piątek, 30 września 2022

TOC means Ternoy, Orins and Cruz and they Did It Again!


Mniej więcej rok temu zastanawialiśmy się w gronie redakcyjnym, co by się stało, gdyby muzycy grupy The Doors po śmierci Jima Morrisona postanowili kontynuować karierę rockowego bandu, który stawia wyłącznie na improwizację. Działo się to przy okazji formułowania materiałów promocyjnych, związanych z piątą edycją Spontaneous Music Festival, w kontekście zaś tego, co ma do zaoferowania, zaproszone na tamten fest francuskie trio Toc. W jego bowiem składzie odnajdujemy Fender Rhodes z klawiaturą basową, gitarę elektryczną i perkusję, czyli zestaw wyjęty na wprost z historii legendarnej grupy rockowej.

Koncert, jaki zagrali w ubiegłym roku w Dragonie po pierwsze potwierdził nasze stylistyczne skojarzenia, budowane na bazie znajomości dyskografii Francuzów, po drugie zaś – swą kosmiczną wręcz jakością improwizacji, ekspresji i dawki zdrowej, jakże kwaśnej psychodelii rzucił nas po prostu na kolana i kazał ogłosić ów spektakl jednym z najważniejszych wydarzeń festiwalowych w ujęciu jak najbardziej historycznym.

Dziś ów fantastyczny koncert sprzed roku powraca do nas na płycie kompaktowej! Naszą radość multiplikuje fakt, iż dzieje się to w towarzystwie trzech innych koncertów tria – dwóch poczynionych kilka dni później po Dragonowym evencie i tego trzeciego, stanowiącego reedycję pierwszej płyty Toc, zawierającej koncert z roku 2008. Zupełnie przy okazji dodajmy, iż czteropłytowy album ma charakter rocznicowy, albowiem Jérémie Ternoy, Peter Orins i Ivann Cruz po szyldem Toc kończą właśnie piętnasty rok życia. Z migotaniem przedsionków zaglądamy zatem do boxu, szczegółowo omawiając każdy z wieczorów – poznański, budapeszteński i dwa z francuskiego Lille, terytorialnej bazy grupy, jak i wydawnictwa Circum-disc, któremu kibicujemy od stuleci.

 


Dragon

Szmery ze sceny zwiastują początek spektaklu, łechtają narządu słuchu, ale od samego początku budzą niepokój. Perkusjonalne świecidełka, mrok zawieszonego klawisza fendera i mikro preparacje na gryfie gitary kreują oniryczny kosmodrom potencjalnych rozwiązań dramaturgicznych. Narracja właściwa rodzi się nad wyraz leniwie. Drobne, ciepłe frazy piana, dub z gitarowych przetworników i perkusja, która stopą stara się nadać kierunek tym narracyjnym przedbiegom. Wewnętrzny rytm budują wszyscy artyści, każdy dokłada cegiełkę, by baza nadchodzącego szaleństwa miała solidne podstawy. Wiele zależy tu od zmysłu organizacyjnego Orinsa, z kolei Cruz i Ternoy zdają się mieć carte blanche na improwizowane wycieczki w nieznane. Mrok zaczyna łapać drive, a emocje przyczajone na podłodze zdają się unosić w powietrzu, jak dym na rockowym koncercie. W okolicach 8 minuty improwizacja wydaje się być uformowana w strumień dźwięków, które znają kierunek dalszej marszruty. Dużo w tej kwestii do powiedzenia ma basowe piano, które pokręconą strugą mocy wije się pomiędzy dźwiękami pozostałych instrumentów. Oleista masa rock & impro, psychodancing & crying! Połamany rytm, smolista struga fendera i gitara, która czerpie inspiracje do improwizacyjnych szaleństw z każdego źdźbła intrygi, napotykanego na scenie. Altered states of improvisation mają tu tysiące twarzy, ale kontakt z podłożem zdaje się posiadać jedynie rozdygotany połamanym rytmem drummer.

Tuż po 20 minucie koncertu muzycy włączają inny tryb narracji. Najpierw huragan dźwięków zdaje się rozlewać nieco szerszym korytem, pojawiają się ambientowe plamy i swąd delikatnie przepalonych kabli, potem – po mniej więcej trzech minutach – narracja rzeczywiście hamuje. Wszystko zaczyna pulsować w trybie stand by, a każdy z muzyków dokładać garść preparowanych fraz. Post-rockowa śmierć syci opowieść mnóstwem brzmieniowych subtelności. Prym wiedzie w tym szczególnie pianista. Po kilku kolejnych minutach sonicznych dywagacji następuje nowe rozdanie. Narracja przybiera intrygującą powłokę doom rocka. Gitara na wydechu, piano w repecie, perkusja bijącą rytm, jakby zwoływano stado bawołów na rykowisko. Kwas leje się tu każdym możliwym strumieniem, opowieść dygocze nerwowo, pęcznieje, syczy niczym zraniony tygrys. Ostatnie trzy minuty, to efekt zdjęcia nogi z gazu przez każdego z muzyków. Improwizacja umiera w mroku zapomnienia, ale emocje wciąż buzują.

 

Lumen

Start budapeszteńskiego koncertu wydaje się być dość podobny w klimacie do tego sprzed czterech dni. Strumień filigranowych, mrocznych plam z brzmieniem gitary, które przypomina zdewastowaną bałałajkę. Artyści ślą ku nam dużo dźwięków, nie stronią od ambientowego tła. W czwartej minucie z woli perkusyjnej stopy, fenderowych i basowych klawiszy pojawiają się pierwsze próby formowania narracji. Znów proces ten przebiega dość leniwie. Gitara szuka onirycznych plam, piano snuje delikatne wątki syntetyczne. Muzycy szukają fussion jazzu bazując na niskiej stopie i wysokim frazowaniu pozostałych instrumentów. Rodzący się, jak zwykle kanciasty rytm perkusji sprzyja poszukiwaniom i skokom w bok. W trakcie tych akurat zabaw z dźwiękiem słyszymy coś na kształt zniekształconego wokodera. Tempo wszakże rośnie, a rockowe wtręty gitary dodatkowo stymulują dynamikę i poziom emocji. Podobnie jak w Poznaniu, tuż po 20 minucie koncertu muzycy fundują nam efektowne spiętrzenie, tu jeszcze silnie zdobione post-rockowym mięsem. Sam jednak proces studzenia narracji wygląda inaczej. Perkusja nie traci swej pierwotnej aktywności, gitara i fender uciekają na kilka chwil w dubowe przestrzenie, ale improwizacja dość szybko nabiera chwilowo utraconej mocy.

Nowy wątek formuje się bardzo sprawnie, jest rozhuśtany, soczyście kwaśny i w mgnieniu oka nabiera dynamiki. Kilka doskonałych momentów ma tutaj pianista, który wprost kipi pomysłami. Skuteczne hamowanie przydarza się muzykom dopiero po 33 minucie. Piano wisi w powietrzu z dubowym echem, gitara stylowo sprzęga się, a puls perkusji (znów nie bez posmaku doom rocka) definitywnie zwalnia. Basowe pasmo wciąż pulsuje, ale gitara zaczyna charczeć, jakby jej wzmacniacz tracił brzmienie. Narracja przypomina tu stojący w miejscu walec drogowy, który drży i czeka na dodatkowe zasilanie. Dramaturgiczny koniec rozpoczyna się tuż przed początkiem 40 minuty. Beat przygasa, a wokół niego rozpływa się plama cuchnącego dark ambientu.

 

Base

Po kolejnych czterech dniach muzycy zjeżdżają do bazy, czyli rodzinnego Lille. Grają koncert, w trakcie którego pozwalają sobie na jeszcze więcej szaleństwa. Ale po kolei! Początek typowy dla tej serii koncertów – mroczne oddechy gitary i fendera, szum amplifikatorów i dźwięczne perkusjonalia, w tle dość delikatna powłoka ambientu. Intro wydaje się tu być nieco dłuższe niż w Poznaniu i Budapeszcie. Perkusja zaczyna pracować stopą dopiero po pięciu minutach, a flow tak naprawdę rusza z miejsca po kolejnych pięciu minutach. W tak zwanym międzyczasie napotykamy na mnóstwo urokliwych drobiazgów, głównie ze strony gitarzysty. Ten ostatni sprawia wrażenie człowieka, który wyszedł na scenę z wyjątkowo wysokim poziomem adrenaliny. Skacze na boki, wraca do głównego nurtu, wciąż dając partnerom dodatkowe impulsy do działania. W Lille muzycy idą w tango mając w rękach naprawdę ostre przedmioty! Emocje skaczą jak słupek rtęci w upalne popołudnie. Masywny rytm i dwie strugi gęstego post-ambientu szyją tu zmysłowy potok dźwiękowych stygmatów. Gitara kołysze się między jazzem, a rockiem, fender nie pozostaje jej dłużny, a progresywny drumming dopełnia obrazu masowej histerii.

Tymczasem narracja pętli się i nabiera intensywnej kwasowości. W okolicach 25 minuty muzycy stają w miejscu, ale huk ich armat wciąż daje się we znaki. Gitara sprzęga się, fender chlusta post-rockiem, a perkusja buduje przełomy. Najgłośniejszy odcinek całego boxu zdaje się być właśnie naszym udziałem! Bez zbędnej zwłoki perkusja przechodzi teraz w tryb doomowy, a pozostałe dwa instrumenty zaczynają zionąć ogniem soczystego, głośnego rocka. Hałas płynie tu z każdego zakątka sceny. Solo gitary ucieka od kwasu w kierunku czystszego frazowania. Fender czyni to samo, a perkusja kłębi się w sobie i kipi od emocji. Tłumienie improwizacji następuje już w okolicach 35 minuty. Gitara szuka jazzu, a fender powietrza do życia. Definitywnie ginie też kwasowy posmak. Zakończenie koncertu odbywa się pod dyktando gitary, która nawet na ostatniej prostej funduje nam mikro spiętrzenie.

 

Le Gorille

Na osi czasy cofamy się do roku 2008, ale pozostajemy na scenie w Lille. Toc, wtedy jeszcze w fazie prenatalnej, zaprasza nas na koncert, który nieco różni się od współczesnych, choćby tych ubiegłorocznych eksplozji. Niesie ze sobą mnóstwo smaczków, ale też pokazuje, że droga do doskonałości bywa niekiedy najeżona wieloma zakrętami. Oczywiście improwizacja zaczyna się w mrocznej ciszy oddychającego wzmacniacza, ale od niemal samego początku wydaje się być budowana jazzowymi atrybutami z intensywnym posmakiem fussion, doposażana na każdym etapie rozwoju sporą dawką melodyjnych fraz gitary i piana. Już w trybie rozwiniętym flow skrzy się dubowym echem, elektroakustycznymi pulsacjami i występującymi raz za razem, post-rockowymi ogniskami zapalnymi. Tempo dyktowane obsesyjnym wręcz rytmem, budowanym nie tylko przez perkusję, wynosi opowieść na dość efektowny szczyt, a samo hamowanie następuje jeszcze przed 20 minutą koncertu, udanie przyozdobione plejadą preparowanych dźwięków.

Kolejna faza koncertu tonie w spokojnych pląsach piana, drobnych eksperymentach gitary i zawieszonym drummingu. Po pewnym czasie opowieść zaczyna pęcznieć silnie stymulowana jazzowymi akcjami. Emocje rosną, całość smakuje stylowym jazz-rockiem, w którym trudno jednak doszukać się odczynu bardziej kwasowego. Flow nadyma się, udanie szuka przestrzeni, ale niespodziewanie gaśnie, przenosząc muzyków i publiczność w dość krępującą strefę ciszy. Małe rozdroże dramaturgiczne nie trwa jednak zbyt długo. Ciekawie frazuje gitara, która szyje długie frazy i syci je niemal harshowym brzmieniem. Z kolei piano, wyposażone w sporą dawkę melodyjności, z uporem maniaka powtarza frazy. Finał koncertu jest bardzo efektowny, zdaje się być jego najlepszym momentem. Faza końcowego tłumienia narracji praktycznie tu nie występuje. Muzycy cisną na gaz niemal do ostatniej sekundy swojego występu. 

 

Toc Did It Again (Circum-disc, 4 CD 2022). Jérémie Ternoy - Fender Rhodes, piano basowe, Ivann Cruz – gitara elektryczna oraz Peter Orins – perkusja. Nagrania koncertowe: (CD1) 2 października 2021, Spontaneous Music Festival, Dragon Social Club, Poznań; (CD2) 6 października 2021, Lumen, Budapeszt; (CD3) 10 października 2021, Festival la malterie, Lille; (CD4) 28 luty 2008, la malterie, Lille (reedycja). Każdy koncert podany w jednym strumieniu dźwiękowym (ale ostatni w trzech trakach), czas trwania odpowiednio - 41:11, 41:42, 43:42, 40:36.



wtorek, 27 września 2022

Biliana Voutchkova’ DUOS2022: Susana Santos Silva and Joanna Mattrey!


Artystyczny pomysł Biliany Voutchkovej na rok bieżący nazywa się DUOS2022 i jak nie trudno wydedukować, jest zbiorem duetów artystki, które skrzętnie publikuje korzystając z gościnności amerykańskiego labelu Relative Pitch Records. Nagrania bułgarskiej skrzypaczki ukazują się w formie plików elektronicznych w miarę systematycznie. Dziś czeka nas prezentacja dwóch kolejnych duetów – z portugalską trębaczką Susaną Santos Silva i amerykańską altowiolinistką Joanną Mattrey. Przypomnijmy, iż pierwsze dwa duety ukazały się na wiosnę, a partnerami skrzypaczki byli perkusista Michael Zerang i wiolonczelistka Leila Bordreuil.

Dodajmy przed odczytem i odsłuchem, iż Biliana będzie gościem szóstej edycji Spontaneous Music Festival, który rozpocznie się w czwartek, 6 października w poznańskim Dragonie.



 

Bagra with Susana

Jak to zgrabnie określiła skrzypaczka w albumowym liner notes, artystki z dużą energię weszły do studia nagraniowego i na jednym oddechu zagrały dwie długie, bogate w wydarzenia improwizacje. Klasa obu Pań jest powszechnie znana, ale trzeba dodać, iż w trakcie ich pierwszego muzycznego spotkania poziom synergii i wzajemnej komunikacji przyjął wartości doprawdy ekstremalne. Efekt po prawdzie kładzie nas na kolana i wyznacza najlepszy, jak dotychczas, epizod cyklu DUOS2022!

Od samego początku pierwsza, ponad 30-minutowa improwizacja charakteryzuje się całkiem dynamicznymi parametrami. Smyczek ślizga się po strunach, trąbka rytmicznie oddycha, a narracja zdaje się być równie śpiewna i melodyjna, jak i zadziorna, odrobinę bezczelna. Artystki doskonale panują nad dramaturgię. Ślą nam kameralne drony, sycą improwizację preparacjami, ale prowadzą opowieść niemal tanecznym krokiem. Gdy trzeba, wdychają opary pogłosu i płyną wysokim wzgórzem. Chętnie tkają pajęczynę dźwięków z drobnych fraz, ale nie boją się też dłuższych pociągnięć pędzlem. Gdy Susana przez moment zostaje sama i szuka trudniejszych fraz, riposta Biliany, to efektownie rezonujące struny i zmysłowe westchnienia. Gdy ta druga szyje kilka samotnych, rzeżących sekwencji, ta pierwsza ucieka w błękitny ambient. Narracja ma tu także swoją urokliwą fazę szumów i szelestów, niemal imitacyjnych w brzmieniu. W środkowej fazie seta artystki fundują nam kilka zaskakujących fonii – głosy, pogwizdywania, granie na samym ustniku i … brzmienie inside piano! Odnajdują także ciszę płynąc imitacyjnymi dronami. Samo zakończenie pierwszej improwizacji zdaje się być delikatnie slapstickowe – słyszymy dźwięki czegoś, co przypomina pozytywkę, posuwiste szorowanie strun matowym smyczkiem, a także głosy, których pochodzenia nie jesteśmy w stanie zdiagnozować.

Druga improwizacja trwa prawie 25 minut, a budowana jest z ogromnym pietyzmem, dbałością o niuanse brzmieniowe i co do zasady, w trybie zdecydowanie mniej dynamicznym. Garść short-cuts, mgliste pulsacje, dźwięki stojące w miejscu, jak wojsko w trakcie hymnu. Narracja właściwa rodzi się tu niemal samoczynnie, nabiera pewnych cech rytmicznych, ale wciąż prowadzona jest w bezpośrednim towarzystwie ciszy. Artystki szukają ekspresji, ale toną w powodzi efektownych drobiazgów. Znów pojawiają się dźwięki piana, najpierw w formule inside, potem także wprost z czarnej klawiatury, także tygrysie westchnienia, świszczące wentyle i obiekty na strunach. W połowie seta na moment stajemy w gęstej ciszy. Potem natrafiamy na coraz bardziej niespodziewane zdarzenia. Jakbyśmy słyszeli okarynę, kilka tajemnic dokłada też budujące tło piano. Zupełnym jednak zaskoczeniem jest moment, w którym Susana i Biliana, mając do dyspozycji czysto brzmiącą trąbkę i całą klawiaturę fortepianu zaczynają frazować cool-jazzowo! Ballada o piątej nad ranem po czasie intrygująco gubi wątki i podprowadza nas pod piękną, finałową ekspozycję. Tu obie Panie śpiewają smutną melodię, którą barwią odrobiną zabrudzonych fraz. Na ostatniej prostej słyszymy już tylko oddechy trębaczki i stukanie smyczka o gryf martwych skrzypiec.



Like Thoughts Coming with Joanna

Drugi z duetów powstał, przynajmniej na poziomie konceptualnym, wedle zupełnie innej recepty niż into one breath. Skrzypaczka i altowiolinistka zagrały na potrzeby tego albumu sporo wyciszonych fraz, generowanych jakby na wdechu, skupionych i bardzo często wykorzystujących brudne, matowe dźwięki. Dodatkowo okraszone one zostały dość rozbudowanym wątkiem field recordings, jakie Biliana zarejestrowała w ogrodzie znajomych, usytuowanym w mieście, gwarantującym zatem mnogość doznań fonicznych, które mogły intrygująco skorelować się z duszącymi improwizacjami dwóch instrumentów strunowych. Oto konceptualna improwizacja, której odsłuch wymaga skupienia i z pewnością wytłumienia emocji chwili.

Pierwsza odsłona albumu trwa ponad siedemnaście minut i zdaje się być wyznacznikiem jakości całej ekspozycji, złożonej z akustycznych dźwięków instrumentalnych i odgłosów otoczenia. Początkowo artystki serwują nam drobne fragmenty dźwiękowe, każde odmiennie instrumentalizowane, które przedzielane są odgłosami ogrodu, miasta, ptactwa i innych materii ożywionych i nieożywionych. W dalszej części nagrania najpierw proponują nam kilka urokliwych pasaży granych w estetyce post-baroku, a może nawet post-renesansu. Potem przechodzą do fazy dźwięków preparowanych, cały czas sprawiając wrażenie, iż szukają kontraktu fonicznego z odgłosami natury, jakby były częścią tego środowiska akustycznego. Jęki, piski i lamenty czasami przypominają tu zgraję dachowców, która czeka na ludzkie zainteresowanie. Na starcie drugiej części dźwięki altówki i skrzypiec przypominają zabawę w uderzanie sztućcami o kuchenny stół, na którym drżą metalowe naczynia. Artystki fundują nam teraz plejady zniekształconych dźwięków, czasami wręcz nieprzyjaznych, ale podają je w trybie niemal medytacyjnym, sprawiając, iż szorstkość dźwięków zostaje tu wzięta w dramaturgiczny nawias. Przypominają śpiew przez łzy, słowa cedzone przez zaciśnięte zęby.

Trzecia narracja znów trwa kilkanaście minut. Otwierają ją odgłosy otoczenia – ptaki i nadlatujący helikopter. Strings wstają tu z grobu i otrzepują się z brudnej ziemi. Matowe, tłumione frazy zdają się kołysać na wietrze i czekać na swój nieuchronny kres. Pod koniec opowieści czeka nas jednak niespodzianka. Frazy instrumentalne nagle zostają całkowicie oczyszczone z dźwięków field recordings i zaczynają płynąć do nas wyjątkowo szerokim korytem. W czwartej części artystkom znów udaje się nas zaskoczyć. Wszystko ponownie pachnie naturą, a z gryfów strunowców docierają do nas niemal kuchenne dźwięki, metalowe, skrzypiące, całkowicie niemelodyjne. Narracja stawia na suspens i budzi niemal egzystencjalną trwogę. Nagle frazy skrzypiec i altówki dostają silnego pogłosu, jakby zerwał się wieczorny wicher i całość opowieści ulega dynamicznego przyspieszeniu. Ów szczyt albumowej ekspresji nie trwa długo, ale stawia intrygujący znak zapytania w kontekście całego albumu. Na koniec tej części pojawiają odgłosy rozmowy kobiety i mężczyzny. Podobne fonie są elementem składowym ostatniej opowieści. Tu dźwięki instrumentów wydają się być szczególnie wymęczone, jakby wytargane z pudeł rezonansowych wbrew woli artystek. Samo zakończenie przypomina balansowanie na linie. Jakby tylko ludzkie głosy stanowiły tu realny wymiar narracji.

 

Biliana Voutchkova & Susana Santos Silva Bagra (Relative Pitch Records, DL 2022). Susana Santos Silva – trąbka, obiekty, Biliana Voutchkova – skrzypce, głos, fortepian, instrumenty perkusyjne, obiekty. Zarejestrowane w Kanitz Studio, Berlin, Maj 2021. Dwie improwizacje, 56 minut.

Biliana Voutchkova & Joanna Mattrey Like Thoughts Coming (Relative Pitch Records, DL 2022). Joanna Mattrey – altówka, Biliana Voutchkova – skrzypce, field recordings. Zarejestrowane w Kanitz Studio, Berlin, Maj 2022. Pięć improwizacji, 45 minut.

 

 

piątek, 23 września 2022

The September Round-up: Land Over Water! Aumbrambama! The Kort'dakian Crisis! Sources! Fu-Rin-Ka-Zan! To Live and Breathe! Legacies for Our Grandchildren! Aarhus!


Wrześniowa zbiorówka recenzji świeżych płyt z muzyką improwizowaną przed nami! Dziś, jak na nasze kanony, dużo w niej będzie jazzu, zarówno tego swobodnego, bez ram stylistycznych i ograniczeń w zakresie ekspresji, jak i tego, który chwilami sięgać będzie do swych korzeni i posiłkować się main-streamową estetyką. Tym razem unikniemy szczególnie bolesnych eksperymentów, choć w zestawie nie zabraknie niespodzianek, takich jak choćby obecność w elektroakustycznej improwizacji legendy amerykańskiej i europejskiej sceny hip-hopowej. Będą nagrania bardzo świeże, ale także kilkuletnie, a na końcu opowieści nawet takie, które na swą premierę czekały kilkadziesiąt lat!

Pośród ośmiu omawianych dziś albumów aż pięć wydano we Francji – czekają na nas podwójne nowości z naszych zaprzyjaźnionych labeli Circum-Disc i Dark Tree, a także jedna z eksperymentalnego eux sæm.

Zaczniemy od dwóch swobodnie improwizowanych ekspozycji, które free jazz mają posadowiony z tyłu głowy – odpowiednio z Holandii i Polski. Potem rzeczony pięciopak francuski, bardzo różnorodny estetycznie, z kilkoma gorącymi, współczesnymi nazwiskami, ale też nie bez udziału … amerykańskich weteranów free jazzu i anonsowanego wcześniej hip-hopu. Na finał zaś dzisiejszego zestawu samotny Walijczyk w barwach portugalskich, w nagraniach koncertowych z duńskiego Aarhus, popełnionych 35 lat temu, a wyszukanych na starych kasetach w pewnej zatęchłej piwnicy.



 

Hugo Costa, Raoul van der Weide & Onno Govaert  Land Over Water (Creative Sources, CD 2022)

Rotterdam, Noorse Kerk (koncert), Okapi Recordings (studio), czas nieznany; Hugo Costa – saksofon altowy, Raoul van der Weide – kontrabas, obiekty perkusyjne oraz Onno Govaert – perkusja. Cztery improwizacje, 41 minut.

Portugalski saksofonista, którego znamy z kilku mniej lub bardziej hałaśliwych odmian improwizacji (choćby Albatre, czy Anticlan), od pewnego czasu gustuje także w akustycznych, open jazzowych wystąpieniach. Na najnowszej płycie do tria dobrał sobie wybitnych muzyków z Holandii, dzięki czemu mógł na koncertowych i studyjnych rejestracjach pozwolić sobie na pełną swobodę kreacji, mając pewność, że efekt całości, tak czy inaczej, będzie wyjątkowo wartościowy. Album składa się dwóch rozbudowanych improwizacji (w tym jednej koncertowej), dwuminutowego interludium i kilkuminutowej, dość kameralnej ekspozycji na zakończenie.

Na początek rzeczony koncert i ponad osiemnaście minut swobodnego free jazzu. Kilka pierwszych przebiegów realizowanych jest dość spokojnie, z odrobiną elektroakustycznych wtrętów kontrabasisty. Przywołany free jazz zdaje się być dla muzyków nade wszystko drogowskazem, a nie celem samym w sobie. Nim muzycy dojadą tu na końcowy szczyt, bawią się w rezonujące subtelności, saksofonowe półmelodie na dużym wydechu i całą masę kontrabasowych wspaniałości. Portugalczyk zostawia Holendrom dużo miejsca na scenie, a ci rewanżują się mocą jedynie udanych wyborów. Druga, szybka narracja odbywa się już w okolicznościach studyjnych, a składa się na nią intro kontrabasu, trochę perkusjonalnych akcji saksofonowych dysz i drummingowe stemple jakości. Trzecia improwizacja, to znów kilkunastominutowa beauty impro drama! Na starcie szum z tuby, rytmiczne podrygi kontrabasu i perkusji, dające silną inspirację do polirytmii, pełnej fikuśnych, połamanych dysharmonii. Kolektywną narrację zdobi solo drummera i zmysłowe pogwizdywanie kontrabasisty. Tu także free jazz z subtelnościami efektownie nabiera tempa i śle nam moc brawurowych pozdrowień. Sześciominutowy finał albumu budowany jest na kontrabasowym smyczku, saksofonowych, długich pasażach i bystrych kontrapunktach drummera. Kameralna, niemal post-barokowa ekspozycja systematycznie pęcznieje, a na koniec pachnie wyjątkowo zrelaksowanym Aylerem.



 

|fontAnna|, Michał Giżycki & Piotr Dąbrowski  Aumbrambama (Torf Records, DL 2022)

Poznań, Kołorking Muzyczny, 23 lutego 2022; |fontAnna|- głos i obiekty, Piotr Dąbrowski – perkusja kieszonkowa i głos oraz Michał Giżycki – saksofon sopranowy i klarnet basowy. Trzy improwizacje, 36 minut.

Czwarta płyta poznańskiego labelu Torf trzyma zdumiewająco wysoki poziom swoich poprzedniczek, i jak one, zdaje się być dalece rożna od pozostałych albumów w zestawie. Jakość i różnorodność, to cechy edytorskiego katalogu, które nie zawsze idą w parze, zwłaszcza, gdy w każdej rejestracji pojawia się dęty śpiew szefa wydawnictwa. Aumbrambama przeczy tym obiegowym opiniom, to bowiem album niosący nas przez całe 36 minut naprawdę wysokim wzgórzem. A jej podstawowe atrybuty pięknie konsumują trzy słowa w języku Szekspira - ritual fire music! Emocje, brzmieniowa wrażliwość i wybuchowy temperament perkusisty (używającego także głosu), ponadgatunkowej wokalistki, wreszcie zmysłowego saksofonisty i klarnecisty.

Początek sesji należy do pocket drummera, który buduje polirytmiczną fakturę bogatym bukietem perkusjonalnych świecidełek i ewidentnie dalekowschodnim posmakiem. W ów potok fonii z łatwością wkleja się saksofon sopranowy, który jednym oddechem nadaje improwizacji odpowiedni poziom ekspresji, a drugim wciąga ją na wysoki szczyt i śle stamtąd bogobojne pokłony. Po kilku minutach w tej efektownej strudze emocji pojawia się wokalistka, która najpierw mantruje, a potem śpiewa w nieznanym języku. Na starcie drugiej improwizacji muzycy sytuują się bliżej ciszy, a dźwięki otwarcia znów płyną z perkusjonalii. Głos tym razem jodłuje, a potem skomle o łyk zimnej wody. Tymczasem na scenę wtacza się klarnet basowy, który jasno daje do zrozumienia, że najbliższe chwile nasycone będą jego nisko brzmiącą ekspresją. Najpierw zabiera w podróż wokalistkę, potem porywa do lotu nerwowy drumming. Opowieść w środkowej części błyskotliwie przygasa, a jej odbudowa znów liczyć może na emocje klarnetu, wspieranego kocim mruczeniem pozostałej części załogi. Trzecia improwizacja w dużej części tkana jest z drobnych, zagubionych fraz. Oto narracja leniwych i wzdychających improwizatorów, którzy szukają drogi na kolejny szczyt, ale wciąż uroczo zbaczają z obranej ścieżki. Rozhuśtana, melodyjna, jakże śpiewna opowieść dociera do kresu po kilkunastu minutach. To, w jaki sposób gaśnie, raz jeszcze dowodzi kunsztu tej trójki szaleńców.



Mike Ladd, Emilie Škrijelj & Tom Malmendier  The Kort'dakian Crisis (eux sæm, CD 2022)

Mulhouse, Météo Music Festival, La Filature, 27 sierpnia 2021; Mike Ladd – głos i poezja, Emilie Škrijelj – akordeon, turntable, elektronika oraz Tom Malmendier – perkusja. Jedna improwizacja, 42 minuty.

Francusko-belgijski duet, który używa także nazwy własnej Les Marquises, znamy w tym gronie dość dobrze, z kolei amerykański poeta, głos zbuntowanego pokolenia z przełomu millenium, w periodykach poświęconych muzyce improwizowanej bywa nie zbyt często. A to błąd! Czyż bowiem jego fantastyczne produkcje awangardowego hip-hopu, te czynione już po tej stronie Wielkiej Wody, choćby w ramach sublabelu Biga Dada Recordings, nie niosły ze sobą pierwiastka improwizacji? Mniej zorientowanych odsyłamy do nagrań sprzed 20 lat, a wszystkich zapraszamy na koncert elektroakustycznego akordeonu, perkusji i zmysłowego głosu poety, w brzmieniu których nie sposób nie doszukać się wpływu takich formacji, jak choćby legendarne The Infesticons!

Od pierwszej sekundy koncertu artyści budują bogaty flow, który urokliwie lepi się z progresywnego, gęstego drummingu, elektronicznej magmy soczystych, syntetycznych wymiocin i głosu, który kaznodziejskim tembrem sypie w nas słowami, metaforami i prawdami objawionymi. Paleta możliwości okablowanego akordeonu wydaje się nie mieć tu granic - artystka pełni rolę dj-a, który sypie zjawiskowymi, chwilami naprawdę zadziornymi i zgrzytliwymi frazami. Także możliwości akustycznych brzmień perkusji i głosu zdają się być nad wyraz bogate. Narracja równie efektownie prezentuje się w fazie dynamicznej, jak i w strefie spowolnienia. W tej drugiej opcji dostajemy się w wir niemal akustycznych subtelności, a świetną robotę wykonuje poeta, który niczym wytrwany aktor teatralny dostosowuje tembr głosu i tempo wypowiedzi do sytuacji scenicznej. Ten ostatni potrafi też zamilknąć i dać sygnał do zmiany sposobu budowania narracji (choćby w okolicach 14 minuty). Po kolejnych dziesięciu minutach dostajemy się w wir turntable’idalnych popisów Emilie, czynionych w momencie, gdy jej partnerzy ewidentnie gaszą poziom ekspresji. Ostatni kwadrans koncertu przynosi jeszcze więcej smaczków. Zestaw perkusyjny Toma dwukrotnie wpada w intensywny rezonans, bardzo podobać się może także moment, w którym narracja robi się wyjątkowo cicha, niemal oniryczna, a plastry żywego akordeonu stają się wyjątkowo urokliwe. Finałowe kilka minut, to bystra droga na szczyt, którego osiągniecie zwiastuje krzyk Mike’a, a potem rzęsiste oklaski publiczności.



Abdou & Boni  Sources (Circum-Disc, CD 2022)

Lille, la malterie, 21-23 grudnia 2020; Sakina Abdou – saksofon i flet oraz Raymond Boni – gitara. Dziewięć improwizacji, 33 minuty.

Kolejne spotkanie międzypokoleniowe! Młoda adeptka zaawansowanych technik wydobywania dźwięków z instrumentów dętych drewnianych oraz gitarowy mistrz, prawdziwy weteran sceny francuskiej, co to bystre improwizacje grywał z Joe McPhee cztery i więcej dekad temu. Spotkanie tej dwójki charakteryzuje pewien wzajemny dystans, tak międzypokoleniowy, jak i po części estetyczny. Z jednej strony dużo szacunku, ale z drugiej wiele ochoty, by z tego spotkania powstało naprawdę coś wartościowego. Abdou mniej niż zazwyczaj preparuje, nie używa swojego recordera, z kolei Boni sypie z rękawa tysiącami pomysłów, bywa nienośne post-klasyczny, ale gdy kosa trafi tu na kamień, improwizacja iskrzy podniebnymi fajerwerkami. Tak dzieje się choćby w opus magnum tego krótkiego albumu, w przedostatniej improwizacji.

Wspomniany na wstępie wzajemny szacunek zdaje się determinować artystów zwłaszcza w dwóch pierwszych improwizacjach. Sporo tu czystych fraz i raczej mniej zadziornych interakcji. Jak się okazuje, od współczesnej awangardy do francuskiej klasyki gitarowej nie wiedzie aż tak daleka droga. Trzecia i czwarta odsłona, to pierwsze perełki w zestawie. Muzycy pracują blisko ciszy, serwują nam plejady filigranowych fraz, stosując nieco mniej konwencjonalne rozwiązania. Abdou sięga pierwszy raz po flet, oboje nie stronią od drobnych preparacji. W kolejnych dwóch opowieściach muzycy ślą nam trochę melodii, garść jazzu i pewną taneczną dostojność, jakby dawali nam chwile wytchnienia przed tym, co na ich albumie definitywnie najciekawsze.  W siódmej odsłonie powraca flet, a gitara sypie brudnymi dźwiękami. A tuż potem zapowiadany skok jakości! Zabrudzone, metaliczne wyziewy gitary, mroczne oddechy saksofonu i intrygujący suspens dramaturgiczny. Zmiana goni tu za zmianą. Tuba śpiewa, charczy i syczy, a gitara stroi bardzo nisko. Emocje pną się ku górze i zgrabnie finalizują opowieść. Album kończy ballada, która zdaje się konsumować wszelkie ambiwalencje, jakie zrodziły się w głowie recenzenta. Choć nie brakuje w niej stylowych, dętych kantów i zadziornych westchnień.



Le Trio Voyageur  Fu-Rin-Ka-Zan (Circum-Disc, CD 2022)

Miejsce i czas nagrania nieznane; Ludovic Montet – wibrafon, instrumenty perkusyjne, głos i kompozycje, Stefan Orins – fortepian i głos oraz Charles Duytschaever – perkusja i głos. Osiem utworów, 48 minut.

Fu-rin-ka-zan, to prawdopodobnie zbitka japońskich słów określających wiatr, las, ogień i góry. Album o tym tytule jest zaś rodzajem pamiętnika francuskich muzyków z podróży po Japonii. To zbiór bystrych, jazzowych kompozycji, które śmiało zaliczyć może do tzw. nurtu głównego, ubranych w zgrabną melodyki, doposażonych w zwinne, nieprzegadane improwizacje i dalece chill-outowy klimat, przynajmniej w percepcji miłośników zgrzytliwych i bolesnych wojaży free impro. Zestawienie wibrafonu, niepreparowanego fortepianu i perkusji może sugerować ocean słodyczy, ale zapewniamy, iż artyści potrafią tu pokazać czarci pazur!

Dwie pierwsze kompozycje tyczą nam szlak, po którym podążać będą artyści. Smukły jazz bez pretensji do nieomylności, budowany niemal z baletową gracją. Piano i wibrafon czynią tu honory solistów, ale ich eskpozycje dobrze komponują się z kolektywnym charakterem narracji. Muzyka do tupania nogą i śpiewania, ale także do niezobowiązującej refleksji. Trzecia opowieść przybiera szaty ballady z bluesowym posmakiem, która po czasie łapie bakcyla dynamiki. Kończy ją solo perkusisty, który jest także jednym instrumentalnym aktorem kolejnego utworu. Tu niemal afrykańska polirytmia bogacona jest rytmicznymi okrzykami pozostałych muzyków, czynionymi w języku japońskim. Piąta część znów startuje z pozycji sweet song, ale nabiera wigoru, a kończy ją duet inside piano i perkusyjnych szczoteczek, budowany z dużą atencją emocjonalną. Z kolei szósta opowieść powstaje głównie na klawiaturze piana i wibrafonach powierzchniach płaskich. To przykład niemal post-klasycznej narracji. W przedostatniej części muzycy pokazują ów zapowiadany pazur. Dynamika, czarne klawisze w konwulsyjnym, rytmicznym tańcu i dużo dobrych emocji, wieńczonych zmysłową, tłumioną improwizacją. Album kończy samotnie wibrafonista. Jego delikatne, wręcz oniryczne frazy udanie reasumują całe nagranie.



Vinny Golia, Bernard Santacruz & Cristiano Calcagnile  To Live and Breathe... (Dark Tree Records, CD 2022)

Piacenza, Casa Spezia, 5 lutego 2017; Vinny Golia – saksofon sopranowy i flet piccolo, Bernard Santacruz – kontrabas oraz Cristiano Calcagnile – perkusja. Pięć improwizacji, 53 minuty.

Na foniczną dokumentację spotkania amerykańskiego saksofonisty, bezdyskusyjnego weterana gatunku i jego nieco młodszych, ale też pozostających w sile wieku kolegów - francuskiego kontrabasisty i włoskiego perkusisty - czekaliśmy długie pięć lat. To kolejny w dzisiejszej zbiorówce pokaz swobodnego jazzu, otwartego na wszelkie sugestie stylistyczne. Jeśli nie wtłaczamy włoskiego wydarzenia w ramy free jazzu, to jedynie dlatego, iż artyści kreują w trakcie niemal całego koncertu plejady dźwiękowych subtelności i dowodzą, iż w otwartej kameralistyce także mają dużo do powiedzenia.

Pierwsze cztery improwizacje, to zasadnicza część koncertu, podana w jednym strumieniu dźwiękowym. Na starcie wysoko zawieszony sopran, niskie pizzicato kontrabasu i aktywny drumming posadowiony gdzieś pomiędzy nimi. Śpiewna melodyka, żywy groove basu i sporo kreatywnego fermentu ukrytego wewnątrz narracji. Żywa, dynamiczna improwizacja, nieco filuterna, gdy wszystkie instrumenty zaczynają grać w wysokich rejestrach. Finał otwarcia kipi od emocji saksofonu, które gasić musi zwinny smyczek. Druga faza koncertu przenosi nas do przestrzeni bardziej kameralnej. Smutny saksofon i kontrabas, który decyduje tu niemal o wszystkim, wreszcie rezonujące talerze, które w końcowej fazie kradną show. W trzeci odcinek wchodzimy na barkach perkusisty, który buduje urokliwe expo dając sygnał, że i on może postawić nas do pionu jakością swojego frazowania. Narracja nabiera wigoru, gdy do gry wchodzą pozostałe instrumenty, oferując dobre emocje i kilka fajerwerków ze strony świetnie rozgrzanego drummera. W ostatniej części seta muzycy ponownie chyla się ku kameralistyce. Saksofon woli tu leniwie śpiewać, ale kontrabas i znów świetna perkusja macą flow i kreują świetne figury dramaturgiczne. Po oklaskach czas na encoreI Golia sięga po flet piccolo, Santacruz zaczyna na smyczku, potem sunie delikatnym pizzicato, a Calcagnile dodaje kilka perełek ze swojego coraz bogatszego zasobnika jakości. To być może nietypowe, ale zdaje się, że bis tego więcej niż dobrego koncertu jest jego najlepszą częścią.



Horace Tapscott Quintet  Legacies for Our Grandchildren - Live in Hollywood, 1995 (Dark Tree Records, CD 2022)

Hollywood, Catalina’s Bar & Grill, 19-20 grudnia 1995; Horace Tapscott – fortepian, Michael Session – saksofon sopranowy, altowy i tenorowy, Thurman Green – puzon, Roberto Miranda – kontrabas, Fritz Wise – perkusja oraz gość specjalny: Dwight Trible – wokal. Sześć utworów (różni kompozytorzy), godzina zegarowa.

Zgodnie z zapowiedzią preambuły tej zbiorówki cofamy się w czasie, w tym wypadku o skromne 27 lat. Na scenie znanej kalifornijskiej miejscówki dla fanów pełnokrwistego jazzu spotykamy legendę gatunku, pianistę, który w zgrabnym kwintecie serwuje nam sześć pure jazzowych kompozycji, zdobionych efektownymi, niekiedy wręcz free jazzowymi solówkami. Muzyka ta z perspektywy trzeciej dekady XXI wieku wydaje się dość oczywista i przewidywalna, ale z drugiej strony, czy ktoś potrafi dziś grać jazz środka na takim poziomie kreatywności?

Koncert z Hollywood składa się z dwóch, przeplatających się wątków. Nieparzyste tematy zdają się tu stanowić esencję jakości – dwie pierwsze, to kompozycje Tapscotta, ta trzecia, to utwór Milesa Davisa. Świetnie ze sobą współgrają stylistycznie - melodyjne, ale twarde tematy, niebywały groove kontrabasu, który trzyma flow od pierwszej do ostatniej sekundy i wyjątkowo smakowite solówki saksofonu i puzonu. Sam pianista trzyma się tu trochę z boku, pełni rolę strażnika jakości wykonania kompozycji, a gdy już rusza w tango ze swoją ekspozycją solową, bywa wystudzony, niekiedy stanowiąc dysonans dla śpiewnego tematu i harcujących dęciaków. Choć tematy pianisty budzić winny szacunek (jakże precyzyjne aranże, które stymulują emocje na scenie!), to trzeba oddać królowi, co królewskie. Temat Davisa, to top tego koncertu - dynamiczny, nasycony połamanymi synkopami i świetną robotą drummerską. Utwory parzyste, z pespektywy recenzenta, mogłyby w ogóle nie znaleźć się na tym albumie. Pojawia się w nich wokalista, a tematy stanowią afroamerykańskie spirytualsy. Rodzaj hołdu dla korzeni jazzu i czarnej kultury nie budzi naszych wątpliwości, te wynikają raczej z przesłodzonej estetyki piosenek, jakie serwuje nam kwintet +1. Honoru parzystych kompozycji broni finałowa ballada, którą zdobi świetny step pianisty i rozśpiewane frazy saksofonu sopranowego.




Steve Hubback  Aarhus (Colectivo Casa Amarela, Kaseta/ DL 2022)

Aarhus, 1987; Steve Hubbach - perkusja, instrumenty perkusyjne, elektronika. Dwa utwory (prawdopodobnie fragmenty dwóch koncertów), 45 minut.

Walijski perkusista, aktywny na scenie improwizowanej od zamierzchłych lat 70. ubiegłego stulecia, odkrył w trakcie pandemii zbiór starych kaset ze swoimi solowymi koncertami z roku 1987. Z obszernego materiału dało się wykroić dwie strony kasety, zachowując przyzwoitą jakość brzmienia (choć klejenia taśmy są słyszalne). Muzyk w trakcie tych występów udanie korzysta z elektroniki, a w procesie improwizacji skupia się na czystym drummingu i raczej nie winniśmy oczekiwać od niego stosowania rozszerzonych technik wydobywania dźwięków z werbla, tomów, czy talerzy.

Pierwsza strona kasety składa się z trzech podepizodów. Początek tworzony jest na plamie ambientu, po której urokliwie ślizga się circle drumming, silnie doposażony w pogłos. Muzyk incydentalnie do kotła dźwięków wrzuca elektroniczne zgrzyty, ale szczęśliwie dość szybko porzuca ten rodzaj aktywności. Druga część budowana jest wyłącznie na perkusji i po prawdzie nie przynosi nic szczególnie ekscytującego. To jedynie wystudzone emocje powtórzeń i zgranych, perkusyjnych grepsów. Mały ambient powracana na koniec seta i narracja od razu zyskuje na jakości. Druga strona kasety też klei się z trzech wątków i wydaje się być dużo ciekawsza. Pierwsza odsłona jest pure drummingowa, ale skoncentrowana na drobiazgach, pełna brzmieniowych smaczków i niebanalnej dynamiki. W części drugiej pojawia się soczysty ambient, który po kilku pętlach narracyjnych przechodzi z pozycji tła to roli pełnoprawnego kreatora improwizacji. Przez moment słyszymy chór kościelny, który kontrapunktowany jest dość agresywnym bębnieniem. Wreszcie sam finał strony i kasety, definitywnie najbardziej intrygujący w zestawie. Muzyk sięga po bliżej nieokreślony w albumowym credits instrument strunowy. Posiłkując się elektronicznym tłem buduje doskonałą ekspozycję. Najpierw szarpie za struny, potem prowadzi na nich drummingową narrację. Zakończenie skrzy się ciekawymi frazami, metalicznym echem i niemal oniryczną poświatą.

  

 

wtorek, 20 września 2022

Wandering The Sound Quintet! What Is...?


Kolejna odsłona improwizowanych przygód krakowskiego basisty Rafała Mazura odbywa się w gronie jego bodaj ulubionych partnerów z obcymi paszportami – odpowiednio dwoma japońskimi, po jednym amerykańsko-argentyńskim i hiszpańskim. Muzyka zawarta na krążku What Is...? nagrana została na żywo w pięknym miejscu (krakowska Alchemia!), a doposażona w ogrom emocji, zdrowych relacji i wyśmienitych improwizacji pozwala zagłębiać się w dźwięki bez umiaru i łykać dużymi porcjami niczym kolejne kieliszki ulubionego wina.



Koncert składa się z jednego, trwającego niemal trzy kwadranse seta zasadniczego oraz dwóch dogrywek, na tyle wszakże długich, iż trudno je uznać za typowe encore. Pierwsze dźwięki należą do perkusji i trąbki. W tle pracuje lekko zawieszony bas i wijący się jak wąż klarnet, a po kilku szybkich pętlach w głąb narracji wbija się napastliwe piano, które grzmi czarnymi klawiszami, ale też zmyślnie stosuje kilkusekundowe pauzy. Muzycy od początku umawiają się na dramaturgię, którą wyznaczać będą kolejne ekspresyjne szczyty, sięgające po free jazzowe atrybuty, przedzielane efektownymi stoppingami, czasami schodzącymi do ciszy niemal absolutnej (po prawdzie te momenty mogły by wyznaczać nowe traki na dysku). W fazie wzrostowej muzycy zdają się czaić na siebie, niczym wygłodniałe zwierzęta, które po osiągnieciu kulminacji schodzą na stronę i z ochotą pałaszują zdobycz. Kwintet muzyków w różnym wieku, ale dalece już doświadczonych, łapie tu dryl free jazzu niemal w mgnieniu oka. Czasami można odnieść wrażenie, że jedna mikro fraza basu wystarczy tu do wywołania efektownej eksplozji. Jeszcze ciekawiej dzieje się, gdy narracja hamuje i brnie w okolice ciszy. Taka sytuacja ma miejsce choćby w 10 minucie koncertu - cała plejada onirycznych preparacji, podmuchów suchego powietrza z trąbki i cienkich, wysokich fraz klarnetu. Dobrze brzmią tu także struny piana i rezonujące talerze. Jeszcze efektowniej zdają się smakować dźwięki bliskie ciszy w okolicach 18 minuty. Trzeba zaznaczyć, iż każda droga na szczyt ma tu inną temperaturę wrzenia. Czasami jest to krzyk, czasami pociągłe, nostalgiczne westchnienia, realizowane jednak na dużej dynamice i nasycone sporą dawką ekspresji. W drugiej fazie koncertu trochę więcej do powiedzenia wydaje się mieć pianistka, która raz za razem stawia efektowne, silnie jazzowe zasieki. Z kolei ostatnią dolinę seta zasadniczego ubarwia zmysłowy klarnet i kilka fantastycznie brzmiących preparacji ze strony trębacza. Finałowe wzniesienie wydaje się być nieco bardziej wypłaszczone, a jego końcowe frazy należą do obu dęciaków, które gaworzą na stronie. 

Pierwszy z koncertowych dodatków trwa prawie 12 minut, a zaczyna go klarnet, który zdaje się, że równie dobrze czuje się w otwartej stylistyce jazzowej, jak i bystrej kameralistyce. Mistrzem wszakże ceremonii tej części jest definitywnie basista. Zagęszcza flow, dobrze steruje dynamiką, ale i zmysłowo stopuje wprost w ramiona komentujących z uznaniem partnerów. Po udanym szczycie improwizacja przygasa przy dźwiękach klarnetu, kontrapunktowanych nerwowymi ruchami czarnych klawiszy. Drugi dodatek, niespełna 9 minut, to kolejny moment, w którym to klarnet szyje ścieg i nie czeka na reakcje pozostałych. Jego dość długie, solowe expose przypomina taniec pasikonika po zroszonej łące. Ciekawie reagują pozostałe instrumenty – bas zdaje się być w nastroju nostalgicznym, z kolei piano stawia znaki zapytania. Ów moment dyfuzji nie trwa długo. Nagle bowiem, jak za pociągnięciem czarodziejskiej różdżki, każdy z muzyków stawia swój instrument na sztorc i zaczyna się finałowa zabawa na całego! Zadziorne frazy, pokrzykiwania i gardłotok trębacza. Ostatni szczyt osiągnięty zostaje (jak zwykle!) w ułamku sekundy. Końcowe dźwięki należą do perkusisty, który na koniec tej efektownej podróży wpada w delikatną furię. 


Wandering The Sound Quintet  What Is...? (Not Two Records, CD 2021). Satoko Fujii – fortepian, Rafał Mazur – basowa gitara akustyczna, Guillermo Gregorio – klarnet, Ramon Lopez – perkusja oraz Natsuki Tamura – trąbka. Nagranie koncertowe, zarejestrowane w Klubie Alchemia, w trakcie Krakowskiej Jesieni Jazzowej w roku 2019. Trzy improwizacje, czas trwania: 65 minut bez kilku sekund.


*) Niniejsza recenzja powstała rok temu i delikatnie przeleżała się na komputerowym dysku w oczekiwaniu na publikację. Treści wszakże w niej zawarte nie straciły swej mocy, podobnie jak sama muzyka!



piątek, 16 września 2022

Traktor by Ederer, Moore and Prevost! What a cover, what a game!


Zacznijmy od okładki! Pół wieku i sześć lat temu światło dzienne ujrzała pierwsza płyta legendy świata improwizacji, formacji AMM. Okładkę albumu zdobiła żółta ciężarówka, a autorem projektu był gitarzysta grupy Keith Rowe.

Dziś w naszych rękach ląduje album zatytułowany Traktor, a jego okładkę, jak widać poniżej, zdobi … żółty traktor. To oczywiście nie przypadek, ta dzisiejsza grafika jest bowiem hołdem dla okładki sprzed ponad pół wieku. Informuje o tym albumowe credits, a dodatkowo poświadcza obecność na płycie Eddiego Prevosta - ojca założyciela AMM, perkusjonalisty i mistrza rezonującego talerza. Wreszcie same dźwięki zawarte na srebrnym dysku, wydanym przez londyński Shrike Records, doprawdy wyśmienite od pierwszej do ostatniej sekundy koncertu, jaki miał miejsce ubiegłego lata w stołecznym klubie Iklectik. A wewnątrz samego Traktora, obok perkusjonalii, odnajdujemy także kobiecy głos udanie zaplątany w elektronikę i niebanalna gitara o stu twarzach – czyli Iris Ederer i Nathan O. Moore. So welcome and enjoy!



 

Aurę otwarcia tworzą dźwięki rezonującego talerza, basowy beat-box wprost z gardła i szkliste, nasączone amplifikacją plamy gitarowe. Głos zdaje się tu niekiedy przypominać gitarowe wah-wah, niesie też w sobie bliżej nieokreślony, dalekowschodni posmak. Z czasem narracja zagęszcza się, choć pozostaje dość lekka, a każdy z muzyków dokłada drobne porcje coraz brudniejszych fraz. Pojawiają się akcenty rytmiczne, ale perkusjonalista wydaje się być tym ostatnim za ten proceder odpowiedzialnym. W toku ponad 20-minutowej improwizacji otwarcia nikt z artystów nie idzie na skróty. Moore produkuje elektroakustyczny śmietnik, Ederer drąży skałę okablowana elektroniczną poświatą, a Prevost doskonali metody wydobywania dźwięków z talerza za pomocą dobrze zaostrzonego smyczka. Narracja z jednej strony skrzy się post-industrialnymi atrybutami, z drugiej zdaje się być od krok od onirycznej aury nieskończoności. Na gryfie gitary pojawiają się dubowe repetycje, z kolei głos ucieka w silny, niemal psychodeliczny pogłos. Oba wspomniane ośrodki dźwięku płyną tu ambientową strugą, którą trzyma przy życiu błysk rezonującego talerza. Po dość skromnym wytłumieniu narracja powraca na wytyczony tor wypełniona jakby większą ilością czystych, bardziej wystudzonych emocjonalnie fraz. Akcenty drummingowe po metalowych przedmiotach dają z kolei asumpt do budowania czegoś odrobinę bardziej dynamicznego. Finał pierwszej improwizacji rzeczywiście dostarcza nam dużo emocji. Wokalistka odmienia twarde „r” przez wszystkie przypadki, gitarzysta schodzi na poziom basowych dźwięków, a perkusjonalista udaje się na rezonującą przebieżkę niewielkim wzniesieniem.

W drugiej opowieści pojawiamy się chyba lekko spóźnieni. Rozgrzani już muzycy ślą ku nam kompulsywne pozdrowienia. Długie frazy budowane basowym głosem, delikatnie sprzęgająca się gitara i perkusjonalia, które klecą dla nas niebanalną ekspozycję drummingową, chwilowo pozbawioną elementów rezonujących. Całość znajduje tu ciszę ledwie po kilku minutach. Start trzeciej improwizacji wydaje się być wyjątkowo spokojny. Subtelne frazy gitary i głosu, oniryczne piski talerza. Artyści lepią dron wagi lekkopółśredniej. Emocje wszakże buzują i dają nadzieję na kolejne spektakularne wydarzenia. Narracja osiąga stan drobnej kipieli w ułamku sekundy, ale faza wystudzenia trwa równie krótko. Gitara proponuje akcenty perkusyjne, głos wtłoczony w elektronikę łapie dubową poświatę. Na koniec mamy wrażenie, że wszystkie dźwięki na scenie są efektem zjawiska rezonansu magnetycznego.

Ostatnia improwizacja, podobnie jak pierwsza, trwa ponad 20 minut. Jej początkowa faza tkana jest z ochłapów fonii – szelestów, mikro pulsacji, zgrzytów i subtelnie rezonujących fraz. Dubowe klimaty gitary i wokalu konfrontowane są tu z dronem smyczka łamiącym fakturę talerza. Muzycy wspinają się na niewielki pagórek, po czym oszołomieni ciszą szukają nowych dźwięków. Z jednej strony perkusjonalna akustyka, z drugiej posmak post-jazzowego fussion. Wokalistka snuje dźwięczne mantry, Panowie łapią drobną dynamikę pod szprychy. Zmiana goni tu zmianę, a poziom ekspresji faluje niczym wzburzony ocean. Gitara ginie w otchłani pick-upów, wokal płynie po kablach, albo poza nimi, łapiąc efektowne echo, a nerwowe perkusjonalia dopełniają obrazu psychodelicznego tańca w miejscu. Wygaszanie tej dość ekspresyjnej narracji zaczyna się pięć minut przed końcem. Prévost skupia się już wyłącznie na rezonującym talerzu, Ederer przepuszcza glos przez elektroniczną fakturę, a Moore szumi gorącym amplifikatorem i delikatnymi flażoletami. Z jednej strony post-balladowe frazy, z drugiej zgiełk perkusjonalii, które rozsiewają klimat AMM na cały Londyn. Ostatnie chwile przed ciszą zakończenia wypełniają gitarowe sprzężenia.

 

Iris Ederer/ NO Moore/ Eddie Prevost Traktor (Shrike Records, CD 2022). Iris Ederer – głos i elektronika, NO Moore – gitara (guitarism) oraz Eddie Prevost – instrumenty perkusyjne. Nagranie koncertowe, Iklectik Arts Lab, Londyn, lato 2021. Cztery improwizacje, 61:38.



 

wtorek, 13 września 2022

The Relative Pitch and the august’ fresh fruits: Amidea Clotet! Michael Foster! Forbes Graham!


Amerykański label Relative Pitch Records doskonale wpisuje się w idiom pandemicznej nadprodukcji dźwięków w obszarze naszej ukochanej muzyki improwizowanej. Nowych wydawnictw przybywa z każdym miesiącem, a w nieskończonych zasobach pamięci zewnętrznej redakcji właśnie wylądowało osiem premier wrześniowych. Przed nam wszakże do omówienia nowości … sierpniowe! To szczęśliwie tylko trzy tytuły i zaraz z nieukrywaną radością (bo to dobre płyty są!) pochylimy nam nimi nasze uszy i nasze recenzenckie pióro.

W dzisiejszym zestawie dwa albumy solowe i jedno trio, choć na okładce płyty podpisane ledwie jednym nazwiskiem. Wśród podmiotów wykonawczych jedna Katalonka i czworo przedstawicieli amerykańskiej socjety improwizatorów. A na samych dyskach trzy zestawy zaskakujących i intrygujących fonii, niekiedy trudnych w odbiorze, na ogół podanych w swobodnych, choć czasami ustrukturyzowanych improwizacjach. Jedni z walki z materią dźwięku wychodzą definitywnie obronną ręką, inni miewają chwile słabości, ale decydując się na redakcyjne resume, możemy już teraz wszystkie trzy albumy z całą stanowczością zarekomendować!




Amidea Clotet  Trasluz

Amidea Clotet – gitara elektryczna i obiekty; od września do października 2021, La Sexta Baja, Barcelona. Siedem improwizacji, niespełna 42 minuty.

Z ekspresyjną gitarzystką z Barcelony zetknęliśmy się po raz pierwszy kilka miesięcy temu, przy okazji efektownego albumu Spontaneous Combustions, nagranego wspólnie z Agusti Fernandezem. Wiemy zatem, że młoda Amidea traktuje struny gitary elektrycznej silnie zatemperowanym smyczkiem, a dodatkowo zniekształca generowane przez siebie dźwięki bardzo wytrwale pracując na gitarowych przetwornikach. Efekt jej pracy bywa doprawdy piorunujący. Na swoim debiutanckim albumie solowym Katalonka pokazuje także, iż zmysł dramaturgiczny i umiejętność utrzymywania uwagi słuchacza w potoku trudnych, niekiedy agresywnych dźwięków jest jej definitywnie mocną stroną.

Improwizacja otwarcia przypomina tu martwy post-barok, który dekonstruowany jest gitarowymi przetwornikami i mechanicznymi dewastacjami strun. Całość udanie szuka rezonansu, a w swej końcowej fazie przypomina pomruki basu, któremu ktoś odciął zasilanie elektryczne. Druga opowieść także przypomina płynną strugę zagęszczonych, gitarowych wymiotów, jakby struny rozciągane tu były ponad miarę swoich fizycznych możliwości. W trzeciej narracji artystka stawia na pewną dynamikę, nie tylko piłuje struny smyczkiem, ale także dodaje dźwięki szarpane. Całość, choć równie dosadna, jak poprzedniczki, wydaje się jednak lżejsza, bardziej wyczulona na dźwięki zbliżone do tego, czym winna nas obdarzać gitara. Na zakończenie improwizacji słyszymy niemal pojedyncze frazy, które szukają ciszy. Kolejne dwa odcinki, najdłuższe na albumie, to crème de la crème tego zbioru jakże szalonych fonii. Początek czwartej opowieści, to szemrzące, gitarowe pick-upy, rodzaj elektroakustycznej medytacji. Całość nabiera gęstości, ale jednocześnie artystka selekcjonuje nam więcej żywych, niemal akustycznie brzmiących fraz. Wraz ze wzrostem ekspresji, mamy wrażenie, że grają dla nas przynajmniej trzy gitary. Finał tej zmysłowej opowieści przypomina wytłumioną, elektroniczną plądrofonię. W piątej odsłonie gitarzystka jeszcze bardziej skupia się na szczegółach, ale nie gubi przy tym agresji. Pracując blisko ciszy, incydentalnie zbliża się do strefy hałasu. Dewastuje struny, ale jednocześnie do nich przemawia, jakby tuliła je do snu. Buduje rezonujący potok gitarowych post-riffów. W przedostatniej części struny wydają się być zdzierane do gołej skóry, a stukanie po pudle rezonansowym gitary buduje dubowy klimat. Pod koniec instrument Clotet brzmi tu niczym zdewastowana bałałajka. Końcowa improwizacja, to gęste, siarczyste drony. Mroczne podsumowanie doskonałej płyty, w trakcie którego struny gitary ostatecznie konają pod naporem smyczka.



 

Michael Foster  The Industrious Tongue

Michael Foster – saksofon tenorowy i sopranowy, sample i oscylatory; czas powstania nieznany, Nowy Jork, GSI Studios. Dziewięć improwizacji, 45 minut.

Kolejny solowy album w naszej mikro kolekcji nowości zza Wielkiej Wody i znów porcja niebywałych zdarzeń fonicznych. Czy istnieje granica tzw. rozszerzonych technik wydobywania dźwięków z saksofonu? Amerykański muzyk pokazuje, iż only sky is the limit! Na Pracowitym Języku proponuje nam plejadę rozwiązań brzmieniowych, które z jednej strony permanentnie zaskakują skalą swojej innowacyjności, z drugiej mogą być też sporym wyzwaniem dla mniej wprawionego słuchacza. Zwłaszcza te fragmenty improwizacji (zapewne nieco ustrukturyzowanej), w trakcie których artysta doposaża akustyczne frazy gęstymi strugami dodatkowych, niemal syntetycznych dźwięków. Album składa się z ośmiu stosunkowo krótkich improwizacji, pokazujących wysoki poziom kreatywności i wyśmienity warsztat instrumentalny muzyka oraz finałowego, ponad 13-minutowego utworu, pełnego zniekształconych, niemal plądrofonicznych fonii, w trakcie odsłuchu których pojęcie hałas zaczyna nabierać nowego, naprawdę groźnego wymiaru.

W trakcie wspomnianych, pierwszych ośmiu zdyscyplinowanych czasowo utworów muzyk raz za razem podsyła nam dźwięki, których pochodzenia możemy się jedynie domyślać. Wiele jednak wskazuje na to, iż artysta jedynie preparuje dźwięki akustycznego instrumentu. Mamy zatem mechanikę dysz i klasterów, a także hydraulikę tuby, która prawdopodobnie w trakcie improwizacji wypełniana jest różnymi tajemniczymi przedmiotami (silniczki elektryczne?). Słyszymy ruchy zmasowanego powietrza, w strugach których from time to time pojawiają się ochłapy bardziej dźwięcznych fonii, formujących się w rezonujące chmury. Owe gęste powietrze chwilami brzmi, jakby w ciepłej tubie skraplało się, a na studyjną podłogę kapała woda. Z kolei w ósmym epizodzie wszystko brzmi elektroakustycznie, czasami przebierając formę białego szumu. W trzecim i piątym utworze muzyk frazuje zdecydowanie z dźwiękiem i fragmentami zagubionych melodii. Najpierw, na tenorze pokazuje free jazzowy pazur, potem (już na sopranie) frazuje w estetyce wczesnego Trevora Wattsa, jakby przypadkiem trafił na sesję nagraniową Spontaneous Music Ensemble! Finałowa, długa narracja, to już prawdziwy challange! To odgłosy zakładu szlifierskiego, który ktoś podłączył do prądu wysokiej mocy. Część fraz zdaje się mieć żywe korzenie (jakby pies ślinił się na potęgę!), inne przyjmują powłokę syntetyczną i kąsają głośnymi frazami, niekiedy na granicy tolerancji naszych uszu. Pod koniec opowieści muzyk gubi intensywność przekazu i przechodzi do finałowej fazy wielowarstwowych szumów.



 

Forbes Graham  Another Day, Another Vector

Forbes Graham – trąbka, maszyna perkusyjna, elektronika, Brandon Lopez – kontrabas oraz Cecilia Lopez – syntezatory; sierpień 2021, Firehouse 12, New Hampshire. Pięć części, 54 minuty.

Trzecia z nowości, sygnowana nazwiskiem mniej nam znanego muzyka z Bostonu, ale stworzona we trójkę, m.in. z udziałem doskonałego kontrabasisty Brandona Lopeza, to kolejna dawka intrygujących dźwięków, przyobleczona jednak w bardzo dużą, chwilami inwazyjną dawkę elektroniki, płynącą zarówno od strony trębacza, jak i szerokiej palety brzmień syntezatorowych Cecili. Jak to często bywa w takich sytuacjach, w momentach równowagi elektroakustycznej, tudzież lekkiej przewagi żywych dźwięków, nagranie świetnie się broni. Gdy ów balans zostaje zachwiany, a przestrzeń nagrania skrzy się od syntetycznych strumieni dźwiękowych, jakość improwizacji (tu zapewne nieco skomponowanych) zdecydowanie spada. Muzycy, czy też wydawca określają tę muzykę, jako science fiction impro, my – w kontekście brzmienia warstwy elektronicznej – skojarzenia kierowalibyśmy także ku warstwie dźwiękowej gier komputerowych, tych tworzonych w dawnych, w sumie dość analogowych czasach.

Na starcie nagrania muzycy sprawiają wrażenie, jakby chcieli zaprezentować pełne spektrum swojego instrumentalnego oprzyrządowania. Pierwsze skojarzania ze starymi grami komputerowymi, dźwięki godne lądującego helikoptera, ale także garść smakowitych fraz akustycznych, w trakcie których kontrabas brzmi jak harfa. Po kilku minutach elektroniczny kalejdoskop milknie, a sceną rządzić zaczyna trąbka na pogłosie i żywe, masywne frazy dużego strunowca. Całość nabiera rytmiki o posmaku fussion jazzowym. Druga narracja zaczyna się w klimatach wręcz onirycznych. Muzycy lepią rozbudowane frazy, nie bez posmaku industrialnego, ale szefem trakcji zdaje się tu być przede wszystkim kontrabasista. Sporo dobrego można też powiedzieć o trzeciej ekspozycji, znów konstruowanej z dużą dbałością o brzmienia akustyczne. Sam jednak finał utworu, podrasowany elektroniką, przypomina klasyczne drum’n’bass! W czwartej narracji warstwa syntetyczna przejmuje sprawy w swoje ręce i nie bardzo jest nad czym zawiesić ucho. Zdecydowanie najciekawiej dzieje się w części ostatniej. Początek smakuje post-jazzem wtłoczonym w kłęby subtelnej elektroniki, a przypomina berlińskie peregrynacje Jana Jelinka sprzed dwóch dekad. Dużo dobrego płynie ze strony kontrabasu i delikatnie zdekonstruowanego frazowania trąbki. Potem syntetyka zaczyna walczyć o swoje, ale atrybuty akustyczne pozostają w nocy. Zakończenie jest dynamiczne, dość hałaśliwe, z którego kilka chwil możnaby śmiało usunąć bez straty dla percepcji całości.

 

 

piątek, 9 września 2022

The Barcelona’ new outfit: Slight Deform! Tàlveg! Tholos Gateway! Les Capelles! Villavecchia Trio!


Tydzień z muzyką improwizowaną z Barcelony zapoczątkowaliśmy w ostatni wtorek, prezentując najnowsze dzieło Liquid Trio. Dziś kontynuujemy omawianie nowych albumów powstałych w Barcelonie, stworzonych przez muzyków szczególnie przez nas cenionych.

Na początek zaprezentujemy dwa nagrania z udziałem gitarzysty Ferrana Fagesa – z nowym duetem i triem, z którym współpracuje już od kilku lat. W dalszej kolejności pochylimy nasze recenzenckie zmysły nad trzema płytami z udziałem kontrabasisty Àlexa Reviriego i perkusisty Vasco Trilli. W pierwszej kolejności będzie to wyprawa do świata mrocznego ambientu (w towarzystwie kanadyjskiego basisty Colina Marstona), potem kwartet elektroakustyczny, w pełni już iberyjski i równie mroczny, a na końcu trio saksofonisty Liby Villavecchii, dla którego mocną, jazzową sekcję rytmu stworzyli dwaj wcześniej wspomniani artyści.

Dodajmy, iż Ferran Fages, Àlex Reviriego i Vasco Trilla będą gośćmi najbliższej edycji Spontaneous Music Festival. I to już za cztery tygodnie, w poznańskim Dragonie! Welcome!



 

Slight Deform  Inside (Bandcamp’ self-released, CD 2022)

14 i 15 listopada 2020, Studios Rosazul, Barcelona; Ferran Fages – gitara elektryczna oraz Clara Lai – fortepian. Szesnaście części, ponad pięć kwadransów minut. 

Fages i Lai zapraszają nas do konceptualnej medytacji. Swoją długą opowieść podzielili na dwie części. Najpierw proponują nam siedem odcinków Inner (wewnętrznych), potem piętnastosekundową pauzę i osiem części Sided (jednostronnych). Jednocześnie w trakcie całego albumu stosują dwa typy instrumentacji – fortepian z klawiatury i gitara w jednej tonacji lub inside piano, tudzież dźwięki preparowane i gitara w tzw. zmiennej tonacji. Dostajemy zbiór kilkunastu improwizacji, od ledwie kilkudziesięciosekundowych do dziesięciominutowych, silnie ustrukturyzowanych, których naczelną konstytucją jest kreatywny minimalizm, ale którym choćby przez ułamek sekundy nie brakuje emocji. Ogromną wartością tego nagrania jest także brzmienie obu instrumentów, szczególnie gitary (typowe dla Fagesa!), choć w wielu momentach brudne i zniekształcone, w każdej sekundzie intrygujące.

Historia zwana Inner w swych pierwszych trzech odcinkach, to jakby kanon zachowań minimalistycznych ze strony obojga artystów. Najpierw oba instrumenty grają z echem, potem ich frazy nabierają większej dźwięczności, wilgotności, tudzież iluzorycznej gęstości. Programowe slow motion z czasem nabywa cechy ledwie dostrzegalnej dynamiki. W epizodzie czwartym i szóstym muzycy zmieniają tryb narracji – efektowne, gęste, dalece nieminimalistyczne frazy inside piano i rozkołysanej, kwaśnej gitary z namiastką sprzężeń. Pomiędzy tymi epizodami mamy jeszcze powrót do klawiatury i chłodnej, flażoletowej gitary. Z kolei część siódma zdaje się być wariantem pośrednim. Piano pracuje na granicy inside i outside, gitara zaś wpada w delikatny rytm, który przypominać może Different Trains Steve’a Reicha.

Historia zwana Sided trzyma się zadanej konwencji, ale z pespektywy całości zbudowana jest z większej ilości dźwięków i częściej udaje się jej wyrwać ze szpon minimalistycznej stylistyki. W dziewiątej opowieści fortepianowe klawisze napotykają gitarowy rezonans, który czerpie moc z mikro sprzężeń. W dwóch kolejnych częściach artyści dostarczają narracje wręcz dynamiczne, które płyną zarówno z klawiatury, jak i rozhuśtanej, niemal post-rockowej gitary. W opowieści dwunastej gitara nabiera kwasowości, a piano startujące na klawiaturze dość szybko schodzi do podziemi instrumentu. W kolejnym epizodzie gitara nabiera onirycznej powłoki, jakby muzyk liczył struny swojego instrumentu, a chwilę potem - dla odmiany - z gryfu płyną post-bluesowe slajsy. Dwie ostatnie opowieści zdecydowanie kwalifikujemy do trybu preparowanego. Ręce pianistki krążą po obudowie instrumentu, z kolei gitarzysta płynie strumieniem zmysłowej post-psychodelii, jego gitara sprzęga się, a nawet dudni.

 


Tàlveg  Live Series III (Bandcamp’ self-released, DL 2022)

21 stycznia 2022, l'Auditori Sala 3, Barcelona; Marcel·lí Bayer – saksofon barytonowy, Ferran Fages – gitara elektryczna oraz Oriol Roca – perkusja. Trzy wybrane fragmenty z koncertu, łącznie 23 minuty.

Tàlveg, to jedna z trzech trzyosobowych formacji, w których regularnie macza palce i struny Fages (obok Phicusa i Isysxae). Być może najbardziej z nich oryginalna, bazująca na swobodnych, chwilami minimalistycznych i nad wyraz refleksyjnych improwizacjach, upstrzona dźwiękami gitary o onirycznym i niezwykle tajemniczym brzmieniu. Od pewnego czasu trio podsyła nam krótkie fragmenty swoich koncertów, które upublicznia pod nazwą Live Series. Trzecia edycja tego minicyklu nie dość, że serwuje nam największą jak dotąd porcję dźwięków, to jeszcze prezentuje na niej, jak na standardy grupy, dość dynamiczne i ekspresyjne improwizacje.

Początek mini albumu nie zwiastuje jeszcze zapowiadanej dynamiki i ekspresyjnych wybuchów. Gitara drzemie na pick-upach, pulsuje głęboka glazura werbla, a saksofon wypuszcza obłoki suchego powietrza. Ów mglisty, spopielony post-rock nabiera delikatnej mocy gitarowymi flażoletami, dętymi półmelodiami i rezonującym talerzem. W kolejnym epizodzie muzycy brudzą brzmienie swoich instrumentów, zniekształcają frazy i po ponad dwóch minutach łapią drive wprost z perkusyjnych tomów. Narracja nabiera free jazzowego posmaku i post-psychodelicznej gracji. To, co definitywnie najlepsze zaczyna się w epizodzie trzecim. Start znów bardzo leniwy - z gitarą, która szkli się lazurowym ambientem i saksofonem, który pod rękę z perkusją snuje meta melodyjne przebiegi. Energia do życia ponownie płynie od strony perkusji. Saksofon sięga głębiej i cedzi coraz bardziej ekspresyjne frazy. Gitara też łapie emocje, choć na swoim, jak zwykle niebywale onirycznym poziomie. Dynamika nagrania osiąga tu drobny szczyt, po czym improwizacja gaśnie, generując dźwięki jedynie z zestawu drummerskiego. 



 

Tholos Gateway  II (Bandcamp’ self-released, DL 2022)

Czas powstania nieznany, dźwięki zarejestrowane w Barcelonie i Kanadzie (tamże dokonano także miksu); Àlex Reviriego – kontrabas, Vasco Trilla – tympani, gong i dzwonki, Colin Marston – elektroniczna perkusja, syntezator gitarowy, mellotron. W roli gości: Mick Barr – gitara w utworze czwartym i Yoshido Ohara – głos w utworze szóstym. Łącznie osiem części, prawie 47 minut.

Druga edycja formacji katalońsko-kanadyjskiej kontynuuje dzieło zapoczątkowane na albumie debiutanckim. To dwuelementowa, niemal dwubiegunowa narracja, która swobodne, gęste, akustyczne improwizacje kontrabasu i perkusjonalii wtłacza w chmurę równie gęstego ambientu, elektronicznej perkusji i syntetycznych plam gitarowego syntezatora. Całość zdaje się być wyjątkowo mroczna, chwilami demoniczna, przesiąknięta aurą godną macierzystej formacji Marstona, czyli deathmetalowego Gorguts.

Pierwsze cztery części są zgrabnie skrojone i wydają się być niedługą ścieżką, prowadzącą do utworów piątego i szóstego, które z pewnością uznać winniśmy za albumową kulminację. Początek, to głęboki, mroczny ambient, skowyt kontrabasu pod zwinnym smyczkiem i perkusjonalne zdobienia. W drugiej części dominują rezonujące dźwięki, a do gry wkracza circle electronic drumming, który stanowić tu będzie o wielu kwestiach i nie zawsze sycić dark ambientową narrację właściwą porcją kreatywności. Trzecia opowieść ma strukturę niemal epickiego marsza, którego dołem płynie gęsta struga kontrabasu, zaś mgliste niego wypełniają plamy syntezatora. W czwartym epizodzie odnotować należy udział żywej gitary, która ponadgatunkowym flow wzbudza całkiem interesujący dysonans brzmieniowy. W kolejnych dwóch częściach, najdłuższych na płycie, zdecydowanie najmroczniejszych, emocje pną się ku górze w każdej fazie nagrania. Szorstka, matowa narracja syci się tu zarówno bolesnymi, kontrabasowymi preparacjami, jak i gęstością syntetycznych strumieni. W szóstym utworze pojawia się wokalistka, a emocje zdają się sięgać zenitu. Śpiew i wokalizy, ale także dzikie wrzaski, które sieją niemal egzystencjalny niepokój. Tu kontrabas budzi się do życia dopiero po kilku minutach i rwie na strzępy dolne warstwy narracji. Ostatnie dwie części sprawiają wrażenie dramaturgicznego rozdroża. Dźwiękowe epizody, które zdają się być repryzą poprzednich części. Dominacja syntetycznych fonii każe tu zadać pytanie o brak (tudzież niesłyszalność) akustycznych fraz Trilli. Szczęśliwie smyczek Reviriego czyni tu swoje z należytą pieczołowitością.



García/ Navas/ Reviriego/ Trilla  Les Capelles (The Tripticks Tapes, CD 2022)

Czas powstania nieznany, nagranie koncertowe, Convent de Sant Agustí, Barcelona; Miguel A. García – elektronika, Garazi Navas – akordeon, Àlex Reviriego – kontrabas, Vasco Trilla – instrumenty perkusyjne. Trzy improwizacje, 43 i pół minuty.

W preambule dzisiejszego zbioru katalońskich nowości kwartet ten obsłużyliśmy epitetem elektroakustycznym i po prawdzie tak dzieje się w rzeczy samej, jakkolwiek nagranie wcale nie leży w jakimś szczególnym oddaleniu od estetyki Tholos Gateway. Sporo długich, rozciągniętych w czasie strumieni dźwiękowych i znów bardzo mroczny nastrój całości, budowany akustyką kontrabasu i perkusjonalii, elektroniczną poświatą i strumieniami akordeonowych fraz, które intrygująco sytuują się na pograniczu brzmień akustycznych i syntetycznych. Cokolwiek by jednak o Les Capelles nie rzec, to trzy kwadranse dużych, niebanalnych emocji i plejada dźwięków, których urodzie naprawdę trudno się oprzeć!

Każda z trzech improwizacji trwa tu kilkanaście minut i sprawia wrażenie świetnie skonstruowanej budowli dźwiękowej. W pierwszej z nich definitywnie króluje akustyka. Trilla generuje rezonans z wielkiego talerza, niczym Eddie Prévost, kontrabas Reviriego burczy i lepi się do tłustej podłogi, z kolei delikatny akordeon Navasa lśni oniryczną syntetyką i szuka powinowactwa z elektroniką Garcii, która pracuje w dalekim tle i wypełnia resztki wolnej przestrzeni. Całość doposażona wydaje się być w post-industrialny smaczek, a akustyka obiektu sakralnego, w którym odbywa się koncert, zdaje się być piątym elementem improwizacyjnej układanki. Spokojnie budowana narracja efektownie narasta, głównie dzięki perkusjonalnej kreatywności Trilli. Druga część śmiało może pretendować do miana koncertowej kulminacji. Wyrasta z ciszy i początkowo przebiera ambientowy kształt. Chmurę rezonansu budują tu chyba wszystkie instrumenty, także nieco aktywniejsza elektronika. Opowieść gęstnieje i lepi się w jednorodny dron niesiony basowym dołem i perkusjonalnymi robaczkami, świetnie rozpoznawalnym brzmieniem z bogatego arsenału Trilli. Bez trudu narracja osiąga tu niemal epicka intensywność, przypomina wielką, filharmoniczną orkiestrę w efektownym crescendo. Trzecia narracja nie jest już tak jednorodna estetycznie jak dwie pierwsze. Tworzy ją wiele, czasami separatywnych akcji poszczególnych muzyków. Dużo do gry wnosi tu akordeon, a także delikatnie preparowany flow kontrabasowego smyczka. W połowie tej części muzyków spotyka małe, dramaturgiczne rozdroże wypełnione ciszą. Po niej budują nową ekspozycję, czerpiąc inspiracje z wielu indywidualnych pomysłów. Samo zakończenie spoczywa na barkach akordeonu i repetującego kontrabasu.



 

Liba Villavecchia Trio  Zaidín (Clean Feed Records, CD 2022)

22 i 23 sierpnia 2021, Underpool Studios, Barcelona; Liba Villavecchia – saksofon altowy, Vasco Trilla – perkusja, instrumenty perkusyjne oraz Àlex Reviriego – kontrabas. Siedem kompozycji, 44 i pół minuty.

Villavecchia kocha kreatywny jazz, czemu daje wyraz w albumowych liner notes, a na samym krążku serwuje nam siedem bystrych kompozycji, z których pięć przygotował osobiście, jedną pożyczył od Thomasa Chapina, a jedną wyimprowizował wspólnie z partnerami. Utwory melodyjne, zadziorne, taneczne, dobrze osadzone w tradycji … brytyjskiego free jazzu (kłania się Trevor Watts!), nade wszystko zaś dające dużo przestrzeni każdemu z muzyków na efektowne improwizacje, zarówno toczone kolektywnie, jak i w duetach, czy wreszcie samotnie. A że Liba wybrał sobie do tria muzyków doskonałych, niebywale kreatywnych, którzy dobrze czują się w każdej stylistyce, efekt całości musi dawać odbiorcy całe mnóstwo przyjemności z odsłuchu.

Pierwszy utwór mówi nam wiele o konwencji całego albumu. Melodyjny temat początkowo grany jest jedynie przez saksofon altowy i kontrabasowy smyczek. Wejście perkusji daje narracji free jazzowy drive. W strefie ekspozycji solowych każdych z muzyków śle nam garść improwizowanych smakołyków. Powrót do tematu – najpierw w trio, potem w duecie - wieńczy dzieło. Druga odsłona budowana jest wedle podobnego schematu, ma wszakże ciekawy, synkopowany flow o delikatnym posmaku latino. Wydaje się lekka, zmysłowa, do śpiewania i swobodnego tańca. Trzecia część, to kolektywna improwizacja, która ukazuje wszelkie walory każdego z muzyków, syci się także dźwiękami preparowanymi i perkusjonalnymi, brzęczącymi robaczkami. Początek czwartej części stawia na bystry, kolektywny, po części agresywny flow, a melodyjny temat pojawia się po pewnym czasie, niejako w efekcie udanego intro. W tej części warto pochylić ucho nad improwizacjami, które smakują tu wyjątkowo wybornie. Piąta odsłona bazuje na kontrabasowym riffowaniu, znów zdobi ją zmysłowa melodia i bardzo swobodne improwizacje. Szósta narracja, to kompozycja Chapina, w swej początkowej fazie bardzo łagodna, potem nabierająca wigoru, a koniec smakująca już, jakby była kompozycją Liby. Finałowa opowieść ma formę ballady, która otwarta zostaje zmysłowym intro kontrabasu i perkusyjnych talerzy. Zakończenie płyty w klimacie slow Ayler zdaje się być tu efektowną wisienką na torcie.