piątek, 30 sierpnia 2019

Liquid Quintet! Bouquet! La Rosa de Foc en deu parts!



Końcówka ósmego miesiąca roku w pełni, a zatem ile już macie pewniaków na roczne podsumowanie 2019? Trybuna ma kilku faworytów, a oto i kolejny!

Nazwane za liquid modernity Baumana, improwizujące trio z samego serca Barcelony, znamy na tych łamach świetnie, a każdą z ich dotychczasowych trzech płyt zachwycaliśmy się z należytą starannością. Jak zapewne część z nas wie, trio dwa lata temu zaprezentowało się światu w wersji rozszerzonej do formuły kwintetu, który m.in. na warszawskim festiwalu Ad Libitum uzupełnili polscy muzycy, Artur Majewski i Rafał Mazur (uwaga, to nagranie niebawem będzie dostępne w wersji płytowej!). Póki co, inna wersja kwintetowa Liquid doczekała się pierwszej płyty studyjnej. Dziś skupimy na niej naszą uwagę i – co nie będzie żadnym zaskoczeniem – znów wpadniemy w ramiona trudnej do opanowania ekstazy!

Liquid Quintet na płycie Bouquet, czyli 52 i pół minuty bardzo swobodnych improwizacji, zarejestrowanych pod koniec lipca ubiegłego roku w Rosazul Estudi, w Barcelonie. W ramach rdzenia formacji: Agustí Fernández – fortepian, Albert Cirera – saksofon tenorowy i sopranowy oraz Ramon Prats – perkusja, zaś w ramach doproszonych: Don Malfon – saksofon altowy i barytonowy oraz Barry Guy – kontrabas. Dziesięć części historii pod nazwą Fire Rose (tak nazywa się czasami stolicę Katalonii), zrealizowanych czterokrotnie przez kwintet, a także przez dwa kwartety, jedno trio i trzy duety. Wydawcą płyty jest label pianisty, Sirulita Records. Słuchamy uważnie, utwór po utworze.




Fire Rose No.1: quintet. Kolektywnie preparowanie akustycznych instrumentów od pierwszego dźwięku buduje sieć emocji, która towarzyszyć nam będzie aż po dźwięk finalny. Pozatykane tuby saksofonów, usytuowane na przeciwległych flankach, ołowiane i szeleszczące struny wewnętrznego piana i drżącego kontrabasu, wreszcie iskrzące suchym blaskiem talerze i tomy zestawu perkusyjnego. Cirera i Malfon kroczą wysokim wzgórzem, strój ich instrumentów niechybnie przenosi nasze skojarzenie ku Spontaneous Music Ensemble, w czasach, gdy Evan Parker i Trevor Watts zgrabnie tańczyli wokół wzniosłych idei swobodnej improwizacji Johna Stevensa. Środkowym pasmem płynie sekcja nierytmu, obracająca w niwecz każdy pomysł bardziej oczywistego rozwiązania dramaturgicznego. Skupienie, precyzja drummingu, który szuka swojej wewnętrznej dynamiki. Liquid Quintet - smukła lady, która kusi nieskończoną liczbą powabów. W 5 minucie masywna ekspozycja kontrabasu, także smyczek i pijackie śpiewy saksofonów. Jak pięknie! Fire Rose No.2: quintet. Trochę wymiany dźwięków metodą call & response, realizowanej znów niezwykle kolektywnie. Saksofony niczym kruki kołują nad strefą działań, ale tym razem wydają się być bardziej zadziorne i odrobinę separatywne. Kontrabas i perkusja na krzywej eskalującej, nadaktywny pianista i zaraz potem smyczek z odrobiną zadumy na delikatnym włosiu. Dobry moment na głaskanie strun, polerowanie tomów i przedmuchiwanie dysz. Fire Rose No.3: trio (AF AC BG). Fernandez przypomina sobie, iż fortepian może wydawać dźwięki także z poziomu klawiatury. Saksofon Cirery repetuje, Guy plącze się w ołowianych strunach. Donośne preparacje i zwinne dezyderacje. Garść smutku na gryfie kontrabasu, błysk czarnych klawiszy fortepianu, cięte riposty saksofonu nie pozwalające na wzięcie zbyt głębokiego oddechu pozostałym uczestnikom tego trzyosobowego spektaklu. Fire Rose No.4: duo (DM BG). Potencjometr emocji pikuje ku prawej strony. Malfon i Guy – szeroka paleta kantów i zadziorów, stylowa imitacja – jakże ekscytujący moment! Dwóch ich tylko na scenie, a jakby dziesięciu grało marsza ku chwale swobodnej improwizacji. Fire Rose No.5: quintet. Powrót do kompletnego składu inauguruje wyjątkowo ciche piano. Subtelny rezonans talerzy, spokojny krok ku zagęszczeniu. Free chamber in very slow motion! Liczenie strun w obrębie pierwszej dziesiątki, jaskrawy półmrok, szczoteczki w nerwowych ruchach i delikatna sonorystyka uśpionych saksofonów.

Fire Rose No.6: quartet (AF AC BG RP). Malfon odpoczywa, reszta bierze się do pracy. Małe piano z klawisza, jęczący tenor pod pachę z kontrabasem, opukiwanie tomów i werbla. Zmysłowe piętrzenie narracji w duchu pełnokrwistego minimalizmu. Piękna przechadzka w kierunku free jazzowej poświata poranka. Półgalop, najpierw wyraziście stłumiony smykiem i wysokim saksofonem, potem pozostawiony w stadium małej eksplozji emocji za przyczyną aktywnego pianisty. Ostatni dźwięk wyjątkowo ognisty. Fire Rose No.7: duo (AC DM). Dobry moment na duet saksofonów – krótki, dosadny i piękny. Złoty taniec zamkniętych tub. Fire Rose No.8: quartet (AF DM BG RP). Cirera odpoczywa, a kwartet tańczy bez stylistycznych ograniczeń. Piano z klawisza, pizzicato basu, delikatna perkusja, suche prychy saksofonu. Narracja budowana step by step. Wszystko zdaje się tu być równie znajome, jak odkrywcze i zachwycające. Kolektywna gęstwina akustycznych cudowności! Po połowie krok ku free jazzowej eskalacji, czyniony z gracją baletnicy, z którą wszystkim po drodze. Na wybrzmieniu imitacje piana i kontrabasu. Fire Rose No.9: duo (AF DM) rozpoczyna swój żywot w aurze meta tajemniczości. Garść dźwięków nieznanych, burczenie w brzuchu, oddech świerszcza, tygrysi szczęk kości. Coś szeleści w trzcinie, dęciak dyszy i prycha. Małe, cudowne gierki dwóch mistrzów nastroju grozy. Natrętny dźwięk i bolesna cisza, stosowne naprzemiennie, budują wspaniałą dramaturgię chwili! Płynne przejście do … Fire Rose No.10: quintet, niczym pierwsze zwiastowanie zakończenia tej niezwykłej historii. Znów triumf kolektywnej improwizacji – saksofony dmą na alarm we free jazzowym galopie, stymulowanym ostrym pasażem fortepianu. W biegu garść preparacji i imitacji, mikro solo kontrabasu, błysk perkusji i finalna kipiel saksofonów. Wszystko, co sobie wymarzyłeś, dzieje się w tej właśnie chwili. Dynamiczny stop przerywa ów cudowny sen!



środa, 28 sierpnia 2019

Bill Dixon & Cecil Taylor! Duets 1992! As fresh as old!



Bill Dixon i Cecil Taylor atakują zza grobu i czynią to wyjątkowo pięknie! Dwa czarne krążki, jedenaście duetów nagranych na początku lipca 1992 roku we Francji, w miejscu zwanym La Masterbox, L'École Nationale de Musique, Villeurbanne. Cena wydawcy Triple Point Records, co prawda kosmiczna, ale czego nie robi się dla improwizujących półbogów!

Czas temu jakiś, jeszcze na łamach niezapomnianego Diapazon.pl napisałem, iż Bill Dixon był muzykiem, który grając wyjątkowo mało dźwięków pozostawił po sobie wielkie bogactwo muzyki. Przez swoje bardzo długie życie popełnił ledwie kilkanaście płyt, a o wielu z nich możecie sobie przypomnieć klikając w ten link. Zatem fakt, iż dziś trafia nam się kąsek w postaci ponad 80 minut nieznanej muzyki tego wybitnego trębacza, nie może nie ujść naszej wnikliwej uwadze. Co nie zmienia faktu, iż recenzja płyty Duets 1992 nie została napisana na kolanach.

Dixon i Taylor grali już razem w latach 60. (Conquistador!), a nowe tysiąclecie zainaugurowali doskonałą płytą w trio z Tony Oxleyem, koncertem zarejestrowanym na kanadyjskim Festiwalu w Victoriaville. Dziś wiemy, iż ich wspólne nagrania powstały, już tylko w duecie, także we wspomnianym wyżej lipcu 1992 roku. Zaglądamy do środka!




Side a. Dźwięk trąbki płynie do nas z wyjątkowo dalekiej otchłani, na pogłosie maksymalnej mocy, zdaje się mieć do pokonania miliony kilometrów, piano zaś dudni z klawisza definitywnie tu i teraz. Początek nagrania zdecydowanie slowly & gently, bez iskrzenia, pośpiechu i jakiejkolwiek presji. Każdy dźwięk dobywany jest z rozwagą, nie brakuje w nim zadumy i wieloletnich przemyśleń artystycznych. Dixon płynie wolny jak ptak, dołem zaś sunie minimalistyczny Taylor, śląc zadziorne frazy i szukając zaczepki. Wzajemne interakcje czynione, póki co na meta poziomie, nie wydają się być warunkiem koniecznym dla atrakcyjności widowiska. Warunki gry zdaje się dyktować Dixon, nie pozwala pianiście rozwinąć free jazzowych skrzydeł. Taylor zdecydowanie ma ochotę wypuścić się na szersze wody, ale coś ciągle go powstrzymuje. Dialog pomiędzy muzykami zostaje nawiązany tak naprawdę dopiero po 8 minucie. Po kolejnych dwóch Taylor nabiera dynamiki, ale Dixon wciąż kruszy skałę i nigdzie się nie wybiera. Końcówka 12 minuty wyznacza początek pierwszej tego dnia fazy preparacji – Taylor wsadza palce głęboko w pudło fortepianu, Dixon szuka skrawka nieba. Piano brzmi jak klawesyn, trąbka pulsuje dubowy echem. Gdy zabrzmi niczym budzący się ze snu zimowego niedźwiedź, pierwsza strona winyla łagodnie zakończy swój żywot.

Side b. Tłumiona trąbka śpiewa wyjątkowo cicho, piano tańczy klasycyzująco.  Z upływem sekund, a potem minut, nabierają mocy – Dixon jeszcze więcej echa, Taylor pianistycznej stanowczości, ale całość pracy muzyków zdaje się mniej ekscytować recenzenta niż poprzednia strona. Opowieść toczy się wartko, ale pozbawiona jest zaskoczeń, czy istotnych punktów zwrotnych. Po 12 minucie Taylor wpada nawet we free jazzowy żywioł, zatem czas zrobić sobie dawno odkładaną kawę. Na wybrzmieniu szczęśliwie uspokaja się.

Side c. Pierwszy dźwięk trąbki rodzi się w niemal zupełnej ciszy. Pianista ciekawie preparuje, ale używa także klawiatury. Śle urywane frazy i łypie okiem na partnera. Ten, trochę w ramach zaskoczenia, odpowiada dość agresywnymi, jak na niego, frazami, czym intuicyjnie zagęszcza ścieg pianisty. Po czasie muzycy wracają do narracji, jaka była naszym udziałem na poprzedniej stronie. Szczęśliwie tym razem muzycy stawiają – raz za razem – intrygujące punkty zwrotne. Duża zmienność akcji sprawia, iż muzycy mają też moment dla spokojnych, bardziej melancholijnych fraz. W 14 minucie Dixon niemal krzyczy wentylami, ale piano tonizuje jego napięcie nerwowe. Po pewnym czasie trębacz wypuszcza duże masy suchego powietrza, które zdają się rezonować ze strunami fortepianu. Piękny moment! Pod sztandarami zdrowej psychodelii Dixon wieńczy trzecią stronę winyla.

Side d. Echo, szum, głaskanie strun, półmrok preparacji. Tuż potem bardzo zwinny krok w dynamiczną i intensywną narrację. Dixon krwawi niczym postrzelony niedźwiedź, Taylor - zawadiacki, taneczny, zwinny jak kot. Po chwili czas na zadumę i garść very deep piano sounds, po kolejnej - moment na czułą wymianę pozdrowień. Czwarta strona, jak każda w zestawie, ma swoje momenty zdarzeń prawdziwie przewidywalnych, ale z drugiej strony trudno byłoby sobie wyobrazić cięcie tego nagrania na mniejsze odcinki. Jest tu pewna stanowczość i konsekwencja artystów w budowaniu opowieści w dłuższej perspektywie czasowej. W drugiej części tej strony odnajdujemy Dixona śpiewającego na pogłosie, Taylora, który snuje pulsujące pasaże outside & inside. Na sam zaś koniec nagrania, jakże udany pomysł na powrót do stylowych preparacji – dużo powietrza, niepewność chwili, artystyczny nieład. Taylor zdaje się odnajdywać wewnętrzny rytm, a Dixon udowadnia to, czego wcale nie musi udowadniać – estetyka kreatywnego minimalizmu, to jego świat, jest w nim niedościgniony.



czwartek, 22 sierpnia 2019

Rempis, Wooley, Niggenkemper & Corsano! From Wolves to Whales! Strandwal!



Improwizująca fauna na start! Od wilków do wielorybów! Tych pierwszych jest czterech, tych drugich być może nieskończona ilość!

Z perspektywy Trybuny Muzyki Spontanicznej, po drugiej stronie Atlantyku nie dzieje się zbyt wiele, jeśli chodzi o kreatywną muzykę improwizowaną. Być może konstatacja ta obraża skończoną liczbę muzyków amerykańskich (bo o nich tu przecież mówimy), ale z własnymi gustami raczej się nie dyskutuje. W ostatnich latach łamy te zadrżały pod jarzmem wyśmienitej muzyki z tamtej strony świata ledwie kilkukrotnie i to na ogół za sprawą trębacza Nate’a Wooleya. Dwa kwintety Larry Ochsa z jego ważkim udziałem zryły nam berety dość głęboko (The Fictive Five). Podobnie rzecz się miała z kwartetem, który na swej pierwszej płycie (studyjna rejestracja z roku 2014) przyjął nazwę … From Wolves to Whales!

Dziś owa wilcza czwórka powraca - Dave Rempis na saksofonie altowym, Nate Wooley na trąbce, Pascal Niggenkemper na kontrabasie i Chris Corsano na perkusji. Tym razem koncert, jaki miał miejsce w klubie De Pletterij, w holenderskim Haarlemie, dokładnie w urodziny Pana Redaktora, lat temu dwa! Dwa sety, każdy podzielony na część główną i dodatkową, ale stanowiący nieprzerwany ciąg dźwięków - łącznie 80 minut i 45 sekund muzyki, którą dostarcza label Rempisa Aerophonic Records (2CD, 2019). Swobodna improwizacja, osadzona w idiomie wolnego jazzu, zapewne z powodów merkantylnych określona jako all composition by the musicians. Z niecierpliwością zaglądamy do środka, bo już dziś wiemy, że krążek ten niechybnie wyląduje na corocznym podsumowaniu najlepszych płyt kolejnych dwunastu miesięcy naszego muzycznego życia!




Hook and Cod.  Wejście w koncert bez zbędnych ceregieli, czynione jest kolektywnie i skrupulatnie. Relaksacyjne dialogi dęciaków, nam nigdzie się nie śpieszy, dokładna, precyzyjna sekcja rytmu, w punkt, już na starcie dość dynamiczna. Oto wolny jazz bez specjalnych predefinicji, puszczony na żywioł wyważonej i rozsądnej improwizacji, komponowanej w czasie rzeczywistym. Pełna demokracja w grupie, każdy ma tu swoje pole do działania, swobodę ruchów i wyborów dramaturgicznych. Przed szereg jako pierwszy wychodzi Rempis dosadnym expo, które po chwili zostaje świetnie skomentowane przez Wooleya. I to trębacz przejmuje dowodzenie. Tuż pod nim sekcja rytmu pracuje niemal perfekcyjnie – classic free jazz combo in master class! Niggenkemper sięga po smyczek już w 5 minucie. Oba dęciaki wchodzą z nim w błyskotliwe zwarcia. Brawo! W 9 minucie prym wiedzie Rempis - saksofonista zdaje się pokazywać swoje najlepsze wydanie - i znów może liczyć na bystry komentarz trębacza. Opowieść toczy się wartko, ma perfekcyjną dramaturgię, bez zawodów, niepotrzebnych galopów, wszystko wydaje się być tu trzymane w ryzach swobodnej konstrukcji narracyjnej. 13 minuta przynosi garść szaleństw trębacza, który ślizga się po powierzchni wyjątkowo dynamicznej sekcji rytmu. W 17 minucie nieustannie pracujący smyczek na kontrabasie zarządza pierwsze spowolnienie, surową nostalgię chwili. Po kilkudziesięciu sekundach prawdziwy stop! Piłowanie strun, mikro dźwięki, które rozsypują się po podłodze niczym kawałki rozbitego lustra. Kilka łyków preparacji ze strony każdego z muzyków. Po chwili, kolektywne budowanie nowej narracji, z bardzo aktywnym drummingiem. W 25 minucie wysokie expo Rempisa, prawdziwy popis, który eskaluje wchodząca na drugiego trąbka. Tymczasem bez jakiegokolwiek wybrzmiewania, startuje drugi track koncertu … IJ. Garść stosunkowo spokojnych pląsów w grupie, rodzaj zalotnych, ptasich śpiewów o dżdżystym poranku. Złamany barok na strunach kontrabasu, bukiet wzajemnych imitacji, wszystko po to, by po chwili spiralnie nakręcać nową opowieść, której nie zabraknie dynamiki. Równie szybko zawiśnie ona jednak na repetującym smyczku. Po chwili oba dęciaki, niczym kołujące myśliwce, długimi frazami zaczynają proces poszukiwania ostatniego dźwięku pierwszego seta. Od hałasu po dno ciszy i z powrotem! Chwila z samotnym smyczkiem, chwila z samotną perkusją. Finalizacja bez udziału dętych.

Spaarne. Otwarcie drugiego seta odbywa się w dużym skupieniu. Preparacje saksofonu, drżenie talerzy, cisza wyczekiwania na nadejście czegoś ważnego. Kontrabas włącza się do zabawy pięknym drummingiem po suchych strunach. Trąbka także drży, a nawet delikatnie podśpiewuje. Tuż potem świetna ekspozycja Corsano, aż wióry lecą! Po 7 minucie ster przejmuje Rempis i proponuje całkiem swingującą narrację. Nie napotyka na opór partnerów. Of course, free swing! Trębacz wyje jak koń, śmieje się i parska. Jego expo także pachnie zdrowym jazzem na dwa kilometry! A wszystko, to jednak dzieło kontrabasisty, którego śpiewne pizzicato aż skacze z radości! W 14 minucie dęciaki milkną na moment – solo ze smyczkiem! Zaraz potem Rempis zabiera cały kwartet na swobodny spacer, bez galopu, który delikatnie wygasza płomień narracji. Idzie w duet z Corsano! Drugi set zdaje się być bardziej poszarpany, pełen incydentów w podgrupach, choć energii nie brakuje tu komukolwiek. Trębacz, jakby słysząc słowa recenzenta, włącza szósty bieg i intensywnie dorzuca do ognia. Tłumienie narracji staje się udziałem smyczka, ale dzieje się dopiero w 20 minucie. Mikro solo, potem perkusja i trąbka zanurzone w preparacjach. Ta ostatnia ma swoje solo w 23 minucie, ale popis! Komentarz Rempisa odrobinę taneczny! Talerze w tle, smyczek, powrót oświeconego kolektywizmu jest już udziałem muzyków. Free jazz quartet rusza na łowy! Rempis na czele orszaku! Na finał muzycy zmysłowo gaszą płomień I płynnie wchodzą w drugą część drugiego seta… For Kenau. Oto i nasze ulubione call & response! Saksofon, trąbka i smyczek. Pizzicato i perkusja, i znów powrót do pytań i odpowiedzi. Zwinne, cudne gierki na małej przestrzeni. Płyną razem w kierunku ciszy. Piękny moment. Solo na smyku dla podkreślenia doniosłości chwili. Melodia, szczoteczki, trąbka solo – kind of chamber flow. Zakończenie koncertu wyjątkowo łagodne, delikatne, chilloutowe. Rempis śpiewa na ostatniej prostej, reszta bawi się w cool jazz!


Płyta ma swoją premierę 27 sierpnia br.


środa, 21 sierpnia 2019

R.A.N.! Five Spontaneous Ones!



Iberyjska muzyka improwizowana zdaje się pozostawać w permanentnym rozkwicie, a już na pewno dzieje się tak na … ziemi polskiej! Parę chwil temu na zaprzyjaźnionych łamach Jazzarium.pl świętowaliśmy dziesiątą i jedenastą polską płytę Vasco Trilli, a już donieść możemy, że właśnie ukazała się piąta polska płyta Alberta Cirery.

Kataloński saksofonista pojawia się tym razem w bardzo międzynarodowym towarzystwie – Rafała Mazura na akustycznej gitarze basowej i szwajcarskiego perkusisty Nicolas Fielda. Muzycy nazwali swoje trio R.A.N., co z jednej strony podkreśla fascynację kulturą dalekowschodnią polskiego basisty, z drugiej zaś jest – co oczywiste – akronimem pierwszych liter imion muzyków tworzących trio.

Płyta zwie się Five Spontaneous Ones, co niezwykle udanie opisuje zawartość nagrania koncertowego z krakowskiej Alchemii, z czerwca ubiegłego roku, dodatkowo prawidłowo informuje o ilości utworów na płycie. Wydawcą CD jest Not Two Records.




Spontaniczna pierwsza. Kolektywny start całej trójki, małe pętle basu, powiewy suchego powietrza z tuby saksofonu tenorowego, aktywny drumming. Narracja jest spokojna, czyniona w tempie marszowym, ale od początku gęsta i wyrazista. Mistrzowska klasa! Cirera szczerzy zęby, tnie powietrze nierównym oddechem, syczy ze złości lub zalotnie podśpiewuje. Field dba o dynamikę i minimalizuje ryzyko pustych przebiegów do zera bezwzględnego. Mazur pilnuje dolnych stref strumienia dźwiękowego, szyje opowieść bardzo gęstym ściegiem. Już w 5 minucie trio osiąga stan free jazzowego galopu, realizowanego z saperską precyzją, rozsiewającego tylko dobre emocje. 

Spontaniczna druga. Basowa kipiel na wejściu, komentowana sykiem tuby, która zdaje się być zamknięta tajemniczym przedmiotem. Perkusista liczy krawędzie werbli i tomów, jak zwykle czyni wszystko w atrakcyjnym dramaturgicznie pośpiechu. Masywny, rockowy drive basu świetnie z tą ideą konweniuje. Tu eksplozja następuje już po upływie 120 sekund. Trio gna na złamanie karku bez zbędnych subtelności, aż tuba jęczy z bólu, co ma miejsce w okolicach 5 minuty. Muzycy kolejny raz stylowo gaszą płomień narracji, świetnie się wzajemnie słuchają, każdy z nich wyczulony jest na następny ruch partnera.

Spontaniczna trzecia. Na gryfie gitary basowej pojawia się smyczek! Saksofon płynie wydłużonymi w czasie frazami. Talerze drżą, werble i tomy tańczą w miejscu. To cisza po burzy, to zdaje się także cisza … przed burzą. Tuba imituje smyczek, smyczek łypie okiem na tubę – jakże piękne okoliczności czwartej minuty utworu. Jak tryby zwinnej maszyny, muzycy nakręcają się wzajemnie, by już w 6 minucie ogłosić kolejny stan wzmożonej dynamiki.  W czeluść ognia wyjątkowo zmysłowo skacze saksofon. Sekcja rytmu zrywa pierwszą warstwę podłogi.  Masywne tłumienie pieśni odbywa się zaś na barkach basu i tenoru, który tańczy wyjątkowo wysoko. I jeszcze bystre solo perkusji – dancing in the sunset!

Spontaniczna czwarta, niczym pierwsza, startuje bardzo kolektywnie, wyposażona wszakże w wysoko strojony saksofon sopranowy, który zdaje się sięgać czubka nieba. Dynamiczna narracja, ale z dużą porcją powietrza pomiędzy dźwiękami. Bas błyskotliwie skacze, saksofon porykuje melodycznie, perkusja, niczym walec, pcha całość ku szczęśliwemu zatraceniu. W tym galopującym już tyglu nieoczywistości saksofon niespodziewanie poszukuje akcentów sonorystycznych. Brawo! Drive Rafała dostaje dodatkowych mocy, czyniąc całość krwistym power trio! W ramach wisienki na torcie, coltrane’owski sznyt sopranu, dancing in the sunrise! Jakże cudnie zastopowany!

Spontaniczna piąta. Preparacje w podgrupie sax & bass, nie bez akcentów drums. Skaczący od lewej do prawej strumień dźwięków, outside & inside, ale już gęsty, ociekający suchym potem. Like free chamber to free jazz is only one step! Bas czuje już napisy końcowe, wpada w szał, saksofon go imituje. Mocny, jakże wymowny finał intensywnej, free jazzowej podróży po zakamarkach swobodnej improwizacji. Cirera, jako ostatni gasi światło, mając usta wypełnione melodią.



poniedziałek, 19 sierpnia 2019

Julien Desprez & Theo Ceccaldi at Jazz Em Agosto! The French Apocalipse Now!


Zgodnie z zapowiedzią z ubiegłego tygodnia, Trybuna śle skromną relację z pobytu redakcji na jednym dniu największego portugalskiego festiwali jazzowego, Jazz Em Agosto, który każdego lata odbywa się w pięknej Lizbonie.

Festiwal, jak co roku zdominowany był przez muzyków amerykańskich, którzy zgodnie z mottem imprezy, dzielnie stawiali opór (Resistance), my zaś bystro poszukiwaliśmy wykonawców z tej strony oceanu, którzy także na każdą edycję festiwalu bywają tu zapraszani.

Dzień portugalski udał się doskonale, niestety z przyczyn niezależnych od redakcji, odbył się bez naszego udziału. Najpierw solowy występ gitarzysty Abdula Moimeme (dwie gitary na stole i moc elektroniki), potem zaś kwartet z udziałem Ricardo Toscano (saksofon), Rodrigo Pinheiro (fortepian), Miguela Miry (wiolonczela) i Gabriela Ferrandiniego (perkusja). Jak wieść gminna niesie, a sami muzycy potwierdzają, koncert udał się niezmiernie, zatem ze zniecierpliwieniem czekamy na nagrania nowej formacji. W tym gronie nowym dla nas muzykiem zdaje się być saksofonista, który postrzegany dotąd raczej jako muzyk mainstreamowy, tu wypuszczony na pole bardzo swobodnej improwizacji, wypadł ponoć doskonale (na poparcie mych słów warto sięgnąć po relację zamieszczoną na Free Jazz Blog).




Na dzień francuski redakcja dotarła już w komplecie! Najpierw, w Sali Auditorio 2 (pod dachem), jeden z naszych trójkolorowych faworytów – gitarzysta Julien Desprez, zaprezentował nowe trio o nazwie Abacaxi. W jego składzie także Max Andrzejewski na perkusji (muzyk z Berlina) i Jean François Riffaud na gitarze basowej.  Muzycy zagrali trzy długie improwizacje z tytułami (łącznie niemal 50 minut), które nazwać można - całkowicie legalnie - ekstremalnie powykręcaną dramaturgicznie, w pełni improwizowaną wariacją na temat … ciężkiego rocka. Artyści wykorzystywali nie tylko instrumenty, ale także improwizowali ze światłem stroboskopowym, które gasło i rozbłyskiwało zgodnie z meandrami gęstej narracji, rockowymi riffami, tudzież brutalnymi zmianami tempa i sposobu artykulacji dźwięków. Niebywały (jakże doskonały) występ tria, to oczywiście skutek świetnych działań artystycznych wszystkich muzyków, ale nie sposób nie wskazać mistrza ceremonii w osobie Despreza. Grał całym ciałem, jego gitara wydawała dźwięki, jęczała, charczała, wyła i drżała ze strachu. Była chwilami dość nieludzko traktowana przez muzyka, uderzana, wyginana i przystawiana do podłogi. Muzyk miał też pod stopami (tylko dwiema, dodajmy, co nie jest takie oczywiste w kontekście dynamiki i intensywności koncertu) zestaw gitarowych przetworników, po których chwilami niezwykle ekspresyjnie skakał. Pełną moc triu dawał niemiecki drummer, niezwykle energetyczny muzyk, precyzyjny i grający w punkt niczym saper, tudzież mistrz połamanych hc-punkowych zwarć. Najspokojniejszy w tym gronie basista też dokładał do ognia, zrywał podłogę, ale nie stronił od klimatycznych pasaży wyważonego … noise. Pierwsze dwa utwory łamały wszelkie konwencje stylistyczne (drugi zwał się Mainstrean Disaster!), były gęste i naładowane treścią. Trzeci, najdłuższy, rozpoczął się w podobnej estetyce, ale po kwadransie uciekł w dark-ambientową powłokę i przez wiele minut cudownie wybrzmiewał. Dodajmy, iż w jego trakcie muzycy improwizowali także z użyciem zasilania, grając zmysłowe riffy raz to z prądem, a raz bez niego, surową akustyką niemal pustych przebiegów. Kapitalny koncert!




Po dwóch godzinach oczekiwania w pobliskich barach, przyszedł czas na koncert wieczoru, który na ogół odbywa się na scenie amfiteatralnej. Nie inaczej było też 8 sierpnia. Na scenie szóstka muzyków pod wszystko mówiącą nazwą Freaks! Szefem tego przedsięwzięcia, kolejny doskonały francuski muzyk, skrzypek Theo Ceccaldi. Kolejny tego dnia band, który w muzycznym DNA ma wpisaną estetykę rockową, punkową, tudzież psychodeliczną. Mocna jak dąb sekcja rytmiczna (ultra dynamiczny perkusista Etienne Ziemniak i najstarszy w tym gronie, gitarzysta basowy Stephane Decolly), świetny gitarzysta (Giani Caserotto), choć nieco schowany w tle, no i front – dwa saksofony (tenor – Quentin Biardeau oraz alt naprzemiennie z barytonem – Mathieu Metzger) i na samym środku, kipiący emocjami skrzypek. Muzycy grali długie kompozycje, które tuż po podaniu często niezwykle zgrabnego i zabawnego tematu, przeradzały się w długie sety improwizacji w podgrupach, dobrze zaplanowane dramaturgicznie i wyśmienicie rozegrane. Pomiędzy nimi punkowe i free jazzowe interludia. Nikt, po obu stronach sceny, nie nudził się na tym koncercie choćby przez ułamek sekundy. Sześciu wyśmienitych improwizatorów i niemal kongenialny skrzypek, który był w stanie zagrać dosłownie wszystko. Od ckliwych melodii, do których pośpiewywał sprośne (tak myślę) teksty, po pełne furii, fussion jazzowe eksplozje. Na finał dwa bisy i standing ovation! Bez cienia wątpliwości!

niedziela, 18 sierpnia 2019

Vasco Trilla! We're starting the second decade! An Interview!


Wywiad przeprowadzony na potrzeby jazzarium.pl i tamże pierwotnie opublikowany


Vasco Trilla, znakomity kataloński perkusista, improwizator, człowiek, który wyniósł perkusjonalia na szczyt rankingu najbardziej kreatywnych instrumentów swobodnej improwizacji, wydał właśnie w Polsce swoją ... dziesiątą i jedenastą płytę! To świetna okoliczność, by sam muzyk wszystkie je przypominał, opowiedział o swoich silnych związkach z Polską, naszymi muzykami i wydawcami.

Ale nie o ilość tu wszakże idzie, a o jakość. Każda z tych płyt tak bardzo różni się od siebie, iż śmiało (korzystając z udostępnionych linków do bandcampa), każdy ułożyć sobie może własną, niezwykle oryginalną playlistę nagrań Vasco Trilli na drugą część lata, a może także całą jesień.

Z muzykiem rozmawiałem drogą elektroniczną w czerwcu i lipcu br.




Witaj Vasco. Nie wiem, czy wiesz, ale właśnie ukazała się Twoja dziesiąta płyta wydana w Polsce! Chciałbym porozmawiać z Tobą o nich wszystkich. Ale zacznijmy może od tego, jak Polska - oddalona od Barcelony i Lizbony o tysiące kilometrów - pojawiła się w Twoim życiu, zarówno muzycznym, jak i ... co dla niektórych nie jest tajemnicą, także w życiu prywatnym. Opowiedz nam o tym.

Dzień dobry!! Kurcze, nawet tego nie wiedziałem!!! Dziesięć płyt, to całkiem sporo, czuję się bardzo wdzięczny polskim wydawnictwom za wiarę w moją muzykę i silne jej wspieranie.

Moje związki z Polską są w sumie całkiem głębokie, ponieważ grałem tam wiele razy i mam tam wielu przyjaciół, zarówno muzyków, jak i spoza tego grona. Jako muzyk współpracowałem i nagrywałem, jeśli mogę wymienić – z Mikołajem Trzaską, Rafałem Mazurem, Michałem Dymnym, Arturem Majewskim, Jackiem Mazurkiewiczem, Piotrem Mełechem, Pauliną Owczarek, Tomkiem Gadeckim, Witoldem Oleszakiem i wieloma innymi.

Myślę, że Polska ma niesamowitą i bardzo silną tożsamość kulturową. Kiedy studiowałem historię sztuki na uniwersytecie, bardzo mnie zainteresowało polskie i rosyjskie kino, także muzyka. Filmy Wojciecha Jerzego Haasa, Andrzeja Wajdy, Andrzeja Munka, Jerzego Kawalerowicza, Krzysztofa Kieślowskiego i wielu innych miały bardzo silny wpływ na moją estetykę, także muzyka kompozytorów, takich jak wczesny Penderecki i Lutosławski. W literaturze - Gombrowicz, Witkacy (szczególnie „Nienasycenie”), Bruno Schulz należą do moich ulubionych pisarzy wszechczasów.
Śledzę też na bieżąco ekstremalną scenę metalową w Polsce, absolutnie genialną, z zespołami takimi, jak Decapitated, Mgła, Kriegsmachine i wiele innych.

Miałem szczęście występować w całym kraju, odwiedzając zarówno dobrze, jak i mniej znane miasta. Jeśli więc dobrze pamiętam, grałem w Warszawie, Wrocławiu, Krakowie, Lublinie, Katowicach, Kazimierzu Dolnym, Kaliszu, Poznaniu, Gdańsku, Sopocie, Gorzowie Wielkopolskim, Bydgoszczy, Łodzi i Zielonej Górze.

Jestem za to bardzo wdzięczny i mam nadzieję, że znów przyjadę tu jesienią, mam pewne plany, których nie mogę na razie zdradzić ... ale chyba odwiedzę Was jeszcze w tym, 2019 roku !!!!!!
Niebawem pojawią się dwa nowe nagrania, które są wydawane właśnie teraz lub jeszcze tego lata w Polsce. Nobject „X-Rayed” (Martin Kuchen, Rafal Mazur), podwójny album ukazuje się właśnie w trakcie tworzenia tego wywiadu (Fundacja Słuchaj!). A także kolejny - „Dog / Hum / Brain” (Jacek Mazurkiewicz, Piotr Mełech) - potrójny album, który ukaże się w Multikulti w najbliższej przyszłości.

Również moja ukochana Spontaneous Music Tribune Series wyda dwa ekscytujące nowe tria - Hung Mung i TNT - pod koniec 2019 roku.

Ową dziesiątą płytą jest "Sumpflegende", nagranie poczynione przez trio Phicus z gościnnym udziałem szwedzkiego saksofonisty Martina Küchena. To trio to chyba ważny element twoich muzycznych aktywności, mam rację? Przybliż nam tę grupę i ideę jej powstania.

Tak, Phicus jest obecnie jednym z moich głównych projektów. To projekt, w którym naprawdę chcieliśmy pracować jako grupa, w sposób bliższy zespołowi rockowemu niż triu free jazzowemu, z próbami nagraniowymi, które odbywają się co tydzień i dużą ilością pracy poświęconej poszukiwaniu własnego głosu jako trio. Główna idea tego trio pochodzi od Ferrana Fagesa. Prawdopodobnie była to reakcja na to, co działo się na scenie Barcelony w tamtym momencie, gdy nie można było znaleźć żadnych stabilnych grup, innych niż Duot. Czuliśmy więc potrzebę rozwoju naszej wspólnej sprawy w dłuższej perspektywie, mając w sobie dużo determinacji.


„Sumpflegende” to trzeci album Phicusa, pierwszy to „Plom”, wydany przez Multikulti -Spontaneous Music Tribune, a drugi to współpraca z rosyjską saksofonistą (z elektroniką) Ilią Belorukovem, płyta wydana w Rosji przez Intonema.

Na potrzeby tego albumu chcieliśmy współpracować ze szwedzkim saksofonistą Martinem Kuchenem, z którym Ferran i ja współpracowaliśmy już w przeszłości. Postanowiliśmy zaprosić go na kilka koncertów do Hiszpanii, a nagrywaliśmy w tym samym studio, w którym powstał „Plom”. To współpraca, która ma plany na najbliższą przyszłość, więc miejmy nadzieję, że w przyszłym roku będziemy mogli koncertować i nagrywać!


Niedawno mieliśmy zarezerwowane na dwa dni studio, aby nagrać nasz drugi album jako trio i mogę powiedzieć, że jesteśmy bardzo podekscytowani materiałem, który mamy, więc bądźcie gotowi na następny rozdział!!!

Wróćmy zatem do początku twoich muzycznych przygód związanych z Polską. To była płyta "Tidal Heating" z Michałem Dymnym i Rafałem Mazurem, a jeszcze wcześniej duet z Michałem, ale wydany w renomowanej brytyjskiej FMR Records ("Cave Canem"). Dymny to twój ważny partner. Opowiedz o tamtych nagrań, ale także o tych nowych, których dokonaliście na początki kwietnia tego roku.

Z Dymnym znamy się już od jakiegoś czasu, graliśmy wiele razy, z różnymi muzykami, zarówno w Polsce, jak i w Barcelonie. Jest wspaniałym muzykiem i od początku nawiązaliśmy bardzo ścisłe relacje. Nagraliśmy płytę „Cave Canem” dla FMR, także trio, o którym wspomniałeś, z Rafałem Mazurem dla Not Two i trio z Tomem Chantem dla Discordian Records. Podczas mojej ostatniej wizyty w Krakowie graliśmy w trio razem z Luisem Vicente, z którym koncertowałem także jako duet, a przedtem nagrywaliśmy duet z Michałem, który uważam za bardzo interesujący. Wspólnie dążymy do doskonałości w muzyce, więc mam nadzieję, że wkrótce zostanie on wydany.


Potem na Twojej drodze artystycznej pojawił się Mikołaj Trzaska. Przyjechał do Barcelony w kwietniu 2016 roku. To chyba było Wasze pierwsze spotkanie?

Nie, z Mikołajem spotkaliśmy się rok wcześniej na festiwalu Musica Privata w Łodzi. Grałem w duecie z Yedo Gibsonem, a Mikołaj robił tam warsztaty, no i w końcu zagraliśmy tam razem jako zespół. Wtedy wpadłem na pomysł, żeby coś z nim zrobić i przy pomocy Macieja Lewensteina zorganizowaliśmy występy, zarówno na festiwalu jazzowym w Vic, jak i klubie Jamboree w Barcelonie, gdzie nagraliśmy album, który później został wydany przez Macieja Karłowskiego w jego Fundacji Słuchaj! („Catapulta de pols d'estrelles”). Potem zagraliśmy też kilka koncertów w Polsce i mam nadzieję, że w najbliższej przyszłości zagramy ich trochę więcej!


Nim przejdziemy do omówienia tego, co wydarzyło się edytorsko w Twoim polskim życiu muzycznym na przestrzeni ostatnich dwu i pół roku, winniśmy wyjaśnić jeszcze nazwę Tatvamasi.

Skontaktowałem się z Tatvamasi przez mojego przyjaciela Steve'a Feigenbauma z Cuneiform Records, który wydał jeden z ich albumów (pierwszy – przyp. autora). Napisałem do Grzegorza Lesiaka i od tej pory rozpoczęliśmy bardzo fajną współpracę. Zorganizował koncert dla mnie i Yedo Gibsona, kiedy koncertowaliśmy w Polsce. Skończyło się graniem wspólnego setu z zespołem, który później stał się oficjalnym albumem Tatvamasi. Myślę, że są bardzo interesującym zespołem z wyjątkowymi pomysłami, a przede wszystkim - świetnymi ludźmi. Moja ostatnia u nich wizyta z Luisem Vicente była niesamowicie miła, przesiadywaliśmy wspólnie i próbowaliśmy wszystkich domowych przysmaków i bimbrów! Nie mogę się doczekać, kiedy znów będę w Lublinie!!!


Dokładnie 18 marca 2016 roku zarejestrowałeś z przyjaciółmi z Barcelony niesamowitą sesję nagraniową. Powstał kwartet, który za nazwę przyjął jedną z rosyjskich rzek. Dokładnie rok później, w barcelońskim Klubie Magia Roja odbyła się premiera płyty.

Völga, to projekt stworzony przez Fernando Carrasco, który miał klarowny pomysł na to, by grać improwizowaną muzykę dronową. Zagraliśmy koncert w Magia Roja i od tego momentu postanowiliśmy traktować zespół jako projekt i nagrać nasz pierwszy album. To był dla nas wyjątkowy album, który także rozpoczął serię Spontaneous Music Tribune, więc jesteśmy z niego naprawdę dumni. Oficjalna prezentacja płyty odbyła się oczywiście w Magia Roja, rok po nagraniu. Völga jest teraz zawieszonym przedsięwzięciem, ale Alex (Reviriego – przyp. autora) i Fernando robią fajny projekt o nazwie L’ocell.


Być może wiemy to tylko my dwaj, ale pierwszą płytą w serii Trybuny Muzyki Spontanicznej miał być Twój duet z Yedo Gibsonem, który ostatecznie ukazał się kilka miesięcy później jako "Antenna". Gibson, temat rzeka, niebywały muzyk i wspaniały człowiek. Opowiedz o nim, o Waszej przyjaźni i muzyce.

Tak, to prawda, „Antenna” miała być pierwsza, ale trochę się spóźniliśmy z miksowaniem i masteringiem, a ostatecznie wydaliśmy ją kilka miesięcy później, jak powiedziałeś.
„Antenna” to drugi album tego duetu, pierwszy wydany został w Belgii, w wytwórni El Negocito. Został nagrany w studiu Scratch Built w tych samych dniach, w których nagraliśmy album „Chain” (NoBusiness Records) - trio z Hernani Faustino.


Z Yedo spotkaliśmy się 5 lat temu w Barcelonie i od tego czasu staliśmy się naprawdę dobrymi przyjaciółmi i wspólnie wykonaliśmy wiele projektów muzycznych. Kiedy mieszkał w Holandii, byliśmy częścią zespołu Boi Akih, z którym koncertowaliśmy w Brazylii, Chinach i Europie.
Niebawem będziemy mieli więcej albumów - Fish Wool, trio z Susaną Santos Silva, które zostało nagrane w Coimbrze i wkrótce zostanie wydane przez JACC. Także drugi album Chain jest w trakcie miksowania.




Myślę, że odkąd się poznaliśmy, prawdopodobnie zagraliśmy razem z Yedo ponad 100 koncertów. Ostatni z Fish Wool w Cerkno Jazz Festival w Słowenii, w maju tego roku. Przyszłość przyniesie nam jeszcze więcej wspólnych przedsięwzięć!!!

Po tych wszystkich latach jesteśmy jak bracia i czujemy to szczególnie, gdy gramy w duecie, gdzie pod względem muzycznym zbudowaliśmy bardzo silne relacje! Możecie więc spodziewać się jeszcze więcej muzyki Yedo Gibson & Vasco Trilla w następnym sezonie!!! Z niecierpliwością czekamy na to!!!!!!

Razem nagraliśmy także album L3 z Luisem Vicente ....


… Tak, oczywiście, nie zapominamy o trio L3. To być może jedna z bardziej bezkompromisowych płyt w twojej dyskografii, a już na pewno w Spontanicznej serii.

L3, to pomysł Yedo Gibsona, by grać muzykę teksturalną i awangardową, z naciskiem na poziom głośności. Poszliśmy zatem do pięknego Namouche Studios w Lizbonie i nagraliśmy sesję, która ukazała się na albumie serii Spontaneous Music Tribune. Myślę, że to naprawdę wyjątkowy album, jeśli chodzi o instrumentację i muzykę, którą nagrywaliśmy ... bardzo bezkompromisowy, jak mówisz, mam nadzieję, że uda nam się zrobić drugą część w kolejnych miesiącach.




Przy okazji L3 wspomnieliśmy Luisa Vicente. Wasza tegoroczna duetowa płyta ma doskonałe recenzje, choćby na Free Jazz Blog. To przy okazji chyba pierwsza płyta muzyka z Barcelony wydana przez ... portugalski Clean Feed. Zabawna sytuacja.

Po graniu z Luisem w różnych projektach, zdecydowaliśmy się zagrać kilka koncertów jako duet w Barcelonie i to całkiem nieźle zadziałało. Zrobiliśmy więc nagranie, tutaj w Barcelonie z wielkim Ralphem Lopinsky. Następnie wysłaliśmy je do Marcelo Dos Reisa, aby zrobił miks i mastering albumu. Wiosną zagraliśmy razem sporo koncertów w Hiszpanii, Portugalii, Francji i Polsce. Album został bardzo dobrze przyjęty przez krytyków, a koncerty okazały się całkiem udane. 12 września odbędzie się prezentacja albumu „A Brigher Side of Darkness” w Lizbonie, w klubie Sabotage.
Myślę, że masz rację, że ja jestem pierwszym Barcelończykiem, który nagrał płytę dla Clean Feed i naprawdę mam nadzieję, że nie będę tym ostatnim!

Wróćmy do płyt wydanych w Polsce. Nobject to nowe trio, ale starzy znajomi - Martin Kuchen i Rafał Mazur. Jak powstał ten skład? Czy planujecie go kontynuować? Pierwsza płyta „X-Rayed” wróży bardzo dobrze tej konfiguracji personalnej. Dwa koncerty na dwóch krążkach, choć jeden ... bez publiczności.

Uwielbiam to trio !! Graliśmy razem w różnych konstelacjach, jako Phicus koncertowaliśmy i nagrywaliśmy z Martinem, a mniej więcej w tym samym czasie Martin i Rafał wydali album „Baza” jako duet. Więc pomysł, by grać jako trio był dość naturalny. Już w momencie, gdy zagraliśmy po raz pierwszy, poczuliśmy, że chcemy mieć stały zespół. Zrobiliśmy dwie trasy po Polsce, gdzie rozwinęliśmy nasze brzmienie jako trio, a następnie, dzięki Pawłowi Sokołowskiemu z łódzkiego festiwalu Musica Privata, udało nam się nagrać dwie sesje, jedno nagranie na żywo i sesję studyjną, obie w tym samym miejscu zwanym Art Inkubator. Album został nagrany, zmiksowany i zmasterowany przez Rafała Drewnianego.


Naszym zamysłem jest oczywiście kontynuować to trio, już teraz próbujemy zarezerwować kilka koncertów na jesień i wiosnę 2020 roku!!

W tym roku narodziła się nowa, koncertowa seria Trybuny Muzyki Spontanicznej "Spontaneous Live Series". Na pierwszym wydawnictwie oczywiście Trilla! A na nim dwa różne sety Witka Oleszaka, pierwszy z Luisem Vicente, drugi z Tobą, oba z ubiegłorocznego, majowego Festiwali Muzyki Spontanicznej. Opowiedz o Twojej wspólnej muzyce z Witkiem.

Witek to fantastyczny muzyk! Bardzo osobisty, granie z nim jest dla mnie niezwykle łatwe. Za każdym razem, gdy z nim grałem, to był rodzaj magii, za każdym razem byłem wyrzucany poza schemat i odkryłem nowe rzeczy.


Mam nadzieję, że będę mógł więcej razy grać i nagrywać z mistrzem Witkiem! Jego koncert z Rogerem Turnerem na drugim Spontaneous Music Festival, w listopadzie ubiegłego roku, był naprawdę imponujący! Chcę więcej Witka w moim życiu!!!

W naszej rozmowie nie może nie paść nazwa Low Vertigo. Jak doszło do tego szalonego projektu, ekstremalnie mocnej muzyki, ale przez to jeszcze bardziej fascynującej? No i debiutancki koncert (przy okazji promujący płytę) oczywiście w Polsce, w Dragonie.

Low Vertigo pojawił się, ponieważ wszyscy trzej jesteśmy bardzo zainteresowani muzyką metalową i dzielimy wspólną pasję do muzyki powolnej, zniekształconej („slow distorted music”). Więc chcieliśmy zagrać improwizowany album doom-metal-jazzowy.


Gonçalo Almeida ma wspaniałe, zniekształcone brzmienie na basie elektrycznym, w zasadzie to on jest rdzeniem tego trio, jego potężny dźwięk i pomysły.

Z Diego rozmawialiśmy już jakiś czas o stworzeniu albumu doom-jazzowego, próbowaliśmy z El Pricto i Iloną Schneider, ale nie udało nam się niczego nagrać i stworzyć zespołu na stałe. Rozmawiając z Goncalo zdaliśmy sobie sprawę, że wiele rzeczy działa na nas w podobny sposób, dlatego postanowiliśmy zrobić kilka koncertów w Barcelonie. Zrobiliśmy koncert w duecie na bazie tego samego pomysłu, co Low Vertigo - GOVA.

Zorganizowaliśmy sesję nagraniową na następny dzień po koncercie duetu i tak narodziło się Low Vertigo. Mam nadzieję, że uda nam się przekształcić ten projekt w stały zespół i nagrać nowy album !!




Vasco, ostatnie pytanie, a właściwie dwie nazwy do wyjaśnienia - TNT i Hung Mung. Co to za stwory?

TNT jest akronimem od nazwisk - Tejero, Nastesjo i Trilla. Trio składa się z Ricardo Tejero, wspaniałego saksofonisty z Madrytu, który kiedyś mieszkał w Londynie, także Johannesa Nastesjo, szwedzkiego kontrabasisty, mieszkającego w Malmo.

Hung Mung to trio z pewną historią. El Pricto, Diego Caicedo i ja, znamy się od dawna i graliśmy razem setki razy, zarówno rzeczy improwizowane, jak i skomponowane materiały. I wreszcie nastąpił ten pierwszy raz, kiedy zdecydowaliśmy się nagrać coś w tym trio, więc nie trzeba dodawać, że jest to dla nas specjalny album!
Oba zespoły mają ze sobą coś wspólnego – ich debiutanckie albumy ukażą wkrótce w serii Spontaneous Music Tribune.

W uzupełnieniu tego niebywałego katalogu nagrań Vasco w Polsce, na koniec naszej rozmowy dodam, iż w ramach "Spontaneous Live Series" w październiku, na trzeciej edycji Festiwalu Muzyki Spontanicznej w Poznaniu, premierę będzie miała płyta, na której znajdziemy dwa wspólne sety Trilli z brytyjskim saksofonistą Colinem Websterem (ten drugi także z udziałem Michała Dymnego na gitarze), zarejestrowane w klubie Dragon w listopadzie ubiegłego roku. Także wtedy ukazać się winna duetowa płyta z polskim gitarzystą Pawłem Doskoczem.

Dziękuje za rozmowę Vasco!


środa, 14 sierpnia 2019

Küchen, Mazur & Trilla! Nobject X-Rayed!



Trybuna Muzyki Spontanicznej niniejszym ogłasza bezwarunkowy powrót z kolejnych iberyjskich wakacji. Nowe teksty już wkrótce (w tym także krótka impresja z jednego dnia lizbońskiego festiwalu Jazz Em Agosto), a dziś w ramach rozgrzewki, reprint recenzji, jaka powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została opublikowana bodaj w ubiegłym tygodniu.


Współpraca szwedzkiego saksofonisty Martina Küchena i katalońskiego perkusisty Vasco Trilli niewątpliwie zacieśnia się. Ledwie w kilka tygodni po doskonałej płycie Phicus+ Martin Küchen Sumpflegende, w nasze ręce trafia płyta tria Nobject, w którym obu wspomnianych muzyków wspiera Rafał Mazur, grający tradycyjnie na akustycznej gitarze basowej. Dla obrazu całości współpracy wyżej wymienionych artystów wspomnieć należy, iż ostatniej jesieni ukazała się płyta Baza, dokumentująca duetowe spotkanie … Küchena i Mazura.

Dziś wszakże interesuje nas podwójny dysk tria Nobject, zatytułowany bardzo energetycznie X-Rayed, a wydany przez Fundację Słuchaj!. Zawiera on nagrania z szóstej edycji łódzkiego festiwalu Musica Privata, która odbyła się jesienią ubiegłego roku. Dysk pierwszy (niespełna 40 minut) zawiera trzy swobodne improwizacje, zarejestrowane … bez udziału publiczności, dysk drugi zaś - 30 minutowy występ z udziałem tejże publiczności. Zaglądamy do środka, bo bezwzględnie warto!




When prophecy fails. Ciche pomruki z tuby saksofonu tenorowego, półmrok glazury werbla, mięsistość strun gitary basowej, choć pozbawionej świeżego prądu, to jednak niebywale energetycznej – sytuacja otwarcia wydaje się w pełni rozpoznana. Zmysłowe intro tkane z plam ciszy – kropelkowy dęciak, zwinna gitara i smukła perkusja z kołowrotkiem. Narracja szyta z mozołem, ale bez zgrzytania zębami, raczej w poczuciu dużej swobody niż nadmiernego spinania pośladków. W 5 minucie muzycy mają już moc po swojej stronie. Ciągną ku górze gęsty flow ciepłego powietrza, nie zapominając o niskich partiach dźwiękowych. Na sam finał otwarcia - galop w pełnej krasie.

Willfull blindness. Basowe intro tuż po parasolem talerzy, obok smutne sopranino, które rzuca bluzgi. Narracja kołysząco-tłocząca z zaszytą pod skórą repetycją. Po 150 sekundach Rafał włącza masywny drive, Vasco skacze za nim, niczym wypłoszony kocur, a Martin step by step rwie opowieść ku wzniesieniu. Po 4 minutach instynktowne spowolnienie, rezystancja, sonorystyka i preparacje. Armia małych robaczków na werblu dostaje prądu, saksofon i bas wchodzą w skromną imitację - jak cudnie im się to wszystko układa w wymiarze dramaturgicznym. Po 9 minucie turbodoładowanie, znów Mazur daje do wiwatu, kreując dla kolegów prawdziwie epickie zakończenie odcinka.

Malevolent ghosts. Tenor powraca i szumi, niczym upalony wentylator, struny prychają, Vasco rezonuje z zaświatów. Narrację buduje nadaktywny basista, który czyni same cuda na gryfie, saksofon gaworzy na boku, perkusja plecie sieć ambientu. Masywna, ale powolna opowieść, która gęstnieje z nadmiaru ciepła, by po chwili rozlać się szerokim strumieniem, wszak nikomu tu się nie śpieszy. 8 minuta - muzycy zdają się szukać zwary i są w tym bardzo skuteczni. Kolejnym krokiem krótka, ale zmysłowa, solowa ekspozycja perkusisty z metalowymi przedmiotami tańczącymi na werblu. Gdy Martin i Rafał wracają z szybkiego papierosa, trio nabiera mocy, a szykiem zdaje się dowodzić filigranowe sopranino. Pętle ekspresji, muzycy nakręcają się wzajemnie, jak sprężyny zegarka, a maszyna brnie po złote runo. W połowie 14 minuty nagły stopping! Czyszczenie dysz saksofonu, polerowanie strun i metalowych powierzchni płaskich. Znów doskonałą zmianę daje Mazur, kto wie, czy nie gra tu swojej płyty życia (of course, till now!). Po 17 minucie - wystarczy jedno mrugnięcie okiem, by trio zmysłowo zatraciło się w galopie. Gaszenie płomienia odbywa się na rozgrzanym do czerwoności gryfie gitary.

The flood that never came. Szum kropel powietrza w tubie, krótkie przebieżki po gryfie, rezonans talerzy – muzycy z mozołem budują pierwszy zakręt nowej historii. Narracja wije się kompaktowo, role podzielone, emocje na krzywej wznoszącej. Na wejściu do narracji właściwej, szczypta oniryzmu i suchego ambientu. Bez pośpiechu. Ale już po 5 minutach pierwsza eksplozja emocji ze strony bass & drums. Komentarz sopranino po kilkudziesięciu sekundach – w punkt! 8 minuta – flow gęsty, akcja goni reakcję, muzycy brną ciało w ciało, kierunek – erupcja mocy. Po kilku minutach tłumią emocje i wchodzą w intrygujące mac… z ciszą. Dobrze im z nią do twarzy! Cała trójka niemal jednocześnie wpada w rezonans, jakby pod ich stopami nagle powstało silne pole magnetyczne. Wzajemne imitacje w blasku oniryzmu - saksofon egzystencjalnie pokrzykuje, bas grzmi, perkusja staje się jednym, wielkim talerzem. Dzwoneczki, robaczki, wibratory i smyczek na gryfie – specjalność zakładu! Vasco dokłada do ognia, sam brzmi, jak wielka orkiestra post-symfoniczna. Smukłe dźwięki saksofonu i basu podkreślają jakość kreacji Katalończyka. Finałowa część 30-minutowego seta budowana jest krok po kroku, bez poganiania. Saksofon bierze na barki dramaturgiczny core, potem silnie wspiera go bas. Po 26 minucie wszystkie karty zostają już odkryte – galop po wieczną chwałę i zachwyt recenzenta dzieje się na naszych oczach! Potem już tylko gaszenie płomienia na szorstkim tomie, no i oklaski. To właśnie na nie czekaliśmy prawie 70 minut. Brawo!