósmą opowieść, którą podobnie jak drugi temat, stawiamy na piedestale całej płyty. Zaczyna ją kłębiący się tenor, szukający zwady w towarzystwie perkusji. Reszta załogi zaczyna riffować fakturą dużo bogatszą niż estetyka punkowa sprzed chwili. Temat jest nad wyraz śpiewny, taneczny, ale też silny każdym swym elementem. Tu królem polowania staje się zdecydowanie gitara. Najpierw skacze w ogień, potem goi rany zmysłową solówką. Swoje dorzuca też fuzz basu, a zakończenie kompozycji tonie w ognistych emocjach. Finałowa opowieść, to wielominutowa, złożona stylistycznie narracja. Najpierw spokojna gitara i basowe pulsacje, potem dęte fanfary. Marszowe tempo sprzyja budowaniu bystrych interakcji, nie brakuje też jazzowego i jakże funkowego posmaku, a nawet afrykańskiej polirytmii. Doskonałe solo gitary, to w tej sytuacji naturalna konsekwencja działań wszystkich artystów. Płyta kończy się zmyślną kodą, graną na rockowo, przy milczącej aprobacie instrumentów dętych.

 


Bugpowder  Cage Tennis (Trytone, CD 2021)

Czas na zapowiadany cover-band Ornette Colemana w składzie: Tobias Klein – saksofon altowy i klarnet basowy, Jeroen Kimman – gitara i bas, Jasper Stadhouders – bas i gitara oraz Tristan Renfrow – perkusja. Dziesięć kompozycji Colemana z lat 70. i 80., ale także z 60. (cytując zapisy okładki!), trwa 41 i pół minuty. Nagrane chyba w Holandii, w roku nieznanym, zapewne 2021.

Wiele cech, którymi chwilę temu obdarzyliśmy muzyczne ekspozycje Spinifexa, zdają się dobrze pasować także do Bugpowdera – zatem dynamika, śpiewność, taneczny rytm (choć, jak to u Colemana mocno powykręcany), rockowa ekspresja, no i nade wszystko dużo zabawy! Muzycy podchodzą do klasyków mistrza free jazzu i harmolodyki z bystrym szacunkiem, ale i krewką ochotą na to, by dobrze brzmieć i zmyślnie pohałasować, zatem z dramaturgicznym zębem, nigdy na kolanach! Temat kompozycji podaje na ogół cały skład, improwizacje są zwarte, choć rozhuśtane, co do zasady krótkie i zazwyczaj realizowane kolektywnie. Druga piosenka, to prawdziwy harmolodic dead dance – tu temat gra bas z altem, a wokół kłębią się rockowe spiętrzenia. Trzeci epizod otwiera bas i gitara w duecie. Perkusja dodaje rytm, a saksofon adekwatną melodykę. Każdy muzyk uczestniczy tu w realizacji wspólnych zadań, ale ma też swoją małą strefę wpływów. Wszystko wszakże trybi, jak w na najlepszym zegarku. Kolejny niedługi temat płynie hc-punkowymi emocjami, zdaje się być uroczo pokomplikowany sekcją rytmu, która pracuje w poprzek nurtu głównego. Z kolei piąty, niemal klasyczny hymn Colemana obudowywany jest eksperymentami na gitarowych pick-upach. Solowa ekspozycja gitary pasuje tu jak ulał, podobnie jak basowe szaleństwa, czynione na dużej dynamice.

Drugą część płyty otwiera temat o bardzo funkowej rytmice. Metra wydają się tu być mocno niestandardowe, a na etapie rozwinięcia dużo smaku dodają post-psychodeliczne salwy altu i królującej tu niepodzielnie gitary. Siódmy temat, kluczowy w ujęciu dramaturgicznym, to rozpoznawalny na całym świecie Song For Che (tu autorem jest oczywiście Charlie Haden). W rolę narracyjnego przywódcy wciela się tu Stadhouders, który zamienia bas na akustyczną gitarę. Buduje intro, w którym klasyk free jazzu brzmi niczym rockowy evergreen! Klein sięga w tym utworze po klarnet basowy i kreuje bardzo molowy, rzewny nastrój. Drumming zdaje się tu płynąć wysokim wzgórzem, a na gryfie basu pojawia się smyczek. Kolejny numer otwiera perkusja, która czeka na funkowy bas i rozśpiewany duet gitary i altu. Tempo efektownie rośnie, a cała opowieść uroczo gmatwa się pod solową ekspozycją gitary. Dziewiąty utwór początkowo stawia na suspens. Gęsty, kłębi się w sobie i czeka, co los przyniesie. Semi-romantyczny nastrój zabijają tu efektowne, gitarowe pasma pick-upowej syntetyki, jest także kolejne doskonale solo basu, jazzowe incydenty gitary i jedyne na płycie solo perkusji. Ostatnia kompozycja trwa niewiele więcej niż dwie minuty. Szybko, na temat, z gęstą strugą zmysłowej harmolodyki.



wtorek, 11 stycznia 2022

Timothée Quost is going to Flatten The Curve!


Francuski trębacz Timothée Quost gościł w Polsce w połowie grudnia ubiegłego roku. W trakcie występów do swego blaszanego instrumentu podłączał mikrofony, miał też ze sobą dwa małe głośniki i drobne, analogowe urządzenie elektroniczne. Zagrał koncerty doprawdy niebywałe, a do dziś w poznańskim Dragonie (zapewne także w bydgoskim Mózgu) trwają ożywione dysputy, na czym polegała owa niebywałość solowego performance’u Francuza. Jedno wszakże nie ulega wątpliwości - muzyk to doprawdy frapujący! Kolejnym na to dowodem może być jego nowa płyta Flatten The Curve, która zawiera kompozycje na kwintet, oktet, na skład dwunastoosobowy oraz całą masę intrygująco spreparowanych nagrań terenowych! Dla przypomnienia – nagranie to znalazło się na liście 50 Powodów, dla których Warto Zapamiętać Rok 2021, opublikowanej na tych łamach dokładnie w ostatni dzień minionego roku.

Dramaturgiczna koncepcja Spłaszczania Krzywizny jest dalece intrygująca. Utwory nieparzyste (jest ich sześć, trwają od dwóch do czterech minut), to zmiksowane przez Pierre’a Juillarda nagrania terenowe trębacza, zarejestrowane w Słowenii, a także we francuskim … domu starców. W słowa, odgłosy natury i inne tajemnicze dźwięki wpleciono tu także frazy instrumentalne, budujące niekiedy sprytną narrację, nie pozbawioną rytmu i przewrotnej dynamiki. Taka całkiem oryginalna zabawa w cut & paste. Z kolei utwory parzyste, to na ogół rozbudowane kompozycje (łącznie pięć, jedna z nich trwa mniej niż dwie minuty, ale ta najdłuższa, to pełny kwadrans), rozpisane na równie rozbudowane składy, najprawdopodobniej dyrygowane, świetnie wpisujące się w estetykę free chamber, często sprawiające bowiem wrażenie … całkiem swobodnych improwizacji. Poznajmy szczegóły obu wątków Flatten The Curve, skupiając się, rzecz jasna, na drugiej grupie kompozycji Quosta.

 


Płytowa dwójka wykonywana jest przez kwintet złożony z wiolonczeli, piana, trąbki, klarnetu basowego i brzmiącego perkusjonalnie wibrafonu. Mozolnie budowana, ponad ośmiominutowa opowieść skupia się na preparowanych frazach cello, do których lepią się coraz gęstsze dźwięki pozostałych instrumentów. Mała symfonia minimalizmu, swoisty suspended flow, raz za razem siekany kontrapunktami, płynie tu zarówno krótkimi, jak i długimi kaskadami zdarzeń fonicznych. W utworze czwartym w roli podmiotu wykonawczego pojawia się oktet instrumentów dętych – flet, obój, klarnet, klarnet basowy, saksofon, rożek (francuski), tuba i trąbka. Narracja trwa około stu sekund i składają się na nie krótkie, urywane frazy, ciekawie ze sobą skorelowane dramaturgicznie, niczym dobrze wykonana improwizacja metodą call & responce. Szósta część trwa wspomniany już wcześniej kwadrans, a kompozycję wykonuje dwunastu muzyków, grających na skrzypcach (trzech), altówce, wiolonczeli, flecie, klarnetach, saksofonie, rożku, gitarze elektrycznej, instrumentach perkusjonalnych, a także elektronice (z udziałem field recordings!). Znów narracja zdaje się wisieć w powietrzu i budzić permanentny niepokój. Dalece mroczny nastrój nie przeszkadza pęcznieniu tej silnie sterowanej improwizacji. Strunowe dźwięki skomlą jak wygłodniale koty, dęte kwilą jak złowrogie ptaszyska, a bystry, akustyczny dysonans, kreowany przez gitarę nasączoną prądem, sieje popłoch wśród scenicznej zwierzyny. Sam finał kipi ekspresją i emocjami rzadko spotykanymi w trakcie tej płyty.

Kolejne dwie parzyste kompozycje wykonywane są przez oktet opisany przy okazji omawiania utworu czwartego. W ósmej części na wejściu burczą i drżą duże dęciaki – tuba i klarnet basowy. Zmysłowe, post-melodyczne oddechy bystrze kontrapunktowane są całym składem instrumentalnym, który nie stroni od długich fraz. Opowieść, choć przypomina marsz pogrzebowy, z czasem gęstnieje dzięki repetującemu meta rytmowi, zbudowanemu jakby mimochodem, przy okazji żmudnej narracji. Z kolej dziesiątka początkowo ma formę drona, który płynie do nas z samego dna ciszy. Nie brakuje rwanych, preparowanych fraz, które po pewnych czasie rozlewają się w szeroki strumień dźwięków, podawanych zaskakująco czystym frazami. Oktet efektownie pnie się do góry, niczym filharmonijne crescendo.

Część gadana płyty zaczyna się w Słowenii. Obok głosu autochtonki słyszymy także głos samego Quosta. W tle dzieje się wiele, a drobne, rwane frazy instrumentalne co rusz zadają pytania o źródła swego pochodzenia. W części trzeciej słyszymy ptaki, dzwon i głos kobiecy mówiący już zdecydowanie po francusku. W tle jęczą struny nieznanych instrumentów. W piątej części głosom ludzkim towarzyszą dźwięki bardziej syntetyczne, a także akordeon zmyślnie wmieszany w ów tygiel impro samplingu. W kolejnej części docierają do nas także frazy elektroniczne, a w dziewiątej z okruchów dźwięków stworzona zostaje mała piosenka. Polepione strzępy kobiecego głosu zdają się tu śpiewać. Tło szeleści, oddycha, po prostu żyje każdą swą chwilą.

 

Timothée Quost Flatten The Curve (Carton Records, CD 2021). Kompozycja druga: Juliette Adam – klarnet i klarnet basowy, Timothée Quost – amplifikowana trąbka, Noémi Boutin – wiolonczela, Pauline Schneider – piano, Gaspard Beck – wibrafon i mikrofon kontaktowy. Kompozycja szósta: Pierre Juillard – elektronika, nagrania terenowe, Antoine Brun, Pierre Vinay, Ruben Tennenbaum – wszyscy skrzypce, Léa Godreau – altówka, Anais Pin – wiolonczela, Quentin Coppalle – flet, Juliette Adam – klarnet i klarnet basowy, Gabriel Boyault – saksofon sopranowy, Jean Wagner – rożek, Victor Aubert – gitara elektryczna, Baptiste Thiébault – perkusja, instrumenty perkusyjne. Kompozycje czwarta, ósma i dziesiąta: Quentin Coppalle – flet, Ariane Bacquet – obój, Xaviere Fertin – klarnet, Gabriel Boyault – saksofon sopranowy, Loic Vergnaux – klarnet basowy, Timothée Quost – trąbka, Jean Wagner – rożek, Fanny Méteier – tuba. Wszystkie kompozycje parzyste: Léo Margue – kierownictwo muzyczne (dyrygentura?), Timothée Quost – kompozytor. Wszystkie kompozycje nieparzyste: Pierre Juillard – kompozytor, m.in. na bazie nagrań terenowych Quosta. Muzyka nagrana w latach 2020-2021. Jedenaście utworów, łączny czas – 54:45.

 


piątek, 7 stycznia 2022

El Pricto & Discordian Community Ensemble in Degenerative Music #2!


El Pricto, wenezuelski artysta jakże wielu talentów, odmieniany na tych łamach przez wszystkie przypadki, pojawił się na opublikowanej w ubiegłym tygodniu liście 50 Reasons to Remember The Year 2021 dokładnie sześć razy! Jedynie z czystej przyzwoitości wobec innych muzyków tego świata, jego ujawnienia skończyły się na tych sześciu przypadkach. Bo powodów, by dobrze zapamiętać 2021 rok z Pricto w tle było... jeszcze kilka! Choćby płyta, o której kilka słów poniżej!

Degenerowanie klasycznych partytur (tj. przekładanie oryginalnych zapisów nutowych na gesty sterujące procesem improwizacji), to jedno z ulubionych zajęć Wenezuelczyka. Temu niecnemu procesowi były już poddawane kompozycje Liggetiego, Beethovena, a całkiem niedawno, tu na żyznej, krajowej ziemi, dzieła Szymanowskiego, Karłowicza i samego boga klasyki - Chopina! Najnowszą ofiarą Pricto jest Joseph Haydn i jego kwartet smyczkowy Opus 76, część czwarta.

Poniżej garść emocji, jakie spłynęły z wirtualnego pióra Pana Redaktora w trakcie odsłuchu dwóch podejść do zacnego dzieła austriackiego mistrza klasycyzmu, poczynionych przez kwintet składający się z podwójnych skrzypiec i wiolonczeli oraz perkusji wspartej elektroniką (wszystko pod kierunkiem Pricto!). Dodajmy, iż first movement został tu określony jako całkowicie zdegenerowany, drugi zaś jako trochę zdegenerowany.

 


Gęsto frazujące, zawieszone w chmurze narracji smyczki od startu zdają się tu zadawać strunom akustyczne katusze. Ich nerwowe pasaże kontrapunktowane są hałaśliwymi wybuchami całego kwintetu, tuti grande! W tak zwanym międzyczasie w potoku ścisłe polepionych dźwięków znajduje się jeszcze mikro przestrzeń na drobne galopady skrzypiec. Zmysłowa, ale jakże boleściwa opowieść, pełna groźnych, mrocznych westchnień z offu, brnie tu do przodu z niemal rockowymi emocjami. Smyczkowej kanonadzie towarzyszą perkusyjne akcesoria, które dość swobodnie preparują. Po pewnym czasie na lewej flance odnotowujemy drobny, post-barokowy śpiew cello, na flance zaś przeciwstawnej niezobowiązujące pizzicato skrzypiec. Ale rzeczone kontrapunkty niczym walec, wciąż dają moc i nie proszą o wyjaśnienia. Muzycy pracują na dużej dynamice, zatem niezalenie od innych walorów artystycznych dzieła, możemy zachwycać się także umiejętnościami technicznymi wszystkich uczestników tej zdradzieckiej rejterady! W pewnym momencie narracja zdaje się osiągać istotny szczyt ekspresji, który śmiało pomieściłby się w ramach gatunkowych free jazzu! Po znaczącym spowolnieniu czekają na nas z kolei całe plejady efektownych lamentów i zgrzytania zębami. Pricto na tyle intensywnie steruje poczynaniami muzyków, iż cała opowieść wydaje się być po kilkudziesięciu przebiegach samonakręcającą się spiralą zdarzeń, pełną drobnych erupcji bolesnej zadumy i efektownych wybuchów jakże dynamicznych emocji. Nie brakuje kompulsywnych zagęszczeń, które wręcz proszą się o epitet noise. Sam finał, po ponad 26 minutowej galopadzie, pachnie stadionowymi, prawdziwie rockowymi emocjami.

Drugi movement od pierwszego dźwięku staje w dużej opozycji do swego poprzednika. Mroczne, rozhuśtane intro zmyślnie kroi ramy dla leniwej, ale nerwowej narracji. Post-harsh-barok snuje się po podłodze i szuka ukojenia w drobnych, urywanych frazach skrzypiec i wiolonczeli. Swoje dokłada czerstwa perkusja, upstrzona iskierkami elektroniki. Tempo wydaje się stabilne, a emocje leżą po kątach, niczym pijani biesiadnicy. Tuż potem następuje faza smyczkowych zawodzeń, wsparta kiściami rezonujących talerzy. Nowe życie w tej degrengoladzie stylistycznej pojawia się po dziewiątej minucie. Rośnie tempo, eksplodują emocje, a kwintet zaskakująco szybko wspina się na całkiem poważne wzniesienie, po czym leniwie opada w otchłań dziwnych, przesterowanych fraz. Muzycy potrzebują jeszcze paru chwil, by choć trochę uspokoić się. Ostatnia minuta nie jest jednak spokojna, wszędzie tli się rezonans, a emocje przygasają jakby wbrew woli artystów.

 

El Pricto/Discordian Community Ensemble Degenerative Music #2 (Discordian Records, DL 2021). Joan Torné – perkusja i elektronika, Jaime Del Blanco oraz Francesc Llompart – skrzypce, Joao Braz oraz Mariano Camarasa – wiolonczele, El Pricto – dyrygent, spontaniczny degenerator.  Nagrane w trakcie Nocturna Discordia #264, Soda Acùstic, Barcelona, 21 października 2021 roku. Dwa utwory, czas trwania – 39:42.



wtorek, 4 stycznia 2022

Amado! Lencastre! Transition Zone! Cirera! Erades! Neverending Sextet! Zabelka! Mirror Unit! The January Round-up as a good begining!


Stary, zatęchły rok 2021 upuścił ten ziemski padół ledwie kilka dni temu, zatem jego muzyczne echa będą nam jeszcze towarzyszyć przez wiele kolejnych tygodni. Jak zwykle garść płyt spóźni się na nasz recenzencki schedule wydawniczy, kilka innych albumów zginie w potoku świeżynek roku jak najbardziej nowego. Ale pisać trzeba, bo skoro grają, a niektórzy także kupują …

Ów stary rok zakończyliśmy zdecydowanie po portugalsku, zatem nic nie stoi na przeszkodzie, by w podobnych klimatach przestrzennych rozpocząć nowe dwanaście miesięcy! Zaczniemy z wysokiego C, dalece … norweskim kwartetem Rodrigo Amado, potem czeka na nas iberyjski oktet João Lencastre’a i trio z udziałem kolejnych dwóch Portugalczyków, wsparte na silnym wiośle amerykańskim. Po portugalskiej części, przyjdzie czas na urywek kataloński i dwie całkiem nowe, bystre improwizacje, z których pierwsza powstała … w Portugalii. Po tych szaleństwach definitywnie opuścimy już Iberię i polecimy do Skandynawii, potem do Wiednia (ale z kanadyjskim międzylądowaniem), a naszą dzisiejszą marszrutę zakończymy w braterskich Niemczech! W ujęciu gatunkowym zaczniemy od ognia free jazzu, potem będziemy zmieniać stylistyki jak rękawiczki, a ów trip sfinalizujemy bystrą sonorystyką na dwa saksofony altowe. Welcome!

 


Rodrigo Amado Northern Liberties  We Are Electric (Not Two Records, 2021)

Pierwszą zbiorówkę recenzji w 2022 roku nie sposób nie zacząć w pięknej Lizbonie! Lato roku 2017, ważne miejsce na kulturalnej mapie miasta, czyli Ze dos Bois i kwartet muzyków: Rodrigo Amado – saksofon tenorowy, Thomas Johansson – trąbka, Jon Rune Strøm – kontrabas oraz Gard Nilssen – perkusja. Panowie mają dla nas przygotowane cztery soczyste, free jazzowe improwizacje, które trwają łącznie niespełna 48 minut.

Muzycy zaczynają swój występ na raz - z piękną, szorstką, post-colemanowską melodyką, z posadowionymi na flankach dęciakami w stanie permanentnej wymiany poglądów i dziarską sekcją rytmu, która od startu szyje bardzo gęstym ściegiem. Tempo, emocje, niestygnący zew krwi toczą narrację, która błyskotliwie dzieli się na fazy ekscesów solowych, prowadzonych zawsze z akompaniamentem pozostałych uczestników eskapady. Zaczyna trąbka na niezłej dynamice, potem tenor na delikatnym spowolnieniu, wreszcie kontrabasowy smyczek. Potem znów trąbka, i znów ognisty tenor, wreszcie kontrabas w trybie pizzicato. A ostatnie dźwięki pierwszej, najdłuższej części, to zmysłowy duet trąbki i saksofonu. Druga opowieść zaczyna się niemal kameralnie - smyczkiem i perkusyjnymi szczoteczkami. Piękna, rozhuśtana ballada łapie oczywiście bakcyla dynamiki, ale tym razem podkręcanie tempa nie wydaje się być naczelnym celem muzyków. Finałowe depnięcie całego kwartetu ma wszakże moc artyleryjskiego wystrzału!

Trzecia historia rodzi się w klimatach niemal cool jazzowych, w tle pracują smyczek i perkusyjne talerze. Muzycy biorą się za bardziej energiczne działania dopiero po upływie pięciu minut. Tym razem płyną bystrym, marszowym krokiem z posmakiem bluesa. Kolejne świetne ekspozycje solowe ze strony dętych wynoszą wskaźniki jakości całego przedsięwzięcia na niebotyczny poziom. A samych muzyków znów jednoczy tempo, bowiem w galopie Północni Wyzwoliciele realizują się najpełniej. Czwartą improwizację otwiera samotny smyczek. Reszta łapie się na akcję po kilkudziesięciu sekundach. Rozśpiewani, wręcz rozwrzeszczani gnają po swoje, aż ciepła krew leje się ze ścian, a ogień emocji wrze! Doskonałe nagranie!

 


João Lencastre's Communion  Unlimited Dreams (Clean Feed Records, 2021)

Jazzowa Wspólnota perkusisty i kompozytora João Lencastre’a przybiera różne formy, na ogół są to mniejsze składy, ale na najnowszej płycie rozrasta się aż do rozmiarów oktetu! Poza bezdyskusyjnym liderem w jego składzie pomieścili się następujący muzycy: Albert Cirera – saksofon sopranowy i tenorowy, Ricardo Toscano – saksofon altowy, Benny Lackner - piano i elektronika, André Fernandes oraz Pedro Branco – gitary elektryczne, João Hasselberg – bas elektryczny i elektronika oraz Nelson Cascais – kontrabas. Nagrania powstały w maju ubiegłego roku, w miejscu zwanym Estúdios Atlântico Blue. Sześć kompozycji trwa 39 minut z sekundami.

Słowo się rzekło, skoro jazzowe kompozycje, to i narracja Nielimitowanych Snów kreślona jest wedle dość precyzyjnego scenariusza – są zatem zwarte i dobrze skrojone tematy, ale też duża przestrzeń dla improwizacji, częściej kolektywnych niż solowych. Sporo ciekawego dzieje się niemal w każdym utworze na etapie introdukcji, które są swobodne, rozimprowizowane i stylowe. Zresztą w wielu momentach oktet Lencastre’a pokazuje, iż całkiem dobrze radziłby sobie bez kompozycyjnych ram.

Otwarcie płyty klei się z niemal kameralnych fraz, a narracja budowana jest z pewnym suspensem, podkreślanym łagodnym posmakiem elektroniki. Saksofony prychają, gitary skrycie się uśmiechają, a gdy do gry wejdzie rozbudowana sekcja rytmu (z podwójnym basowym oprzyrządowaniem), opowieść zdecydowanie brnie już do przodu, pełna atrybutów bystrego fussion jazzu. Druga historia zdaje się być szczególnie udana. Taneczny i rozśpiewany temat szybko ucieka w swobodne, kolektywne, ale kontrolowane improwizacje. Rytm, dynamika i spore pokłady ekspresji decydują tu o jakości kompozycji. Jeśli trzecia opowieść początkowo zbyt chyli się ku balladzie, to w dalszej części elektryczna moc oktetu pcha ją w ramiona niemal psychodelicznego post-fussion. Dużo dobrego idzie tu z klawiatury piana, a całość zdobi saksofonowe solo. W kolejnej części do zestawu sił i środków już zastosowanych dodać możemy kameralny smyczek i całkiem rockowe emocje na ostatniej prostej. Z kolei piąta odsłona ścieli się mocno jazzowymi frazami, ale połamana rytmika i rosnące z każdą peltą emocje wynoszą artystów niemal na free jazzowy szczyt. Końcowa kompozycja nie stroni od łagodnych fraz piana, zdaje się być wyjątkowo precyzyjnie zaplanowana, zdobią ją zaś niemal symultanicznie prowadzone improwizacje obu gitar.

 


Fred Lonberg-Holm/ Abdul Moimeme/ Carlos Santos  Transition Zone (Creative Sources, CD 2021)

Jazzowe, tudzież free jazzowe emocje porzucamy na dłuższą chwilę. Przed nami swobodnie improwizujące trio: Fred Lonberg-Holm – wiolonczela i elektronika, Abdul Moimême – dwie gitary elektryczne (grające symultanicznie!) i obiekty oraz Carlos Santos – komputer, syntezator. Jesteśmy w Lizbonie, w studiach Naumoche, jest początek maja roku 2018. Pięć improwizacji, ponad 72 minuty.

Amerykanin i dwóch Portugalczyków zapraszają nas na kosztowanie gęstej potrawy, budowanej na ostrych relacjach, w jakie wchodzą dźwięki żywej wiolonczeli, dwóch gitar, które tylko incydentalnie brzmią jak gitary i aktywnej, chwilami odrobinę inwazyjnej elektroniki. Spektakl tej trójki bardzo często przeradza się w zmysłową paradę fake sounds, w trakcie której jedynie niektóre dźwięki możemy z dużym prawdopodobieństwem przypisać wiolonczeli. Reszta jest tu zagadką, dodajmy na ogół niezwykle intrygującą.

Od startu muzycy kreślą obszar estetyczny, jakie pozostanie w ich zainteresowaniu przez całą sesję nagraniową. Budują czerstwą, dalece post-industrialną magmę dźwięków, która raz za razem zaskakuje, a za każdą pętlą narracyjną zdaje się czaić nowy pomysł. Opowieść incydentalnie przyobleka szaty post-chamber, zanurzone wszakże w bezmiarze nieschematycznej elektroniki, czy przestrzeniach dalece post-akustycznych. Jądrem prawdziwej tajemnicy są tu gitary, które potrafią budować niebywałe tło, pełne ambientu, metalicznego frazowania i tysiąca zagadek. Opowieść często przypomina najlepsze fragmenty starych nagrań AMM, tych z przełomu lat 60. i 70. ubiegłego stulecia. Takie skojarzenia szczególnie towarzyszą nam w trakcie drugiej i czwartej części. Z kolei zakończenie drugiej, to mały spektakl post-kameralnych jęków, które generowane są zapewne głównie przez wiolonczelę. Trzecia opowieść wystawia tenże instrument na atak syntetycznych dźwięków z wielu źródeł. Narracja wydaje się być bardzo nerwowa, pełna preparowanych fraz, ma wszakże swoją bystrą dynamikę, którą kreśli także gitara, brzmiąca tu przez moment niemal folk-rockowo. Szczególnie udana wydaje się być ostatnia improwizacja. Zaczyna ją krótkimi, zabrudzonymi frazami cello. Gitara buduje tu zmysłowe, dubowe echo, a sama elektronika oddycha wyjątkowo delikatnie. Z czasem ta ostatnia bierze na swoje barki kształtowanie meta rytmiki, dzięki czemu gitary i cello paść mogą sobie w objęcia i płynąć w kompulsywnym tańcu dzikiej swobody. Narracja skąpana w post-industrialnej poświacie na sam koniec zdaje się powracać do dziewiczych, niemal akustycznych fraz, głęboko oddychać i szukać ukojenia w bardziej kameralnych splotach dźwiękowych.

 


Albert Cirera & MuMu  Âmago (bandcamp’ self-released, DL/CD 2021)

Wbrew tytułowi wykonawczemu, zapraszamy na odsłuch solowej płyty katalońskiego saksofonisty! W ramach narzędzi pracy dwa saksofony – sopranowy i tenorowy oraz tzw. działania post-produkcyjne, które Albert Cirera określa mianem kompozycji MuMu. Nagrania powstały w Igreja do Espírito Santo, Caldas da Rainha, w trakcie dwóch majowych dni ubiegłego roku. Dziewięć utworów trwa niespełna 35 minut.

Wydana cztery lata temu płyta Lisboa’ Works, wyniosła Alberta Cirerę do rangi jednego z najważniejszych współczesnych eksperymentatorów w zakresie preparowania saksofonu. Muzyk postawił poprzeczkę niebywale wysoko i po prawdzie przez miniony okres nikt, nawet sam Katalończyk, do tego typu narracji w ujęciu solowym nawet się nie zbliżył. Dziś powraca on do formuły samotnej improwizacji, ale odnajduje siebie i swoją kreatywność w ogromnym oddaleniu od ówczesnych, lizbońskich eksperymentów. Zdaje się, że nade wszystko stawia na prostotę swojego improwizowanego przekazu, pokazując, iż etykieta wielkiego emancypatora saksofonowych dekonstrukcji nie powinna być mu przypisana na stałe.

Nagranie Âmago składa się z dwóch części. Cztery utwory (dwa pierwsze i dwa ostatnie), to rozbudowane improwizacje, których dźwiękowa dokumentacja dociera do nas w stanie nienaruszonym pod względem akustycznym. Pozostałe pięć utworów, to enigmatyczne, na ogół nie dłuższe niż minuta, przetworzenia dźwięków nagranych wcześniej. W tej pierwszej, zasadniczej grupie improwizacji Cirera korzysta na ogół z saksofonu sopranowego i kreśli zmysłowe, definitywnie cyrkulacyjne przebiegi, którym niezwykle blisko do dokonań mistrza w tej materii, czyli Evana Parkera. Pierwsza z nich, po szumiącym wstępie, ucieka w meta rytmiczną, swobodną narrację. Improwizacja płynie do nas szerokim strumieniem, od czasu do czasu stać ją wszakże na chwilę bystrej zadumy lub radosne tańce wokół własnej osi. Druga część brzmi delikatniej, prowadzona jest jednak na dużej dynamice, z niemal folkowym zaśpiewem. W połowie flow intrygująco gaśnie, dźwięki zdają się tonąć w mroku, ale po chwili następuje efektowny restart. Przedostatnia improwizacja początkowo szuka echa, repetuje, by po kilku nawrotach wpaść w cyrkulacyjny wir i mknąć w nieznane, znów z delikatnym, folkowym posmakiem. Finałowa część płyty skupia się na drobnych, cichych, preparowanych dźwiękach. Wiele wskakuje na to, iż to improwizacja grana na saksofonie tenorowym. Narracja wpada po pewnym czasie w sidła ekspresji, skacze ku górze, wiruje, czyniąc ów moment bodaj najlepszym momentem całego nagrania.

Pięć środkowych, post-produkcyjnych prac zwanych kompozycjami MuMu, to m.in. poszukiwania elektroakustycznej poświaty dla dronowych plam dźwiękowych, ale nade wszystko niebanalna zabawa w saksofonową polifonię. Muzyk nakłada na siebie warstwy narracji i buduje całkiem efektowne piramidy. Najciekawsza brzmieniowo wydaje się być część piąta, w której Cirera dekonstruuje frazy saksofonu tenorowego.

 


Luis Erades/ Pol Padrós/ Diego Caicedo/ Javi Garrabella/ Joni Sigil  Nocturna Discordia #265 (Discordian Records, DL 2021)

Teraz już zdecydowanie lądujemy w Barcelonie! Koncertowa seria Nocturna Discordia w klubie Soda Acústic i ubiegłoroczny, późnopaździernikowy wieczór. Na scenie piątka artystów: Luis Erades – saksofon altowy i barytonowy, Pol Padrós – trąbka, Diego Caicedo – gitara elektryczna, Javi Garrabella – bas elektryczny oraz Joni Sigil – instrumenty perkusyjne. Sześć niepredefiniowanych improwizacji trwa prawie 42 minuty.

Na małej scenie klubowej odnajdujemy niemal samych znajomych, za wyjątkiem saksofonisty, który stanowi dla nas pewną zagadkę. Scena barcelońskiej free impro nie jest zbyt rozległa, ale i tak domniemujemy, iż w tym zestawie personalnym muzycy grają ze sobą po raz pierwszy. Sama idea tej konfiguracji zdaje się być bardziej niż intrygująca. Dwa dęciaki sugerują kierunek free jazzowy, gitara i bas z prądem mogą tu zarówno szukać jazz-rockowych koncepcji, jak i pójść w ciemny zaułek świata i hałasować. Ale na to wszystko nakłada się zestaw instrumentów perkusyjnych i bystra myśl, by smugami preparowanych fraz na talerzach i cierpkim werblu budować zmysłowy no drumming percussion i powodować, iż cała kwintetowa ekspozycja unikać będzie rytmicznych uproszczeń, raczej cedzić dźwięki w stanie stand by, tudzież uroczo broczyć po kolana w chwilami gęstej, niemal post-industrialnej magmie swobodnej improwizacji! I tak właśnie dzieje się przez owe niepełne trzy kwadranse!

Początek koncertu to gra na małe pola, urywane, rozpoznawcze frazy ze strony niemal każdego muzyka. Niemal, bo gitarzysta na dobre włącza się do gry dopiero po pewnym czasie i ciągnie kwintet w otchłań odrobinę hałaśliwych fraz. Niedźwiedzie free chamber (ach ten baryton!) nabiera tu po raz pierwszy cech dźwięków post-przemysłowych. Tempo stabilne, by nie rzec wolne, daje okazję do celebrowania prawie każdej frazy, a szczególnie efektów jak zwykle doskonałej roboty gitarzysty. Ten ostatni ma tu swoje kilka chwil, ale warto też odnotować zmysłowy duet saksofonu i trąbki. Druga część rodzi się na gryfie gitary i perkusyjnych talerzach, przesycona zaś jest sonorystycznymi wycieczkami obu instrumentów dętych. Z kolei trzecia historia (prawie kwadrans!) zdaje się zawierać wiele dysonujących ze sobą fragmentów. Szuka dynamiki, ale – jak wiemy ze wstępu – raczej bezskutecznie, intrygująco się pętli, często rezonuje całym zestawem instrumentalnym, a każdy z artystów ma kilka chwil niemal wyłącznie dla siebie. Kończy się zaś w oparach zmysłowego, jakże mrocznego ambientu. Czwarta improwizacja, to mniej niż trzy minuty skoncentrowane wokół perkusjonalii i wnętrza gitary, która frazuje dalece zaskakującymi dźwiękami. No i jeszcze parę preparowanych, dętych zdobień w ramach wisienki na torcie. Wreszcie finałowa, prawie dziesięciominutowa narracja. Wlecze się jak żółw po pustyni, cedzi frazy, narasta z woli saksofonu i gaśnie wobec braku reakcji pozostałej części załogi. Na zakończenie muzycy uroczo lamentują i gaszą płomień narracji, pozostając w mentalnej symbiozie.

 


Joel and the Neverending Sextet  Pouring Textures (Motvind Records, LP 2021)

Czas na obiecaną Skandynawię! Sekstet pod wodzą tytularną i kompozytorską szwedzkiego wiolonczelisty Joela Ringa zwie się Niekończącym, a w jego składzie odnajdujemy innych muzyków z tej części świata, głównie Norwegów. Są to: Heida Mobeck – tuba, Anton Jonsson i Tomas Sandström – obaj perkusje, Milton Öhrström – piano oraz Karl Hjalmar Nyberg – saksofon tenorowy i klarnet. Pięć kompozycji, które zaczynają się w obszarze głównego nurtu jazzu, a kończą w swobodnej, chwilami niezwykle efektownej, kameralnej improwizacji, trwa tu 35 minut. Muzyka powstała w miejscu zwanym Flerbruket, w lutym 2020 roku.

Pierwszy temat pachnie zdrowym bebopem na sto kilometrów! Opowieść ma jednak pewien kameralny suspens, a po ekspozycji zamysłu kompozytorskiego cudownie rozjeżdża się na boki pijanym pianem i zmysłowo burczącą tubą. Drugi epizod zdaje się mieć niemal rockowy drive! Dwie perkusje robią tu swoje! Śpiewny saksofon na czele czeredy tancerzy, ale i kameralny smyczek, który wynosi fazę improwizacji na poziom niemal call & responce! Po powrocie dynamiki narracja staje się uroczo pokrętna, prawdziwie zawadiacka (znów ta tuba!), a ku zamglonemu niebu ciągnie ją chytry saksofon.

Dwie kolejne kompozycje pokazują, iż pomysły Ringa lubią pozostawiać w artystycznej relacji z estetyką Henry Threadgilla. Precyzja, nadymająca się tuba i nieskończona lekkość, powabność na poły melodyjnych fraz. Pierwszą z tych powinowactw, po wywołaniu rytmu (one, two, three, four!), otwiera perkusja, a urodę dalszej jej części budują smyczkowe inkrustacje wiolonczeli. Po prezentacji tematu narracja rozlewa się niczym lawa w strugi wyjątkowo zmysłowych improwizacji, tak kolektywnych, jak i separatywnych. Pod odzyskaniu dynamiki flow nabiera ognia. Kolejny utwór, to już prawdziwa symfonia drums and percussion, dwie maszyny improwizują, potem biją rytm i wzywają na żer! Reszta wraca do gry w połowie trzeciej minuty, a narrację zdobi improwizacja piana na tle lekkiego drummingu. Wreszcie ostatnia kompozycja – zaczyna się nudnym, balladowym tematem, ale po jego prezentacji sekstet odpływa w otchłań smakowicie preparowanych dźwięków. Zabawa toczy się w pobliżu ciszy i eksploduje jakością. Free chamber with tuba taste trwać mógłby jeszcze wiele minut, ale dyktat kompozytorski każe wrócić do tematu, co okazuje się procesem dość bolesnym. Szczęśliwie koda kompozycji, swym smutnym rozśpiewaniem, ratuje finałową fazę nagrania.

 


Mia Zabelka/ Glen Hall  The Quantum Violin (FMR Records, CD 2021)

Sytuacja czasoprzestrzenna jest tu następująca: na przełomie lat 2020/2021 w Wiedniu pracowała Mia Zabelka (skrzypce, także elektryczne, głos, różne hałasy, elektronika i samotne obiekty), w Toronto zaś Glen Hall (oscylator kwantowy, urządzenia zwane OMax i CataRT oraz dużo kreatywnych eksperymentów na etapie miksu). Okazjonalnie te dwójkę wspierał wokalnie, zapewne wprost z Japonii – Kenji Siratori. Po prawdzie nie wiemy, w jakiej kolejności powstały poszczególne dźwięki, który z muzyków był tym pierwszym, który zaś wcielał się w rolę artysty muzykującego na bazie czegoś, co powstało wcześniej. Dodajmy jedynie, iż na okładce płyty przy nazwisku Hall pojawia się określenie kompozycje, a przy danych Austriaczki widnieje napis kompozycje na żywo. Całość przedsięwzięcia artystycznego składa się z czternastu części, a odsłuch całości zajmuje godzinę zegarową z sekundami.

Długa opowieść o Kwantowych Skrzypcach ma definitywnie kilka faz, zdaje się przeplatać wątki z dominującym soundem skrzypiec z wątkami całkowicie oddanymi w ręce elektroniki, będącej jednak efektem działań obu muzyków. Początek, to gęste, elektroniczne intro, w magmie którego możemy doszukać się brzmienia elektrycznych skrzypiec. Kompozycje (improwizacje) od drugiej do piątej stawiają w centrum uwagi skrzypce. Elektronika ma tu wiele zadań, ale głównie koncertuje się na zdobieniach, narracyjnych kontrapunktach, tudzież na polifonizacji strumienia dźwiękowego żywego instrumentu. Mia gra bardzo ekspresyjnie, jak zawsze fantastycznie frazuje, potrafi być rozśpiewana i taneczna, ale także kąsać ostrym brzmieniem i efektownie preparować dźwięki swojego instrumentu. Kompozycje od szóstej do ósmej, to spory challange nawet dla osłuchanego odbiorcy. Dominuje elektronika, która choć ma tysiące intrygujących twarzy, zdaje się silnie pracować na umęczeniem naszych uszy. Dodajmy, iż w utworze ósmym pojawia się głos ludzki, oczywiście poddany rożnym dekonstrukcjom.

Utwory od dziewiątego do jedenastego śmiało możemy określić mianem najlepszych momentów tej szalonej płyty. Skrzypce grają i śpiewają, i preparują, a elektronika (post-produkcja) buduje na ich bazie wielowątkową narrację. Całość zdaje się być równie urokliwa, jaki i nieco schizofreniczna. Mamy wrażenie, że nasza percepcja może tu wszystkiego nie ogarnąć. Już w jedenastej części elektronika zaczyna powoli przejmować stery, by w dwóch kolejnych utworach, nie bez aktywnego udziału skrzypiec, zbudować niemal noise’ową ścianę dźwięku! Oszołomieni poziomem decybeli z radością lądujemy w ostatniej części (dedykowanej Pauline Oliveros), gdzie nasze zszargane nerwy koi syntetyczny ambient, równie mroczny, jak i zmysłowy, w strugach którego z radością odnajdujemy dźwięki żywych skrzypiec!

 


MirroR Unit  Sonic Rivers (FMR Records, 2021)

Zabawa w lustrzane odbicia, to spotkanie dwóch saksofonów altowych i idea permanentnego preparowania ich dźwięków. Panowie Georg Wissel oraz Tim O’Dwyer spotkali się pierwszego dnia lipca 2019 roku w Kolonii. Jak piszą, był straszny upał, a w pomieszczeniu, w którym rejestrowali nagranie, nie działała klimatyzacja (Kinosaal Alte Feuerwache). Efekty dźwiękowe ich potu podzielone zostały na płycie na pięć improwizacji, które trwają łącznie 47 minut z sekundami.

Dwa czysto brzmiące saksofony altowe odnajdujemy w dość rozległej przestrzeni kina, w której nie brakuje pogłosu, a zapowiadany upał zdaje się dopiero nadciągać. Początek jest minimalistyczny - dysze niczym perkusyjne pałeczki zaczynają kreślić szlak improwizacji. Muzycy dbają o drobiazgi, są bardzo wyczuleni na niuanse, ale w tej części nagrania nade wszystko szukają punktów wspólnych i wydają się stosować niemal bliźniacze metody artykulacji. Szumią, szeleszczą, rzężą i chichoczą. W kolejnej opowieści prezentują nam hydrauliczne możliwości swoich dętych powierników. Lekko brudzą brzmienie, być może w tubach pojawiają się obce ciała. Płyną spokojnie w poszukiwaniu tanecznego kroku, tudzież utraconej wieki temu melodyki. Niczym Marcel Proust cedzą słowa i kręcą się wokół własnych myśli. W trzeciej odsłonie upał zaczyna chyba doskwierać, albowiem saksofony pracują niczym małe wentylatory. Znów frazują głównie imitacyjnie, incydentalnie łapiąc drobne ochłapy rezonansu. Tempo nieznacznie rośnie, a akcje muzyków nabierają intrygującej intensywności.

Wejście w czwartą improwizację stawia słuchacza w bardziej komfortowej pozycji, albowiem muzycy kreują tu coś dalece ciekawszego niż dotychczas. Mruczą jak koty, szczerzą kły, choć są blisko ciszy, wydają się być agresywni i skorzy do figli. Wreszcie pojawia się pewien dysonans dramaturgiczny - lewa flanka śpiewa sprośne piosenki, prawa rytmicznie rechocze. W kolejnym epizodzie mamy wrażenie, że muzycy i ich saksofony łączą się w jeden byt. Ustniki stają się ustami, korpus dęciaka spoconym ciałem artysty. Muzycy łapią kolejną porcję humoru, przedrzeźniają się i śpiewają. Na zakończenie spotkania toną w ciszy, zasłuchają się w kroplach potu, który kapie na podłogę. Płyną wysoko, ale na wyjątkowo nisko ugiętych kolanach. Wzdychają z przekąsem, marząc o dużych porcjach napojów chłodzących.