wtorek, 29 marca 2022

Müller, Bauer and Fischerlehner! Der Dritte Stand means The Third Estate!


Tytuł płyty, którą za moment będziemy się bez cienia skrępowania zachwycać, a który jest także wedle naszej wiedzy nazwą własną tria, można tłumaczyć jak Trzeci Stan i jedynie wyobraźnia winna nas ograniczać w zakresie interpretacji tego tytułu. Dalecy jesteśmy od skojarzeń z tzw. trzecim nurtem w muzyce, ale każdy inny trop warty tu jest rozważenia.

Z dużym wszakże prawdopodobieństwem, tu graniczącym niemal z pewnością, możemy stwierdzić już na wstępie dzisiejszej opowieści, iż stan kreatywności, w jaki muzycy wprawili się w trakcie realizacji nagrania zasługuje na miano niezwykłego, podobnie zresztą, jak samo nagranie. Trzy instrumenty akustyczne – puzon, kontrabas, tu często pozostający pod jurysdykcją smyczka, i perkusja – pracujące bez jakichkolwiek kombinacji i udziwnień, po prostu czysta, żywa, kolektywna improwizacja. Jeśli na tych łamach nie ogłaszaliśmy jeszcze żadnych pewniaków na roczne podsumowanie 2022, to Der Dritte Stand zdaje się być pewniakiem na pozycję numer jeden! What a game!

 


Artyści budują pierwszą improwizację z drobnych, urywanych fraz. To zresztą będzie ich często stosowana metoda pracy twórczej, zwłaszcza w początkowych fazach utworów. Lubią w improwizacji otwarcia stosować też repetycję. Perkusja i kontrabasowy smyczek delikatnie preparują dźwięki, puzon zaś burczy nie bez znamion melodii. Wszystko przypomina kocie śpiewy leniwego, słonecznego poranka. Z czasem opowieść gęstnieje, pojawiają się dłuższe frazy, a całość nabiera pewnej pokracznej taneczności. Dynamizacja działań, to kolejna faza rozwoju improwizacji. Mamy już coś na kształt drummingu, post-barokowe inkrustacje smyczka i kłębowisko zdrożnych myśli w głowie puzonisty. Przez moment ten ostatni zostaje sam i stosując oddech cyrkulacyjny zdaje się stawiać poprzeczkę jakości jeszcze wyżej. W komentarzu perkusyjna stopa, dźwięk werbla i szybki powrót smyczka. Zakończenie pierwszej opowieści wydaje się być uroczo rozhuśtane, pełne emocji powstających w efekcie lepienia się post-barokowych smug smyczka z improwizacją perkusji i puzonu. Wszystko generowane jest tu nielimitowaną kreatywnością muzyków.

Początek kolejnej części, to oczywiście plejada short-cuts, tym razem zdobiona akcentami percussion samego smyczka, a prowadzona dobrze znaną techniką call & responce. Muzycy serwują nam kolejny taniec-połamaniec, budowany aurą doskonałej komunikacji, przy wykorzystaniu zarówno czystych fraz, jak i efektownie preparowanych. Z jednej strony, to melodyjne zaśpiewy smyczka, z drugiej efekt ugniatania gorącego powietrza mechaniką puzonu. Wokół kontrabasu i blaszaka krąży perkusja, która oplata ich niczym macki ośmiornicy. Narracja nie ma tu jednorodnej dynamiki, każdy z muzyków tyczy tu swój szlak podróży.

W trzeciej opowieści kontrabasista zmienia tryb pracy i od startu buduje melodyjny, rytmiczny strumień pizzicato. Brzmi niczym William Parker w swoich najlepszych wcieleniach! Mały drumming szybko zyskuje tu na dynamice i gęstości, a rozśpiewany, przygotowany na wszystko puzon dopełnia obrazu niesamowitego opowiadania. Całość ma zmysłowy groove, syci się ekspresją na każdym zakręcie. No border post-jazz do tańca i rytualnego śpiewania! Ale, i w tym wypadku muzycy nie idą na skróty. Gdy kontrabas kręci coraz gęstsze pętle, puzon postanawia nostalgicznie powzdychać.

Czwarta improwizacja rodzi się w pobliżu ciszy. Ocean pięknych, preparowanych brzmień – rezonujące talerze, jęczące pod dyktatem smyczka struny i puzon, który prycha odłamkami dźwięków. Improwizację budują tu także powtórzenia, czym opowieść ta zdaje się przypominać pierwszą historię na płycie. Wraz ze wzrostem intensywności, niebywałych dźwięków niespodziewanie przybywa! Prawdziwe cuda szyje tu kontrabasista – gra jednocześnie arco i pizzicato, kreśli rytm, ale buduje też serce improwizacji, a struny jego instrumentu cierpią niebywałe katusze. Nie mniej efektowne są tu prace puzonisty – preparuje, wzdycha, ale i dynamicznie prycha niczym wysokoobrotowa wiertarka. Perkusista też nie odpuszcza i stara się niemal imitacyjnymi frazami kleić do szaleństw puzonisty. W fazie pełnego rozkwitu improwizacja zyskuje jeszcze na dynamice i intensywności, śmiało w tym momencie zasługując na miano fire music! W tym tyglu emocji muzycy zdolni są wyhamować i perfekcyjnie osiągnąć stan końcowej ciszy.

Pierwsze cztery części wyniosły już nas na wyjątkowo wysokie wzgórze, ale muzycy idą dalej! Piąta część znów startuje z poziomu drobnych, urywanych fraz. Niektóre dźwięki są powtarzane, inne lepią się w kłębowiska szumów. Post-barok smyczka płynie tu razem z post-jazzowymi westchnieniami puzonu, a pozostająca w tle perkusja koncentruje się na meta rytmicznych ornamentach. Z czasem, muzycy kreują dłuższe, pod koniec repetytywne, na poły dronowe frazy.

Wreszcie finał tej szalonej podróży! Potencjometr masy znów pnie się ku górze! Dynamiczne riffowanie smyczka, energiczna, nerwowa perkusja i puzon, który najpierw pozostaje w stanie martwego drona, a potem wpada w oddech cyrkulacyjny. Muzycy kreują tu niesamowity suspens. Trudno jest przewidzieć kolejne kroki, ale całość nie traci pierwotnej dynamiki. Na werblu ugniatane są tajemnicze przedmioty, narracja zaś niepostrzeżenie osiąga stadium kipiącej emocjami mantry. Formując się w wielkie crescendo brnie do przodu, sprawiając jednak wrażenie lekko tłumionej. Pojawiają się perkusjonalne dzwonki, które zdają się zwiastować zakończenie, ale muzycy wciąż trzymają nas w napięciu. Gdy już przyjdzie odpowiedni moment, gaszą bogaty flow niemal do pojedynczego dźwięku. What a game!

 

Matthias Müller/ Matthias Bauer/ Rudi Fischerlehner Der Dritte Stand (Not-Aplicable Records, CD 2022). Matthias Müller – puzon, Matthias Bauer – kontrabas oraz Rudi Fischerlehner – perkusja, instrumenty perkusyjne. Nagrane w roku 2021 (miejsce nieznane), sześć improwizacji, łączny czas: 47 minut.

 


piątek, 25 marca 2022

Antenna Non Grata strikes again! Wójciński! Bolek i Lolek! Coagulant! kakofoNIKT!


Koniński label Antenna Non Grata ma się świetnie i systematycznie dostarcza nam nowych nagrań w jakże poręcznym formacie płyty kompaktowej. Nowy rok przynosi cztery kolejne numery katalogowe, jak zawsze w przypadku tego wydawnictwa oparte na muzykach krajowych, sytuujące swoje zainteresowania gatunkowe na czasami bardzo odległych od siebie planetach.

W zestawie nowości solowa płyta na kontrabas, która pachnie kreatywnym post-barokiem, potem zaś zwinny, elektroakustyczny duet, który właśnie dorobił się tytułu akademickiego, jaki upoważnia do …. uprawiania swobodnej improwizacji (a ta, jak wiadomo, winna się trzymać bardzo precyzyjnych reguł!). W dalszej kolejności 33 minuty nagrań terenowych, które w efekcie prac edytorskich zdają się być smakowitą porcją dalece egzystencjalnego dark ambientu, wreszcie na finał kakofoniczna zabawa taneczna, albo może lepiej powiedzieć: stylistyczna żonglerka gatunkami bez jakichkolwiek zahamowań, wszak świat muzyki improwizowanej pozostaje jedyną w dzisiejszej, paranormalnej reality prawdziwie wolną strefą myślenia i życia!

 


Ksawery Wójciński: Tower of Pressure

Ksawery Wójciński nie wymaga na naszej scenie muzyki improwizowanej jakichkolwiek rekomendacji. Jego druga solowa płyta (kontrabas, głos) nagrana została cztery lata temu w konińskiej Wieży Ciśnień, zawiera jedenaście improwizacji, przy czym w trakcie dwóch z nich, pod koniec albumu, Ksawerego wspiera jego brat Maurycy na trąbce. Całość tej niebywale efektownej brzmieniowo płyty trwa 42 minuty i 28 sekund.

Nowa płyta Ksawerego, to kontrabas usytuowany w wysokiej wieży, wyposażonej w niebywałą akustykę, traktowany smyczkiem na tysiące sposobów, obudowany dramaturgią, która stawia na prostotę, kreatywny minimalizm, często korzysta z ciszy, ale nie tłumi emocji. Te ostatnie raz za razem eksplodują tu różnymi kanałami – czasami brudnym, wręcz wulgarnym brzmieniem, innym razem śpiewem, który płynie wysokim wzgórzem i zdaje się koić wszelkie egzystencjalne lęki i zawahania. Początek opowieści uformowanej w krótkie 3-4 minutowe epizody zaczyna się barokowym śpiewem kontrabasowego smyczka. Repetycja wypełniona echem, które szumi otwartą przestrzenią, z czasem doposażona zostaje niższymi frazami. W kolejnej części smyczek pracuje nieco wyżej, brzmienie instrumentu przypomina zaś wiolonczelę, a nawet altówkę. Wraz ze strumieniem dźwiękowym pracuje tu także cisza, jakby wypełniona suchym powietrzem. Oba elementy gry formują się w meta rytmiczną strukturę, pełną desperacji i zapalczywości. Trzecia część budowana jest masywnym, wyjątkowo brudnym tembrem smyczka i pojedynczymi szarpnięciami za struny. Z kolei w czwartej narracja sprawia wrażenie zapętlonej, sycącej się wewnętrznym rytmem opowieści. W piątej improwizacji muzyk nisko ugina kolana i boleśnie wzdycha ugniatając struny, tudzież ryjąc bruzdy w ziemi.

Szósta improwizacja bazuje na szarpaniu strun, kolejna na bardzo efektownym brzmieniowo ich szorowaniu. Artysta za pomocą smyczka i zwinnych palców wydobywa z kontrabasu wszystkie możliwe emocje. Jego instrument śpiewa, skomle, ale i warczy z irytacji. W końcu kontrabasista ów tragizm sytuacji wspiera swoją jakże stylową wokalizą. W dziewiątej części pojawia się zapowiadana trąbka. Smyczek i mały blaszak zaczynają wspólną, niezwykle imitacyjną przebieżkę. Pachnie tu zmysłowym post-barokiem, ale i śpiewnym post-jazzem. Dziesiąta opowieść zdaje się być niezwykle filigranowa. Stojąc na palcach Ksawery płynie filuternym pizzicato, z dużą dawką melodii, jaka rodzi się pomiędzy strunami. Emocje znów pną się ku górze, niemal po rockowemu! W finałowej improwizacji powraca formuła duetowa. Niski smyczek, wokalny zaśpiew Ksawerego i ciepła trąbka Maurycego budują tu balladę, która tłumi nerwowy niepokój całego albumu prawdziwie żywymi, dobrymi emocjami.

 


Bolek i Lolek: Na Dzikim Zachodzie​/​Skutki Uboczne (Live)

Kolejna płyta, to dalece nierysunkowy duet, który rzeczywiście studiował improwizację w Bazylei! Tworzą go: Jacek Chmiel – elektronika, zither, singing bowls i obiekty oraz Jakub Marczyński – instrumenty perkusyjne i zabawki. Muzyka powstała zatem w Szwajcarii (Musik-Akademie Basel oraz H95), część nagrań odbyła się bez udziału publiczności, a część ma charakter koncertowy (ów egzamin!). W sumie, to trzy improwizacje trwające 44 minuty i 6 sekund.

Szwajcaria, to może niezupełnie Dziki Zachód, ale emocje gwarantuje! Po lekturze albumowego instrumentarium łatwo zorientować się, iż tytułowi Bolek i Lolek proponują nam dalece elektroakustyczną przygodę improwizowaną, dodatkowo czynioną pod hasłem naczelnym: nie gramy czystych dźwięków, z czegokolwiek je wydobywamy! I niech żyje preparacja! Dodajmy, z jakże udanym efektem końcowym!

Początek nagrania, to delikatny, elektroakustyczny rozgardiasz. Dużo dźwięków w jednostce czasu, nie zawsze ukierunkowanych dramaturgicznie – przepięcia mocy, mechanika tarcia i stukania, drżące talerze, strunowe echo, dźwięki gar-kuchni w stanie wzmożonej pracy. Wielobarwny free impro efektownie rezonuje, ale i stacza się w mrok post-akustycznego ambientu. Pojawiają się dźwięki samplowane, ale być może, to efekt wykorzystania fal radiowych w trybie live. Muzycy zdolni tu są naprawdę hałasować, ale też doceńmy, jakże efektownie schodzą do akustyki pojedynczego dźwięku. W drugiej improwizacji tkają pajęczynę fonii bardziej skrupulatnie, wyczuleni na niuanse, szukający ciekawych fraz również na pograniczu ciszy. Chwilami całość nabiera post-industrialnego posmaku, przy okazji znów odzywa się radio, które serwuje nam głos … opowiadający o istocie procesu improwizacji. Dużo też dzieje się w warstwie elektronicznej, która nie skąpi nam incydentalnie drum beats, a także siarczystego, syntetycznego szumu. Trzecia, najdłuższa improwizacja zdaje się konsumować wszelkie atrybuty jakości Bolka i Lolka. Muzycy dostarczają nam kolejne porcje nowych dźwięków i nie przestają zaskakiwać. Rezonują talerze, coś drży niczym agregat prądotwórczy, coś szumi, niczym tuba dużego instrumentu dętego. Na powierzchniach płaskich ugniatane są tajemnicze przedmioty, a wokół nich snują się elektroakustyczne drony nieznanego pochodzenia. Znów wracają fale radiowe, które zdają się tu być kolejnym generatorem dobrego hałasu. W końcowej fazie nagrania wiele wątków jeszcze zyskuje na kolorycie brzmienia. Niektóre przypominają pracujące wytrwale elektronarzędzia, inne snują się dronowym, rezonującym ambientem. Na finał znów dostajemy garść talerzowych hałasów, trochę piszczącej elektroniki i kilka post-perkusyjnych incydentów. Czterdzieści cztery minuty za nami i ani jednej straconej sekundy! Egzamin zdany celująco!

 


Coagulant: Archival Recordings for Paolo Monti

W świecie muzyki nieoczywistej precyzyjne sformułowanie albumowego credits bywa czasami dalece utrudnione. W przypadku tej płyty (jedna kompozycja, 33 minuty z sekundami) recenzent postanowił zacytować opis wydawcy w całości:

Coagulant to konceptualny projekt dźwiękowy opracowany przez Fk drone w 1998 roku, a kierowany przez Fabio Kubica. Jest powiązany w wielu obszarach z dźwiękowymi eksperymentami, a sam proces tworzenia polega na elektronicznej manipulacji za pomocą mikrofonów, przycinaniu i klejeniu zebranego materiału z otoczenia dźwiękowego, edycji sprzężenia zwrotnego audio i strukturyzacji częstotliwości skośnych, które opierają się na hipnotycznych dronach.

W fakturze dźwięku, który płynie do nas z samego dna ciszy, odnajdujemy nieprzebrane warstwy szumu, które zdają się drżeć, metalicznie rezonować, a po chwili także pulsować. Ubrane w szaty ambientu trzy, a nawet cztery wątki płyną nerwowym, budzącym przestrach strumieniem dźwiękowym. Wiemy doskonale, iż pierwowzorem tego, co teraz słyszymy są prawdziwe dźwięki otoczenia. Ale to nas nie uspakaja, wręcz budzi dodatkowy niepokój. Mamy wrażenie, że oglądamy film pozbawiony obrazu, który opowiada o wizji świat post-apokaliptycznego, świata, którego nie ma i być może nigdy nie było. Być może to soundtrack do jakże realnej, codziennej trwogi, która jest z nami już cały miesiąc. Bogata narracja, budowana niekończącymi się powtórzeniami potrafi incydentalnie eskalować swoje natężenie, kreując przy tym nową, post-realną definicję piękna.

Opowieść ma dwa punkty zwrotne. Pierwszy ma miejsce w okolicach 14 minuty. Strumień fonii tłumi się wówczas do postaci basowego drona, na którym rozbudowuje się nowy wątek, dalece bardziej mroczny, wolniej pulsujący, bardziej zasklepiony do wewnątrz. Deep bass drones & pulsation, jakbyśmy właśnie schodzili do piwnicy (schronu?). Z kolei w okolicach 22 minuty w dark ambientowym tyglu strachu pojawia się nieco wyższe pasmo fonii. Przypomina zapętlony, zmutowany wrzask choru kościelnego. Flow narasta, rozlewa się coraz szerszym korytem desperacji. Wieczna repetycja gęstej mazi post-realizmu, niczym martwa mantra, która czeka na niechybny koniec. Ten następuje w drodze niemal 90-sekundowego gaszenia wszelkiego życia w tej części ludzkiego kosmosu.

 


kakofoNIKT: Dance Epidemic - Greatest Hits A​.​D. 1518

Nasz ponadgatunkowy taniec z nowościami Antenna Non Grata kończymy … tańcem epidemicznym, jaki miał miejsce 500 lat temu, a dziś stał się konceptualnym powodem, by kilku dziarskich poznaniaków pomuzykowało w jego opętańczym, dalece elektronicznym rytmie. Formacja kakofoNIKT, to Patryk Lichota - syntezator, sampler i sekwenser, efekty, saksofon sopranowy i tenorowy, bass Fendera, Hubert Wińczyk – syntezator, sampler, nagrania terenowe, drum machine, głos i teksty (z drobnymi wyjątkami) oraz Michał Joniec, którego udział został określony jako ghost heart. Dwanaście utworów, 64 minuty.

Dźwiękowy teatr bez obrazu, żonglerka gatunkami, czyniona z dużą artystyczną bezczelnością i cała masa nasyconego elektroniką rytmu, to najkrótszy z możliwych opisów tego, co kakofoNIKT proponuje na swym nowym albumie. Ów nieco szalony kalejdoskop zdarzeń zaczyna się niczym nawoływanie na misterium. Elektroniczne tło, w którym dzieje się naprawdę dużo (startujący samolot, neo-folkowe zaśpiewy), zagubione frazy perkusji i dęcie w złoty róg! Całość lśni dark ambientem i łapie rytm post-electro. Zaraz potem słyszymy stylowy drum’n’bass, bogacony czystymi pasmami syntezatora. W trzecim epizodzie masywna baza nie odpuszcza, pojawia się saksofon, a w pakiecie sampli odnajdujemy wątek ragtime’owy, hałasy ala Squarepusher i pasaże godne J.M.Jarre’a! Wszystko niczym majaczenia upalonego erudyty! W kolejnej części pojawia się głos, który recytuje ważne (nieważne) treści, a całość znów ma postać drum’n’bass z coraz bardziej nerwowym tłem.

Kakofoniczny kalejdoskop epatuje dźwiękami z godną uwagi zapalczywością! Piąty epizod przypomina diabelski młyn w lunaparku, szósty zaś przywołuje dobre czasy new romantic z lat 80. ubiegłego stulecia. Z kolei siódemka zdaje się być jednym z najciekawszych momentów płyty. Zbudowana na pętli kameralnej frazy strunowej, ożywiana zostaje nieco tanecznym rytmem, a barwiona głosem i poświatą saksofonowego echa. W ósemce pulsuje basowe electro, syntezatory tańczą wokół własnej osi, a dołem płynie dość archaiczna w brzmieniu elektronika nierozpoznanej do końca proweniencji. W części dziewiątej chyba unosimy się w powietrzu. Frywolny balet z dużą ilością akcentów perkusyjnych i post-perkusyjnych. Swobodny beat i znów posmak new romantic, ale w dalece mrocznych klimatach. Kolejna opowieść kontynuuje rytmiczny trip, znów brzmi nieco archaicznie, a jej uzupełnieniem są szepty, a potem tajemnicze słowa. Ciekawie na tym tle prezentuje się przedostatni utwór. Zbudowany down-stepowym rytmem i efektownie brzmiącym basem Fendera znów napotyka na bystre, rozhisteryzowane tło. Rytm finalnej opowieści zdaje się zaś być poszarpany nadkreatywnością jego twórców. Bogata w wydarzenia syntezatorowa narracja kończy tę nienudną, ale na pewno zbyt długą opowieść.

 

 

wtorek, 22 marca 2022

Edwards, Noble & Silver! The empty bottle of Cafe Oto!


Brytyjska jakość w muzyce swobodnie improwizowanej zdaje się nie mieć granic! Kiedykolwiek nie zawitalibyśmy choćby do takiego Cafe Oto, zawsze natknąć się możemy na soczysty strumień swobodnie kreowanych dźwięków, nawet wtedy, gdy lockdown reality ubiegłej wiosny nie pozwoliła na uczestnictwo w koncercie nawet jednego widza!

Wtedy to właśnie, na klubowej scenie odnajdujemy dwóch gigantów gatunku, Johna Edwardsa i Steve’a Noble’a oraz nieco młodszego metrykalnie, tylko odrobinę mniej utytułowanego, ale z pewnością równie kreatywnego muzyka, Yoni’ego Silvera. Nie pozostaje nam nic innego, tylko wygodnie usiąść na niewygodnym krzesełku i dosadnie pozachwycać się niemal każdym dźwiękiem. Spektakl ów polecamy zatem w całości, w każdych okolicznościach przyrody, także w trakcie eksplodującej lokalnie wiosny. Przy okazji zauważmy, iż to kolejna płyta w katalogu nowego londyńskiego labelu Shrike Records! Keep it on!

 


Dźwięki otwarcia wydają się być dość spokojne, budowane skromnymi preparacjami kontrabasu i werbla, tudzież bass-klarnetowymi powtórzeniami. Muzycy kolektywnie poszukują tu drogi, czerpiąc radość z melodyjnych fraz dęciaka, post-kameralnego smyczka i perkusyjnych fraz bitych, tudzież tartych, płynących na razie z samego dna narracji. Skrupulatność, nieśpieszność, dbałość o detale, to kolejne parametry tej fazy improwizacji. W dalszej części nagrania klarnet zaczyna snuć cyrkulacyjne drony, a jego koledzy sycić opowieść kolejną porcją preparowanych dźwięków, od szmeru po piskliwie śpiewy. Efektem tych aktywności artystów jest finałowe spiętrzenie klarnetowych fraz, podsycane dobrą dynamiką sekcji rytmu. Druga opowieść powstaje na styku dętego echa, rezonujących talerzy i strunowych mikro fraz. Dęciak spogląda tu ku niebu, smyczek rysuje meta melodykę, perkusjonalia zaś budują bystre tło. Kulminacją tej części koncertu są, prowadzone w samotności, klarnetowe preparacje.

Trzecia opowieść, tak jak poprzedniczka, rodzi się w ciszy szeleszczących dźwięków, ale dość szybko przechodzi w tryb nerwowej wymiany poglądów. Można odnieść wrażenie, iż na małej scenie klubowej posadowiło się nagle aż trzech perkusjonalistów. Narracja właściwa tworzy się tu z zadziornych, kanciastych fraz, które z czasem zyskują pokrętną dynamikę. Kolejną część koncertu kreują plejady short-cuts, przy czym klarnet szuka nimi raczej melodyki, podczas gdy bas i perkusja prowadzą improwizację bliską estetyce call & responce. Te dwa ostatnie instrumenty zdają się mieć przez moment ochotę na bardziej typowy flow, ale lenistwo klarnetu pcha improwizację ku mniej oczywistym rozwiązaniom. Kontrabasista wychodzi ze skóry, jego pizzicato & arco, specjalność zakładu, zdobi tu każdą pętlę narracji. W efekcie tych przeciwstawnych koincydencji muzycy w ostatecznym rozrachunku budują dość rzewną meta balladę, która okazjonalnie łapię dynamikę. W tych dokładnie momentach koncert sięga po to, co ma najlepsze! Brawo!

Początek piątej odsłony koncertu, to krótki kurs z mechaniki, którym dostarcza nam tarcia, piłowania i klarnetowy bezdech. Muzycy produkują dłuższe frazy, które brzmią niczym cisza przed burzą, choćby śpiewne pomruki, rezonujące westchnienia, czy post-barokowe grepsy. Narracja wspina się dronami na drobne wzniesienie, po czym efektownie spada w objęcia ciszy. Klarnet preparuje, kontrabas fermentuje, a perkusja bije podziemny rytm. Można się spierać, co tu jest piękniejsze – zagęszczenie, czy powolna śmierć.  W szóstej improwizacji muzycy serwują nam mały festiwal fake sounds. Trudno nam wskazać, czy słyszymy klarnetowe piski czy tarcia smyczkiem po krawędzi talerza. Morze preparacji oddycha tu bowiem swoim rytmem. Z jednej strony, to drobne odgłosy i filigranowe dzwonki, z drugiej drony suchego powietrza i eksplozje wprost z kontrabasowego gryfu. Dead ballad of sorrows najpierw pnie się ku górze, potem zaczyna chrobotać niczym stado chrabąszczy. Na końcowej prostej gęsta narracja pchana jest do przodu podskórnym rytmem.

Zupełnie niepostrzeżenie muzycy docierają do ostatniego epizodu tego niezwykłego koncertu. Na jego starcie w roli stawiającego znaki zapytania klarnet basowy, wypuszczający z siebie całe garście dziwnych dźwięków, które zdają się mieć niemal elektroakustyczny posmak. Tuż obok trzeszczy smyczek, który siłuje się z bezwładem kontrabasowych strun. Całkiem energiczny drumming burzy ów dramaturgiczny zastój w połowie czwartej minuty. Tempo i intensywność pną się ku górze, czyniąc finał koncertu niemalże ognistym. Po czasie, posadowione na flankach klarnet i kontrabas zaczynają przygasać, brnąca zaś środkiem perkusja czyni to kilka chwil później.

 

John Edwards, Steve Noble & Yoni Silver HEME (Shrike Records, CD 2022). John Edwards – kontrabas, Steve Noble – perkusja i instrumenty perkusyjne oraz Yoni Silver – klarnet basowy. Londyn, pozbawiona publiczności Cafe Oto, 24 kwietnia 2021 roku. Siedem improwizacji, ponad 66 minut.



piątek, 18 marca 2022

Gonçalo Almeida in trio, duo and solo! The Fire Walks With Him!


Portugalski kontrabasista i basista Gonçalo Almeida należy do coraz szerszego grona muzyków improwizujących, którzy … mają na łamach Trybuny zrecenzowane niemal każde nagranie! Muzyk od czasu do czasu koncertuje w Polsce, ma tu kilka płyt wydanych w pewnej iberyjskiej serii, ale w realiach krajowych nie jest jeszcze gwiazdą pokroju Rodrigo Amado, czy Vasco Trilli, o Agusti Fernándezie nie wspominając. A to duży błąd, drodzy umiłowani w improwizacji rodacy!

Trzy najnowsze płyty z udziałem Almeidy przynoszą nam wiele wspaniałych dźwięków i po raz kolejny pokazują, jak wszechstronnym muzykiem jest Portugalczyk. Najpierw z gitarą basową u boku zaprosi nas na psychodeliczny trip, którym zakręci nas wokół własnej osi i nie wypuści z rąk do ostatniej sekundy nagrania. W kolejnym nagraniu będzie medytującym kontrabasistą, który plecie niekończące się historie w towarzystwie akustycznego gitarzysty. Wreszcie na koniec dzisiejszego mini przeglądu wróci do basówki i zabierze nas w czarną otchłań niekończącego się mroku.

Oto i On, Pan Gonçalo! Welcome!

 


Almeida/ Lopes/ Ernsting  Misanthrope (Subcontinental Records, CD 2021)

Na otwierające dzisiejszy zbiór recenzji muzyczne trzęsienie ziemi wybieramy się do miasta, w którym Almeida pomieszkuje od wielu lat. To Rotterdam, a miejsce zwie się Soundport. Na hipnotyczny, meta rockowy, w pełni improwizowany, mizantropiczny spektakl dźwiękowy, wyposażony w gitarę basową Portugalczyk zabiera swego rodaka Luisa Lopesa (gitara elektryczna) i lokalnego drummera, z którym muzykuje w wielu składach – Philippa Ernstinga. Muzycy grają tu dla nas przez 55 minut z sekundami, a swoją podróż dzielą na sześć odcinków specjalnych. Uwaga, wydawcą płyty jest label z … Indii!

Początkowa faza koncertu zdaje się stać w miejscu, niczym zastygła lawa po niedawnej erupcji. Szklista, niemal niewidoczna gołym okiem gitara, burczący bas, zdobiony mikro ornamentami i leniwy doom drumming pozostają w meta rockowej repetycji, czekając na kolejny krok, którego kierunek nie jest jeszcze znany. Almeida i Lopes pętlą się w sobie, ich głowy pełne są pomysłów i niezdecydowania, Ernsting zaś oplata ich obu pajęczyną perkusyjnych incydentów. Opowieść trwa, a jej tempo wytrąca się w rezultacie tajemniczych reakcji chemicznych. Każdy z muzyków zdaje się mieć swoje indywidualne tempo, każdy z nich jest tu królem i może pozwolić sobie na wszystko. Punk & jazzy w pokręconych metrach, fikuśnie zapętlone, coraz gęstsze, aż do momentu przełomu. Spowolnienie pcha muzyków w mrok, zdobiony zaprogowymi, gitarowymi dźwiękami i basowymi flażoletami. Drugi odcinek otwiera bas, który tonie w dubowym echu. Szorstka perkusja bije spokojny rytm, a gitara w stadium stand by preparuje i czeka na moment, by uciec w psychodelicznym kierunku. Strumień narracji nadyma się jak balon, tempo zaś ponownie wytrąca się w wyniku zderzenia cząsteczek masy. Tu idzie ono wprost z perkusyjnego werbla. Bas dodaje tymczasem rockowe przełomy, a gitara kilka post-jazzowych frazowań. Kłębowisko emocji pcha narrację ku górze, coraz szybszymi, nerwowymi ruchami. Improwizacja znów gaśnie powoli, jakby muzycy nie chcieli dziś skończyć tej szalonej sesji. Trzecią część otwiera perkusja doposażona w dobrą energię. Bas studzi się w dubie, a gitara efektownie sprzęga. High voltage on lazy fire! Po kilku chwilach na czele orszaku staje gitara o stu twarzach, bas schowany na backgroundzie szyje masywną chmurę dubu, perkusja zaś destymuluje narrację częstymi zmianami dynamiki.

Początek czwartej części znów stoi po kolana w mazistej brei. Perkusja drży, gitara leniwe muska struny, a lekko spóźniony bas czeka na reprymendę. Zdaje się, że teraz wszyscy już mogą tkać lepką pajęczynę wystudzonych powiązań. Tempo rośnie jakby przy okazji, głównie z intrygi perkusisty. Psychodelia leje się za ścian dość leniwymi strugami, ale systematycznie gęstnieje. Bas ucieka ku górze i sieje ferment zmyślnymi improwizacjami. Narracja skrzy się fajerwerkami, niczym wiejski lunapark i znów gaśnie na długim dystansie, z prawdziwie portugalską zadumą. Początek przedostatniej historii wybudza nas z pozornego letargu. Bas rysuje punkowe pętle, gitara najpierw sprzęga się silnym prądem, a potem odlatuje bardzo wysoko, perkusja zaś stawia zasieki i dopełnia czarę zachwytu! Improwizacja znów jest gęsta, lepka od potu i słodka od krwi. Gitara ucieka do nieba, bas chowa się w piekle. Tempo najpierw rośnie, potem raptownie spada. Ostatnia prosta pachnie soczystym, starym Black Sabbath! Finałowy odcinek specjalny trzyma klimat poprzedniego epizodu. Bas żłobi bruzdę w ziemi, gitara płynie wysokim wzniesieniem, perkusja zaś twardo stąpa po ziemi i kreśli ramy tej niebywałej impro dramy ugotowanego rocka! Kwaśne pętle gitary, stabilne tempo basu i perkusji, które z czasem wzrasta, wreszcie efektownie spowolniony, gęsty finisz, który zdaje się być nade wszystko udziałem pulsującej emocjami gitary basowej. What a game!

 


Almeida/ Serries  Live at OZO Land (Cylinder Recordings, CD 2022)

Nastrój zmieniamy dość radykalnie, oto bowiem przed nami skupiona, chwilami medytacyjna improwizacja w wykonaniu naszego bohatera (kontrabas) i Dirka Serriesa (gitara akustyczna). Czerwiec ubiegłego roku, koncert w holenderskim Hunsel (OZO Land) w ramach serii JazzBlazzt. Muzyka płynie do nas nieprzerwanym strumieniem dźwiękowym, który na potrzeby płyty został podzielony aż na dwanaście części. Odsłuch całości zajmie nam prawie pięć kwadransów.

Początek koncertu swobodnie improwizowanego, to tradycyjnie mała gra rozpoznawcza. Dodajmy, iż muzykom towarzyszą odgłosy ptaków, które zapewne posadowiły się nieopodal salki koncertowej. Narrację tworzą tu pulsujące pizzicato kontrabasisty i skupienie gitarzysty, który ślęczy nad strunami. Obaj szukają punktu zaczepienia, szarpią za struny, ugniatają je, a tym który pierwszy sięga po smyczek jest Almeida. Wypuszcza garść gruboziarnistego baroku i przez moment, w ramach trzeciej części prowadzi koncert w pełni samotnie. W czwartej części znów słyszymy ptaki i nowy zasób energii, jaka pojawia się na gryfie gitary. Reakcja kontrabasu zdaje się być jednak dość leniwa. Muzycy szorują wytrwale struny swoich instrumentów, po czym ich flow narasta, kreując bardziej melodyjne, ale i niepokojące frazy. Piąty odcinek, to pierwsza perełka w zestawie. Najpierw Dirk z kłębowiska dźwięków buduje małą opowieść solo, a potem do gry włącza się mroczny, nisko zawieszony smyczek kontrabasu. Narracja szuka ciszy, w czym pomaga drugi smyczek, jaki pojawia się na gryfie gitary. Nim koncert dobrnie do połowy (przynajmniej w zakresie numeracji jego podczęści), muzycy wrzucają jeszcze do tygla narracji kilka bardziej energicznych szarpnięć za struny. Akcenty percussion także dobrze wpływają na dramaturgię tej fazy koncertu.

Kolejny epizod kreowany jest przez przeciwieństwa. Gitarowe riffy i rezonujące struny kontrabasu, dźwięki krótkie i długie, grane wolno i szybko, zapętlone frazy gitary i westchnienia smyczka. Zaraz potem znów swoje dokłada ptasia rodzina, a tuż po tych drobnych pląsach obaj muzycy zamieniają się w perkusjonalistów. Improwizacja ciekawie się pętli i szuka nowych dróg. Najpierw krótki, ale popisowy epizod solowy Almeidy. Muzyk kreśli post-barokowe frazy używając chyba dwóch smyczków jednocześnie. Piękny moment, niepozbawiony zmysłowej dynamiki! Wreszcie czas na dwa finałowe fragmenty, bardziej rozbudowane czasowo. Najpierw bystre otwarcie ze strony gitarzysty, pełne narracyjnych kantów, zdobiących zaczepną ekspozycję. Po dwóch minutach odzywa się kontrabasista, który leniwie szarpie za struny. Narracja rozkręca się niczym spirala zegara, ale i tak jest odrobinę przegadana. Wiele rekompensuje sam finał koncertu, początkowo budowany w skupieniu, małymi, urywanymi frazami, z oddechem ciszy na plecach. Przypomina balansowanie na linie, kreowanie z mantryczną konsekwencją wyważonego emocjonalnie strumienia dźwiękowego. W połowie tej opowieści muzycy sięgają po smyczki, ich struny delikatnie rezonują, a całość zdaje się schodzić coraz niżej na kolanach, tak, by ostatni dźwięk mógł być wydany już w pozycji leżącej.

 


Goz  Domus (Zona Watusa, Kaseta 2022)

Wracamy do mocy i siły kreacji, jaka płynie z faktu improwizowania na gitarze basowej! Tym razem Almeida w wersji solowej - tylko on, jego instrument i zapewne cała, świetnie uzbrojona armia gitarowych pick-upów. Nie znamy szczegółów, ale prawdopodobnie dla uzyskania frontalnego brzmienia, muzyk użył też innych narzędzi do torturowania basowych strun, a szczególnie dźwięków, jakie wydają. W każdym razie przygotował nam trzy utwory - jeden krótszy, dwa znacznie dłuższe. W przypadku trzeciego z nich w procesie dekonstrukcji żywych dźwięków pomogła mu lokalna, rotterdamska załoga o jakże urocze nazwie Torture Corpse. Reasumując: trzy utwory, 41 minut i niezliczone pokłady dobrych i złych emocji! Uwaga, wydawca jest tym razem kataloński! Brak dokładnych danych o miejscu i czasie rejestracji tej muzyki.

Pierwsza część tej szalonej płyty zdaje się być skromnym do niej wprowadzeniem. Ma formę ambientowego drona, który wypełniony jest stygnącym napalmem – pulsuje, drga, toczy się niczym walec. Śmiertelny i mroczny demon czai się tuż za rogiem, ale sceną rządzi Czarnoksiężnik z krainy Goz! Druga, zasadnicza część opowieści pulsuje już definitywnie basowymi, ciężkimi, doom metalowymi riffami basu, uderzającymi w nasze zwoje mózgowe niczym młot pneumatyczny. Wokół wątku głównego rozbudowuje się warstwa backgroundu, która z czasem także nabiera intensywności. To wielowymiarowy krzyk fonii, płynący z gitarowych przetworników. Owo tło zdaje się mieć silnie zapętlony zwój mikro melodii, który też na swój sposób zdziera gardło. Całość przypomina ogniste wyziewy wprost z paszczy bliżej niezidentyfikowanego stwora. Efekt wzmaga dubowe echo, jakie snuje się pod gitarowymi riffami, bezskutecznie starające się przebić przez skorupę siarczystego drona. W połowie utworu następuje drobna korekta drive ’u. Pojawia się nowy strzęp melodii, który wije się wokół zasadniczego nurtu opowieści, potem pętli się, narasta albo ginie w nicości, wszystko wedle woli dudniącej śmiercią, basowej ekspozycji. Przez moment mamy wrażenie, że w potoku hałasu słyszymy zmutowany śpiew Beduina. Bywa, że formujący się w tle ambient na moment przejmuje dowodzenie, ale i on po paru pętlach przepoczwarza się w kolejny dron.

Trzecia część Domusa, to w dużej mierze elektroniczna dekonstrukcja dźwięków żywego instrumentu, otulana echem zagubionego kosmosu. Owe żywe kultury dźwiękowe towarzyszą nam przez długi czas, czasami mają nawet dość czyste, prawdziwie basowe brzmienie. Narracja jako całość w pierwszej części prawie 19-minutowej ekspozycji zdaje się być rwana na strzępy mocą nieznanej siły. Słyszymy gitarowe sprzężenia i inne pozornie realne frazy, które giną w potoku coraz bardziej siarczystego ambientu. Z czasem ów mroczny, poszarpany, elektroakustyczny flow zaczyna formować się w gęsty, jednorodny strumień brudnego hałasu. Do końca nagrania wybija on nas w fotel, czasami przyjmując formę bardziej zwartej ekspozycji ambientowej.

 


wtorek, 15 marca 2022

Peachfuzz! Volume1! Hypersurface! Gilgamanians! Sentencia Quartet & Trio! Wiśniewski! Dubois! The March Round-up!


Marcowa zbiorówka recenzji najświeższych na świecie płyt z muzyką improwizowaną gotowa! Tym razem osiem pocisków dalekiego zasięgu, wystrzelonych z kilku punktów szalonej war & covid reality!

Naszą podróż zaczynamy w Portugalii, od pewnego brzoskwiniowego tria, które zmyślnie miesza gatunki, ale nade wszystko ceni sobie jazzowy drive. Zaraz potem cykl opowieści około amerykańskich – freejazzowy meeting z Londynu, swobodnie improwizujące, nowalijkowe trio z Brooklynu i … radiowo-perkusyjny duet z Chicago. Szybki powrót do Europy zapewnią nam dwie nowe płyty z Andaluzji, jakkolwiek z nieodzownym wątkiem brytyjskim, kilka duetów całkowicie polskich z wiodącą rolą pewnego pianisty oraz krótka wizyta we Francji na okoliczność dalece jazzowego epizodu w kwartecie.

 


Peachfuzz  Peachinguinha (Silent Water, CD 2022)

Na dobry początek portugalskie Fonte Santa, Alandroal w marcu roku 2021 i trio o nazwie własnej w składzie: João Almeida – trąbka, Norberto Lobo – gitara elektryczna oraz João Lopes Pereira – perkusja. Cztery improwizacje trwają 33 minuty i kilkanaście sekund.

Rytuał otwarcia albumu spoczywa tu na barkach perkusisty, który kreśli dynamiczny, synkopowany rytm. Po kilku chwilach, pod tenże rytm podłącza się szorstko brzmiąca, jazzowa trąbka i meta rockowa gitara, początkowo przypominająca masywny bas, a po niedługiej chwili zdobiąca opowieść akcentami post-psychodelicznymi. Narracja budowana jest kolektywnie, a warstwę improwizowaną budują posadowione na skrzydłach gitara i blaszak. Posmak post-fussion leje się z gitary, ale nie wydaje się szczególnie natarczywy. Długa, kilkunastominutowa historia ma fazy spowolnienia i incydenty solowe, zawsze wszakże utrzymywane przy życiu dynamiczną perkusją. Gitara i trąbka nie skapią nam drobnych preparacji, a na finałowej prostej intrygująco lenią się, mimo, iż tryb pracy perkusji pozostaje niezmienny.

Żadna z trzech kolejnych opowieści nie przekracza już 10 minut. Tę drugą znów otwiera drummer, początkowo bijąc rytm jedynie na talerzach. Dużo dobrego płynie ze strony gitarzysty – pick-upowe modulacje, krautrockowa dynamika i dużo chęci, by poswawolić. Trąbka pojawia się tu dopiero po czterech minutach i zdaje się zmyślnie ogrywać nieistniejący temat utworu. Dodajmy, iż na każdym zakręcie tego epizodu czuć zdrową psychodelią. Trzecia część, to skromna ballada, budowana kolektywnie szumami i ochłapami melodii. Perkusja pracuje wyłącznie na szczoteczkach, a wystudzona narracja syci improwizację sporą dawką słodyczy wprost z tuby trąbki. Ostatnia improwizacja wiele obiecuje na starcie - trębackie preparacje, post-ambientowe jęki gitary i zmysłowe perkusjonalia. Narracja zdaje się rozkwitać, ale nie zostaje zasilona drive’em, którego moglibyśmy oczekiwać, pomni bardziej dynamicznych akcji w dwóch pierwszych improwizacjach. Po ostatnim dźwięku pozostajemy zatem z pewną dozą niedosytu.

 


John Dikeman/ Pat Thomas/ John Edwards/ Steve Noble  Volume 1 (577 Records, CD 2022)

W pełni zeuropeizowany Amerykanin i trójka pomnikowych postaci brytyjskiej sceny free jazzowej, to kolejna propozycja w dzisiejszej zbiorówce. Londyńskie Cafe Oto, luty 2019 roku i następujący muzycy: John Dikeman – saksofon tenorowy, Pat Thomas – fortepian, John Edwards – kontrabas oraz Steve Noble – perkusja. Dwie improwizacje, pierwsza krótka, druga dalece rozbudowana, trwają łącznie 40 i pół minuty.

Koncert w wersji płytowej zdaje się być dość nietypowo sformatowany. Najpierw bowiem dostajemy bardzo energetyczną część, trwającą ledwie 8 i pół minuty, która pokazuje kwartet w pełnym ogniu, zapewne także w najlepszej formie, jakby grana był nas bis, a nie na początku spektaklu. Część druga trwa zaś ponad pół godziny i sprawia wrażenie seta zasadniczego, dobrze skonstruowanego, mającego swoje wzniesienia i udanie usytuowane w ciągu dramaturgicznym incydenty solowe, a także efektowne zakończenie.

Słowo się rzekło, improwizacja od pierwszego dźwięku gotuje się od emocji i doskonałych ekspozycji każdego z muzyków. Modelowa dla swobodnie kreowanego free jazzu narracja szyta jest gęstym ściegiem, a każda fraza liczyć może tu na ciętą ripostę. Saksofon Dikemana pięknie spogląda w kierunku Evan Parkera, a brytyjska sekcja rytmu i dynamiki dopowiada swoje na pełnym wydechu. Początek drugiej części studzi emocje wyrafinowanymi preparacjami. Owa post-kameralna przystawka kończy się w momencie, gdy do gry włącza się melodyjny, ciepło frazujący tenor. Dynamika rodzi się tu na perkusyjnych talerzach, i zdaje się, że każdemu uczestnikowi tego spektaklu jest z nią po drodze. Muzycy brną przed siebie w bystrym półgalopie, dość regularnie biorąc oddech dla wyeksponowania ciekawszych fraz. Pierwsza solowa ekspozycja, to dzieło pianisty, po której kwartetowy szlak nasączony zostaje odrobiną swingu! Kolejna część solowa należy do kontrabasisty i jest (oczywiście!) popisem Edwardsa. Pizzi and arco in big motion! Tu powrót do pełnego składu okraszony zostaje zwinną grą na małe pola, realizowaną w umiarkowanym tempie. Dynamika ponownie rośnie, głównie dzięki furii perkusisty i mocy kontrabasisty, który zdaje się stanowić tu podstawowe prawa. Pozostali muzycy także kreślą piękne figury geometryczne, a moment ów (20-25 minuta) śmiało uznać możemy za jakościowy szczyt całego koncertu! Tuż po nim dostajemy krótkie, bardzo melodyjne solo saksofonu i prawdziwie aylerowską eksplozję całego kwartetu, która sprawia, iż zakończenie koncertu płonie ogniem rasowego free jazzu. Podkreślmy także wyjątkowo zwinne ugaszenie tego pożaru - z jednej strony repetycją piana, z drugiej studzącym emocje smyczkiem.

 


Hypersurface  Hypersurface (Self-released, CD 2022)

Bez zbędnej zwłoki lądujemy w południowym Brooklynie (Surplus Warehouse), by posłuchać efektów improwizacji trzech muzyków, którzy debiutują na łamach Trybuny. Są to: Drew Wesely – gitara i obiekty, Lester St. Louis – wiolonczela oraz Carlo Costa – perkusjonalia. Debiutanckie dzieło tria o nazwie własnej powstało latem 2019 roku, składa się z pięciu części i trwa 43 minuty z sekundami.

Pierwsze trzy improwizacje trwają po kilka minut i zdają się być udanym wprowadzeniem do części głównej albumu, czwartej, prawie 20-minutowej opowieści. Muzycy budują swoje narracje z dużą pieczołowitością, dbając o niuanse brzmieniowe i wchodząc w sprytne interakcje. Improwizacje gitary mają tu wiele twarzy, często kreują ją pick-upowe preparacje, a także duża skłonność do niebanalnych pomysłów dramaturgicznych. Ciekawie pracuje też wiolonczela, która w wielu momentach buduje delikatne, ale zabrudzone drony, tworzące intrygujący suspens. Z kolei perkusista stawia na zdobienia i frazy preparowane, jedynie od czasu do czasu sięgając po zagrywki bardziej drummingowe. Pierwszą opowieść tworzą też źdźbła hałasu, plamy rezonansu i pokrętna, incydentalna dynamika. W drugiej części intensywność przekazu rośnie, a wiele fraz nabiera post-industrialnego posmaku. Muzycy dobrze też na siebie reagują, zadając pytania i otrzymując bystre odpowiedzi. Z kolei w następnym epizodzie improwizacja przybiera chwilami postać elektroakustycznego ambientu, który nawarstwia się do poziomu zgrzytliwego hałasu, a potem rozpływa szerokim korytem post-psychodelii.

Kluczowa, czwarta opowieść zaczyna się delikatnie frazującą gitarą, smolistym brzmieniem cello i perkusyjnymi zaczepkami. Narracja dość długo szuka ścieżki rozwoju, bywa, że po rockowemu zagęszcza się, tudzież rozwidla post-jazzowymi grepsami. W połowie improwizacji opowieść topi się w rezonansie, a potem przechodzi do fazy coraz intensywniejszych, mechanicznych wręcz preparacji. Jakość narracji rośnie w imponującym tempie - kanciaste frazy, zadziorne reakcje i rosnąca chmura rezonansu. Najlepszy moment nagrania, to owa żmudna, ale konsekwentna wspinaczka na dramaturgiczny szczyt. Album kończy niespełna trzyminutowa dogrywka. Wiolonczela rysuje tu smukłą bazę rytmiczną, perkusjonalia udanie ją wspierają, a post-jazzowe pętle gitary sprytnie wiodą improwizację do szczęśliwego zakończenia.

 


The Gilgamanians  Escape from Dark Matter (Pink Palace, CD 2022)

Czas na duet dość niezwykły: z jednej strony świetnie nam znany chicagowski perkusista o korzeniach asyryjskich, Michael Zerang (preparowane instrumenty perkusyjne), z drugiej - Don Meckley, który obsługuje urządzenie zwane Grundig Satellit International 650 Radio, innymi słowy – w czasie rzeczywistym nagrania ściąga fale radiowe nie tyle z całej Ziemi, co z całego kosmosu! Wszystkie dźwięki zarejestrowano w Experimental Sound Studio, w Chicago (czas akcji nieznany). Całość tego zaskakującego albumu ułożono w pięć części (za każdą z nich kryje się jakaś tajemnicza opowieść; opisy dostępne na bandcampie), które trwają około 36 minut.

Opowieść Michaela i Dona, mimo, iż pozornie składa się z dość prostych elementów, brzmi niczym konglomerat elektroakustycznych, post-elektronicznych i permanentnie preparowanych dźwięków. Bywa ona momentami mało przyswajalna fonicznie, hałaśliwa i czerstwa niczym ubiegłoroczny chleb, z drugiej jednak strony, intrygująca, tajemnicza i przykuwająca uwagę niemal od pierwszej do ostatniej minuty. To rodzaj post-akustycznego challange’u dla wprawionych w walce z utarczywą fonią!

Od początku nagrania towarzyszy nam echo głuchej przestrzeni, którą w uproszczeniu moglibyśmy nazwać kosmosem. Szumią radiowe fale (tego akurat jesteśmy pewni), a na werblu rodzą się mocno zniekształcone fonie, które początkowo brzmią wręcz syntetycznie, po czasie wszakże da się je śmiało zakwalifikować jako dźwięki akustyczne. W drugiej odsłonie ów melanż kosmicznych fonii zdaje się nabierać bardziej rytmicznych kształtów, a towarzyszą mu całe plejady tartych, obcieranych i bezlitośnie szarpanych dźwięków. Potencjometr hałasu w efekcie tej sekwencji zdarzeń przyjmuje rosnące wartości. W kolejnej części rośnie natomiast udział żywych, w pełni perkusjonalnych fraz, a radio sound zaczyna jednostajnie pulsować, niczym zmutowany metronom. Czwarta część przynosi kolejne foniczne zaskoczenia. Mamy wrażenie, że słyszymy syntezator modularny, a dźwięki radia i perkusjonalii zaczynają brzmieć niemal identycznie, równie tajemniczo i złowieszczo. Całość na zakończenie uroczo tapla się w ambiencie o nieznanym składzie. Piąta część kontynuuje grę w niespodzianki - znów sporo tu syntetycznych fraz, no i kolejna śmiertelna porcja preparacji na werblu. Jego rozgrzana do czerwoności glazura piszczy niczym zarzynane kocięta. Ostatnia prosta tego fonicznego capstrzyku kąsa zaskakującą dynamiką.

 


Ricardo Tejero/ Colin Webster/ Marco Serrato/ Borja Díaz  Matadero (Sentencia Records, DL 2021)

Zapowiadany na wstępie set nowości z andaluzyjskiego labelu zaczynamy od koncertu, jaki miał miejsce późną wiosną roku 2016 na … północy Półwyspu Iberyjskiego, w Kraju Basków (Matadero de Azkoitia, Guipuzkoa). Na scenie nasi świetni znajomi: Ricardo Tejero i Colin Webster – saksofony altowe, Marco Serrato – gitara basowa (credits wspomina o bajo, to po hiszpańsku dół) oraz Borja Diaz – perkusja. Muzycy grają ponad 36-minutową improwizację, która na potrzeby albumu została podzielona na dwie części.

Od pierwszego dźwięku mamy wrażenie, że znaleźliśmy się w samych sercu garażowego, punkowego koncertu grupy, która świetnie panuje nad swoim warsztatem, doskonale improwizuje, ale też wiele z ich efektownych pasaży możemy się jedynie domyślać. Brzmienie całości w formie monofonicznego strumienia hałasu nie pozwala bowiem na pełną percepcję nagrania, zwłaszcza w momentach, gdy kwartet mocą free jazzowej konwulsji wręcz unosi się nad ziemią. Najpierw dostajemy gęste wprowadzenie drum’n’bass, podczas którego basówka od razu zawłaszcza sobie przestrzeń i zaczyna rządzić po swojemu! Dwa bystre saksofony altowe nie oddają jednak pola bez walki. Ruszają do boju ze śpiewem na ustach i krzykiem w rozgrzanych serduchach! Swąd trupiego odoru zdaje się unosić nad klubową podłogą, rockowe przełomy basu budują dodatkowe napięcie, a krwiste saksofony idą w tango bez cienia zawahania.

Po pierwszej dziesiątce minut muzycy nieznacznie zdejmują nogę z gazu i otwierają fazę koncertu, która stawia na drobiazgi, a nawet brzmieniowe niuanse, mimo ograniczeń wynikających z fatalnej akustyki. Post-colemanowskie alty pozostają w fazie roztańczenia, bas buduje zaś indywidualną ekspozycję – pracuje przesterami, plamami dźwięków, efektownymi figurami stylistycznymi. Narracja dzieli się na duety, tria, snuje ambientowe plamy, posuwiste drony, strugi zmysłowych preparacji (z każdej strony!) i czyni wszystko to, co może podpowiedzieć wyobraźnia artystów, którzy szykują się do kolejnego skoku w ognistą czeluść improwizacji hard-free-punk-jazzy! Koncert zdaje się mieć swoją najlepszą fazę, prowadzoną w stabilnym tempie, szczególnie eksponującą popisy obu saksofonistów. W drugiej części albumu, będącej dramaturgicznym ciągiem dalszym, muzycy wciąż dzielą się na podgrupy (oba alty mają tu kilka sekund tylko dla siebie), ale narracja stoi na rozdrożu. Improwizacja jest gęsta, poszatkowana, nerwowa. Owo kłębowisko myśli i emocji pcha muzyków w niemal dubowe przestrzenie, co jest bez wątpienia zasługą świetnie frazującego basisty. Alciści pieją do księżyca, a nam pozostaje jedynie pytać, który z nich robi to piękniej. Ostatnia prosta tego ognistego spektaklu wiedzie pod górę, ale pełna jest fajerwerków.

 


Sputnik Trio  Time Hunt (Sentencia Records, CD 2022)

Druga andaluzyjska nowość powstała już zdecydowanie w rodzimych landach, w Sevilli (La Mina Estudios, luty 2020r.), a dźwiękami wypełniają ją niemal ci sami muzycy: Ricardo Tejero – saksofon altowy, Marco Serrato – tym razem kontrabas oraz Borja Díaz – perkusja. Na bodaj już piątym albumie tria o nazwie własnej znajdujemy pięć … kompozycji (!), których odsłuch zajmuje 35 minut i kilkanaście sekund.

O muzykach, którzy tworzą sputnikowe trio pisaliśmy na tych łamach niejednokrotnie. Każdy z nich ma dalece awangardowe, freejazzowe portfolio, ale w kontekście najnowszej płyty podjęta została kolektywna decyzja, iż grany będzie jazz! Muzyka, która swinguje, syci się zgrabnymi, melodyjnymi tematami i tylko incydentalnie zahacza o ekspresję godną free and fire music. Efekt owej decyzji zdaje się być całkiem interesujący, jakkolwiek fani bardziej gorących i skrzących się emocjami improwizacji mogą poczuć się delikatnie zawiedzeni. Ale dla tych ostatnich mamy album omówiony powyżej.

Pierwsza kompozycja ma zgrabną formułę dramaturgiczną, albowiem zaczyna ją i kończy dynamiczny drumming niemal na samych talerzach. To melodyjny, odrobinę post-aylerowski temat wzniecający kolektywną opowieść pozbawioną akcentów solowych, z altem, który kroczy drogą miewającą ciekawie wzniesienia. W drugim utworze odnotowujemy piękne intro zabrudzonym, kontrabasowym smyczkiem i narrację, która bystrze tupie nogą i podśpiewuje pod nosem, incydentalnie przybierając nieco smutniejsze oblicze. W trzeciej opowieści sekcja rytmu swinguje aż miło, a całość tonie w mrocznych, zadymionych katakumbach czarnego, nowojorskiego jazzu. Na jej zakończenie muzycy efektownie gubią trop zdobiąc narrację większą dawką swobodnych improwizacji i brzmieniowego brudu. Czwarta część kontynuuje zbiór melodyjnych, żwawych tematów, ale sam flow zdaje się być nerwowy, poszarpany, skory do niekonwencjonalnych rozwiązań. Ciągnie go masywny kontrabas, a w roli gawędziarza znów dobrze sprawdza się rozśpiewany saksofon. Płytę kończy spokojna, prowadzona w umiarkowanym tempie, niekiedy wręcz cool-jazzowa narracja, która udanie eksponuje walory saksofonisty. Ten parska, szczeka jak pies, ale nie traci przy tym intrygującej melodyki.

 


Ignacy Wiśniewski/ Mikołaj Trzaska/ Olo Walicki/ Michał Bryndal/ Marcin Januszkiewicz  Duos (Hevhetia, CD 2021)

Sięgamy po nagranie z krajowego podwórka. Jazzowy pianista i kompozytor Ignacy Jan Wiśniewski zaprosił na swoją pierwszą w pełni improwizowaną płytę kilku kolegów i stworzył z nimi bystry zestaw duetów, które chwilami stawały się … składami trzyosobowymi.  A goście są następujący: Mikołaj Trzaska – saksofon, Marcin Januszkiewicz – głos, Olo Walicki – kontrabas oraz Michał Bryndal - perkusja. Nagrania powstały w roku 2020, w studiu gdańskiej Akademii Muzycznej. Dziesięć improwizacji trwa tu 58 i pół minuty.

Zaczynamy balladowym, post-jazzowym duetem piana i kontrabasu, do których dość szybko podłącza się mruczący głos, snujący zmysłowe wokalizy w estetyce Uli Dudziak. Pod koniec trzeciej minuty płynnie wchodzimy w duet piana i perkusji. Czupurna, minimalistyczna opowieść z czasem nabiera taneczności. Druga część w całości należy do saksofonu i piana. Rzewny, post-semicki flow Trzaski napotyka na różne reakcje pianisty. Ten drugi raz kąsa post-klasycyzmem, innym razem sięga po filigranowe frazy inside piano. Z kolei część trzecia, budowana przez wokal i piano syci cały album niebanalną porcją emocji. Znów post-dudziakowe wokalizy i cała armia czarnych klawiszy, kreująca ciekawy suspens. Czwarta opowieść składa się aż z trzech podczęści. Najpierw to duet piana z saksofonem, do którego doklejony zostaje duet piana z perkusją, a na koniec pojawia się trzeci duet i …. znów kilka ciepłych słów należy się wokaliście, który jednocześnie śmieje się i płacze.

Piąta improwizacja, to miniatura piana i kontrabasu. Kolejna, to ten sam duet, ale wiedziony dalece bardziej stromym zboczem. Po kilku pętlach udanie przepoczwarza się on w trio z dodatkowym saksofonem, a potem w duet z wokalistą. Siódemka, to znów miniatura basu i piana, tu wystudzona do formuły ballady. Z kolei część ósma, to sytuacja na tym albumie wyjątkowa – zaczyna saksofon i perkusja! Piano dobiega z komentarzem w połowie drugiej minuty, ale narracja gaśnie dość niespodziewanie. W przedostatniej improwizacji wracamy do piana i głosu – garść ciekawych preparacji i fraz inside piano. O tak, ten duet zdecydowanie stawiamy na czele całego zestawu! Na zakończenie czeka nas rozbudowane intro pianisty, pod które podłącza się perkusista. Ten drugi szklistym rezonansem z talerza kończy prawie godziną, improwizowaną opowieść. Zachęcamy do ciągu dalszego!

 


Eric Dubois Quartet Self-titled (Circum-Disc, CD 2022)

Na finał dzisiejszego zbioru opowieści, często osadzonych w jazzowych i post-jazzowych sytuacjach, dodatkowa porcja tegoż jazzu, tu w wydaniu main-streamowym, a nawet chill-outowym! Francuska muzyka jazzu środka zrealizowana została przez kwartet pod wodzą gitarzysty i kompozytora Érica Duboisa. Towarzyszą mu: Benoit Baud na saksofonach, Mathieu Millet na kontrabasie oraz Éric Navet na perkusji i wibrafonie. Nagrania zarejestrowano w okolicznościach studyjnych w marcu 2021 roku, zapewne we Francji. Odsłuch dziewięciu kompozycji lidera zajmie nam trzy kwadranse i parędziesiąt sekund.

Skoro jazz środka, to i jego konstrukcja dramaturgiczna w każdym przypadku zdaje się być wyjątkowo typowa. Zgrabnie podany temat, na ogół przez gitarę i saksofon, którego w kilku nieco przesłodzonych momentach zastępuje wibrafon, potem maksymalnie dwie ekspozycje solowe (najczęściej z udziałem gitary i saksofonu), wreszcie zwarta, na ogół nieprzegadana koda, która reasumuje nagranie. Recenzentowi przywykłemu do okoliczności bardziej ognistych i mniej przewidywalnych zachowań narracyjnych, trudno silić się tu na komplementy, ale na kilka fragmentów płyty warto zwrócić uwagę.

Drugi utwór otwiera kontrabas i wibrafon, ale temat podany jest przez saksofon i gitarę. Fazę improwizacji zdobi niemal rockowa ekspozycja gitary i bystre solo kontrabasu, a narracja w sytuacji bardziej dynamicznej ciekawie nawiązuje do jazzu nowojorskiego downtown z lat 90. ubiegłego stulecia, choćby formacji Lost Tribe. Podobne skojarzenia rodzą się w trakcie piątej części. Gitara otwiera tu w estetyce fussion jazzowej, temat podany jest kolektywnie, a utwór wieńczy solowa, nieco wystudzona ekspozycja lidera. Z kolej utwór siódmy, która stawia na dynamikę, rozpoczyna perkusja i kontrabas. Rockowa gitara daje tu sygnał do bardziej ekspresyjnych kreacji, a saksofonista serwuje najlepsze solo na całym albumie, które incydentalnie kipi freejazzowymi emocjami. Tenże saksofon udanie prezentuje się także na zakończenie części ósmej.

 

 

piątek, 11 marca 2022

Christian Marien! The Sun Has Set, the Drums Are Beating!


Niemiecki perkusista Christian Marien, wspaniała połowa równie wspaniałego duetu Superimpose, gościł w Polsce w ostatnich miesiącach dwukrotnie (zawsze w Dragonie!) i za każdym razem zostawiał publiczność z grymasem rozdziawionych z zachwytu ust! Przy drugiej okazji (ubiegły miesiąc, kwartet Dalgoo) muzyk był łaskaw zostawić nam swoją pierwszą solową płytę, nagraną w … Polsce, w czasach dalece przedcovidowych, gdy solowa ekspozycja perkusisty nie była jeszcze zjawiskiem tak powszechnym.

Z ogromną radością zaglądamy zatem do środka. Cztery świetnie skonstruowane narracje, w trakcie których muzyk nie korzysta z jakichkolwiek tajemniczych urządzeń, nie wspiera się elektroniką, nie dewastuje nadmiernie swojego zestawu perkusyjnego, a jedynie bardzo prostymi środkami osiąga … niesamowity efekt! Słońce zachodzi, perkusja bije swoim rytmem!

 


Pierwsza opowieść jest definitywnie perkusyjna. Muzyk zaczyna swój eksplozywny drumming od wybijania rytmu na drobnych, metalowych przedmiotach, budując po pewnym czasie dwa wątki narracyjne. Ów tygiel drobnych uderzeń kontrapunktowany jest pojedynczymi kopniakami stopy w bęben basowy, grzmiącymi niczym młot pneumatyczny. Tak skonstruowaną dramaturgię Marien przepoczwarza w masywny drumming, rytualny marsz ku nieznanemu, kreowany niemal w estetyce drum’n’bass. Ale ów szalony rytm zaczyna się pętlić, potykać o własne nogi. Turbulencja wsteczna sprawia, iż dynamiczna narracja zostaje zmodyfikowana i przebiera postać krautrockowej maszyny kreującej obsesyjny rytm. Potem następuje przyspieszenie i zagęszczenie, a po niedługiej chwili efektowne wystudzenie opowieści, sfinalizowane powrotem do estetyki początku nagrania, czyli owego specyficznego połączenia tubular bells i bijącej stopy.

Opowieść druga zasadza swój dramaturgiczny pomysł na preparowaniu, czy wręcz maltretowaniu perkusyjnego werbla metalowymi przedmiotami, najprawdopodobniej talerzami. Muzyk zaczyna na poziomie szemrzącego mikro rezonansu. Powstaje z tego wyjątkowy circle dead dance, płynący umiarkowanie spokojnym strumieniem. Z czasem artysta dodaje siły i intensywności, sprawiając, iż narracja nabiera post-industrialnego posmaku, a zamęczona na śmierć glazura werbla zaczyna śpiewać, a raczej jęczeć.

Kolejna kompozycja, najdłuższa na płycie, mogłaby mieć podtytuł Opowieść o różnych aspektach rezonującego ambientu. Śmiało możemy wyróżnić w niej trzy fazy. Początek, to drobne, metaliczne szelesty wspierane deep drummingiem, prawdopodobnie kreowanym dłonią. Wszystko zaczyna tu drżeć, wpadać w rezonans i formować się w gęsta strugę ambientu. W nurcie głównym zaczynają pojawiać się tarcia i drobne preparacje, które bez słowa sprzeciwu poddają się dyktatowi wewnętrznego rytmu. Początek fazy drugiej wyznacza zmiana rytmu. Narracja zwalnia, a wszystko zaczyna skupiać się wokół wybrzmiewających dźwięków. Strumień fonii zdaje się tu mieć basowy pokład (wprost ze stopy) i całą, rozbudowaną górę, tworzoną z coraz ostrzej brzmiących ochłapów rezonansu. Start fazy trzeciej wyznacza nagłe, dynamiczne szorowanie bliżej nieokreślonej powierzchni, które dość szybko osiąga całkiem hałaśliwe stadium. W ramach kolejnej niespodzianki pojawiają się dźwięki strunowe, które budują całkiem dynamiczny fragment, brzmiący echem dalekowschodniego zaśpiewu. Opowieść narasta, gęstnieje, ale nie opuszcza stadium rytualnej tajemnicy. Przypomina katarynkę, którą ktoś zepchnął ze schodów. Na ostatniej prostej flow efektownie rozwarstwia się i łapie ciszę pełnymi garściami.

W finałowej kompozycji Marien powraca do idei drummingu. Na początek dyktuje szybkie tempo używając jedynie perkusyjnych szczoteczek. Całość brzmi niczym fale zmrożonego oceanu. W tle huczy nerwowa stopa, ale sama narracja jakby traciła na dynamice. Muzyk dyktuje zmiany, mąci bieg strumienia dźwiękowego, nieustannie zadaje pytania. Efektem tych działań jest powstanie wielowątkowej narracji, w której każdy z elementów zdaje się pulsować własnym rytmem. Na zakończenie powraca rezonująca chmura tajemniczych dźwięków, budowana głównie na talerzach. Marien, niczym nowe wcielenie Edwarda Nożycorękiego, triumfuje w każdym wymiarze swej niesamowitej opowieści!

 

Christian Marien Solo The Sun Has Set, the Drums Are Beating  (MarMade Records, CD 2022). Christian Marien – perkusja i instrumenty perkusyjne. Studio RecPublica , Łubrza/Polska, dwa wrześniowe dni 2018 roku. Cztery kompozycje, 32:26.



wtorek, 8 marca 2022

S#O by Michał Joniec & Michał Giżycki!


Rytuał improwizacji, która wyrasta z gęstej ciszy, zaczyna się pojedynczymi westchnieniami saksofonu tenorowego i delikatnymi uderzeniami w metaliczny stelaż. Narracja na starcie budowana jest z drobiazgów, czasami ochłapów dźwięków, wydzieranych z samych trzewi zastanego instrumentarium. Bywa, że ten typ plecenia strumienia dźwiękowego przypomina duetowe nagrania Paula Lyttona i Evana Parkera z początków lat 70. ubiegłego stulecia, ale tu, w okolicznościach poznańskiej piwnicy, pozbawione elektroakustycznych wtrętów. Saksofon klei z urywanych, ale zrównoważonych emocjonalnie fraz spójną opowieść, a wszechświat metali nieszlachetnych kreuje nad wyraz egzotyczny ceremoniał dźwiękowy.

 


Muzykom przyświeca idea minimalizmu i skrupulatności. Wnętrze swojej narracji zdają się sycić pewną, jakże metafizyczną w tym wypadku, dawką dynamiki. Chętnie sięgają po ciszę, która wyznacza kolejne interwały improwizacji, równie chętnie po inne zdobycze artystyczne gatunku zwanego free improvised music. Barwią improwizację incydentalnymi salwami ekspresji (ta pierwsza w okolicach 5-6 minuty), które z uwagi na rzadkość występowania smakują tu jeszcze dosadniej. W tej opowieści liczy się każdy szczegół, najdrobniejszy niuans dramaturgiczny. Choćby ten, gdy saksofon zaczyna prezentować swoje hydrauliczne atrybuty, a gar-kuchnia tuż obok ściele mu akustyczny dywan do zmysłowych medytacji. Po 10 minucie płynny potok narracji Jońca i Giżyckiego śmiało możemy już określić mianem mantry, która zdaje się nie mieć końca. Wiatr kołysze jej dźwiękami i pcha w nieznanym, ale pięknym kierunku, a jej drobne wzniesienie zdobią cyrkulacyjne oddechy dobrze już rozgrzanego instrumentu dętego.

W drugiej improwizacji pojawia się klarnet basowy, który lepi drony z gęstej ciszy w blasku martwych talerzy. Muzycy, boleśnie skupieni, szukają drogi na drugą stronę rzeki. Metaliczne rozkołysanie post-, a może pre-perkusjonalii syci atmosferę nagrania niebywałym kolorytem. Klarnet wpada w medytacyjną repetycję, niemal śpiewa, cedzi frazy przez wyszczerbione uzębienie, śmiertelnie oddycha. Beauty headphones music!

Początek kolejnej części albumu wyznacza mechanika saksofonu i drżącego metalu. Drobne frazy budują gęstą sieć powiązań. Po kilku głębszych oddechach dęciak z mikro fraz kreśli smukle, dronowe fale, po czym gaśnie w mroku ciszy. Wszystko zaczyna tu rezonować - instrumenty, dwa ludzkie ciała i głucha przestrzeń. Tworzy się chmura dark ambientu, która oblepia wszystko i ciągnie improwizację w nieznanym kierunku. Tymczasem saksofon kreuje coraz dłuższe frazy, a metaliczny stelaż oplata go niczym stonogi pajęczak. Jego błyszczące uderzenia zdają się trafiać w samo serce narracji. Cyrkulacyjne drony zaczynają sięgać nieba, po drodze napotykając na kolejne kaskady ciszy. Pętla narracji zaciska się jednak na saksofonowym ustniku i prowadzi na ekstatyczny finał.

Ceremonia otwarcia części ostatniej spoczywa na klarnetowych akcesoriach. Głębokie, na poły dźwięczne oddechy szyją improwizację delikatnym ściegiem. Towarzyszące im dźwięki przypominają inside percussion, cokolwiek to znaczy w skołatanej głowie recenzenta. Małe preparacje, matowe półdrony i szklisty rezonans, to elementy, które wyznaczają ramy tej części podróży. Melancholijna mantra znów przenosi nas w zgliszcza historii gatunku i czyni użytek ze skojarzeń ze starą, duetową formułą AMM. Najdłuższa, prawie 17-minutowa opowieść z czasem lekko się nadyma, subtelnie dynamizuje, ale niespodziewane wpada w bezruch. Klarnet ciężko oddycha, metal drży. Muzycy znów dobrze czują się w konceptualnym bezdźwięku. Po szybkiej wymianie myśli saksofon zaczyna pulsować, a metal rubbish things kłębić się całą szerokością piwnicznej podłogi.

 

Michał Joniec & Michał Giżycki S#O (TORF Records, DL 2022). Michał Joniec – wszechświat metalowych śmieci (tubular bells, sheet metal sheets, chewed drum plates, fan covers, pot lids etc.) oraz Michał Giżycki – saksofon tenorowy i klarnet basowy. Nagrane w Poznaniu, w niesamowicie brzmiącej piwnicy, 3 stycznia 2022 roku. Cztery improwizacje, ponad 53 minuty.

 

*) Michał Giżycki zagra w najbliższą sobotę 12 marca w poznańskim Dragonie, w ramach 24.edycji Spontaneous Live Series. Pierwotnie jego partnerem miał być Matthias Muller, ale zapadł na zdrowiu, zatem być może partnerem będzie Michał Joniec, a na pewno ów występ poprzedzi solowy performance Anny Jędrzejewskiej (piano i elektronika). 

 

 

piątek, 4 marca 2022

The Rodrigues Family still on the road! Four autumn releases!


Kolejny sezon niekończącego się serialu kameralnych improwizacji w wykonaniu Rodziny Rodrigues czas zacząć! Zapraszamy na cztery najnowsze płyty Ernesto Rodriguesa i jego syna Guilherme, upublicznione minionej jesieni, zarówno w formie wygodnych płyt kompaktowych, jak i plików elektronicznych, dostępnych na bandcampowych stronach obu artystów.

Zestaw ów wydaje się nad wyraz ciekawy, albowiem altowiolinista i wiolonczelista doprosili do swoich nagrań sporą rzeszę muzyków, który parają się nie tylko swobodnie improwizowaną kameralistyką, ale także grywają niekiedy całkiem soczysty free jazz! W tym gronie znajdziemy zarówno męskich weteranów, jak i kobiece aspirantki, saksofonistów, kontrabasistów, pianistkę, wokalistkę, puzonistę, perkusjonalistę, a także tropiciela dźwięków terenowych.  Jak na dość hermetyczny świat Panów Rodrigues, paleta propozycji dalece szeroka.

 


Mia Dyberg, Ernesto Rodrigues, Guilherme Rodrigues, Johan Moir & José Oliveira  Palimpsest (Creative Sources, CD 2021)

Przegląd zaczynamy od nagrania najstarszego, zarejestrowanego w zamierzchłym roku 2018, na dwunastej edycji lizbońskiego festiwalu CreativeFest, w świetnie nam znanym miejscu O'Culto da Ajuda. Na scenie kwintet w składzie: Mia Dyberg – saksofon altowy, Ernesto Rodrigues – altówka, Guilherme Rodrigues – wiolonczela, Johan Moir – kontrabas oraz José Oliveira – perkusjonalia. Jedna, dramatycznie krótka improwizacja – niespełna 27 minut.

Idea swobodnych improwizacji Rodriguesów opiera się na dwóch fundamentach. Narracja tworzona jest głównie z drobnych, niekiedy urywanych fraz, wszyscy zaś uczestnicy spektaklu wyjątkowo uważnie się słuchają, zgodnie z najlepszymi wzorcami deep listening. Początek koncertu oczywiście spełnia te wszelkie normy, jakkolwiek od samego startu improwizacja zdaje się być prowadzona z dużą werwą, pojawia się w niej naprawdę dużo dźwięków, a kolektywna praca saksofonu, kontrabasu i perkusjonalii nie pozwala improwizacji zbyt często uciekać w kameralne suspensy. Dynamika ekspozycji wiedziona jest wprost z bardzo aktywnych perkusjonalii. W podmuchach dęciaka niekiedy czuć woń zmysłowego free jazzu. Także wiele dobrego dzieje się na strunach kontrabasu, równie często wykorzysującego technikę pizzicato, jak i arco. Artyści sumienie odrabiają lekcję z mechaniki tarcia i szorowania, chętnie też uciekają w mroczne klimaty pogrobowych westchnień i melancholii. Ten ostatni przypadek trafia im się już po upływie 6 minuty - piękna bojaźń, równie zmysłowe drżenie, nerwowo tłumiona kompulsywność chwili.

Narracja wije się soczystą strugą dźwięków bez specjalnych zakrętów. Mamy fazę wyjątkowo urokliwego free chamber wiolonczeli i altówki, którym za tło robi szum post-jazzowego instrumentarium. Tuż potem bardziej energiczne podrygi prowadzą muzyków na efektowną równię pochyłą – oto swobodna kameralistyka, która zdaje się nie mieć jakikolwiek ograniczeń gatunkowych. Tuż przed upływem 20 minuty narracja formuje się w efektowny dron, który opada w tumulcie polerowanych strun. Kolejny kwiatek do kożuszka, to zaśpiewy saksofonu i kilka bardziej kołyszących fraz wiolonczeli. Ciągle dużo dzieje się w obszarze perkusjonalii. Samo zakończenie koncertu śmiało uznać możemy za drobną eskalację ekspresji.

 


Simon Rose, Ernesto Rodrigues, Guilherme Rodrigues & Meinrad Kneer  Birds & Humans (Creative Sources, CD 2021)

Kolejna porcja swobodnej kameralistyki, to spotkanie kwartetowe z maja ubiegłego roku, z Berlina. Oto muzycy: Simon Rose – saksofon barytonowy, Ernesto Rodrigues – altówka, Guilherme Rodrigues – wiolonczela oraz Meinrad Kneer – kontrabas. Improwizacja sformowana tu została w siedem odcinków, które trwają ponad 65 minut.  

Angielsko-portugalsko-niemiecka opowieść budowana jest na pewnym dramaturgicznym dysonansie. Z jednej strony dwa kameralnie usposobione strunowce – wiolonczela i altówka, a drugiej ociekający post-jazzem saksofon i kontrabas, który zdaje się stać w małym rozkroku. Ten ostatni dość szybko łapie wspólny front z barytonem, ale też często sięga po smyczek i staje się wtedy dalece kameralnym orężem. Muzycy czynią wiele kroków w kierunku czupurnej, przesyconej preparowanymi dźwiękami narracji, z drugiej zaś strony duża część ich aktywności znajduje ujście w czystym, niemal neoklasycznym frazowaniu. Początkowa faza nagrania stawia dużo znaków zapytania, ale nade wszystko epatuje bardzo efektownym brzmieniem. Dostarcza sporo kameralnych emocji, kołysze się na wietrze i nasączona jest masą bystrych interakcji, serii zwinnych pytań i jeszcze bardziej przebiegłych odpowiedzi. W drugiej części na strunowych gryfach rodzi się niecierpliwa dynamika, z kolei saksofon buduje spokojne i wyważone drony, ale potrzebuje jednego głębszego oddechu, by wynieść improwizacje na poziom niemal freejazzowy. Następna improwizacja koncertuje się na drobnych, urywanych frazach, też syci się nerwową dynamiką, a pełną kompatybilność osiąga w końcowej fazie, która emanuje czystymi frazami.

Czwarta i piąta opowieść, to zdaje się crème de la crème całego albumu! Najpierw plejady dętych oddechów i prychów oraz strunowych szarpnięć. Opowieść płynie drobnym wzniesieniem, po osiągnięciu którego rozpoczyna się rzewna serenada altówki. Narracja staje się jakby delikatniejsza, bardziej wystudzona, chwilami urokliwie fermentuje post-barokowym smyczkiem kontrabasu i ponownie znajduje ukojenie w czystych frazach. W piątej części muzycy proponują nam trochę mechaniki tarcia i fizyki szarpania. Z jednej strony baryton w roli mąciciela, z drugiej małe strunowce, które udanie poszukują melodyki. We wnętrzu narracji tli się intrygujące, nerwowo tempo, które kreuje dodatkową jakość. Szósta improwizacja zaczyna się rewelacyjnie, budowana dzięki prepared short-cuts, potem przechodzi w dość mdławe rozwinięcie, by w fazie finałowej schować się za dark ambientową kotarą i snuć jeden z piękniejszych momentów nagrania. Finałowa improwizacja zdaje się być bystrą dogrywką swej poprzedniczki. Dużo mrocznych dronów, wystudzonych reakcji, ale też żywy śpiew ptaków, które być może posadowiły się w trakcie nagrania na framugach okien, stając się jednym ze składowych tytułu płyty.

 


Ligia Liberatori, Ernesto Rodrigues, Guilherme Rodrigues & Davide Piersanti  Radical Flowers (Creative Sources, CD 2021)

Pozostajemy w majowych okolicznościach przyrody roku ubiegłego, także miejsce spotkania nie ulega zmianie. Kolejny kwartet, to: Ligia Liberatori – głos, Ernesto Rodrigues – altówka, Guilherme Rodrigues – wiolonczela oraz Davide Piersanti – puzon. Tym razem improwizacja ułożona została w dwanaście odcinków, które trwają ponad 52 minuty.

Włosko-portugalski ansambl postanowił nas permanentnie zaskakiwać! I tak, po prawdzie, dzieje się w każdej z dwunastu improwizacji. Intrygujący, kobiecy głos o tysiącu twarzy, który szepce, śpiewa, rży, burczy i skomle, zdaje się dysponować gamą możliwości nie mniejszą niż mistrz gatunku Phil Minton. Raz za razem wchodzi on w konstruktywne dialogi i równie piękne, wzajemne imitacje z puzonem, posadowionym na przeciwległym krańcu narracji. Portugalskie struny pracują tu w swoim trybie – plenią miliony drobnych fraz i układają je w jakże efektowną całość. Nastrój improwizacji bywa mroczny, ale też często szczerzy zęby i figlarnie dygocze na lekkim wietrze. W drugiej części Ligia sięga po niemal operowe frazy, ale bystrze mutowane jej kreatywnością, a całość sprawia wrażenie swobodnej kameralistyki uprawianej na sporym rauszu! Trzecia część pachnie wręcz neofolkiem, budowana w dużej mierze stosunkowo płynnymi frazami wiolonczeli i puzonu. Muzycy na każdym kroku nie szczędzą nam preparacji, ale w pierwszej fazie albumu technikę maltretowania instrumentów stosują jedynie w sytuacjach uzasadnionych dramaturgicznie, choćby w czwartej improwizacji.

Piąta i szósta część zaskakuje jeszcze bardziej. Najpierw niemal post-klasyczne frazy - zmysłowa, barokowa serenada głosu i altówki, pięknie kontrapunktowana puzonem i kolejnymi mintonówkami. W następnych, coraz bardziej intrygujących opowieściach muzycy częściej sięgają po dronowe pasaże i całe plejady preparowanych dźwięków. Ósma część, to prawdziwa huśtawka nastrojów, od dołu do samej góry i z powrotem, a wszystko w całkiem niezłym tempie! Z kolei dziewiąta budowana jest nie tyle z drobnych fraz, co po prawdzie z dźwiękowych strzępów. Figlarna zabawa w pytania i odpowiedzi kreowana tu jest dysonansem kameralnych westchnień i wręcz post-industrialnych tarć. Dziesiąta opowieść trwa najdłużej. Też budują ją kontrasty, zmiany kierunku narracji i dramaturgicznie niuanse, zaś szczególnie urokliwe zdaje się być samo zakończenie, pełne szmerów i szeptów. Dwie ostatnie części znów szyte są sami drobiazgami, bogacone zaś wyjątkowo rozśpiewanym puzonem, który chwilami tanecznie podryguje. Finał płyty eksploduje urodą. Każdy dokłada tu niespodziewany dźwięk czy frazę, a całość pnie się ku górze nie bez improwizacji czynionych metodą call & responce.

 


Eva Maria Houben/ Ernesto Rodrigues/ Guilherme Rodrigues/ Carlos Santos  Falling into wide spaces (Creative Sources, DL 2021)

Ostatnie nagranie w dzisiejszym zestawieniu jest dość nietypowe, ale … jak najbardziej pandemiczne! Czterech muzyków przygotowało separatywne ścieżki dźwiękowe w różnym czasie i przestrzeni, a czwarty z nich z plejady elektroakustycznych różnorodności uplótł dwie rozbudowane narracje. Zwał, jak zwał, przed nami jednak kwartet: Eva Maria Houben (fortepian i organy, Berlin, grudzień 2020), Guilherme Rodrigues (wiolonczela, Berlin, marzec 2021), Ernesto Rodrigues (zither, Lizbona, kwiecień 2021), Carlos Santos (field recordings, Gerez, wrzesień 2018, geophone oraz piezo recordings, Ayamonte, sierpień 2019 oraz Lizbona, 2020, wreszcie mix i mastering). Całość nagrania, to 79 minut i kilka sekund.

Przed nami elektroakustyczna symfonia minimalizmu, kreatywnego zaniechania i żmudnego budowania wielowątkowej narracji, której na ogół bliżej jest do gęstej ciszy niż jakichkolwiek pokładów hałasu. Na starcie mamy wrażenie, że słyszymy świst powietrza. Pojedynczy klawisz fortepianu, echo, incydentalne szarpanie na struny i głucha, nieokreślona, mroczna przestrzeń, w której rodzą się ochłapy fonii. Opowieść z czasem formuje się w drony, ale długość ich życia nie jest przesadnie długa. Oto narracja w trybie stand by, która cedzi dźwięki przez silnie zaciśnięte wargi. O istnieniu żywego świata wokół świadczą jedynie dźwięki otoczenia, odgłosy ptaków i zwierząt domowych. Zdaje się, że upływający leniwie czas jest tu także elementem budowania dramaturgii. W trakcie tej prawie 40-minutowej części pojawiają się nieco dłuższe frazy strunowe, które brzmią nad wyraz boleśnie. W tle, na dalekim backgroundzie coś grzmi, ale ma definitywnie nierealny wymiar.

Druga opowieść toczy się w aurze jeszcze mroczniejszej. Zapominamy o odgłosach żywej materii, raczej znajdujemy się w bezdennej przestrzeni martwego kosmosu. Wokół ściele się post-industrialny ambient, ktoś ściska żywe struny, dołem tli się organowy dron i bardziej delikatne dźwięki strunowe. Te ostatnie, to zapewne brzmienie zithera, a może to efekt działań w trybie inside piano. Sama narracja nasycona jest bardziej płynnymi, nieco dłuższymi frazami, mniej w niej ciszy i zaniechania. Syntetyczne fonie grzmią od czasu do czasu, a te akustyczne zdają się pozostawać w głębokiej defensywie. Wielowątkowy, elektroakustyczny dron zdobią pojedyncze, preparowane dźwięki strunowe. Kolejne 40 minut upływa bardzo wolno, a samo zakończenie serwuje nam kilka dodatkowych dźwięków akustycznych, przypominających, iż powoli wracamy do realnego świata.