czwartek, 29 września 2016

OtoROKU kontratakuje! czyli przegląd nowości koncertowych z Cafe Oto


Podtytuł Trybuny Muzyki Spontanicznej – nie przez przypadek będący parafrazą wybitnej powieści G.G. Marqueza – codziennie konstytuuje się ilością wydawnictw z muzyką improwizowaną, jaka wszelkimi dostępnymi kanałami trafia do naszych uszu.

Czasy nadprodukcji dźwięków niechybnie zobowiązują. A kolejnym dowodem na to, że w zasadzie każdy koncert free improv godny jest wydania płyty, niech będzie inicjatywa edytorska londyńskiego klubu Cafe Oto, zwana marketingowo OtoROKU, która skutecznie zalewa nasze odtwarzacze nową muzykę, przy okazji dość regularnie trafiając na te łamy. Tylko w okresie późnoletnim do mych uszu dotarło siedem nowych wydawnictw tejże inicjatywy. Co gorsze, prawie wszystkie zawierają…. doskonałą muzykę!

A zatem dość już tej wolty zmanierowanego recenzenta, czas najwyższy parę słów o tych nowych otorokowych płytach opowiedzieć.


Seymour Wright/ Evan Parker/ Rie Nakajima  23.2.16 Evan Parker, 1.3.16 Rie Nakajima

Nie dalej, jak kilka miesięcy temu trafiła do nas studyjna dokumentacja spotkania dwóch saksofonistów brytyjskich, Wrighta i Parkera (Tie Stone To The Wheel, Fataka). Dziś spotykamy się z nimi w Cafe Oto, na wydawnictwie, którego tytuł stanowi przy okazji datę rejestracji nagrania. Pod jednym numerem katalogowym, dostajemy jeszcze inny duet Seymoura Wrighta, tym razem z japońską operatorką amplifikowanych przedmiotów nieinstrumentalnych, Rie Nakajimą (jak wynika z tytułu, ten koncert odbył się tydzień później).




Oba koncerty łączy nazwisko saksofonisty, muzyka wszakże na nich poczyniona jest od siebie estetycznie bardzo odległa. Gdy spotkanie z wyjątkową postacią, jaką jest Evan Parker, jest typowym sonorystycznym zwarciem, w stylistyce głębokiego free improv, o tyle spotkanie z japonką jest już improwizacją na styku dekonstruującej elektroniki i nieco pokrętnie rozumianej kameralistyki. I to właśnie ta druga okoliczność wskazuje, jak silnie poszukującym i nie ulegającym prostym klasyfikacjom muzykiem, jest Seymour Wright. To par exellance improwizator, z którym wejście w odpowiedni tembr konstruktywnego dialogu nie jest czynnością oczywistą nawet dla takiego maga jak Evan Parker. To spotkanie, to być może największe współczesne wyzwanie dla mistrza swobodnej improwizacji. W odsłuchu zalecam dużą koncentrację i skupienie się na detalach, tak by móc czerpać z tego niespełna 40-minutowego koncertu odpowiednią porcję akustycznej przyjemności.

Drugi koncert jest na tyle odległy gatunkowo od pierwszego, że po prawdzie winien ukazać się osobno. Podoba mi się takie granie, cenię podobne brzmienia i lubię ten gorzki odczyn nieprzewidywalności improwizacji, odległej od skal jazzowych o kilka długich galaktyk.


The Apophonics (John Butcher, John Edwards, Gino Robair)  27.11.13

Trzej wymienieni wyżej, wyjątkowej klasy improwizatorzy, spotykali się razem w wielu miejscach, na niezliczonej ilości płyt, na ogół w zestawach dwuosobowych (archiwa Trybuny mają na to sporą liczbę dowodów). Jakkolwiek we trójkę, fonograficznie ujawnili się światu dopiero po raz drugi. Na potrzeby wydawcy przyjęli oni pierwotnie nazwę The Apophonics i w tej wersji zameldowali się na scenie free improv, całkiem niedawno, doskonałym, studyjnym krążkiem On Air (Weight Of Wax, 2013).




Teraz spotykamy ich w Cafe Oto, mniej więcej półtora roku później, w równie doskonałej formie (tytuł podpowiada nam punkt na osi czasu). Jeśli odnieść ten koncert do incydentu studyjnego, należy zwrócić uwagę na nieco inną technikę gry Gino Robaira. Ten perkusjonalista zwykł określać swój zestaw instrumentalny mianem energetyzujących powierzchni (i jest to celne określenie, gdyż na ogół uzyskuje on dźwięki dzięki pocieraniu membran i wzmacnianiu sygnału). Tu, w Cafe Oto, konglomerat akustyczny, jaki dostarcza on genialnie improwizującym, saksofoniście i kontrabasiście, bardziej przypomina … grę na perkusji. Być może ginie gdzieś ulotność i wyjątkowość jego muzycznej kreacji, ale całość koncertu zyskuje na komunikatywności i wpada w obszar naszego zachwytu, bez narażania receptorów słuchu na rozwiązywanie zbyt ciężkiej, intelektualnej łamigłówki. Wyśmienita płyta!


Joe McPhee & Chris Corsano  25.7.12

Kolejny otorokowy świeżak, to lipcowy koncert sprzed czterech lat, freejazzowego saksofonisty weterana Joe McPhee i  skromnego aspiranta tuż po czterdziestce, wszakże doświadczonego artystycznie na niejednym polu muzyki współcześnie pojmowanej, perkusisty Chrisa Corsano.

Gdy wrzucam do odtwarzacza muzykę McPhee (po prawdzie ostatnio robię to dużo rzadziej niż onegdaj), zawsze targają mną pewne ambiwalencje. Z jednej strony dorobek artystyczny i pozycja na scenie muzyki free tego Pana nie podlega jakimkolwiek negocjacjom, z drugiej jednak, jego maniera improwizacyjna, polegająca bardzo często na niedopowiadaniu fraz, czy niespodziewanych chwilach zadumy w trakcie … ekspresyjnej galopady dźwięków, sprawia, że nasza miłość jest trudna i miewa chwile rozterek, tudzież szczerych wątpliwości.




Nie mniej, akurat spotkania Joe z Chrisem, których kilka miało miejsce w ostatnich latach, to przykład na muzykę, która nie dostarcza aż takich ambiwalencji. Myślę, że sprawcą tego stanu rzeczy jest ten młodszy. Corsano, doskonały i wszechstronny improwizator, jest też facetem, który lubi głośne i dynamicznie granie. To on sprawia, że … chwile zawieszenia w muzyce Joe trwają krótką i nie wywołują poczucia nudy w uszach Waszego recenzenta.

Spotkanie w Cafe Oto, wszystkie te aspekty uwzględnia. Są erupcje free, są chwile zadumy, jakkolwiek ich proporcje cieszą mnie szczerze. Muzycy z każdą chwilą koncertu nabierają wigoru i ochoty na więcej. W piątym i szóstym fragmencie (łącznie ponad 30 minut) wchodzą w pewien rodzaj estetycznego rozwibrowania, które – mimo, iż nie jest galopem ku wiecznej ekstazie – być może stanowi najlepszą część tego bardzo udanego koncertu. I od razu zaznaczmy, że czynnym sprawcą owego rozwibrowania jest przede wszystkim genialnie kontrapunktujący perkusista (dzwonki, talerze, inne przedmioty…).


6ix  Nothing More

Dzisiejsza opowieść przekroczyła już półmetek, zatem najwyższa pora, by wygodnie zasiąść w fotelach przytulnej, nie nazbyt obszernej Cafe Oto i posłuchać koncertu, który pośród tu omawianych jest zdecydowanie wydarzeniem artystycznym najwyższego lotu.

Na skromnej scenie aż szóstka muzyków (tytuł wykonawczy zatem zasadny): Urs Leimgruber (saksofon sopranowy), Okkyung Lee (wiolonczela), Jacques Demierre (fortepian), Thomas Lehn (syntezator), Roger Turner (perkusjonalia) i Dorothea Schürch (głos). Przyznacie, że towarzystwo bardzo zacne i kompetentne. Słowa komentarza wymaga chyba jedynie Dorothea – szwajcarska improwizatorka o dość ubogim i głównie lokalnym dorobku artystycznym, raczej z obszaru muzyki współczesnej. Pod tajemniczym szyldem 6ix, otorokowy koncert, to drugie ujawnienie tego składu (poprzedniego szukajcie w katalogu Leo Records).




Nic więcej, to dwa fragmenty swobodnej improwizacji, powstałe w listopadzie 2013r., trwające około 40 minut. Lektura składu instrumentalnego, garść oczywistych doświadczeń w obcowaniu z muzyką tych właśnie postaci, a także odrobina wyobraźni, podpowie nam wszystko, co winniśmy wiedzieć o tym nagraniu. Piękna, mnisia, molekularna improwizacja o smakowitych walorach akustycznych, stworzona przez doskonałych instrumentalistów, dodatkowo pozostających owego wieczoru – ewidentnie! – w bardzo dobrej formie. Całość skąpana w dobrze przyprawionym, elektroakustycznym sosie (Lehn!). Oniryczne, wytłumione pasaże saksofonu sopranowego (czy ktoś zna płytę free improv, na której Leimgruber by rozczarował?), kobieca lekkość wiolonczeli, świetny, męski drumming, konsekwentny pianista i … Dorothea w pląsach gębowych, które niczym girlanda, zdobią efekt końcowy. Wyśmienite i ... nic więcej.


Haste (Ingrid Laubrock/ Veryan Weston/ Hannah Marshall)  A Broad Margin

Saksofon, fortepian i wiolonczela na scenie Oto – rzec by można, że poprzednio wysłuchany sekstet, okrojony o trzy głowy, nadal nam muzykuje. Ale tak nie do końca … Haste, to nazwa, którą trójka wykształconych improwizatorów przyjęła na potrzeby nagrania dla Emanem Records (2012).




Po koncercie Ingrid Laubrock, Veryana Westona i Hannah Marshall, z ubiegłorocznej jesieni (znów około 40 minut), oczekiwałbym raczej dynamiki i ekspresji adekwatnej do … pory roku. Zaduma, nostalgia, whatever you want. A tu zaskoczenie, pozytywne – od razu dodajmy! Prawdziwa eksplozja free z etykietą jazz na pełnych prawach. Energia, dynamika, zadziorne improwizacje, zarówno solowe, jak i kolektywne, na tyle intensywne, że nawet nie zdążycie butelki czerwonego wina dobrze napocząć, a już muzycy odtrąbią finał. Chciałoby się więcej! Brooklyńska Niemka średniego pokolenia (ostatnio terminuje często u Braxtona), młoda Brytyjka (pamiętamy ją z ostatnich płyt tria, kwintetu i sekstetu Alexa Warda) i jej rodak weteran (tu lista skojarzeń byłaby ogromna, więc sobie odpuszczam) – tygiel godny lepszej sprawy. Duża niespodzianka, jakkolwiek.


Konstrukt & Alexander Hawkins  10.08.15

Z tureckim składem Konstrukt, każdy nawet średnio zaawansowany freejazz fan z pewnością się już zetknął, albowiem mają oni w swoim portfolio płyty z Peterem Brotzmannem i Evanem Parkerem. Tym razem kwartet znad Bosforu dokoptował sobie przy okazji występu w Cafe Oto, młodego, brytyjskiego pianistkę Alexandra Hawkinsa (ten też ma już płytę z Evanem Parkerem na rozkładzie, nawet w tym roku).




Turecki ansambl jest kwartetem elektrycznym (dęciaki, gitara, gitara basowa i perkusja, również elektroniczna, także sporo drobnych dodatków instrumentalnych, skutecznie obezwładniających przestrzeń akustyczną koncertu), który co prawda z walorów mocy swego instrumentarium nie korzysta z przesadą (chciałem powiedzieć, że wcale nie grają aż tak głośno), ale w efekcie końcowym ich propozycji, trudno mi się doszukiwać wrażeń, które sprawią, że o tej muzyce będę miał ochotę myśleć w kontekście kolejnego odsłuchu. Młody, akustyczny (!) pianista gra tu ciekawie i nawet udanie wgryza się w fakturę kwartetu (stosunkowo po drodze mu z saksofonem), ale nie wnosi do obrazu całości iskry czegoś szczególnego. Nagranie jest długie (prawie 90 minut), co też nie sprzyja wysokiej ocenie tego koncertu. No cóż, nie zawsze świeci słońce w Cafe Oto.


John Tchicai/ Tony Marsh/ John Edwards  27 September 2010

Na sam juz koniec wizyt w Cafe Oto, skromny koncert funeralny. Tak się bowiem składa, że dwie trzecie tria Tchicai/ Marsh/ Edwards nie gra już z nami od kilku lat, zatem ich występ nie mógł mieć w nazwie dat ‘15, ani tym bardziej ‘16.




Spory fragment historii europejskiego free jazzu jakkolwiek pojawił się na scenie Cafe Oto, owe sześć lat temu. Muzycy zagrali trzy kwadransie zgrabnego zestawu dźwięków w jednym odcinku czasowym. Od razu dodam, że Tchicai nigdy nie należał do moich ulubieńców (rodzaj saksofonisty, którego intencje artystyczne bywały dla mnie na ogół niejasne), nawet wtedy, gdy pół wieku temu rył zręby sceny free na Starym Kontynencie. Ten koncert w sumie to potwierdza. Jeśli znajdę w przyszłości powód, by wrócić do tego nagrania, to będzie on związany jedynie ze … świetną gra sekcji Edwards-Marsh. Ale to sumie żadne odkrycie.
  

Jeśli w przypływie ignorancji, pomyślicie, że wyżej omówione pozycje to wszystkie nowości OtoROKU, wiedzcie, że błąd Wasz jest kardynalny. Po szczegóły nie odsyłam tym razem na stronę wydawnictwa (jest ona cokolwiek chaotyczna i niespójna), a na niezastąpiony discogs.com. Po wygooglaniu nazwy wydawnictwa, dowiecie się o kolejnych ciepłych koncertach, dostępnych w różnych formatach (na ogół plikach), takich wykonawców, jak Eddie Prevost, Okkyung Lee, Mark Sanders, John Butcher, Fred Frith, Roger Turner, Dominic Lash, czy Angharad Davies, wymieniając jedynie tych, których personalia są mi ogólnie znane. A zatem do odsłuchu, a w przypływie szaleństwa, także na zakupy!

wtorek, 27 września 2016

Wooley! Antunes! Corsano! – trzy epizody zwieńczone trzema czarnym krążkami


Tydzień bez muzyki Nate’a Wooleya na tej stronie, to tydzień niemal stracony. O wyjątkowości muzyki i artystycznej osobowości nowojorskiego trębacza, przekonuję się na każdym kroku, czy to sięgając po jego kolejne nowe płyty, czy też w amoku wiecznego szperacza, odnajdując starsze nagrania, wszakże bezdyskusyjnie konstytuujące powyższe walory.

Dziś czas na opowieść o jego najnowszej, wydanej latem płycie Purple Patio, która zupełnie niespodziewanie przerodzi się w historię, mającą swe korzenie w słonecznym i ciepłym maju 2012 roku. Przy okazji, stanowić ona może przyczynek do retorycznych rozważań o pokrętnych losach edytorskich, zarejestrowanego materiału z muzyką improwizowaną.

Tak się bowiem składa, że wydawane sukcesywnie na przestrzeni ostatnich lat, winylowe płyty Nate’a Wooleya, poczynione wspólnie z kontrabasistą Hugo Antunesem i perkusistą Chrisem Corsano, zarejestrowane zostały w ciągu… niespełna trzech tygodni, właśnie w owym urokliwym, wiosennym miesiącu. Blok recenzji wszystkich owoców tej współpracy zaczniemy oczywiście od płyty najnowszej, także dlatego, że … powstała ona jako pierwsza!




Purple Patio!

Czas i miejsce zdarzenia: 12 maja 2012r, Portugalia (a jakże!), zamknięta przestrzeń studyjna, Sa Da Bandeira (prawdopodobnie w Porto).

Ludzie i przedmioty: Nate Wooley (trąbka), Hugo Antunes (kontrabas), Jorge Queijo (perkusja), Mario Costa (perkusja) i Chris Corsano (…perkusja). Dwóch jankesów nieco po czterdziestce, kontra trzech, o co najmniej dekadę młodszych, tubylców! Brzmienie imion i nazwisk wskazuje jasno who is who. Dla Nate’a i Chrisa to kolejna przystań ich współpracy (dotychczas jedynie w obrębie permanentnego wykonywania Seven Storey Mountain). Wątek zaś portugalski, to w życiu trębacza rzecz raczej nowa.

Jak gramy: Z perspektywy odsłuchu muzyki, bez dostępu do komentarza odautorskiego, trudno ocenić, czy muzycy dotargali na okoliczność tego spotkania jakieś notatki scenariuszowe, czy coś wcześniej uzgadniali, czy też zwyczajnie poszli na żywioł. Osobiście optowałbym za tym pierwszym rozwiązaniem.

Efekt finalny: Pięć improwizowanych fragmentów muzycznych, opatrzonych tytułami, które do dobrych sklepów muzycznych dostarcza litewski wydawca, posiłkując się tytułem Purple Patio (NoBusiness Records, LP 2016), sygnowanym nazwiskami pięciu muzyków, wymienionych w kolejności, jak akapit wyżej.

Subiektywne wrażenia: Niewątpliwie ów oryginalny skład instrumentalny znacząco wpłynął na charakterystykę tego nagrania. Trzy zestawy perkusyjne dość skutecznie wypełniają florę akustyczną studia, po prawdzie, w wielu momentach nie pozostawiając zbyt dużej przestrzeni dla trąbki (bez wspomagania) i kontrabasu. Gdy improwizacja przebiega w dynamicznym tempie, ich wyważona, ale konsekwentnie kolektywna gra determinuje efekt końcowy i zdaje się popadać w oczywisty jazzowy feeling. Jeśli jednak muzycy postanawiają nieco zwolnić, otwiera się przed nimi fascynująca perspektywa. Delikatne granie na talerzach i szczotkowanie membran bębnów, tworzy bowiem fantastyczne tło dla sonorystycznych igraszek trębacza, wspartych na twardym, cierpkim soundzie kontrabasu. Muzyka snuje się pod sufitem, niczym kulawy wąż, a nasze uszy płoną z radości. Po chwili znów popadamy w nieskromną galopadę trzech jurnych drummerów, którzy nie biorą jeńców. Wooley jednak nie daruje i konsekwentnie wgryza się w fakturę ich gry. Gdy udaje mu się przebić tę ścianę, udowadnia, iż być może jest największym trębaczem swych czasów.




Posh Scorch!

Czas i miejsce zdarzenia: 27 maja 2012r. Bruksela, Klub Les Ateliers Claus, nagranie z udziałem publiczności.

Ludzie i przedmioty: Nate Wooley (trąbka i amplifikacje), Hugo Antunes (kontrabas), Giovanni Di Domenico (piano Fendera, elektronika), Daniele Martini (saksofon tenorowy), Chris Corsano (perkusja). Do bazowej trójki dołączył włoski zaciąg belgijskich rezydentów, który znamy choćby z ostatnio recenzowanego na tej stronie wydawnictwa kwartetu Tetterrapadequ.

Jak gramy: Nuty? Nie! Scenariusz improwizacji? Jeśli w ogóle, to w bardzo ogólnym zarysie, być może taki, jaki bywa wykorzystywany w trakcie kolejnych wykonań Seven Storey Mountain.

Efekt finalny: Jeden fragment, trwający 37 minut i 16 sekund, podzielony na dwie części, z uwagi na wymagania winylowej edycji. Światu udostępnia belgijska inicjatywa wydawnicza, pod tytułem Posh Scorch (Orre Records, LP 2013), sygnowanym personalnie przez pięciu muzyków, w kolejności, jak wyżej. Płyta do kupienia na bandcamp w edycji fizycznej (zawiera voucher umożliwiający dostęp do plików mp3 oraz zapisu video z koncertu), także do ściągnięcia w jakości audio (cena jest wtedy relatywnie niższa).




Subiektywne wrażenia/ przebieg wydarzeń: Ta istotnie niebywała podróż muzyczna rozpoczyna się w oparach fenderowej mgły. W oczekiwaniu na dźwięki pozostałych instrumentów, słyszymy pomruki i westchnienia publiczności, która chyba czuje pismo nosem i wie, że będzie się działo. Trąbka, perkusja, kontrabas i saksofon (fonicznie od lewej do prawej) wchodzą delikatnie w konsystencję koncertu i pojedynczymi dźwiękami znaczą swoją obecność, przy pracującym skrajnie z prawej strony fenderze. Narracja ciągnie się dość leniwie, ale bardzo ciekawie pod względem akustycznym. Szczotkowanie i polerowanie glazury instrumentów zajmuje muzykom jeszcze kilka chwil, a czas umila im fender grający spokojnymi akordami. Ktoś skowycze z oddali (głos ludzki, czy jednak saksofon?). Głosy wszystkich instrumentów zaczynają się układać w swoisty wielodźwięk, który w aurze ledwie sugerowanej oniryczności, zaczyna systematycznie narastać. Głośno, coraz głośniej! Muzycy wzajemnie się poganiają i komplementarnie eskalują poziom emocji i ekspresji. Po jej wybrzmieniu, powraca palcówką fender, uspakajając wszystkich uczestników spektaklu. W międzyczasie krótkie solo realizuje kontrabas, a na to czeka już trębacz, który z tłumikiem między palcami rozpędza kolejną konstruktywną i dalece kolektywną galopadę, ze znaczącą rolą wierzgającego na wszystkie strony saksofonu. Wyciszenie tej erupcji po paru gorących pasusach, pozwala nam… obrócić winyl na drugą stronę. Muzycy są już dobrze rozgrzani, instrumenty palą im się w rękach, co czyni skutecznymi i pięknymi, liczne przekomarzania się wszystkich ze wszystkimi. Tu każdy jest bohaterem i każdy ma coś ważnego do powiedzenia. Mnogość nieoczywistych, nawet tajemniczych dźwięków spowija przestrzeń wokół naszych uszu. Muzyka gęstnieje. Fender pięknie improwizuje na tle rozjuszonej perkusji. I znów na ostro, i znów kolektywnie, po sam sufit salki koncertowej! A po chwili… znów zmysłowo, znów telepatycznie, niemal bezboleśnie muzycy odnajdują ciszę i ukojenie. Niespodziewanie rytm podaje trębacz, bekając z najgłębszych otchłani swego niedużego instrumentu. Czujemy w kościach, że zbliża się finał. Muzycy dolewają paliwa, nastrój robi się niemal industrialny i… pstryk. Gaśnie świeca ekscytacji, znów przy uroczej palcówce fendera… Czas iść do domu, a przedtem zafundować muzykom gigantyczną ścianę oklasków.




Malus!

Czas i miejsce zdarzenia: 28 i 29 maja 2012r. Brugia, Studio De Werf

Ludzie i przedmioty: Nate Wooley (trąbka, amplifikacje), Hugo Antunes (kontrabas, amplifikacje), Chris Corsano (perkusja, amplifikacje w jednym fragmencie).

Jak gramy: Opis wydawnictwa sugeruje muzykę skomponowaną przez wszystkich muzyków (być może w drodze improwizacji). Jeśli jednak przed wejściem do studia mieli oni w głowach jedynie ideę, by pięknie improwizować, to są ... geniuszami (w sumie, i bez tego za takich mogą się już powoli uważać).

Efekt finalny: Siedem fragmentów opatrzonych tytułami, o łącznym czasie trwania, zamykającym się w godzinie lekcyjnej. Winyl dostarczany ponownie pod flagą litewską i tytułem Malus (NoBusiness Records, 2014), sygnowanym trojgiem nazwisk.

Subiektywne wrażenia: W trakcie całego nagrania pozostajemy zdecydowanie we florze akustycznej, a amplifikacje Nate’a i Hugo są na tyle subtelne, że nie naruszają równowagi tego ekosystemu. Gdy jednak w przedostatnim fragmencie po dodatkowe zasilanie występuje także Chris, na chwil kilka uciekamy w rzeczywistość amplifikowaną i być może jest to najpiękniejszy fragment tej … jakże pięknej płyty. Muzycy z niebywałą swobodą kreują proces improwizacji (patrz: uwagi w rubryce jak gramy), a podział obowiązków jest bardzo demokratyczny. Przekornie sam Wooley w wymiarze czasowym gra tu chyba najmniej, często w skupieniu przysłuchując się temu, co wyczyniają solo lub w duecie jego kompani (a dzieje się, dzieje!). Choć to ich trzecie zarejestrowane spotkanie w życiu (… w trakcie 17 dni, dodajmy), to grają jakby to była ich trzydziesta wspólna płyta w dorobku (synergia, empatia! You know what I mean). Szczególnie udane są szemrane fragmenty, czynione w okolicach ciszy, które w mrocznej aurze, prowadzą nas po tajemniczych zakamarkach wyobraźni każdego z muzyków. Także w takich momentach trębacz lubi przyczaić się z boku i mrucząc jak borsuk, obserwować popisy, z udziałem szczególnie pobudzonego kontrabasisty. W momentach sonorystycznego uniesienia muzycy pięknie nawiązują do starej zasady improwizacji w grupie, z czasów genialnego Johna Stevensa - Słuchaj i Reaguj!


Uwagi końcowe

Zachwytami na krążkiem Malus, dzieliłem się już z czytelnikami m/i magazynu w wersji drukowanej, jakieś dwa lata temu. Reprint recenzji jest dostępny na Trybunie, dokładnie w pierwszym poście ze stycznia br.

Niewątpliwie największym wygranym tej majówki jest Hugo Antunes. Dowodem rzeczowym, przede wszystkim ostatni z omawianych krążków. A dyskografia portugalskiego kontrabasisty (dodajmy, rezydenta Brukseli), póki co, jest niezwykle skromna. Poza w/w krążkami doszukałem się … jednej autorskiej płyty w kwintecie Roll Call (Clean Feed Records, 2010), na dwie perkusje, dwa saksofony i kontrabas, a także wydawnictwa poczynionego z belgijskimi przyjaciółmi, w ramach formacji Mount Meru (Arbres, Buzz-Records, 2013). Obiecuję pilnie śledzić nazwisko Antunes i dokopywać się, co pewien czas, do kolejnych udanych ekscesów improwizatorskich.

A Nate Wooley? Cóż, myślę, że czas oswoić się już z epitetem zapisanym w trzynastym wierszu ósmego akapitu tego tekstu.



sobota, 24 września 2016

Gjerstad, Roebke, Vicente, Dikeman, Almeida, Santos Silva, Previte, Rasmussen, Leandre, Cortex, Goldberg, Brötzmann, Knuffke, Lonberg-Holm - zbiorówka letnia, edycja druga


Czas goni nieubłaganie, kalendarzowa jesień za pasem, zatem nie pozostaje nam nic innego, jak sklecić drugą odsłonę letniej zbiorówki najświeższych recenzji, werbalnie poniewierających pachnące nowością, wydawnictwa muzyki improwizowanej.

Przypominam niewtajemniczonym w ten karkołomny proces, iż płyty po tak zwanym odsłuchu premierowym dostają na Trybunie wstępną, kolorową rekomendację (czerwone, żółte, zielone – patrz: prawy bok strony), a następnie trafiają na niniejszą zbiorówkę, gdzie wyrokiem nieznoszącym sprzeciwu, otrzymują ostateczną cenzurkę.


Luis Conde/ Fabiana Galante/ Frode Gjerstad  Give and Take (FMR Records, 2016)

Norweski weteran, Frode Gjerstad, nie zwalnia tempa. Ciągle w podróży, bywa, że koczuje na lotniskach, a jak opóźnienie samolotu jest kilkugodzinne, nie marnuje czasu i nagrywa płyty. Przykładem - recenzowana już na tych łamach płyta Mirrors Edges - poczyniona w Buenos Aires z klarnecistą Luisem Conte, pewnego jesiennego dnia, w godzinach przedpołudniowych. Dziś wraca ów parter (z lekko zmienionym nazwiskiem – przez „d”, ale to ten sam muzyk), a do roli trzeciego, na incydent studyjny zapisała się pianistka, Fabiana Galante (zapewne muzyk lokalny, ale nie daję stuprocentowej gwarancji). Przy okazji - jesteśmy ponownie w Buenos Aires.




Osiem umiarkowanie dynamicznych fragmentów na delikatnie preparowane piano i dwa zestawy dęciaków. Część utworów nosi tytuł Give, część zaś Take, dając przy okazji tytuł całej płycie. Interesująco prezentuje się Fabiana, przy czym mam na myśli zarówno jej nieco szorstką, acz precyzyjną pianistykę, jak i … wygląd zewnętrzny (by jednak skonfrontować moją opinię z rzeczywistością, musicie zajrzeć na discogs.com, gdyż okładka CD takich wrażeń nie dostarczy). Saksofony i klarnety wchodzą w delikatne zwarcia, korzystając ze stonowanego tła fortepianowego. Typowa dla południowców nieśpieszność i brak determinacji, by cokolwiek działa się na już i nie było odpowiednio przemyślane.

Daleki jestem od wskazania tego krążka, jako przykładu doskonałego free improv, ale z odsłuchu czerpię sporo radości i przyjemnych doznań sonorystycznych (Frode trzyma formę!). Rekomendacja zielona nie podlega zatem dyskusji – high!


Jason Roebke Octet  Cinema Spiral (NoBusiness Records, 2016)

Opuśćmy Amerykę Południową na rzecz jej północnej siostry, by wysłuchać Oktetu amerykańskiego kontrabasisty Jasona Roebke. Z tym Panem znamy się nie od dziś, z kompanami jego Ósemki także. Pięć różnych blaszano-drewnianych dęciaków (Berman, Bishop, Stein, Ward i Jackson) i trzyosobowa sekcja z wibrafonem (Adasiewicz) i perkusją (Reed). Tak, tak, jesteśmy zdecydowanie w Chicago i wyłącznie wśród znajomych. Co ciekawe, w zasadzie ten sam skład muzyków grał na tegorocznym, doskonałym koncercie poznańskiego festiwalu Made In Chicago, jednakże pod szyldem Mike Reed’s Flesh And Bone .




Kinowa Spirala to przy okazji druga edycja tego składu. Siedem kompozycji autorstwa lidera, rozpisanych nutkami na osiem instrumentów, prowadzi nas w bardzo zróżnicowany świat nieoczywistych, acz bardzo jazzowych doznań. Mamy skupienie, konstruktywną ciszę, czy też udane kooperacje, będące skutkiem wzajemnej wrażliwości i wyczulenia na wyczyny współpartnerów. Nie brakuje bardziej dynamicznych i po części spontanicznych eskalacji dźwięków, choć przyznaję, że w proporcjach, które nie do końca stawiają mnie na baczność. Dużo grafiki na etapie przygotowań być może nieco temperuje zapędy tych doskonałych improwizatorów, ale podobnie jak w maju, w trakcie koncertu Flesh And Bone, kupuję ten pomysł na muzykę, bez względu na cenę i zdecydowanie pozostaję przy zielonej rekomendacji - high!


Twenty One 4tet (Luís Vicente/ John Dikeman/ Wilbert De Joode/ Onno Govaer)  Live At Zaal 100 (Clean Feed Records, 2016)

Zwartym podsumowaniem dokonania Kwartetu 21, rozpoczynamy bardzo rozbudowany blok recenzji ze znaczącym wątkiem portugalskim!

Ale najpierw rzeczony kwartet. Koncert z holenderskiego klubu Zaal 100 (miejsce, które co raz częściej pojawia się na mapie dobrych europejskich miejsc do grania), to zderzenie konstruktywnej trąbki Luisa Vicente z lokalnym zaciągiem jakże kompetentnych improwizatorów. Johna Dikemana na saksofonie gościliśmy już na łamach Trybuny niejednokrotnie, podobnie kontrabasistę Wilberta De Joode. Stosunkowo mniejszym doświadczeniem może się jedynie wykazać drummer Onno Govaer.




Trzy kwadranse niezwykle rzetelnego i energetycznego free jazzu, podane w czterech odcinkach. Muzycy specjalnie niczym nas nie zaskakują, ale ich warsztat, wyobraźnia, temperament i umiejętność wzajemnego słuchania sprawiają, iż kompulsywna ekspozycja koncertowa mija nam w atmosferze dzikiej przyjemności. Vicente znów na szkolną szóstkę, sprawna sekcja, może jedynie po stronie saksofonisty odrobina dziegciu… To już moja kolejna płyta z jego udziałem, a wciąż mam wrażenie, że słucham tego samego… Ekspresja i hałas, to nie jedyne dostępne środki wyrazu dla saksofonisty z aspiracjami. Także umiejętność, czy też chęć (?) wchodzenia w trwały dialog z gotowym na wszystko trębaczem, nie jest współmierna z moimi oczekiwania w ramach formuły kwartetu free.

Te drobne ambiwalencje nie zmieniają oczywiście oglądu całości. Koncert z Setki na zielono (high!).


John Dikeman/ Fred Lonberg-Holm/ Gonçalo Almeida/ George Hadow  Dikeman, Lonberg - Holm, Almeida, Hadow (Cylinder Recordings, 2015)

O Cylidrowym netlabelu portugalskiego kontrabasisty Gonçalo Almeidy pisałem już w osobnej opowieści. Teraz kolejna pozycja z katalogu wytwórni. Koncert z Poortegebouw (Rotterdam), hałaśliwego i źle nagłośnionego kwartetu, z udziałem Johna Dikemana (uwagi personalne, patrz: w recenzji powyżej), kolejnego młodego, holenderskiego drummera George’a Hadowa i świetnie nam znanego wiolonczelisty Freda Lonberga-Holma. Skład uzupełnia oczywiście Almeida na kontrabasie. Panowie ze strunami używają także amplifikacji i elektronicznych przetworników, co przy niedobrych parametrach akustycznych koncertu, wzmaga odczucie hałasu i prowadzi do dość banalnego dyskomfortu. Koncert trwa niespełna 33 minuty i być może stanowi to główną zaletę tego nagrania (dostępnego, dodajmy, jedynie z plikach elektronicznych).




Oczywiście wiele fragmentów tej freejazzowej (pełną gębą!) opowieści trzyma się pionu i skutecznie przyciąga uwagę słuchacza, ale rekomenduję ledwie na middle. Jednocześnie zachęcam tych czterech gentelmanów do ponownego spotkania z oklaskami, w zdecydowanie lepszych warunkach akustycznych (a i może z lepszym reżyserem dźwięku).


Roji  The Hundred Headed Women (Shhpuma Records, 2016)

Doprawdy nie wiem, czy Gonçalo Almeida przeszedł jakieś poważne załamanie nerwowe po rozstaniu z kobietą swojego życia, czy dopadł go kryzys wieku średniego, ale nagrał niezwykle… koszmarną płytę!




Gra tu na gitarze basowej, ostro sfuzowanej i nieziemsko przesterowanej (nota bene, podjąłem wiele prób, by tę muzykę odtworzyć w przyswajalnej akustycznie formie, niestety bez efektu). Towarzyszy mu drummer o ewidentnie … deathmetalowych umiejętnościach. W trzech numerach przez gigantyczną ścianę hałasu próbuje się przebić … też sfuzowana, trąbka Susany Santos Silvy, a gdy ona nie daje rady, do dzieła przestępuje cokolwiek głośny saksofonista, Colin Webster. Efekt jest w sumie dość smutny. Gdyby jeszcze tę muzykę (jaki koszmarny tytuł, przy okazji, no ale to chyba ten miłosny zawód) dało się posłuchać bez zgrzytów, rzężenia i dzikich pisków, to być może obroniłaby się w estetyce ekstremalnego, acz mocno psychodelicznego fussion. A tak, chcąc nie chcąc, pozostaje nam skwitować wysiłki czterech muzyków mało konstruktywnym epitetem - spora katastrofa!

Szkoda, bo w spokojniejszych momentach ta koślawa estetycznie muzyka trochę się broni. Pierwotna rekomendacja zamknęła się trzema znakami zapytania, ostateczna tapla się w powodzi, czerwonej jak krew, rzeki rozczarowania (low!).


Susana Santos Silva/ Christine Wodrascka/ Christian Meaas Svendsen/ Håkon Berre  Rasengan! (Barefoot Records, 2016)

Po Setce koślawych kobiet musimy koniecznie odreagować! Zostawmy na scenie nieco umęczoną, acz tym razem bezwzględnie czystą akustycznie, Susanę Santos Silvę i zaprośmy do zabawy trzy inne akustyczne (dzięki!!!!) instrumenty. Francuska pianistka raczej starszej generacji, potrafiąca przepięknie improwizować z wnętrza swego instrumentu i dwóch młodzieniaszków ze Skandynawii (Norwegii?), niebywale kompetentnych w zakresie operowania kontrabasem i skromnym zestawem perkusyjnym, czego dowodzi Rasengan! – niedługa, ale bardzo frapująca opowieść w estetyce free improv.




Bywają płyty przegadane, bywają nagrania urywane w pół słowa. Tu – w sierpniu ubiegłego roku w Cafe Mir, w Oslo – wszystko przebiegło w sposób właściwy i niebudzący wątpliwości nawet stetryczałego recenzenta takiego Jazz Forum (wyobraźcie sobie, że to dziwne pismo ciągle się ukazuje…). Nagranie trwa mniej niż 40 minut i generuje ogromną pazerność na coś jeszcze, ale w tym konglomeracie szeptów, krzyków, dysonansów i delikatnych przepięć energetycznych zachowano modelowe wręcz proporcje. Dlatego wydawnictwo duńskiej oficyny Barefoot dostaje ode mnie high!, tak zielone, jak lasy spowijające uroczą Maderę. Piękna płyta!


RCJ (Luiz Rocha/ Diego Caicedo/ Marko Jelača)  Adeptus Exemptus (Discordian Records, 2016)

Kończąc wątek portugalski, najnowsza pozycja katalogowa… barcelońskiego netlabelu DR – trio RCJ. Odszyfrujmy ten skrót: Rocha - klarnecista z Brazylii (mieszka w Barcelonie), Caicedo - gitarzysta z Portugalii (?) i serbski po ojcu, acz kataloński z rezydencji, perkusista Jelaca.




Trzynaście uroczych opowieści w estetyce bardzo swobodnej improwizacji, z delikatnymi, jak na gatunek, pasażami klarnetu, nieco rozwichrzoną i maczaną w psychodelii gitarą elektryczną (ale bez rockowych sznytów) i kompetentną, stylową robotą perkusyjną. To drugi krążek tria (poprzedni dostępny też elektronicznie z DR). Nazwanie tej muzyki relaksacyjnym free improv, byłoby pewnie grzechem, ale osobiście dobrze mi się przy tej muzyce… odpoczywa. Nic na siłę, bez krzty pretensjonalności, choć także ze świadomością, iż rewolucja nie jest jeszcze naszym udziałem. Przyszłość pokaże, czy trop jest właściwy. High!


Bobby Previte & The Visitors  Gone (ForTune Records, 2016)

Jeśli dwie dekady temu lubiliście słuchać wytrawnego jazz-rocka/ nowoczesnego fussion, wprost z Nowego Jorku, jeśli w odtwarzaczach biegały krążki takich zespołów jak Lost Tribe, czy Weather Clear, Truck Fast, to kupujcie Gone bez straty czasy na lekturę tego omówienia.




Relacja z ubiegłorocznego, warszawskiego koncertu kwartetu doskonałego perkusisty, kompozytora i pełną gębą band lidera, Bobby Previte’a (to on kierował drugim z przywołanych wyżej zespołów), przynosi właśnie tę oczekiwaną porcję radości. Zgrabne tematy, udane harmonie, kompetentne improwizacje, nieprzegadane choćby na moment, wreszcie duża dyscyplina w kreowaniu muzycznego spektaklu. Dodajmy, że składu Gości dopełniają: Michael Kammers (saksofon tenorowy, organy, piano), Michael Gamble (gitara elektryczna) i Kurt Kotheimer (gitara basowa).

Dla mnie to oczywiście jedynie middle, ale dam podpórkę high, choćby w podziękowaniu za przyjemność i relaks, jaki daje odsłuch tego koncertu. Smakowite, jakkolwiek.


Silva/ Rasmussen/ Solberg  Free Electric Band (ForTune Records, 2016)

No i kolejna krajowa produkcja (intensywność, z jaką oficyna ForTune zalewa rynek muzyczny godna jest pochwały), ponownie relacja z incydentu koncertowego popełnionego z tej strony Odry (tym razem Wrocław), dwa lata temu i trio jednak dość szczególne.




Absolutny weteran free jazzu, Alan Silva, w czasach pionierskich gatunku głównie kontrabasista, od trzech dekad raczej sięgający po instrumenty klawiszowe i realizujący się także jako kompozytor dużych formacji muzycznych. Na okoliczność koncertu, który wypełnia ten krążek, zwarł szeregi ze skandynawskim zaciągiem młodzieży - Mette Rasmussen na altowym saksofonie i dobrze już nam znany (choćby z występów z Johnem Russellem) Ståle Liavik Solberg na perkusji. Sam Silva instrumentalnie produkuje się na syntezatorze. Ta trójka postanowiła przyjąć nazwę Free Electric Band. Odważna i w sumie trafna decyzja.

W trakcie trzech kwadransów koncertu, dzieje się naprawdę wiele. Jest atak, jest obrona, są chwile grozy i nostalgiczne momenty wyciszenia. Mette na szybkim alcie, wiele daje obrazowi całości, choć do zachwytów nad jej warsztatem i pomyślunkiem, z którym stykam się, czytając recenzje innych, na razie daleko. Silva bywa tu – jak ma w zwyczaju – dość barokowy (innymi słowy, sto pomysłów na minutę), ale dobrze kontrolowany kompetentnym drummingiem Solberga, nie broi zanadto.

Mimo początkowych wątpliwości, ta muzyka przy kolejnych odsłuchach zdecydowanie się broni, zwłaszcza po trzydziestej minucie, zatem rekomenduję na zielono (high!).


Joëlle Léandre/ Théo Ceccaldi  Elastic (Cipsela Records, 2016)

Portugalska inicjatywa wydawnicza i francuski duet damsko-męski na kontrabas i skrzypce. Skrzyżowanie dwóch pokoleń improwizatorów, w ramach domowego występu w roku ubiegłym, u niejakiego Albana Causse. Limitowana edycja, specyficzna szata edytorska i muzyka, która z jednej strony jest… absolutnie wspaniała (barokowe brzmienie i rezolutna improwizacja!), z drugiej zaś po jej odsłuchu w całości, czegoś mi brakuje. Sam nie wiem, czy chodzi o fragmenty niedopowiedzianej improwizacji, niczym zdania urywane w pół słowa, czy ewentualne zabiegi postprodukcyjne (ktoś ciął ten materiał?).




Z uwagi wszakże na oczywiste piękno tej muzyki, rekomenduję na zielono (high!) i zdecydowanie proszę o więcej muzyki tego niezwykłego duetu


Cortex  Live In New York (Clean Feed Records, 2016)

Czas zdynamizować nasz dzisiejszy odsłuch! Na scenie brooklyńskiego IBeam kompetentny i modelowy, jeśli chodzi o instrumentarium, kwartet freejazzowy - Thomas Johansson na trąbce, Kristoffer Alberts na saksofonach, Ola Hryer na kontrabasie, Gard Nilssen na perkusji. Zwarty, intensywny, chwilami stosownie zaczepny i lubiący nieprzegadane eksploracje sonorystyczne, dokument koncertowy, kończący się zdecydowanie przed czterdziestą minutą.




Mimo, iż w muzyce młodych Skandynawów nie ma specjalnych zaskoczeń, a kierunki improwizacji biegną wedle dawno wyznaczonych reguł gatunku, to tego koncertu słucha się naprawdę bardzo dobrze, zwłaszcza w tych codziennych chwilach, gdy nasze oczekiwania wobec rzeczywistości, nie tylko muzycznej, są odrobinę wygaszone.

Rekomendacja? Niech będzie high!, ale z delikatną podpórką middle, z uwagi na zasygnalizowany wyżej, niższy niż zwykłem oczekiwać, poziom nowatorstwa tej muzycznej propozycji.


The Out Louds (Ben Goldberg/ Mary Halvorson/ Tomas Fujiwara) The Out Louds (Relative Pitch Records, 2016)

Blok udanych i naprawdę frapujących pozycji naszej późnoletniej zbiorówki, zakończy urocze międzypokoleniowe spotkanie nowojorskie. Klarnecista Ben Goldberg, gitarzystka Mary Halvorson i perkusista Tomas Fujiwara – to muzycy, których zaprawionym słuchaczom muzyki improwizowanej przedstawiać chyba nie trzeba. Z Benem zetknąłem się dwie dekady temu, gdy z lubością eksplorowałem muzykę powstającą wokół postaci Johna Zorna. Ten klarnet zawsze brzmiał indywidualnie, a dzierżący go w rękach muzyk sprawiał wrażenie, że na wszystko ma czas.




Dziś, w ramach spotkania, które opatrzono podmiotową epitetem The Out Louds (bardzo trafnie zresztą), jeśli chodzi o Goldberga nic się nie zmieniło. Nadal jego grę wspaniale się słucha, a że i partnerów ma pierwszorzędnych, to w sumie po co szukać dodatkowego uzasadnienia dla oczywistego podsumowania tego krążka w estetyce zielonej (high!). Dodam jedynie, że studyjne spotkanie tej trójki na Brooklynie sprzed dwóch lat, zaowocowało aż jedenastoma fragmentami swobodnej improwizacji, dobrze wypalonymi na krążku Relative Pitch (a to ciekawa oficyna i onegdaj zapewne warto będzie poświęcić jej kilka słów).


Defibrillator & Peter Brötzmann  Conversations About Not Eating Meat (Border Of Silence Production, 2016)

Whit Dickey/ Kirk Knuffke  Fierce Silence (Clean Feed Records, 2016)

Michael Bisio/ Kirk Knuffke  Row For William O. (Relative Pitch Records, 2016)

Stirrup (Fred Lonberg-Holm/ Nick Macri/ Charles Rumback)  Cut (Clean Feed Records, 2016)


Słowo się rzekło, zatem przed nami już tylko krążki, które – każdy z trochę innych powodów – wrzucam u progu degresywnej jesieni, do dużego wora o skromnym tytule Szkoda Waszego Czasu.

Defibrillator? Elektroniczny puzon, kable i metalowy drumming plus dęta ściana dźwięku w wykonaniu Petera Brotzmanna. Za głośno i w sumie nie wiadomo, ku czemu ta inicjatywa artystycznie zmierza…I homeryckie iście pytanie, skąd w doskonałych muzykach improwizujących ta destruktywna potrzeba taplania się w hałasie?

Knuffke w dwóch duetach? Muzyk nagrywa wiele płyt, ciągle go pełno. Może zbyt wiele… Dickey i Bisio to świetni muzycy, ale w konfrontacji z czystym jak łza brzmieniem trąbki Kirka, nie wnoszą nic do naszej wiedzy o świecie współczesnym. Myślę, że monachijski ECM winien niezwłocznie wykonać telefon, a Knuffke natychmiast go odebrać. Jeśli ktoś gustuje w oczywistym jazzie, to jest to właściwy trop.

Stirrup? Melodia, rockowe frazy, beznamiętna sekcja. Rozumiem, że nawet tak wyśmienity muzyk jak FLH ma prawo nagrywać, co tylko chce. Ja – też mam prawo – nie lubić takiej muzyki.


środa, 21 września 2016

Mełech! Trilla! Mazurkiewicz! – krzepki incydent koncertowy z konstruktywną dogrywką


Jak mieliście okazję – mam nadzieję – całkiem niedawno przekonać się, brnąc w słowne pląsy Trybuny Muzyki Spontanicznej, odbyłem weekendową porą bardzo przyjemną przejażdżkę do bydgoskiego Mózgu, celem obejrzenia kilku szalonych koncertów muzyki improwizowanej.

Dotarłem nad Brdę jedynie na sobotni wieczór finałowy, zatem nie miałem okazji obejrzeć m.in. frapującego tria polsko-hiszpańskiego, spersonalizowanego do trojga nazwisk Mełech/ Trilla/ Mazurkiewicz.

Jakaż ogromna była moja radość, gdy w ułamek sekundy po reaktywowaniu mojego konta na powszechnie znanym portalu społecznościowym, przed oczyma – wprost z ekranu upaćkanego smartfona – zaatakowała mnie informacja, iż rzeczone trio gra w mym matczynym mieście! I to za jakieś ….trzy godziny.  Zatem tylko kilka szybkich telefonów, kompletna reorganizacja popołudniowego życia, przyjazny klimat u koleżanki małżonki i Wasz recenzent wylądował bezpiecznie na koncercie rzeczonego tria.




Najpierw słowo o inspirującym miejscu koncertu. Stare poznańskie Jeżyce, takaż kamienica i równie stare Centrum Amarant. Być może to zdumiewające, ale o istnieniu tego miejsca dowiedziałem się owe trzy godziny temu. Niewielki hol w wysokim parterze, przekształcony w małą salkę koncertową na kilkanaście osób. Plus zabawny bar z niekorporacyjnymi trunkami, barmanka otwierająca butelki … widelcem i ogrom przyjaznej atmosfery. Czegóż chcieć więcej.

Na skrawku holu posadowiło się trzech muzyków, bez wspomagania jakimkolwiek nagłośnieniem (bo i po co, skoro dzieliło ich od publiczności mniej niż 100 centymetrów):  Piotr Mełech na klarnetach, Jacek Mazurkiewicz na kontrabasie i gość z Barcelony, perkusista i perkusjonalista, Vasco Trilla.

Otwarta i niezwykle swobodna formuła free improvisation przykuła nas do twardych krzesełek od prawie pierwszego dźwięku. Po drobnym intro o inklinacjach jazzowych, kreowanych głównie przed rytmiczny walking kontrabasu, Panowie pięknie odfrunęli w odmęty mojej ulubionej gry w nieoczywiste dźwięki.

Mełech snuł na klarnecie swoją nieśpieszną opowieść (by w drugim interwale sięgnąć po klarnet basowy) i kreował rzeczywistość foniczną na swój ulubiony sposób. Nie jest on tytanem ekspresji, lubi szczyptę zadumy i nieoczywisty feeling wpleść w zgrabną improwizację. Ciągle poszerza swój warsztat, udanie korzysta z pomysłów bardziej doświadczonych (moja ulubiona zagrywka Johna Butchera, polegająca na graniu na instrumencie dętym, mając jego otwór przystawiony do podłogi, stała się już także udziałem Piotra). Wytrawny i pomysłowy to muzyk.

Mazurkiewicz nie jest być może w formule krwistego free improv muzykiem realizującym się na 110%, ale tembr jego instrumentu, lekkie wycofanie i utrzymywanie właściwych proporcji dramaturgicznych wewnątrz trzyosobowego składu, sprawiały, iż stanowił on idealne uzupełnienie dla introwertyzmu klarnecisty i … ekstrawertyzmu perkusisty.

No właśnie, Vasco Trilla… What a Man! Po wypakowaniu kilku obszernych toreb z przyrządami do stukania, uderzania, tarcia i generowania akustycznego rezonansu, wprawił siebie, wszystkie swoje przedmioty i przedmiociki perkusyjne, pozostałych muzyków i zgromadzoną publiczność, w stan permanentnego rozwibrowania i sensorycznego uniesienia. Czego tam nie było? Długo by opowiadać. Mnie osobiście Trilla najbardziej ujął generowaniem niesamowitych efektów akustycznych, jedynie poprzez zbliżanie do siebie wibrujących powierzchni talerzy i membran bębnów. Kosmiczna wyobraźnia, błyskotliwa inteligencja i zmysł dramaturgiczny. Myślę, że jego gra w wersji solowej równie silnie przykuwałaby zainteresowanie odbiorców.

Przez ponad trzy kwadranse udało nam się wszystkim – po obu stronach nieistniejącej sceny - w tym stanie akustycznego interferowania wytrwać i doczekać wynegocjowanego z pyskatą publicznością, jakże konkretnego, trzydziestosekundowego bisu. Wspaniały koncert!



Po koncercie mała niespodzianka…. w postaci skomunikowanego z nim, innego koncertu (na jeden bilet). Wystarczyło przejść pareset metrów w kierunku Starego Miasta, by dotrzeć do klubu o nazwie… Pies (bywa także firmowany jako Andaluzyjski) i znaleźć się na koncercie kwartetu zupełnie mi nieznanych muzyków, którzy na okoliczność tego wydarzenia przyjęli nazwę Drużyna Poznańska. A w składzie amerykański perkusjonalista, acz rezydent Poznania, Jeff Gburek, gitarzysta elektryczny Wojtek Więckowski, człek generujący dźwięki za pomocą amplifikowania przedmiotów nieinstrumentalnych, Hubert Wińczyk i całkowicie okablowany procesor dźwiękowy w osobie Macieja Maciągowskiego. Bardzo udana, ponad godzinna wycieczka ewidentnie elektroakustyczna (dodam, że gitarzysta i perkusjonalista także byli podpięci pod kable i się samoistnie amplifikowali), stanowiąca pełnoprawną dogrywkę do doskonałego koncertu tria z Amarantu. 

I znów królem polowania okazał się muzyk odpowiedzialny na … bębnienie. Niesamowity arsenał instrumentalny Gburka budził niekłamany podziw. Dwa zasadnicze bębny, wiele przedmiotów do generowania dźwięków i uderzania w powierzchnie płaskie i owalne, mikrowibrafon własnej produkcji, no i rzecz jasna trochę kabli. Muzyk na tyle skutecznie przykuł moją akustyczną i wizualną uwagę, iż mniej czasu w procesie odsłuchu poświęciłem pozostałej trójce muzyków. A i tam, było się czym zainteresować. Naprawdę udany koncert, wieńczący zupełnie niespodziewany, ale równie fantastyczny wieczór muzyki improwizowanej!


poniedziałek, 19 września 2016

MÓZG-ownica pracuje! Impresje z uroczej delegacji


Trybuna nie po raz pierwszy w tym roku wyruszyła w muzyczną delegację. Tym razem pretekstem był 12 Międzynarodowy Festiwal Muzyki Współczesnej i Sztuki Wizualnej Mózg, z ekscytującym podtytułem Make Art, Not War!

A zatem Bydgoszcz, zatem Brda i szczególne miejsce na krajowej mapie muzyki improwizowanej - Klub Mózg.

Wasz recenzent dotarł tam w sobotę, na ostatni dzień tej frapującej imprezy. We czwartek i w piątek na scenie Miejskiego Centrum Kultury i Klubu Mózg wystąpili m.in. LAM (Wacław Zimpel/ Hubert Zempler/ Krzysztof Dys), trio Piotr Mełech/ Jacek Mazurkiewicz/ Vasco Trilla (pozdrowienia dla Barcelony!!!!), Kevin Drumm i Kwintet Wojtka Mazolewskiego. Bez cienia wątpliwości było gorąco, podniecająco i niezwykle kreatywnie. Nie zabrakło też imprez wizyjnych, w tym filmów estetycznie antywojennych.


Dodaj napis


Na sobotę Sławek Janicki, Szef przedsięwzięcia, zaplanował pięć koncertów. Za skromne piętnaście złotych można było wejść w posiadanie kolorowej opaski na rękę, która skutecznie umożliwiała buszowanie po obiekcie i delektowanie się muzyką.

Na początek duet Backspace. Zbyszek Chojnacki z akordeonem i Łukasz Czekała ze skrzypcami elektrycznymi. Obaj muzycy opętali się kilometrami kabli i podłączeni do swoich ekskluzywnych laptopów, zaproponowali konstruktywny taniec pozbawiony rytmu. W płaskich brzuszkach tych sumiennych elektronicznych zabawek działo się naprawdę wiele i do uszu słuchaczy (podówczas jeszcze dość nielicznych) docierały plamy nieakustycznych dźwięków, które zwierały się ze sobą, krzyżowały i wchodziły w delikatne interakcje. Całość Backspace’owej koncepcji broniła się dla mnie mniej więcej przez 20-25 minut. Potem zwyczajnie zacząłem się nudzić, nie mogąc wyjść ze zdumienia, iż kilka całkiem udanych okazji na zakończenie koncertu nie zostało przez muzyków wykorzystanych. Co innego Wasz recenzent… Po upływie godziny lekcyjnej spokojnie umknął do dobrze skomunikowanego z salą koncertową baru klubowego.




Bardzo sprawnie, posiłkując się ulotną i kompetentną konferansjerką Sławka Janickiego, dobrnęliśmy do drugiej pozycji koncertowej. Na scenie Biliana Voutchkova, urocza i bardzo – jak się miało za chwilę okazać – kompetentna skrzypaczka. Berlińska rezydentka, pochodząca z Bułgarii, operuje artystycznie na wielu polach, tak muzyki współczesnej, jak i improwizowanej. Jak pokazał koncert, obie te sfery pięknie się w muzyce Biliany przenikają. Nie ukrywam, że ten koncert mnie bardzo indywidualnie zachwycił. Surowa, chwilami drapieżna improwizacja, piękne, lekko szorstkie brzmienie instrumentu, szczypta minimalistyki (w imponującym fragmencie finałowym chociażby), temperament i ten rodzaj artystycznej bezczelności, która nie pozostawiała nikogo po drugiej stronie sceny w pozycji obojętnej na wyczyny skrzypaczki. Zwarty, konsekwentny set o idealnych parametrach czasowych (tak w pozycji do pierwszego koncertu dnia). What a game!



Bar-toaleta, toaleta-bar i niechybnie czas na trzecią pozycję programu. Mikołaj Trzaska solo! Być może w tym właśnie momencie nie mogło nas spotkać nic lepszego. Publiczność dotarła, wszystkie krzesełka zajęte (sam usiadłem pod sceną na czterech literach), a na scenie nowonarodzony 50-latek. Historia tego miejsca, historia polskiej muzyki improwizowanej. Historia, dodajmy wciąż świeża, ekscytująca i nowoczesna. Czytelnicy Trybuny znają zapewne mój poziom atencji dla muzyki i osoby Mikołaja, zatem nikogo nie zdziwi stwierdzenie, iż był to doprawdy piękny koncert. Konsekwentna, poparta dużym arsenałem saksofonowych środków wyrazu, opowieść człowieka, który dobrze się czuje w swojej roli. Dynamiczna, acz nieśpieszna, surowa i złociście bogata. W Mikołaju drzemie tak ogromna artystyczna szczerość i uczciwość, że nie da się temperatury takiego koncertu zignorować. I nikt zapewne tego nie uczynił.

No i punkt główny całej zabawy, przynajmniej dla mnie powód prymalny, by dotargać się w ten wrześniowy wieczór do Mózgu. Evan Parker w towarzystwie elektronika Matta Wrighta, przy ekskluzywnym wsparciu kontrabasisty Petera Jacquemyna. Co za trio!

Wybitny angielski saksofonista ma w dorobku duet płytowy zarówno ze swym o ponad trzydzieści lat młodszym laptopowcem (onegdaj krążek Trance Map), jak i belgijskim kontrabasistą, muzykiem średniego pokolenia (całkiem niedawno, recenzowany entuzjastycznie Marsyas Suite). Na scenie Mózgu nastąpiło twórcze zderzenie tych dwóch duetów. Duży background elektroniki sprawił, że Parker operował przede wszystkim na saksofonie sopranowym (jak zwykł mawiać, w zderzeniu z kablami woli korzystać z tego instrumentu, a rzadziej sięga wtedy po saksofon tenorowy). Usadowiony na krześle, skupiony nad instrumentem snuł swoją niebywałą opowieść. Elektronika umieszczona po środku sceny, sprytna i nienachalna, stała się pasjonującym tłem dla popisów saksofonisty, a także kontrabasisty. Peter Jacquemyn, którego miałem okazję porównać kiedyś do swego imiennika Kowalda, tkał swój gobelin dźwięków, jak to ma zwyczaju, drastycznie, dynamicznie, pokrętnie i ewidentnie pięknie, często gnąc smyczek i wieszając się oburącz na gryfie swego wielkiego instrumentu.

Doskonały koncert i wyśmienity pomysł w mojej głowie, by takie trio popełniło kiedyś materiał płytowy. Koniecznie! Nie wszystkie muzyczne przygody Evana Parkera, w towarzystwie współczesnej elektroniki, frapują mnie i każą prosić o więcej, wszakże tę sobotnią, mózgową, kupuję w ciemno. Duża w tym zasługa doskonałego, belgijskiego specjalisty od niskich częstotliwości. Czapki z głów!

Na finał set dj-ski w wykonaniu Jacka Sienkiewicza, który zapewne ukoił wszystkich do snu, po ciężkim i wyczerpującym dniu wspaniałej muzyki. Ja sam, ukoiłem się już wcześniej, tuż po koncercie Parkera kierując swe członki na zasłużony, hotelowy odpoczynek.

Fantastyczna impreza, piękna muzyka!





*****

Tak zupełnie przy okazji, polecam zajrzeć na program warszawskiej edycji Klubu Mózg. Na długą i złotą jesień zaplanowano m.in. fascynujący cykl koncertów w formule solo + solo + duet, pod nazwą własną Super Sam +1. Na liście zaproszonych muzyków m.in. Evan Parker, Barry Guy, Sylvie Courvoisier, Kazuhisa Uchihashi czy Toshinori Kondo! Są oni konfrontowani z krajowymi muzykami improwizującymi. Po szczegóły odsyłam na stronę klubu mozg.pl.


Ps. Delegację ubarwiają – jak zwykle - moje kolejne nieudane zdjęcia z telefonu.


piątek, 16 września 2016

Sabir Mateen – Kolektywna Czwórka plus skromne resume pod pretekstem urodzin


Główny bohater doskonałego filmu Paolo Sorrentino Wielkie Piękno, znany włoski literat, w trakcie przyjęcia z okazji 65-urodzin, podsumowując poziom swojej życiowej motywacji, rzekł tymi słowami: W moim wieku nie mam już czasu na robienie rzeczy, które nie sprawiają mi przyjemności.

Sabir Mateen, doskonały amerykański saksofonista, klarnecista i flecista, nie dość, że kilka miesięcy temu osiągnął ów wspaniały rok życia, to jeszcze wydał właśnie w naszym prześmiesznym kraju całkiem smakowitą, freejazzową petardę! Przy okazji, rzucając okiem na jego dotychczasowy, niezbyt zresztą bogaty, dorobek artystyczny, odniosłem wrażenie, że dewizę życiową włoskiego literata, stosuje on od dawien dawna.

Rzeczony krążek, to Collective Four (ForTune, 2016), czyli zgodnie z nazwą, połączone siły saksofonów, klarnetów i fletów Sabira Mateena, puzonu Conny Bauera, kontrabasu Marka Tokara i perkusji Klausa Kugela. Zawiera dokumentację foniczną koncertu, jaki kończył sześcioprzystankową trasę kwartetu po naszym kraju, a miejsce miał w Lublinie, w grudniu roku ubiegłego*).




Ponad siedemdziesięciominutowe nagranie, podane w trzech odcinkach, zaprasza nas do bezgranicznego oceanu modelowego wręcz free jazzu. Zatem odpowiedni poziom ekspresji, luźno zadzierzgnięty scenariusz improwizacji, bez nutek, w oczywisty sposób sygnalizujących przebieg wydarzeń, wreszcie kompetentni wykonawcy. Ta czwórka dorosłych mężczyzn o dużej rozpiętości wieku (sekcja dęta śmiało mogłaby być ojcem kontrabasisty), zapewne grała ze sobą na tej trasie po raz pierwszy w życiu, ale że krążek zawiera szósty ich wspólny występ, fakt ten nie wpływa w żaden sposób na jakość muzyki. Oczywiście w tych okolicznościach nie oczekujemy od muzyków naszych ulubionych niewyczerpalnych pokładów synergii, ani kosmicznej telepatii, ale od początku do końca band działa sprawnie i przynosi moc artystycznych wrażeń.

Królem polowania jest tu bez dwóch zdań Sabir Mateen, który prowadzi grę, wspaniale improwizuje na kilku instrumentach (które wciąż zmienia w trakcie grania) i udanie inspiruje kolegów do kolektywnych przepychanek. Bauer udanie kreśli puzonowy background dla popisów saksofonisty, rzadziej biorąc proces improwizacji wyłącznie we własne ręce. Doskonale funkcjonuje sekcja ukraińsko-niemiecka. Zawsze jest na czas, świetnie trzyma w ryzach rytm dźwiękowych galopad. Kugel jest fachmanem dużego sortu i w wielu miejscach na mapie współczesnego free udanie znaczył teren. Tu nie jest inaczej. Czujny i punktualny, zwarty i gotowy na każde wydarzenie na scenie. Tokar, w sumie dzieciak w tym gronie (ledwie po 40-ce), w wielu fragmentach pięknie komentuje wyczyny dęciaków, precyzyjnie kooperuje z drummerem i jeszcze, gdy sytuacja dramaturgiczna tego wymaga, sięga po smyczek i robi urocze tło dla spokojniejszych pasusów Mateena na flecie lub klarnecie, czy też wyciszonych eskalacji puzonu Bauera. Smaczkiem nagrania są poetyckie recytacje Mateena, podawane w oparach delikatnej i wyciszonej improwizacji Tokara.


*****

Oczywiście osoba Sabira Mateena zawróciła mi na powrót głowę, dzięki nowemu wydawnictwu legendarnej nowojorskiej formacji Test, o której pisałem nie dalej, jak kilka dni temu. Tamże dyskografię grupy oraz istotną moc sprawczą Sabira w tejże kolekcji, podkreśliłem i skutecznie – mam nadzieję – uzasadniłem. Teraz zatem drobny przegląd innych, ciekawych płyt w dorobku muzyka. Jak już wcześniej wspomniałem, nie jest on zbyt obszerny, zatem objętość tego tekstu nie powinna przekroczyć dziesięciu tysięcy znaków. Innym słowy, istnieje spora szansa, iż czytając z ekranu będziecie w stanie zrozumienia aż do samego jego końca.

Pozycje fonograficzne, w których nazwisko Mateen pada przynajmniej w roli co-leadera, zaczynają się w zasadzie dopiero w okolicach połowy lat 90. ubiegłego stulecia. W poprzedniej dekadzie Sabir rezydował w Los Angeles i grywał głównie w sextecie Horace’a Tapscotta. Dopiero przeprowadzka do Wielkiego Jabłka, na przełomie dekady (?), sprawiła, iż Mateen odnalazł się scenie freejazzowej, przy okazji, co rusz napotykając na przyjazne mu dusze i okazje na konstruktywny dżob.

Z dzisiejszej perspektywy trzeba chyba uznać, iż terminowanie w ulicznym szaleństwie pt. Test było znaczącym i niezwykle istotnym doświadczeniem dla tego muzyka. Jak wiemy z poprzedniej opowieści, pierwszy krążek firmowany nazwą Test pojawił się dopiero w roku 1998. Pamiętamy także o ciekawym, zarówno z punktu widzenia muzycznego, jak i socjologicznego, dworcowym duecie z Tomem Bruno Getting Away With Murder.




Wcześniej, bo już jesienią 1995, powstał bardzo ciekawy materiał studyjny, który opatrzony został tytułem wykonawczym One World Ensemble. Grupę stworzyli, obok Sabira Mateena, jego lustrzane obicie z Test, czyli Daniel Carter, a także pianistka Yuko Fujiyma, kontrabasista Wilber Morris i perkusistka Susie Ibarra (nawet mniej opętanym nowojorskim freejazzem nazwiska te mówią naprawdę dużo). Płyta zwie się Breathing Together (Freedom Jazz, 1997), a jej tytuł mówi prawie wszystko o muzyce tam zawartej. Swobodna, silnie jazzowo ukorzeniona, improwizacja w nieśpiesznych tempach i nostalgicznych skalach. Ale skoro gra na niej Mateen, możemy być pewni, że poziom ekspresji będzie istotnie wysoki.




Okres wokół milenijnego przesilenia i problemu roku 2000, owocuje w dyskografii Mateena kilkoma znaczącym spotkaniami z weteranem free jazzowego bębnienia, Sunny Murrayem. Efekt fonograficzny, to aż trzy krążki – najpierw duet We Are Not At The Opera (Eremite Records, 1998), potem zaś dwie części opowieści Perles Noires Vol. 1 i 2 (Eremite Records, 2005). Od razu należy zaznaczyć, że płyty pod względem autorskim przypisane są perkusiście (przy czym pierwsza, to… Sunny Murray with Sabir Mateen), jednakże muzyka na nich zawarta jest na tyle swobodną improwizacją, a sprawczy udział Sabira istotnie znaczący, iż śmiało mogłyby one zostać podpisane nazwiskami obu muzyków (choć na tej drugiej utwory opisane są jako kompozycje lidera, jest nawet evergreen Ornette Colemana). Warto dodać, że smaczku wydawnictwu Perles Noires dodaje udział osób trzecich – w pierwszej części są to Dave Burrell (piano), Louis Belogenis (sax) i Alan Silva (bas), w drugiej zaś Oluyemi Thomas (klarnet basowy, sax) i John Blum (piano). Nie grają oni jednak razem –  na dyskach mamy duety, tria i kwartet. O ile te pozycje polecam z całą stanowczości, jako przykłady konkretnie wartościowego free, o tyle mniejszym entuzjazmem darzę płytę nieoperową, gdyż brzmi ona, jakby właśnie w wielkiej sali operowej została nagrana – perkusja jest zbyt głośna i płynie na zniekształconym pogłosie, zaś dęciaki Mateena są słabo słyszalne.

Pozostając przy wątku współpracy z perkusistami, nie możemy nie wspomnieć o fantastycznym duecie Mateena z Hamidem Drake’em Brothers Together (Eremite Records, 2002). O tej płycie miałem już okazję pisać dekadę temu, a dziś te kilka słów, podsumowujących jakże energetyczny i wręcz mistyczny projekt, odnajdziecie w archiwum Trybuny, w zakładce Vivo Fiendly Improvised.  Koniecznie trzeba też podkreślić znaczący udział Sabira w autorskiej i równie jak powyższy duet, doskonałej płycie Hamida Bindu (Rouge Art, 2005). Cztery kosmiczne dęciaki (także Daniel Carter, Greg Ward i Ernest Dawkins) zderzone z plemiennym drummingiem Drake’a ponad dziesięć lat temu skutecznie zryły mi beret i istotnie przewartościowały podejście do free jazzu. Majstersztyk!



Utyskując nad wątłością autorskich, czy też współautorskich, dokonań Mateena w wieku 65 lat, należy przewrotnie zauważyć, że zasoby tej muzyki byłoby jeszcze szczuplejsze, gdyby nie… Marek Winiarski i jego nieocenione Not Two Records. W katalogu tej krakowskiej wytwórni doliczyłem się bodaj dziesięciu tytułów z udziałem amerykańskiego saksofonisty! Przywołajmy na początek te z Sabirem w roli tytułu wykonawczego: duet z Matthew Shippem Sama (2009), kwintet z udziałem m.in. Frode Gjerstada i Steve’a Swella Sound Gathering (2010), duży skład z autorską muzyką komponowaną The Sabir Mateen Jubilee Ensemble (2012), trio z Michalem Bisio i Whitem Dickeyem Understory (2013), wreszcie wspólny występ z triem Ferrian/ Pissavini/ Quattrini The uneXpected (2013). Do tego zestawu winniśmy dodać udział saksofonisty w formacjach Steve’a Swella Slammin’ The Infinite i Rivers Of Sound, skutkujące łącznie aż czterema krążkami w katalogu NT (można się jedynie spierać, która z nich jest doskonalsza), a także równie smakowity koncert formacji Frode Gjerstad/ Paal Nilssen-Love Project Hasselt (2013), który nie byłby tak frapujący bez drżących i co rusz eksplodujących dęciaków Mateena.




Jeśli na moment zostaniemy jeszcze przy dokonaniach naszego dzisiejszego bohatera w roli muzyka istotnie wzmacniającego efekt końcowy, ale niewymienionego z imienia i nazwiska na okładce krążka, należy z całą bezwzględnością wskazać doskonałe płyty kwartetów Marka Whitecage’a, innego wspaniałego saksofonisty z tamtej strony Atlantyku – myślę tu przede wszystkim o Other Quartet Consensual Tension (CIMP, 1998) i … Other Other Quartet Reserach On The Edge (CIMP, 1999). Przy odsłuchu obu płyt ślinię się obficie także dzięki różnym, ale jakże fascynującym sekcjom rytmicznym (na pierwszej Joe Fonda/ Harvey Sorgen, na drugiej Chris Dahlgren/ Jay Rosen).




Wracając do autorskich płyt Mateena – odnajdziemy w jego dyskografii trio (Divine Mad Love, Eremite, 1997), kwartet (Other Places Other Spaces, Nu Bop, 2008), a także kwintet (Secrets Of When, Blue Regard, 2001). Zaś naszą dzisiejszą opowieść zakończymy… formacją o bardzo długiej nazwie, którą wszelako należy koniecznie zapamiętać, bo jej jednopłytowy dorobek zwieńczyć może jedynie kolejny epitet recenzenta w pozycji na kolanach. Od dekady jest już z nami krążek kwintetu, który przyjął nazwę Sabir Mateen’s Shapes, Texture and Sound Ensemble. Dysk nazywa się Prophecies Come To Pass (577 Records, 2006). Liderowi towarzyszą – Steve Swell (puzon), Mat Lavelle (trąbka, kornet, flugelhorn), Mathew Heyner (kontrabas) i Michael Thomas (perkusja). Ekstatyczna, gęsta i ekspresyjna muzyka autorska Mateena, wyniesiona drogą konstruktywnej improwizacji, na kosmiczny szczyt. Jeśli dawno jej nie słuchaliście, zróbcie to koniecznie. Jeśli jej nie znacie, … wiecie z pewnością, co natychmiast winniście uczynić!


*) Konieczne jest doprecyzowanie faktów – do składu Collective Four, aranżowanego na ubiegłoroczną, jesienną trasę po Polsce zaproszony został młodszy brat Conny’ego, Johannes Bauer. Niestety na tyle silnie podupadł on wtedy na zdrowiu, iż na koncerty w zastępstwie przyjechał ów starszy z braci. Jak niestety doskonale wiemy, kolejny rok przyniósł jeszcze smutniejsze wydarzenie – od szóstego maja nie ma już Johannesa wśród żyjących. Ta płyta to swoisty hołd jego pamięci.